Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość pytaniee

YES - pośrednictwo pracy - opinie

Polecane posty

Gość pytaniee

Nie wiem, czy można tu umieszczać takie posty, ale spróbuję. Mój chłopak zamierza wyjechać do pracy na 3 miesiace z biura YES, jednak mamy trochę wątpliwości dotyczących umowy itd. Czy ktoś z Was korzystał już z usług tego biura? Prosze o opinie!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
ja nie korzystalam, ale czytalam opinie na ich temat. Raczej byly one negatywne. Jesli chodzi o jakies bardziej wiarygodne to z tego co sie rozeznalam : ITC, Gowork, Polish Staff

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość NIE NIE NIE NIE NIE NIE NIE
yes to podpucha.wiekszosc biur ktore tanio zalatwia wyjazdy to podpucha.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość abcd dcba
a korzystał ktos z was z jakiegos biura posrednictwa ktore moze polecic? chodzi mi o osobiste doswiadczenia. chcialabym wyjechac, wlasciwie nie mam innego wyjscia... ale nie chcialabym utopic pieniedzy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
A OTO CAŁA PRAWDA O YES....Jesteśmy studentami z Krakowa , wakacje spędziliśmy w Stanach Zjednoczonych i były to chyba najgorsze wakacje w naszym życiu. Amerykę postanowiliśmy zwiedzić korzystając z programu Work and Travel, który jak sama nazwa wskazuje, daje studentom możliwość podjęcia legalnej pracy w USA na okres 4 miesięcy, a co za tym idzie pozwala na pozyskania środków finansowych, które umożliwią utrzymanie się, zwiedzanie i podróżowanie po terytorium Stanów Zjednoczonych. Cała koncepcja programu przewiduje poznanie kultury i obyczajów pracy w USA, jak również możliwość poprawienia znajomości i praktycznej nauki języka angileskiego. W myśl ideii programu naszym marzeniem było zobaczenie zachodniej części USA, gdyż wschodnią część Ameryki mieliśmy okazje zwiedzić rok wcześniej, przebywając u rodziny w Nowym Yorku (dwóch z nas). Po długim okresie chodzenia od biura do biura w styczniu zdecydowaliśmy się powierzyć naszą wyprawę Stowarzyszeniu Young Explorers Society. Przedstawiciel organizacji zapewniał nas, że biuro posiada wiele ofert pracy w zachodniej części Stanów Zjednoczonych, a nawet więcej niż na wschodniej i że nie będzie najmniejszego problemu w znalezieniu tam dla nas pracy. I tak rozpoczęła się cała procedura aplikacyjna. Przedstawiono nam przybliżony koszt programu, złożyliśmy nasze CV oraz listy motywacyjne, zdjęcia, uzupełniliśmy formularze dotyczące naszego zdrowia itd. Przedstawiciel pozwolił nam nawet konkretnie wskazać miejsce, do którego chcemy jechać. Pierwsze zaskoczenie przeżyliśmy około marca kiedy to przedstawiciel poinformował nas, że są problemy ze znalezieniem pracy na zachodzie i że lepiej jeśli zmienimy swoje plany i zdecydujemy się na inną część USA. Był to dla nas szok gdyż wschodnie stany Ameryki mogliśmy zwiedzać korzystając z gościnności naszej rodziny, mieszkającej w NY i wcale nie musieliśmy płacić za program. Niestety rezygnacja z programu w tej sytuacji wiązała się ze stratą wszystkich wpłaconych wcześniej pieniędzy. Mit zobaczenia Wielkiego Kanionu, Las Vegas , Los Angeles i San Franscisco niestety upadł. Przyparci do muru, w obawie przed stratą pieniędzy zgodziliśmy się na zmianę. Przedstawiciel poinformował nas o potrzebie ponownego rozpoczęcia całej procedury aplikacyjnej, twierdząc że wcześniejsze dokumenty zostały przesłane organizacji sponsorującej a nowe mają być przedstawione pracodawcy. W kwietniu wpłaciliśmy ostatnią ratę to jest około 2800zł, która miała być uzależniona od ceny biletów lotniczych. Przedstawiciel YESa twierdził, że bilety będą kosztować około 2600zł. Ofertę pracy dostaliśmy dopiero pod koniec maja. Najpierw była to oferta pracy w parku rozrywki w Alabamie. Jednak przekonywaliśmy przedstawiciela biura do znalezienia dla nas pracy na zachodzie. Wiedzieliśmy, że biuro przedstawia tylko jedną ofertę pracy i jest ona ostateczna-jednak nie tak nam obiecywano. Wciąż pamiętaliśmy o przyrzeczonej pracy na zachodzie. Przedstawiciel biura postanowił więc, że pomoże nam w znalezieniu innej ofery pracy ale, nie zapomniał dodać, że może się okazać, że nie znajdzie dla nas nic. Trochę niepewni przystaliśmy jednak na prośbie znalezienia innej pracy. Po tygodniu dostaliśmy ofertę pracy w Wisconsin Dells. Przedstawiciel Stowarzyszenia Yes Marcin Adamczyk poinformował nas, że nasze podania leżą już w Kaliforni od 2 miesięcy, ale oni nie mają tam żadnych ofert dlatego radzi nam się jak najszybciej zdecydować-i tu usłyszeliśmy:”Ja nie rozumiem dlaczego Wy tak uparliście się na ten zachód?”. Trochę przestraszeni zaistniałą sytuacją podpisaliśmy więc umowę. Pocieszaliśmy się-może będzie fajnie.... Umowa została przefaksowana z USA od naszego przyszłego pracodawcy-jak twierdził Przedstawiciel Stowarzyszenia YES . Pracodawca oferował 7 $ za godzinę, mieszkanie (umowa nie przewidywała też konieczności pokrywania kosztów zakwaterowania) i gwarantował 35 godzin pracy tygodniowo. Była to praca w turystycznej miejscowości Wisconsin Dells. Kolejnym szokiem była rozmowa z konsulem która odbyła się 9 czerwca a wylot nasz był planowany na 15 czerwca. Przerażający był również fakt, iż na kilka dni przed planowanym wylotem nikt nie miał biletów lotniczych, a przedstawiciel Stowarzyszenia YES twierdził, że nie ma wolnych miejsc i że musimy być w każdej chwili gotowi na wylot gdyż może się zdarzyć, że zadzwoni do nas w środku nocy i będziemy musieli przyjechać odebrać bilety. Około 15 czerwca dostaliśmy bilety , które jak sprawdziliśmy wcale nie kosztowały 2600zl i jesteśmy pewni że były kupione z oferty last minute lub w jakiś podobny sposób-to jednak wciąż dla nas pozostało zagadką.. Po raz kolejny poczuliśmy się bezradni i oszukani. Do Stanów przylecieliśmy 18 czerwca w godzinach porannych. W drodze do Wisconsin Dells, z dworca autobusowego w Madison około godziny 18 zadzwoniliśmy do naszego pracodawcy. Kobieta, która odebrała telefon oznajmiła, że zna nasze nazwiska i powiedziała że na dworzec autobusowy wyjedzie po nas Pan Adam Muller (nasz pracodawca jak i pan Muller byli Polakami) i przywiezie nas na miejsce. Zmęczeni po 14 godzinach czekania we Frankfurcie na samolot(czuliśmy się bezradni wobec faktu, ze pragnęliśmy by wylot nasz był z Krakowa-bo tu mieszkamy, a z lotniska w Balicach o tej samej porze startował bezpośredni samolot do Chicago), nie mogliśmy się już doczekać kiedy dojedziemy na miejsce i położymy się spać. Na dworcu w Wisconsin Dells tak jak się spodziewaliśmy czekał na nas pan Adam Muller. Nieznany nam Pan na pierwszy rzut oka okazał się bardzo uprzejmy. Przywitał się z nami, życzliwie pomógł w zapakowaniu naszych bagaży do samochodu. Ruszyliśmy i wtedy to oznajmił nam, że pan Roman Raduński właściciel motelu Star Motor and Resort - czyli nasz pracodawca- nie przyjmie nas do pracy, gdyż nie ma sezonu i nie jesteśmy mu potrzebni, po czym spokojnie poinformował, że zawiezie nas do hotelu gdzie każdy z nas zapłaci jedyne 10$ za noc, a jutro postara się nam pomóc w szukaniu pracy. Twierdził, że w Dells jest dużo pracy , a Pan Roduński wcale dobrze nie płaci i na pewno znajdziemy coś lepszego. Przerażeni i ogromnie zaskoczeni poprosiliśmy o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Jednak Pan Muller nie chciał zdobyć się nawet na krótką dyskusje. Powiedział, że nie jesteśmy tu jedyni bez pracy i że do Star Motelu nie pojedziemy bo nie ma po co-a on nas tam na pewno nie zawiezie. Poprosiliśmy wiec o zatrzymanie samochodu-postanowiliśmy sami dotrzeć do naszego pracodawcy. Pan Muller jednak definitywnie odmówił. Zagroził nam, że nie radzi nam protestować, gdyż jest noc i sami nic tu nie zdziałamy a może się to dla nas dobrze nie skończyć. W panice jednak wciąż nalegaliśmy, aby Pan Muller zawiózł nas do Star Motel. Kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy z recepcją motelu i tak zostaliśmy poinstruowani. Nasze zapewnienia jednak nie pomagały. Na nasze prośby zatrzymania samochodu Pan Muller również nie reagował. Definitywnie po raz kolejny oznajmiliśmy, że chcemy się skontaktować z Panem Romanem Raduńskim. Pan Muller znów bardzo się opierał ale w końcu gdy zagroziliśmy, że zadzwonimy na emergency number naszej organizacji i wezwiemy policję, powiedział że zawiezie nas tam osobiście tylko jeszcze wcześniej musi jechać do swojego biura (prawdopodobnie zadzwonić do pana Raduńskiego). Tak więc przerażeni, krążyliśmy z Panem Mullerem po ciemnych ulicach miasteczka. Przestraszeni sytuacją, około godziny 23 w końcu dotarliśmy do Star Motel. Żona pana Raduńskiego- jak się później okazało, która siedziała na recepcji oznajmiła, że nie wie o co chodzi (mimo, że kilka godzin wcześniej podczas rozmowie telefonicznej twierdziła, że zna nasze nazwiska i wie ze do Star Motel przyjechaliśmy do pracy). Po chwili pojawił się jednak sam szef -Pan Roman Raduński , który potwierdził słowa pana Mullera. Oburzonym głosem stwierdził że nie rozumie o co mamy do niego pretensje i czego my właściwie od niego chcem .Wywiązała się awantura. Pan Raduński oświadczył że on nigdy żadnej umowy z nami nie podpisywał. Byliśmy przerażeni. Pan Roduński zmienił jednak zdanie kiedy pokazaliśmy mu kopie umowy, na której widniał jego podpis.(załącznik numer 2) Wtedy pojawiła się wersja, że to pan Muller podsuną mu tę umowę i on nie wiedział co podpisuje, oraz że na te umowę przyjechało już do niego 25 osób, które musiał odesłać. To było już żenujące. Umowa, którą kupiliśmy od Stowarzyszenia YES w ramach naszego wyjazdu okazała się fikcją. Załamani całą sytuacją zaczęliśmy wołać przechodzącą obok policje, na to pan Raduński i Muller zaczęli nas uspakajać. Twierdzili, że wszystko jakoś się załatwi i że lepiej dla nas żebyśmy byli cicho. Kiedy policjanci podeszli i zapytali o co chodzi, poczuliśmy przeszywający wzrok Pana Roduńskiego, po czym obydwaj panowie stwierdzili, że nic się nie dzieje i wszystko jest w porządku. Ponadto pan Muller zabronił nam dzwonić na emergency number , gdyż jak twierdził deportowano by nas do Polski i zaszkodzili byśmy tym nie tylko sobie ale innym studentom, którzy przyjechali do Dells. Przerażające było również stwierdzenie naszego niedoszłego szefa , że „To jest właśnie Ameryka” . Ponownie pojawiła się propozycja pana Mullera na temat naszego noclegu , jednak my nie dając za wygraną powiedzieliśmy że nie będziemy płacić za nocleg bo mieliśmy mieć accomodation od naszego pracodawcy i że domagamy się takich warunków jak przewidywała umowa, którą zawarliśmy w Polsce, w przeciwnym razie kontaktujemy się z polskim konsulem w Chicago Panem Franciszkiem Adamczykiem oraz naszą organizacja sponsorującą Face the World. Po krótkiej rozmowie i namowach Pana Mullera, Pan Roman Raduński stwierdził, że czuje się po części odpowiedzialny, szczególnie, że na umowie faktycznie jest mowa o accomodation i dlatego pozwoli nam przenocować jedną noc u siebie w motelu. Natomiast pan Muller powiedział , że rano przyjedzie po nas i pomoże nam w poszukiwaniu jakiejś pracy. Bezradni i wykończeni zaistniałą sytuacją przystaliśmy na propozycję Pana Mullera. Pan Muller i Raduński nie zapomnieli jednak po raz kolejny ostrzec nas, że jeżeli nie chcemy mieć problemów, radzą nam zachować spokój i nikogo nie powiadamiać bo się to może dla nas źle skończyć-i tu znowu usłyszeliśmy: „To jest Ameryka!!!” Po raz kolejny czuliśmy się zastraszeni. W nocy wykradliśmy się z pokoju w celu wykonania telefonów. Na dodatek okazało się, że hotelowy aparat telefoniczny jest na podsłuchu u Polaka, który pracował dla pana Raduńskiego . Zorientowaliśmy się o tym, kiedy to owy mężczyzna na polecenie pana Romana Raduńskiego zaprosił nas na herbatę, licząc, że uda mu się uśpić nasze oburzenie. Nie znając miasteczka w środku nocy szukaliśmy więc innego automatu. Przerażeni słowami pana Mullera, anonimowo zadzwoniliśmy na emergency number, gdyż zastraszeni o nasze dalsze losy obawialiśmy się podania swoich danych . Opowiedzieliśmy co nas spotkało. Kobieta, z którą rozmawialiśmy poradziła nam poczekać na to co się wydarzy i w razie potrzeby ponownie się z nią skontaktować. Próbowaliśmy również kontaktować się z naszym przedstawicielem z Krakowa dzwoniąc do niego na komórkę , Nie udało się nam uzyskać połączenia . Następnego dnia rano postanowiliśmy kupić coś do jedzenia oraz karty telefoniczne. Okazało się jednak, że do najbliższego sklepu jest ponad 30 minut piechotą . Zdecydowaliśmy więc wyprawę do sklepu odłożyć na później , gdyż byliśmy umówieni z panem Mullerem. Głodni, zmęczeni i oszukani postanowiliśmy ponownie spróbować skontaktować się z naszym przedstawicielem w Krakowie . I tak też się stało. Pan Marcin Adamczyk-przedstawiciel siedziby Stowarzyszenia YES w Krakowie był bardzo zdziwiony tym co od nas usłyszał. Poradził nam byśmy jednak spróbowali poszukać jakiejś pracy na miejscu . Oznajmił ponadto, że na razie i tak nic nie może zrobić, gdyż jest weekend i dopiero w poniedziałek może zacząć działać. Poczuliśmy, że na najbliższe dni jesteśmy zdani na samych siebie, mimo, że na Orientation Meeting zapewniano nas, ze w razie potrzeby i jakichkolwiek problemów możemy liczyć na pomoc i opiekę YESa i amerykańskiego organizatora programu. Około godziny 10-tak jak obiecywał zjawił się pan Muller. Oznajmił, że” na pewno coś znajdziemy”. Jego zdaniem pan Raduński kiepsko płacił i nie mieliśmy co żałować. Ponad to zapewniał nas, że bez problemu znajdziemy pracę na lepszych warunkach niż te oferowane przez Star Motel. Zaczął się kolejny horror –szukanie pracy. Podczas podróży do jednego z hoteli gdzie rzekomo przyjmowali do pracy , oznajmiliśmy panu Adamowi, że musimy zadzwonić do naszej organizacji sponsorującej aby potwierdzić nasze przybycie na terytorium USA , tak jak instruowano nas na Orientation Meeting . Pan Muller kpiącym głosem oświadczył, że wcale tego nie musimy robić i że to wcale nie jest konieczne. My jednak w obawie aby nie zarzucono nam jakiegoś uchybienia i nie dopełnienia formalności nalegaliśmy. Muller nie dając za wygraną twierdził, że on doskonale zna się na formalnościach bo już od wielu lat zajmuje się studentami przyjeżdżającymi do Wisconsin Dells. Twierdził, że kiedyś latami pomagał studentom charytatywnie i wie na pewno lepiej od nas co należy zrobić. W końcu jednak pozwolił nam zadzwonić. Użyczył nam nawet swojej komórki-kazał powiedzieć, że dotarliśmy na miejsce i wszystko jest w porządku. Czuliśmy się bezradni i w strachu tak też zrobiliśmy. Nie odważyliśmy się na opowiedzenie całej prawdy tym bardziej, że Pan Muller chciał być przy rozmowie. W końcu dotarliśmy do pierwszego hotelu. Pan Muller kazał nam zostać w samochodzie i czekać na niego. Zapomniał jednak zabrać komórki i wtedy zdecydowaliśmy się pożyczyć jego telefonu i zadzwonić pod bezpłatny numer Face the World –już nie anonimowo i podać swoje dane. Pani, z którą rozmawialismy ponownie kazała nam czekać aż sytuacja wyjaśni się i obiecała, że jak nie znajdziemy jakiejś pracy organizacja spróbuje nam pomóc. Po chwili wrócił Pan Muller i poinformował nas, że przykro mu ale pracy w owym hotelu dla nas nie ma. Potem udaliśmy się do największego z parków wodnych w Dells-„tam na pewno coś znajdziecie”-zapewniał ale i tu pracy nie było. W końcu stwierdził, że musi nas już zostawić bo za chwile przyjeżdża kolejny Grey Hund z nowymi studentami i musi ich odebrać. Stwierdził jednak, że wcześniej zawiezie nas do innego parku i tam na pewno nas przyjmą. Twierdził, że inni studenci z YESa, którzy przedwczoraj przyjechali do Star Motelu, gdzie pracy dla nas nie było także znaleźli tam prace. Przyjechaliśmy na miejsce jednak Pan Muller strasznie spieszył się i zostawił nas w nieznajomym nam miejscu, bez żadnego środka transportu. Na szczęście okazało się, że do Star Motelu mamy stamtąd około 20 minut piechotą, więc nie tak daleko. Prace dostaliśmy-niestety nie na takich warunkach jak Pan Muller obiecywał. Zapewnił nas bowiem , że rozmawiał o nas z managerem i będziemy dostawać 6.50$ za godzinę a pracodawca zagwarantuje nam dużo godzin. Po wcześniejszym porozumieniu się z naszym przedstawicielem w Krakowie pracę przyjeliśmy. Szybko jednak okazało się, że nie jest tak jak Pan Muller obiecywał, ze stawka za godzinę jest minimalna ponadto ci z nas, którzy pracowali w food departament pracowali zaledwie 4 –5 godzin dziennie a czasem byliśmy odsyłani do domu nawet i po 3 .Często przychodziliśmy do pracy i słyszeliśmy, że dziś nie jesteśmy potrzebni. Wielokrotnie też staliśmy 3 lub 4 godziny w stugach deszczu, wichurze, burzy czekając aż nasz supervisor zadecyduje czy będziemy danego dnia pracować czy nie. Na naszą prośbę czy możemy pójść do domu przebrać się w suche ubranie odpowiadał, że mamy czekać. Najciekawsze było, że za czekanie nikt nam nie płacił. Jak się później okazało nikt nie chciał tam pracować, oprócz polskich i ukraińskich studentów. Reszta personelu to kryminaliści, więźniowie i ludzie psychicznie chorzy. Niektórzy wzbudzali w nas lęk i strach. Studenci uciekali więc z tego miejsca jak tylko nadarzyła się okazja. Pozostali mieli prace kontraktowe gdzie indziej a tam pracowali na drugi shift. Czuliśmy się upokorzeni i bezsilni. Przez dwa tygodnie szukaliśmy innej pracy. Mieszkaliśmy w motelu nie daleko naszego miejsca pracy, właścicielem którego też był Polak. Oczywiście housing też sami sobie musieliśmy znaleźć i opłacić. Znalezienie go graniczyło jednak z cudem-wszędzie miejsca były już zajęte a jak już coś znaleźliśmy to z naszych skromnych pensji z parku Riverview nie stać by nas było na opłacenie . Dlatego na zamieszkanie, które w końcu udało nam się znalezć szybko musieliśmy się zdecydować, gdyż Pan Raduński straszył, że jeżeli nie nie opuścimy jak najszybciej jego hotelu to wylądujemy na ulicy bo u niego nie ma miejsca dla nas. Przykrym był fakt, że chciał pozbyć się tym po prostu problemu jakim moglibyśmy być ewentualnie dla niego, gdyż pokoje w swoim hotelu wynajmował wielu innym studentom, którzy wcale u niego nie pracowali. Z naszym nowym miejscem zamieszkania niestety też źle trafiliśmy. Właściciel motelu pod nieobecność lokatorów wchodził do pokoi. Ponadto zagroził że jeżeli wyprowadzimy się wcześniej niż w październiku to popamiętamy go do końca życia. Pracy w całym miasteczku nie było, tym bardziej dla kogoś kto nie miał jeszcze social security number. 90 procent wszystkich hoteli i parków rozrywki należało do Polaków . Ogólnie cale Dells było opanowane przez Polaków, a wszystkie miejsca pracy już dawno zajęte przez studentów z Work and Travel, którzy mieli prace kontraktowe. W każdym sklepie hotelu, restauracjach gdzie chodziliśmy za pracą królował polski język. A przecież byliśmy w Ameryce. Niestety w tym całym nieszczęściu nawet nie mogliśmy liczyć na poprawę naszej znajomości języka . Miotaliśmy się od hotelu do hotelu, od restauracji do restauracji, od parku do parku w poszukiwani pracy. Czuliśmy się ogromne poniżeni. Nie tak nam obiecywano. Ofertę pracy wykupiliśmy przecież od naszego biura. Naszej przyrzeczonej pracy nie mieliśmy jednak nawet przyjemności podjąć. Przytłoczeni całą sytuacją wciąż kontaktowaliśmy się z naszą agencją. Oczekiwaliśmy od nich pomocy. Nie wystarczył jednak kontakt z naszym biurem w Krakowie. Pan Marcin Adamczyk, z którym rozmawialiśmy i do którego jak dotąd czuliśmy największe zaufanie twierdził, że on się tym nie zajmuje i cały czas odsyłał nas pod inne numery telefonów. Kazano nam wydzwaniać do Kaliforni i do Polski do Katowic, gdyż jak twierdzono tam jest główne biuro i tam nam mogą pomóc, narażając nas na koszty. Czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy odsyłali nas pod inne numery telefonów. Szczytem było jak od jednego z pracowników biura w rozmowie telefonicznej usłyszeliśmy, że „Co Wy nie wiecie, że dla niektórych studentów taki wyjazd jest tylko pretekstem do wydostania się do Ameryki i dostania social security number?. Niektórzy nawet wcale się nie pojawiają u swojego kontraktowego pracodawcy i jest dobrze-radzą sobie sami!” W końcu po kontakcie z Panem Łukaszem Habajem-Wiceprezesem Stowarzyszenia Young Explorers Society podjęliśmy pracę w hotelu Polynesian. Jednak znów czekało nas rozczarowanie. Warto tu dodać, że z zatrudnieniem w owym hotelu jak się okazało i tak nie było by problemu, gdyż przyjmowali tam wszystkich-bo wszyscy szybko stamtąd uciekali. Pracowaliśmy zaledwie 3-4 godziny dziennie, jeszcze bardziej irytujący był fakt, że supervisor kradł na naszych oczach nasze napiwki. Jakiekolwiek przeciwstawienie się regułom panującym w hotelu nie było możliwe. Gdy przychodziliśmy do pracy, często byliśmy odsyłani, gdyż jak twierdzono:” Dziś Was nie potrzebujemy”. Ponadto kontaktowalismy się z naszym przedstawicielem w Krakowie , w sprawie dotyczącej formalności związanych z job change. Pytaliśmy czy mamy wysłać ten formularz do agencji sponsorującej, jednak dowiedzieliśmy się ze w tej sytuacji nie musimy tego robić. W końcu nie mamy z nikim żadnego kontraktu . Na naszą prośbę supervisor przefaksował nasze arrival raports na numer naszej organizacji mimo, iż nasz przedstawiciel z Polski twierdził, że telefon który wykonaliśmy na początku naszego pobytu był wystarczający. Przez cały miesiąc naszego pobytu w Wisconsin Dells nękaliśmy telefonami naszą agencję w sprawie kart ubezpieczeniowych-Medicalcare , które miały być przesłane na adres naszego pracodawcy i dostarczone nam. Tak się jednak nie stało. Nikt nie potrafił nam wyjaśnić dlaczego. Przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzaliśmy biuro pana Raduńskiego naszego niedoszłego pracodawcy pytając czy może ma już nasze ubezpieczenia, jednak zawsze zostawaliśmy odprawiani z niczym. W połowie lipca otrzymaliśmy numery identyfikacji podatkowej. Zniechęceni i rozczarowani tym co nas spotkało, postanowiliśmy zacząć działać na własna rękę. Tym bardziej, że pieniądze, które zarabialiśmy ledwie starczały nam na życie. O zwrocie kosztów podróży jak i o jakimkolwiek zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć, gdyż ze skromnych pensji nie było by nas na to stać. Perspektywa pracy za darmo a nawet mniej niż darmo - bo przecież w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że prawdopodobnie nie uda nam się zarobić nawet połowy tego co zainwestowaliśmy, że nie uda nam się nic zwiedzić ani podnieść naszych umiejętności językowych - skłoniła nas do działania. Udaliśmy się do Community Center gdzie złożono nam propozycję pracy w drukarni w stanie Virginia. Nie zastanawiając się przyjęliśmy ofertę. Już w Wisconsin Dells zostalismy umówieni na rozmowę z menagerem. Warunki pracy były o niebo lepsze , ponadto pracodawca oferował odpowiednie wynagrodzenie za nadgodziny-nie tak jak w Wisconsin, gdzie za nadgodziny płacono tyle co za regularny czas pracy . Wszystkie dotychczas zarobione pieniądze wydaliśmy na podróż do Virgini. Należy jeszcze dodać, że musieliśmy niemalże uciekać z Play Day Motel, w którym wynajmowaliśmy pokój w Wisconsin Dells -pomagał nam zaprzyjaźniony Amerykanin - gdyż właściciel zagroził nam i nie chciał pozwolić nam na opuszczenie motelu. Twierdził ze mamy zostać do jesieni bo on na nas nie wystarczająco zarobił (płaciliśmy 220$ tygodniowo za ciasny 2 osobowy pokój, a mieszkaliśmy w 4 osoby). Zostaliśmy wyzwani od „sk....i h..”. Jednym słowem twierdzimy, że całe Wisconsin Dells rozwija swoje biznesy kosztem polskich i ukraińskich studentów, którzy za najniższą stawkę wykonują pracę, za którą Amerykanie dostają około 15$. Studenci są traktowani jak niewolnicy. Nie maja żadnych praw , nic do powiedzenia. Każdy kto trafił do tego miejsca musiał podporządkować się panującemu tu prawu, gdzie pracuje się za najniższą stawkę. Nadgodziny które mało kto ma niczym nie różnią się od regularnego czasu pracy , a jak się coś nie podoba to szukaj sobie innej pracy , choć i tak wrócisz bo innej pracy w Dells nie znajdziesz – „przecież to Ameryka !!!”. Po dotarciu do nowego miejsca pracy mieliśmy wrażenie, że to już koniec naszych problemów. Jak się okazało grubo jednak się myliliśmy. W Virgini spotkaliśmy około 20 studentów z Polski. Wielu z nich jak się okazało do Ameryki przyjechało za pośrednictwem tej samej agencji – YES. Wszyscy ewakuowali się do Virgini właśnie z Wisconsin Dells. Nie byliśmy więc sami. Pracowaliśmy razem dla tej samej firmy. Chyba pierwszy raz poczuliśmy się szanowanymi pracownikami, nikt nie traktował nas jak „ głupich Polaczków”. Podziwiano nas za solidną prace i za to, że jesteśmy studentami . Nikt nie czuł się wyzyskiwany. Do pracy szliśmy z radością . Zaraz po przyjezdzie ponownie wysłaliśmy arrival raports oraz job change formularz, tak jak większość studentów. Pewnego dnia po powrocie z pracy przyszła do nas właścicielka domu, który wynajmowaliśmy bardzo zbulwersowana wiadomością, która została nagrana na jej automatycznej sekretarce. Było to nagranie od Pana Hendersona, który stwierdził, ze złamaliśmy prawo i zagroził, że zostaną nam cofnięte wizy i będziemy deportowani do Polski. Pan Henderson zachował się w sposób bardzo niegrzeczny co bardzo zbulwersowało właścicielke domu. Byliśmy dla niej obcymi osobami i taka wiadomość sszargagała nasze opinie u niej, a znalezienie housingu w Virgini graniczyło z cudem. Przez kilka dni musieliśmy spać w samochodzie aby cokolwiek znależć. Dlatego oczernieni przez Pana Hendersona w oczach właścicielki obawialiśmy się o swój dalszy los. Na szczęście okazało się, że kobieta ta jest bardziej dobroduszna niż nam się wydawało. Szybko postanowiła nam pomóc, abyśmy dostrzegli i dobre strony Ameryki. Sama była sszokowana zachowaniem Pana Hendersona i tym co nas spotkało dlatego zachowała nagranie Pana Hendersona na dyktafonie, twierdząc, że takich wiadomości nie należy przekazywać w ten sposób i świadczy to o braku profesjonalizmu. Pan Henderson bezpodstawnie zastraszył nas a szybki kontakt z nim był niemożliwy gdyż w Kaliforni była jeszcze noc. Pełni obaw, zdenerwowani czekaliśmy na połączenie z Kalifornią. Kiedy w końcu udało nam się skontaktować, Pan Henderson oświadczył, że nie dość, że zmieniliśmy miejsce pracy to z Wisconsin nawet nie wysłaliśmy naszych arrival raports. Nasze tłumaczenia, że posiadamy potwierdzenia faksu o ich wysłaniu nie pomagały(załącznik numer 1). Ponadto stwierdził, że nie rozumiemy na czym polega idea programu, że powinniśmy zostać w Wisconsin, nie wolno nam zmieniać miejsca pracy i musimy pracować u naszego kontraktora, na którego jest wystawiony DS. A my przecież z nikim nie mieliśmy kontraktu a nasz pracodawca, z którym podpisalismy umowę w Polsce odmówił nam pracy. Pan Henderson twierdził, że o niczym nie wie bo nie kontaktowaliśmy się z nim, mimo, że my wielokrotnie dzwoiliśmy do Organizacji Face the World z prośbą o pomoc. Ponadto Pan Henderson stwierdził, że w tym momencie w Stanach jesteśmy nielegalnie. Nie bardzo rozumieliśmy zarzuty Pana Hendersona, gdyż były one bezpodstawne. Idea programu przewidywała, że podczas pobytu w Stanach nie ma możliwości zrezygnowania z pierwszego, podstawowego miejscas pracy. My jednak nie mieliśmy przyjemności pracy w naszej pierwotnej pracy czyli tej, z którą powinniśmy zacząć program od początku. Z żadnym pracodawca w Wisconsin nie mieliśmy kontraktu i nasza agencja wcale nie zainteresowała się by taki kontrakt storzyć, na przykład z hotelem Polynesian. Ponadto było dla nas bardzo dziwne , że inni studenci, którzy także do Virgini przybyli z Wisconsin nie mieli żadnych problemów. Pan Henderson nie miał do nich żadnych zastrzeżeń, mimo, że byli sponsorowani przez tę samą organizację a w Wisconsin mieli prace kontarktowe, które zerwali albo niektórzy nawet nie pojawili się w pracy by uprzedzić pracodawcę o zmianie miejsca zatrudnienia. Cała wina oparła się na nas mimo, że my nie dostaliśmy przyrzeczonej nam pracy –a za to w końcu zapłaciliśmy. Tak więc gdzie nie pojawiliśmy się byliśmy gnębieni i zamiast czuć oparcie w naszej organizacji, czuliśmy się po raz kolejny zastraszeni. W końcu jednak Pan Henderson wielkodusznie pozwolił nam na pozostanie na terytorium Stanów Zjednoczonych. Po 2 miesiącach pobytu w Ameryce wciąż nie mieliśmy naszych kart ubezpieczeniowych.. Kiedy byliśmy chorzy, baliśmy się udać do lekarza ze względu na koszty, które moglibyśmy z tego tytułu ponieść. Nie mieliśmy tym więc numerów identyfikacji ubezpieczeniowej i w wyniku zaistniałej sytuacji nie byliśmy pewni czy takie ubezpieczenie wogóle posiadamy. Pełni złych doświadczeń nie chcieliśmy mieć już więcej problemów. Pan Henderson próbował wmówić nam, że to że nie mamy ich jeszcze to wina tego, że wynieśliśmy się z Wisconsin, gdyż tam zostały wysłane(a potem twierdził, że z Wisconsin nie wysłaliśmy naszych arrival raports, więc gdyby faktycznie nie otrzymał ich to nie miałby nawet naszego adresu). Z Wisconsin wyjechaliśmy jednak prawie po półtora miesiąca pobytu na terytorium Stanów i do tego czasu na adres , który podaliśmy ani też na adres naszego niedoszłego pracodawcy nic nie przyszło. Wciąż sprawdzaliśmy to a w Wisconsin została jedna z naszych koleżanek, z którą byliśmy w kontakcie również po wyjezdzie do Virgini . Koleżanka ta wciąż sprawdzała naszą pocztę w Wisconsin i nic nie było. W końcu bardzo nalegaliśmy na Pana Hendersona i tak po około dwóch miesiąca karty te otrzymaliśmy .W tym całym nieszczęściu szczęściem okazało się, że jedna z nas wypadek miała tydzień po tym jak w końcu karty otrzymaliśmy bo znowu musielibyśmy przechodzić horror, choć i tak nie obeszło się bez problemów. --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Tak, więc Stowarzyszenie YES: Young Explorers Society, którym zaufaliśmy i powierzyliśmy nasz wyjazd i nasze pieniądze z reklamacją . Domagamy się odszkodowania przede wszystkim za poniesione przez nas szkody moralne jak i finansowe, a także zwrotu kosztów za program. Czujemy się poszkodowani, oszukani i wyniszczeni psychicznie. Na wyjeździe byliśmy wielokrotnie zastarszani, poniżani, ośmieszani a także czujemy się pokrzywdzeni za brak pomocy i większego zainteresowania ze strony agencji, a także za to, że agencja za wszystkie nasze niepowodzenia próbowala obarczyć nas Kierujemy nasze pretensje do Young Explorers Society także o niedopełnienie zobowiązań wynikających z umowy. Wydawało nam się także, że wyjazd opierał się na zaufaniu. Liczyliśmy na to, że skoro za wyjazd zapłaciliśmy tak ogromną kwotę pieniędzy , wszystko jest sprawdzone i pewne. Zwabieni do biura ofertami wspaniałej pracy na zachodzie zostaliśmy oszukani. Największe jednak pretensje składamy o horror, który przeżyliśmy w Wisconsin Dells. Pobyt tam bardzo zniszczył nam psychikę i pozbawił poczucia nie tylko pewności ale i bezpieczeństwa. Program zakładał, że jeżeli pracodawca oferuje mieszkanie, wtedy po przyjezdzie udajemy się do niego w celu zameldowania i dopełnienia niezbędnych formalności takich jak złożenie aplikacji o Social Security Number. W myśl idei programu, skoro nasz pierwotny pracodawca oferował nam zameldowanie, już pierwszą noc spędzamy w miejscu, w którym będziemy mieszkali do końca programu. Niestety nie dość, że nasz pracodawca odmówił nam pracy i mieszkania to mieliśmy problem z dopełnieniem procedury aplkacyjnej o Social Security Number, gdyż biuro znajdowało się w oddalonej o wiele mil miejscowości Portage, do której nie mieliśmy się jak dostać. Stowarzyszenie YES zapewniało nas, że posiada bezpośredni kontakt z pracodawcami więc każdy z nas otrzyma pisemna, imienną ofertę pracy wystawioną osobiście przez pracodawcę. Stowarzyszenie YES twierdziło, że nie korzysta z usług agencji pośrednictwa pracy i że każda przedstawiana oferta pracy jest ofertą pochodzącą bezpośrednio od pracodawcy lub od pracodawcy współpracującego z organizacją wystawiającą dokumenty wizowe. Biuro twierdziło, że każdy pracodawca jest odpowiednio wcześniej sprawdzany przez Stowarzyszenie YES a także przez organizację posiadającą desygnację Departamentu Stanu USA. Dlatego uważamy, że niedopuszczalnym było niesprawdzenie przez Stowarzyszenie YES pracodawcy, z którym za ich pośrednictwem podpisaliśmy umowę i która to praca miala być dla nas podstawą uczestnictwa w programie. W związku z tym czujemy żal o brak przyrzeczonego nam zatrudnienia. Czujemy się oszukani, gdyż umowa o pracę w USA, za którą Stowarzyszenie YES wzięło od nas pieniądze okazała się fałszywa. Po przyjezdzie do USA okazało się, że pracy w miejscu, z którym podpisywalismy umowę dla nas nie było. Decydując się na pełny pakiet kupiliśmy od Stowarzyszenia YES ofertę pracy, która okazała się fikcją. Niewybaczalne jest dopuszczenie do sytuacji kiedy na jedną umowę o prace były ściągane do Ameryki masy studentów, by potem okazało się, że pracy dla nich nie ma. Zagadką wciąż zostaje dla nas tajemnicza postać Adama Mullera z International Employment Resources, L.L.C. (Licensed by the State of Wisconsin, załącznik numer 4), które jak twierdził współpracowało z Organizacją Sponsorującą Face the World. Ponadto składamy żal o próbę zastraszenia nas jeśli chodzi o sprawę cofnięcia wizy J1. Program zakładał, że podczas pobytu na terytorium USA nie ma możliwości zrezygnowania z pierwszego pracodawcy, wyjątkiem były tutaj poważne problemy związane z pracodawcą. Podstawą do anulowania nam dokumentów wizowch mogła być rezygnacja z pierwotnego miejsca pracy. My jednak jednak nie mieliśmy możliwości rozpoczęci pracy u naszego przyrzeczonego pracodawcy. Jesteśmy pewni, ze wynikało to z chęci „zamknięcia nam ust ” , gdyż agencja sama wiedziała, że jest winna a zastraszyć próbowano nas a nie innych studentów, którzy porzucili swoje prace. Wobec innych nawet nie próbowano wyciągnąć żadnych konsekwencji. Organizacji sponsorującej Face the World, która jak nas zapewniano sprawuje opiekę nad uczestnikami podczas pobytu. Zgodnie z koncepcją opieka miała obejmować pomoc studentom w razie potrzeby. Stowarzyszenie YES zapewniało także, że w razie jakichkolwiek problemów możemy kontaktować się z biurem w Polsce. Niestety już w pierwsze dni, które okazały się dla nas najtrudniejsze na żadną pomoc organizacji liczyć nie mogliśmy. Przedstawiciel biura w Krakowie twierdził, że wszystkie wątpliwości musimy wyjaśnić z biurem w Katowicach. Będąc w ciągłym kontakcie ze Stowarzyszeniem YES i Organizacją Face the World czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy winę za brak pracy zrzucali na kogoś innego a my miotaliśmy sie najpierw bez zajęcia a pozniej między Riverview Park, które to miejsce napawało nas strachem i hotelem Polynesian. Ponadto jesteśmy zszokowaniem sposobem funkcjonowania Stowarzyszenia YES jak i współpracującej z nim Organizacji sponsorującej. Program przewidywał również, że każdy z nas jest objęty ubezpieczeniem wypadkowym i zdrowotnym. Dlatego zagadką wciąż jest dla nas fakt, że nasze karty ubezpieczeniowe dotarły do nas po przeszło dwóch miesiącach pobytu na terytorium USA(załącznik numer 3). Sytuacja ta przysporzyła nam dodatkowych zmartwień i nerwów. Żenujący jest dla nas również fakt, że aktualnie jesteśmy zasypywani propozycjami wyjazdu przez Organizację Face the World, która oferuje nam atrakcyjne oferty pracy w Virgini, między innymi w drukarni w Strasburgu, które to miejsce sami znależliśmy. Kiedy zdesperowani szukaliśmy sobie nowego miejsca pracy i wysłaliśmy arrival raports z nowej pracy do Organizacji Face the World mieliśmy poważne problemy. Organizacja Face the World bazując na naszym nieszczęściu wykorzystała to do nawiązania nowych kontaktów z pracodawcami i próbuje na to miejsce w następnym sezonie ściągnąć nowych studentów. Niejasny staje się więc dla nas fakt konieczności wysyłania arrival raports i job change, gdyż wygląda na to, że jest to pretekst dla organizacji do znalezienia nowych miejsc pracy w oparciu o nieszczęścia studentów. W tym momencie czujemy, że cały program Work and Travel nie został stworzony dla studentów lecz w dla czerpania korzyści przez Stowarzyszenie Yes i Organizacji Face the World Twierdzimy, że wynika to z faktu, ze organizacje te są jednymi z tych, które mają monopol na wystawienie dokumentu wizowego DS 2019, który jest podstawą do wystawienia wizy typu J1 i zarabiają ogromne pieniądze na wyjazdach studentów a tak naprawdę jest im obojętne to na co studenci napotkają w Stanach Zjednoczonych. Ze zdaniem naszym YES liczył się tylko do momentu wpłacenia pierwszych pieniędzy. Potem w obawie o poniesienie strat wynikających z rezygnacji z programu nie mieliśmy już nic do powiedzenia. Ponadto nigdy nie otrzymaliśmy wyjaśnienia gdzie znajdują się nasze dokumenty aplikacyjne, które zresztą wypełnialiśmy dwukrotnie i w których znajduje się szczegółowa informacja o nas włącznie z naszą grupą krwi. Żaden z naszych pracodawców nigdy bowiem nie ujrzał ich na oczy. Czujemy się oszukani także w kwestii biletów lotniczych, ich ceny i daty wylotu z Poski a także konieczności pokrywania przez nas kosztów pierwszej zmiany daty powrotu. Przez przedstawiciela biura byliśmy zapewniani, że jest ona darmowa.(załącznik numer 5) Nie chcemy również by podobna historia spotkała w kolejnych latach, przyjeżdżających do Dells, lub innych miejscowości za posrednictwem Waszego Stowarzyszenia studentów polskich. Nie jesteśmy jedynymi studentami, którzy zostali oszukani. Wszystkiego co nas spotkało nie sposób opisać a już na pewno nie da się wyrazić jak wyjazd ten odbił się na naszej psychice. Program Work and Travel zgodnie z założeniem okazał się dla nas, kochających wyzwania niesamowitą okazją na niezapomnianą przygodę, która będzie do nas wracać w horrorach sennych do końca życia. Czujemy żal w kwestii: 1. Zwabienia nas do wyjazdu przez biuro YES fikcyjnymi ofertami pracy na zachodzie 2. Poniesionych przez nas szkód moralnych i faktu jak żle wyjazd ten odbił się na naszej psychice. 3. Niedopełnienia zobowaiązań wynikających z umowy miedzy innymi. braku przyrzeczonej nam pracy, braku gwarantowanego przez naszego pierwotnego pracodawce zakwaterowania, długiego oczekiwania na dostarczenie nam kart ubezpieczeniowych. 4. Zastraszenia cofnięciem wizy J1, próby obarczenie nas winą za całą sytuację. 5. Zrzucenia na nas winy o niedopełnienie formalności 6. Biletów lotniczych 7. Obiecanej nam na terenie USA opieki organizacji amerykańskiej: Face the World i polskiego organizatora programu: StowarzyszeniaYoung Explorers Society

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
YES cd Na dworcu w Wisconsin Dells tak jak się spodziewaliśmy czekał na nas pan Adam Muller. Nieznany nam Pan na pierwszy rzut oka okazał się bardzo uprzejmy. Przywitał się z nami, życzliwie pomógł w zapakowaniu naszych bagaży do samochodu. Ruszyliśmy i wtedy to oznajmił nam, że pan Roman Raduński właściciel motelu Star Motor and Resort - czyli nasz pracodawca- nie przyjmie nas do pracy, gdyż nie ma sezonu i nie jesteśmy mu potrzebni, po czym spokojnie poinformował, że zawiezie nas do hotelu gdzie każdy z nas zapłaci jedyne 10$ za noc, a jutro postara się nam pomóc w szukaniu pracy. Twierdził, że w Dells jest dużo pracy , a Pan Roduński wcale dobrze nie płaci i na pewno znajdziemy coś lepszego. Przerażeni i ogromnie zaskoczeni poprosiliśmy o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Jednak Pan Muller nie chciał zdobyć się nawet na krótką dyskusje. Powiedział, że nie jesteśmy tu jedyni bez pracy i że do Star Motelu nie pojedziemy bo nie ma po co-a on nas tam na pewno nie zawiezie. Poprosiliśmy wiec o zatrzymanie samochodu-postanowiliśmy sami dotrzeć do naszego pracodawcy. Pan Muller jednak definitywnie odmówił. Zagroził nam, że nie radzi nam protestować, gdyż jest noc i sami nic tu nie zdziałamy a może się to dla nas dobrze nie skończyć. W panice jednak wciąż nalegaliśmy, aby Pan Muller zawiózł nas do Star Motel. Kilka godzin wcześniej rozmawialiśmy z recepcją motelu i tak zostaliśmy poinstruowani. Nasze zapewnienia jednak nie pomagały. Na nasze prośby zatrzymania samochodu Pan Muller również nie reagował. Definitywnie po raz kolejny oznajmiliśmy, że chcemy się skontaktować z Panem Romanem Raduńskim. Pan Muller znów bardzo się opierał ale w końcu gdy zagroziliśmy, że zadzwonimy na emergency number naszej organizacji i wezwiemy policję, powiedział że zawiezie nas tam osobiście tylko jeszcze wcześniej musi jechać do swojego biura (prawdopodobnie zadzwonić do pana Raduńskiego). Tak więc przerażeni, krążyliśmy z Panem Mullerem po ciemnych ulicach miasteczka. Przestraszeni sytuacją, około godziny 23 w końcu dotarliśmy do Star Motel. Żona pana Raduńskiego- jak się później okazało, która siedziała na recepcji oznajmiła, że nie wie o co chodzi (mimo, że kilka godzin wcześniej podczas rozmowie telefonicznej twierdziła, że zna nasze nazwiska i wie ze do Star Motel przyjechaliśmy do pracy). Po chwili pojawił się jednak sam szef -Pan Roman Raduński , który potwierdził słowa pana Mullera. Oburzonym głosem stwierdził że nie rozumie o co mamy do niego pretensje i czego my właściwie od niego chcem .Wywiązała się awantura. Pan Raduński oświadczył że on nigdy żadnej umowy z nami nie podpisywał. Byliśmy przerażeni. Pan Roduński zmienił jednak zdanie kiedy pokazaliśmy mu kopie umowy, na której widniał jego podpis.(załącznik numer 2) Wtedy pojawiła się wersja, że to pan Muller podsuną mu tę umowę i on nie wiedział co podpisuje, oraz że na te umowę przyjechało już do niego 25 osób, które musiał odesłać. To było już żenujące. Umowa, którą kupiliśmy od Stowarzyszenia YES w ramach naszego wyjazdu okazała się fikcją. Załamani całą sytuacją zaczęliśmy wołać przechodzącą obok policje, na to pan Raduński i Muller zaczęli nas uspakajać. Twierdzili, że wszystko jakoś się załatwi i że lepiej dla nas żebyśmy byli cicho. Kiedy policjanci podeszli i zapytali o co chodzi, poczuliśmy przeszywający wzrok Pana Roduńskiego, po czym obydwaj panowie stwierdzili, że nic się nie dzieje i wszystko jest w porządku. Ponadto pan Muller zabronił nam dzwonić na emergency number , gdyż jak twierdził deportowano by nas do Polski i zaszkodzili byśmy tym nie tylko sobie ale innym studentom, którzy przyjechali do Dells. Przerażające było również stwierdzenie naszego niedoszłego szefa , że „To jest właśnie Ameryka” . Ponownie pojawiła się propozycja pana Mullera na temat naszego noclegu , jednak my nie dając za wygraną powiedzieliśmy że nie będziemy płacić za nocleg bo mieliśmy mieć accomodation od naszego pracodawcy i że domagamy się takich warunków jak przewidywała umowa, którą zawarliśmy w Polsce, w przeciwnym razie kontaktujemy się z polskim konsulem w Chicago Panem Franciszkiem Adamczykiem oraz naszą organizacja sponsorującą Face the World. Po krótkiej rozmowie i namowach Pana Mullera, Pan Roman Raduński stwierdził, że czuje się po części odpowiedzialny, szczególnie, że na umowie faktycznie jest mowa o accomodation i dlatego pozwoli nam przenocować jedną noc u siebie w motelu. Natomiast pan Muller powiedział , że rano przyjedzie po nas i pomoże nam w poszukiwaniu jakiejś pracy. Bezradni i wykończeni zaistniałą sytuacją przystaliśmy na propozycję Pana Mullera. Pan Muller i Raduński nie zapomnieli jednak po raz kolejny ostrzec nas, że jeżeli nie chcemy mieć problemów, radzą nam zachować spokój i nikogo nie powiadamiać bo się to może dla nas źle skończyć-i tu znowu usłyszeliśmy: „To jest Ameryka!!!” Po raz kolejny czuliśmy się zastraszeni. W nocy wykradliśmy się z pokoju w celu wykonania telefonów. Na dodatek okazało się, że hotelowy aparat telefoniczny jest na podsłuchu u Polaka, który pracował dla pana Raduńskiego . Zorientowaliśmy się o tym, kiedy to owy mężczyzna na polecenie pana Romana Raduńskiego zaprosił nas na herbatę, licząc, że uda mu się uśpić nasze oburzenie. Nie znając miasteczka w środku nocy szukaliśmy więc innego automatu. Przerażeni słowami pana Mullera, anonimowo zadzwoniliśmy na emergency number, gdyż zastraszeni o nasze dalsze losy obawialiśmy się podania swoich danych . Opowiedzieliśmy co nas spotkało. Kobieta, z którą rozmawialiśmy poradziła nam poczekać na to co się wydarzy i w razie potrzeby ponownie się z nią skontaktować. Próbowaliśmy również kontaktować się z naszym przedstawicielem z Krakowa dzwoniąc do niego na komórkę , Nie udało się nam uzyskać połączenia . Następnego dnia rano postanowiliśmy kupić coś do jedzenia oraz karty telefoniczne. Okazało się jednak, że do najbliższego sklepu jest ponad 30 minut piechotą . Zdecydowaliśmy więc wyprawę do sklepu odłożyć na później , gdyż byliśmy umówieni z panem Mullerem. Głodni, zmęczeni i oszukani postanowiliśmy ponownie spróbować skontaktować się z naszym przedstawicielem w Krakowie . I tak też się stało. Pan Marcin Adamczyk-przedstawiciel siedziby Stowarzyszenia YES w Krakowie był bardzo zdziwiony tym co od nas usłyszał. Poradził nam byśmy jednak spróbowali poszukać jakiejś pracy na miejscu . Oznajmił ponadto, że na razie i tak nic nie może zrobić, gdyż jest weekend i dopiero w poniedziałek może zacząć działać. Poczuliśmy, że na najbliższe dni jesteśmy zdani na samych siebie, mimo, że na Orientation Meeting zapewniano nas, ze w razie potrzeby i jakichkolwiek problemów możemy liczyć na pomoc i opiekę YESa i amerykańskiego organizatora programu. Około godziny 10-tak jak obiecywał zjawił się pan Muller. Oznajmił, że” na pewno coś znajdziemy”. Jego zdaniem pan Raduński kiepsko płacił i nie mieliśmy co żałować. Ponad to zapewniał nas, że bez problemu znajdziemy pracę na lepszych warunkach niż te oferowane przez Star Motel. Zaczął się kolejny horror –szukanie pracy. Podczas podróży do jednego z hoteli gdzie rzekomo przyjmowali do pracy , oznajmiliśmy panu Adamowi, że musimy zadzwonić do naszej organizacji sponsorującej aby potwierdzić nasze przybycie na terytorium USA , tak jak instruowano nas na Orientation Meeting . Pan Muller kpiącym głosem oświadczył, że wcale tego nie musimy robić i że to wcale nie jest konieczne. My jednak w obawie aby nie zarzucono nam jakiegoś uchybienia i nie dopełnienia formalności nalegaliśmy. Muller nie dając za wygraną twierdził, że on doskonale zna się na formalnościach bo już od wielu lat zajmuje się studentami przyjeżdżającymi do Wisconsin Dells. Twierdził, że kiedyś latami pomagał studentom charytatywnie i wie na pewno lepiej od nas co należy zrobić. W końcu jednak pozwolił nam zadzwonić. Użyczył nam nawet swojej komórki-kazał powiedzieć, że dotarliśmy na miejsce i wszystko jest w porządku. Czuliśmy się bezradni i w strachu tak też zrobiliśmy. Nie odważyliśmy się na opowiedzenie całej prawdy tym bardziej, że Pan Muller chciał być przy rozmowie. W końcu dotarliśmy do pierwszego hotelu. Pan Muller kazał nam zostać w samochodzie i czekać na niego. Zapomniał jednak zabrać komórki i wtedy zdecydowaliśmy się pożyczyć jego telefonu i zadzwonić pod bezpłatny numer Face the World –już nie anonimowo i podać swoje dane. Pani, z którą rozmawialismy ponownie kazała nam czekać aż sytuacja wyjaśni się i obiecała, że jak nie znajdziemy jakiejś pracy organizacja spróbuje nam pomóc. Po chwili wrócił Pan Muller i poinformował nas, że przykro mu ale pracy w owym hotelu dla nas nie ma. Potem udaliśmy się do największego z parków wodnych w Dells-„tam na pewno coś znajdziecie”-zapewniał ale i tu pracy nie było. W końcu stwierdził, że musi nas już zostawić bo za chwile przyjeżdża kolejny Grey Hund z nowymi studentami i musi ich odebrać. Stwierdził jednak, że wcześniej zawiezie nas do innego parku i tam na pewno nas przyjmą. Twierdził, że inni studenci z YESa, którzy przedwczoraj przyjechali do Star Motelu, gdzie pracy dla nas nie było także znaleźli tam prace. Przyjechaliśmy na miejsce jednak Pan Muller strasznie spieszył się i zostawił nas w nieznajomym nam miejscu, bez żadnego środka transportu. Na szczęście okazało się, że do Star Motelu mamy stamtąd około 20 minut piechotą, więc nie tak daleko. Prace dostaliśmy-niestety nie na takich warunkach jak Pan Muller obiecywał. Zapewnił nas bowiem , że rozmawiał o nas z managerem i będziemy dostawać 6.50$ za godzinę a pracodawca zagwarantuje nam dużo godzin. Po wcześniejszym porozumieniu się z naszym przedstawicielem w Krakowie pracę przyjeliśmy. Szybko jednak okazało się, że nie jest tak jak Pan Muller obiecywał, ze stawka za godzinę jest minimalna ponadto ci z nas, którzy pracowali w food departament pracowali zaledwie 4 –5 godzin dziennie a czasem byliśmy odsyłani do domu nawet i po 3 .Często przychodziliśmy do pracy i słyszeliśmy, że dziś nie jesteśmy potrzebni. Wielokrotnie też staliśmy 3 lub 4 godziny w stugach deszczu, wichurze, burzy czekając aż nasz supervisor zadecyduje czy będziemy danego dnia pracować czy nie. Na naszą prośbę czy możemy pójść do domu przebrać się w suche ubranie odpowiadał, że mamy czekać. Najciekawsze było, że za czekanie nikt nam nie płacił. Jak się później okazało nikt nie chciał tam pracować, oprócz polskich i ukraińskich studentów. Reszta personelu to kryminaliści, więźniowie i ludzie psychicznie chorzy. Niektórzy wzbudzali w nas lęk i strach. Studenci uciekali więc z tego miejsca jak tylko nadarzyła się okazja. Pozostali mieli prace kontraktowe gdzie indziej a tam pracowali na drugi shift. Czuliśmy się upokorzeni i bezsilni. Przez dwa tygodnie szukaliśmy innej pracy. Mieszkaliśmy w motelu nie daleko naszego miejsca pracy, właścicielem którego też był Polak. Oczywiście housing też sami sobie musieliśmy znaleźć i opłacić. Znalezienie go graniczyło jednak z cudem-wszędzie miejsca były już zajęte a jak już coś znaleźliśmy to z naszych skromnych pensji z parku Riverview nie stać by nas było na opłacenie . Dlatego na zamieszkanie, które w końcu udało nam się znalezć szybko musieliśmy się zdecydować, gdyż Pan Raduński straszył, że jeżeli nie nie opuścimy jak najszybciej jego hotelu to wylądujemy na ulicy bo u niego nie ma miejsca dla nas. Przykrym był fakt, że chciał pozbyć się tym po prostu problemu jakim moglibyśmy być ewentualnie dla niego, gdyż pokoje w swoim hotelu wynajmował wielu innym studentom, którzy wcale u niego nie pracowali. Z naszym nowym miejscem zamieszkania niestety też źle trafiliśmy. Właściciel motelu pod nieobecność lokatorów wchodził do pokoi. Ponadto zagroził że jeżeli wyprowadzimy się wcześniej niż w październiku to popamiętamy go do końca życia. Pracy w całym miasteczku nie było, tym bardziej dla kogoś kto nie miał jeszcze social security number. 90 procent wszystkich hoteli i parków rozrywki należało do Polaków . Ogólnie cale Dells było opanowane przez Polaków, a wszystkie miejsca pracy już dawno zajęte przez studentów z Work and Travel, którzy mieli prace kontraktowe. W każdym sklepie hotelu, restauracjach gdzie chodziliśmy za pracą królował polski język. A przecież byliśmy w Ameryce. Niestety w tym całym nieszczęściu nawet nie mogliśmy liczyć na poprawę naszej znajomości języka . Miotaliśmy się od hotelu do hotelu, od restauracji do restauracji, od parku do parku w poszukiwani pracy. Czuliśmy się ogromne poniżeni. Nie tak nam obiecywano. Ofertę pracy wykupiliśmy przecież od naszego biura. Naszej przyrzeczonej pracy nie mieliśmy jednak nawet przyjemności podjąć. Przytłoczeni całą sytuacją wciąż kontaktowaliśmy się z naszą agencją. Oczekiwaliśmy od nich pomocy. Nie wystarczył jednak kontakt z naszym biurem w Krakowie. Pan Marcin Adamczyk, z którym rozmawialiśmy i do którego jak dotąd czuliśmy największe zaufanie twierdził, że on się tym nie zajmuje i cały czas odsyłał nas pod inne numery telefonów. Kazano nam wydzwaniać do Kaliforni i do Polski do Katowic, gdyż jak twierdzono tam jest główne biuro i tam nam mogą pomóc, narażając nas na koszty. Czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy odsyłali nas pod inne numery telefonów. Szczytem było jak od jednego z pracowników biura w rozmowie telefonicznej usłyszeliśmy, że „Co Wy nie wiecie, że dla niektórych studentów taki wyjazd jest tylko pretekstem do wydostania się do Ameryki i dostania social security number?. Niektórzy nawet wcale się nie pojawiają u swojego kontraktowego pracodawcy i jest dobrze-radzą sobie sami!” W końcu po kontakcie z Panem Łukaszem Habajem-Wiceprezesem Stowarzyszenia Young Explorers Society podjęliśmy pracę w hotelu Polynesian. Jednak znów czekało nas rozczarowanie. Warto tu dodać, że z zatrudnieniem w owym hotelu jak się okazało i tak nie było by problemu, gdyż przyjmowali tam wszystkich-bo wszyscy szybko stamtąd uciekali. Pracowaliśmy zaledwie 3-4 godziny dziennie, jeszcze bardziej irytujący był fakt, że supervisor kradł na naszych oczach nasze napiwki. Jakiekolwiek przeciwstawienie się regułom panującym w hotelu nie było możliwe. Gdy przychodziliśmy do pracy, często byliśmy odsyłani, gdyż jak twierdzono:” Dziś Was nie potrzebujemy”. Ponadto kontaktowalismy się z naszym przedstawicielem w Krakowie , w sprawie dotyczącej formalności związanych z job change. Pytaliśmy czy mamy wysłać ten formularz do agencji sponsorującej, jednak dowiedzieliśmy się ze w tej sytuacji nie musimy tego robić. W końcu nie mamy z nikim żadnego kontraktu . Na naszą prośbę supervisor przefaksował nasze arrival raports na numer naszej organizacji mimo, iż nasz przedstawiciel z Polski twierdził, że telefon który wykonaliśmy na początku naszego pobytu był wystarczający. Przez cały miesiąc naszego pobytu w Wisconsin Dells nękaliśmy telefonami naszą agencję w sprawie kart ubezpieczeniowych-Medicalcare , które miały być przesłane na adres naszego pracodawcy i dostarczone nam. Tak się jednak nie stało. Nikt nie potrafił nam wyjaśnić dlaczego. Przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzaliśmy biuro pana Raduńskiego naszego niedoszłego pracodawcy pytając czy może ma już nasze ubezpieczenia, jednak zawsze zostawaliśmy odprawiani z niczym. W połowie lipca otrzymaliśmy numery identyfikacji podatkowej. Zniechęceni i rozczarowani tym co nas spotkało, postanowiliśmy zacząć działać na własna rękę. Tym bardziej, że pieniądze, które zarabialiśmy ledwie starczały nam na życie. O zwrocie kosztów podróży jak i o jakimkolwiek zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć, gdyż ze skromnych pensji nie było by nas na to stać. Perspektywa pracy za darmo a nawet mniej niż darmo - bo przecież w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że prawdopodobnie nie uda nam się zarobić nawet połowy tego co zainwestowaliśmy, że nie uda nam się nic zwiedzić ani podnieść naszych umiejętności językowych - skłoniła nas do działania. Udaliśmy się do Community Center gdzie złożono nam propozycję pracy w drukarni w stanie Virginia. Nie zastanawiając się przyjęliśmy ofertę. Już w Wisconsin Dells zostalismy umówieni na rozmowę z menagerem. Warunki pracy były o niebo lepsze , ponadto pracodawca oferował odpowiednie wynagrodzenie za nadgodziny-nie tak jak w Wisconsin, gdzie za nadgodziny płacono tyle co za regularny czas pracy . Wszystkie dotychczas zarobione pieniądze wydaliśmy na podróż do Virgini. Należy jeszcze dodać, że musieliśmy niemalże uciekać z Play Day Motel, w którym wynajmowaliśmy pokój w Wisconsin Dells -pomagał nam zaprzyjaźniony Amerykanin - gdyż właściciel zagroził nam i nie chciał pozwolić nam na opuszczenie motelu. Twierdził ze mamy zostać do jesieni bo on na nas nie wystarczająco zarobił (płaciliśmy 220$ tygodniowo za ciasny 2 osobowy pokój, a mieszkaliśmy w 4 osoby). Zostaliśmy wyzwani od „sk....i h..”. Jednym słowem twierdzimy, że całe Wisconsin Dells rozwija swoje biznesy kosztem polskich i ukraińskich studentów, którzy za najniższą stawkę wykonują pracę, za którą Amerykanie dostają około 15$. Studenci są traktowani jak niewolnicy. Nie maja żadnych praw , nic do powiedzenia. Każdy kto trafił do tego miejsca musiał podporządkować się panującemu tu prawu, gdzie pracuje się za najniższą stawkę. Nadgodziny które mało kto ma niczym nie różnią się od regularnego czasu pracy , a jak się coś nie podoba to szukaj sobie innej pracy , choć i tak wrócisz bo innej pracy w Dells nie znajdziesz – „przecież to Ameryka !!!”. Po dotarciu do nowego miejsca pracy mieliśmy wrażenie, że to już koniec naszych problemów. Jak się okazało grubo jednak się myliliśmy. W Virgini spotkaliśmy około 20 studentów z Polski. Wielu z nich jak się okazało do Ameryki przyjechało za pośrednictwem tej samej agencji – YES. Wszyscy ewakuowali się do Virgini właśnie z Wisconsin Dells. Nie byliśmy więc sami. Pracowaliśmy razem dla tej samej firmy. Chyba pierwszy raz poczuliśmy się szanowanymi pracownikami, nikt nie traktował nas jak „ głupich Polaczków”. Podziwiano nas za solidną prace i za to, że jesteśmy studentami . Nikt nie czuł się wyzyskiwany. Do pracy szliśmy z radością . Zaraz po przyjezdzie ponownie wysłaliśmy arrival raports oraz job change formularz, tak jak większość studentów. Pewnego dnia po powrocie z pracy przyszła do nas właścicielka domu, który wynajmowaliśmy bardzo zbulwersowana wiadomością, która została nagrana na jej automatycznej sekretarce. Było to nagranie od Pana Hendersona, który stwierdził, ze złamaliśmy prawo i zagroził, że zostaną nam cofnięte wizy i będziemy deportowani do Polski. Pan Henderson zachował się w sposób bardzo niegrzeczny co bardzo zbulwersowało właścicielke domu. Byliśmy dla niej obcymi osobami i taka wiadomość sszargagała nasze opinie u niej, a znalezienie housingu w Virgini graniczyło z cudem. Przez kilka dni musieliśmy spać w samochodzie aby cokolwiek znależć. Dlatego oczernieni przez Pana Hendersona w oczach właścicielki obawialiśmy się o swój dalszy los. Na szczęście okazało się, że kobieta ta jest bardziej dobroduszna niż nam się wydawało. Szybko postanowiła nam pomóc, abyśmy dostrzegli i dobre strony Ameryki. Sama była sszokowana zachowaniem Pana Hendersona i tym co nas spotkało dlatego zachowała nagranie Pana Hendersona na dyktafonie, twierdząc, że takich wiadomości nie należy przekazywać w ten sposób i świadczy to o braku profesjonalizmu. Pan Henderson bezpodstawnie zastraszył nas a szybki kontakt z nim był niemożliwy gdyż w Kaliforni była jeszcze noc. Pełni obaw, zdenerwowani czekaliśmy na połączenie z Kalifornią. Kiedy w końcu udało nam się skontaktować, Pan Henderson oświadczył, że nie dość, że zmieniliśmy miejsce pracy to z Wisconsin nawet nie wysłaliśmy naszych arrival raports. Nasze tłumaczenia, że posiadamy potwierdzenia faksu o ich wysłaniu nie pomagały(załącznik numer 1). Ponadto stwierdził, że nie rozumiemy na czym polega idea programu, że powinniśmy zostać w Wisconsin, nie wolno nam zmieniać miejsca pracy i musimy pracować u naszego kontraktora, na którego jest wystawiony DS. A my przecież z nikim nie mieliśmy kontraktu a nasz pracodawca, z którym podpisalismy umowę w Polsce odmówił nam pracy. Pan Henderson twierdził, że o niczym nie wie bo nie kontaktowaliśmy się z nim, mimo, że my wielokrotnie dzwoiliśmy do Organizacji Face the World z prośbą o pomoc. Ponadto Pan Henderson stwierdził, że w tym momencie w Stanach jesteśmy nielegalnie. Nie bardzo rozumieliśmy zarzuty Pana Hendersona, gdyż były one bezpodstawne. Idea programu przewidywała, że podczas pobytu w Stanach nie ma możliwości zrezygnowania z pierwszego, podstawowego miejscas pracy. My jednak nie mieliśmy przyjemności pracy w naszej pierwotnej pracy czyli tej, z którą powinniśmy zacząć program od początku. Z żadnym pracodawca w Wisconsin nie mieliśmy kontraktu i nasza agencja wcale nie zainteresowała się by taki kontrakt storzyć, na przykład z hotelem Polynesian. Ponadto było dla nas bardzo dziwne , że inni studenci, którzy także do Virgini przybyli z Wisconsin nie mieli żadnych problemów. Pan Henderson nie miał do nich żadnych zastrzeżeń, mimo, że byli sponsorowani przez tę samą organizację a w Wisconsin mieli prace kontarktowe, które zerwali albo niektórzy nawet nie pojawili się w pracy by uprzedzić pracodawcę o zmianie miejsca zatrudnienia. Cała wina oparła się na nas mimo, że my nie dostaliśmy przyrzeczonej nam pracy –a za to w końcu zapłaciliśmy. Tak więc gdzie nie pojawiliśmy się byliśmy gnębieni i zamiast czuć oparcie w naszej organizacji, czuliśmy się po raz kolejny zastraszeni. W końcu jednak Pan Henderson wielkodusznie pozwolił nam na pozostanie na terytorium Stanów Zjednoczonych. Po 2 miesiącach pobytu w Ameryce wciąż nie mieliśmy naszych kart ubezpieczeniowych.. Kiedy byliśmy chorzy, baliśmy się udać do lekarza ze względu na koszty, które moglibyśmy z tego tytułu ponieść. Nie mieliśmy tym więc numerów identyfikacji ubezpieczeniowej i w wyniku zaistniałej sytuacji nie byliśmy pewni czy takie ubezpieczenie wogóle posiadamy. Pełni złych doświadczeń nie chcieliśmy mieć już więcej problemów. Pan Henderson próbował wmówić nam, że to że nie mamy ich jeszcze to wina tego, że wynieśliśmy się z Wisconsin, gdyż tam zostały wysłane(a potem twierdził, że z Wisconsin nie wysłaliśmy naszych arrival raports, więc gdyby faktycznie nie otrzymał ich to nie miałby nawet naszego adresu). Z Wisconsin wyjechaliśmy jednak prawie po półtora miesiąca pobytu na terytorium Stanów i do tego czasu na adres , który podaliśmy ani też na adres naszego niedoszłego pracodawcy nic nie przyszło. Wciąż sprawdzaliśmy to a w Wisconsin została jedna z naszych koleżanek, z którą byliśmy w kontakcie również po wyjezdzie do Virgini . Koleżanka ta wciąż sprawdzała naszą pocztę w Wisconsin i nic nie było. W końcu bardzo nalegaliśmy na Pana Hendersona i tak po około dwóch miesiąca karty te otrzymaliśmy .W tym całym nieszczęściu szczęściem okazało się, że jedna z nas wypadek miała tydzień po tym jak w końcu karty otrzymaliśmy bo znowu musielibyśmy przechodzić horror, choć i tak nie obeszło się bez problemów. --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Zwracamy się więc do Was-Stowarzyszenia Young Explorers Society, którym zaufaliśmy i powierzyliśmy nasz wyjazd i nasze pieniądze z reklamacją . Domagamy się odszkodowania przede wszystkim za poniesione przez nas szkody moralne jak i finansowe, a także zwrotu kosztów za program. Czujemy się poszkodowani, oszukani i wyniszczeni psychicznie. Na wyjeździe byliśmy wielokrotnie zastarszani, poniżani, ośmieszani a także czujemy się pokrzywdzeni za brak pomocy i większego zainteresowania ze strony agencji, a także za to, że agencja za wszystkie nasze niepowodzenia próbowala obarczyć nas Kierujemy nasze pretensje do Young Explorers Society także o niedopełnienie zobowiązań wynikających z umowy. Wydawało nam się także, że wyjazd opierał się na zaufaniu. Liczyliśmy na to, że skoro za wyjazd zapłaciliśmy tak ogromną kwotę pieniędzy , wszystko jest sprawdzone i pewne. Zwabieni do biura ofertami wspaniałej pracy na zachodzie zostaliśmy oszukani. Największe jednak pretensje składamy o horror, który przeżyliśmy w Wisconsin Dells. Pobyt tam bardzo zniszczył nam psychikę i pozbawił poczucia nie tylko pewności ale i bezpieczeństwa. Program zakładał, że jeżeli pracodawca oferuje mieszkanie, wtedy po przyjezdzie udajemy się do niego w celu zameldowania i dopełnienia niezbędnych formalności takich jak złożenie aplikacji o Social Security Number. W myśl idei programu, skoro nasz pierwotny pracodawca oferował nam zameldowanie, już pierwszą noc spędzamy w miejscu, w którym będziemy mieszkali do końca programu. Niestety nie dość, że nasz pracodawca odmówił nam pracy i mieszkania to mieliśmy problem z dopełnieniem procedury aplkacyjnej o Social Security Number, gdyż biuro znajdowało się w oddalonej o wiele mil miejscowości Portage, do której nie mieliśmy się jak dostać. Stowarzyszenie YES zapewniało nas, że posiada bezpośredni kontakt z pracodawcami więc każdy z nas otrzyma pisemna, imienną ofertę pracy wystawioną osobiście przez pracodawcę. Stowarzyszenie YES twierdziło, że nie korzysta z usług agencji pośrednictwa pracy i że każda przedstawiana oferta pracy jest ofertą pochodzącą bezpośrednio od pracodawcy lub od pracodawcy współpracującego z organizacją wystawiającą dokumenty wizowe. Biuro twierdziło, że każdy pracodawca jest odpowiednio wcześniej sprawdzany przez Stowarzyszenie YES a także przez organizację posiadającą desygnację Departamentu Stanu USA. Dlatego uważamy, że niedopuszczalnym było niesprawdzenie przez Stowarzyszenie YES pracodawcy, z którym za ich pośrednictwem podpisaliśmy umowę i która to praca miala być dla nas podstawą uczestnictwa w programie. W związku z tym czujemy żal o brak przyrzeczonego nam zatrudnienia. Czujemy się oszukani, gdyż umowa o pracę w USA, za którą Stowarzyszenie YES wzięło od nas pieniądze okazała się fałszywa. Po przyjezdzie do USA okazało się, że pracy w miejscu, z którym podpisywalismy umowę dla nas nie było. Decydując się na pełny pakiet kupiliśmy od Stowarzyszenia YES ofertę pracy, która okazała się fikcją. Niewybaczalne jest dopuszczenie do sytuacji kiedy na jedną umowę o prace były ściągane do Ameryki masy studentów, by potem okazało się, że pracy dla nich nie ma. Zagadką wciąż zostaje dla nas tajemnicza postać Adama Mullera z International Employment Resources, L.L.C. (Licensed by the State of Wisconsin, załącznik numer 4), które jak twierdził współpracowało z Organizacją Sponsorującą Face the World. Ponadto składamy żal o próbę zastraszenia nas jeśli chodzi o sprawę cofnięcia wizy J1. Program zakładał, że podczas pobytu na terytorium USA nie ma możliwości zrezygnowania z pierwszego pracodawcy, wyjątkiem były tutaj poważne problemy związane z pracodawcą. Podstawą do anulowania nam dokumentów wizowch mogła być rezygnacja z pierwotnego miejsca pracy. My jednak jednak nie mieliśmy możliwości rozpoczęci pracy u naszego przyrzeczonego pracodawcy. Jesteśmy pewni, ze wynikało to z chęci „zamknięcia nam ust ” , gdyż agencja sama wiedziała, że jest winna a zastraszyć próbowano nas a nie innych studentów, którzy porzucili swoje prace. Wobec innych nawet nie próbowano wyciągnąć żadnych konsekwencji. Składamy także żal do Organizacji sponsorującej Face the World, która jak nas zapewniano sprawuje opiekę nad uczestnikami podczas pobytu. Zgodnie z koncepcją opieka miała obejmować pomoc studentom w razie potrzeby. Stowarzyszenie YES zapewniało także, że w razie jakichkolwiek problemów możemy kontaktować się z biurem w Polsce. Niestety już w pierwsze dni, które okazały się dla nas najtrudniejsze na żadną pomoc organizacji liczyć nie mogliśmy. Przedstawiciel biura w Krakowie twierdził, że wszystkie wątpliwości musimy wyjaśnić z biurem w Katowicach. Będąc w ciągłym kontakcie ze Stowarzyszeniem YES i Organizacją Face the World czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy winę za brak pracy zrzucali na kogoś innego a my miotaliśmy sie najpierw bez zajęcia a pozniej między Riverview Park, które to miejsce napawało nas strachem i hotelem Polynesian. Zwracamy się jednak do Was, gdyż to z Waszym biurem załatwialismy wszytskie formalności. Wasze biuro współpracowało z Face the World i dlatego uważamy, że zaistaniała sytuacja powinna zostać rozwiązana wewnętrznie. Umowę podpisywaliśmy ze Stowarzyszeniem YES. Ponadto jesteśmy zszokowaniem sposobem funkcjonowania Stowarzyszenia YES jak i współpracującej z nim Organizacji sponsorującej. Program przewidywał również, że każdy z nas jest objęty ubezpieczeniem wypadkowym i zdrowotnym. Dlatego zagadką wciąż jest dla nas fakt, że nasze karty ubezpieczeniowe dotarły do nas po przeszło dwóch miesiącach pobytu na terytorium USA(załącznik numer 3). Sytuacja ta przysporzyła nam dodatkowych zmartwień i nerwów. Żenujący jest dla nas również fakt, że aktualnie jesteśmy zasypywani propozycjami wyjazdu przez Organizację Face the World, która oferuje nam atrakcyjne oferty pracy w Virgini, między innymi w drukarni w Strasburgu, które to miejsce sami znależliśmy. Kiedy zdesperowani szukaliśmy sobie nowego miejsca pracy i wysłaliśmy arrival raports z nowej pracy do Organizacji Face the World mieliśmy poważne problemy. Organizacja Face the World bazując na naszym nieszczęściu wykorzystała to do nawiązania nowych kontaktów z pracodawcami i próbuje na to miejsce w następnym sezonie ściągnąć nowych studentów. Niejasny staje się więc dla nas fakt konieczności wysyłania arrival raports i job change, gdyż wygląda na to, że jest to pretekst dla organizacji do znalezienia nowych miejsc pracy w oparciu o nieszczęścia studentów. W tym momencie czujemy, że cały program Work and Travel nie został stworzony dla studentów lecz w dla czerpania korzyści przez Stowarzyszenie Yes i Organizacji Face the World Twierdzimy, że wynika to z faktu, ze organizacje te są jednymi z tych, które mają monopol na wystawienie dokumentu wizowego DS 2019, który jest podstawą do wystawienia wizy typu J1 i zarabiają ogromne pieniądze na wyjazdach studentów a tak naprawdę jest im obojętne to na co studenci napotkają w Stanach Zjednoczonych. Ze zdaniem naszym YES liczył się tylko do momentu wpłacenia pierwszych pieniędzy. Potem w obawie o poniesienie strat wynikających z rezygnacji z programu nie mieliśmy już nic do powiedzenia. Ponadto domagamy się wyjaśnienia gdzie znajdują się nasze dokumenty aplikacyjne, które zresztą wypełnialiśmy dwukrotnie i w których znajduje się szczegółowa informacja o nas włącznie z naszą grupą krwi. Żaden z naszych pracodawców nigdy bowiem nie ujrzał ich na oczy. Czujemy się oszukani także w kwestii biletów lotniczych, ich ceny i daty wylotu z Poski a także konieczności pokrywania przez nas kosztów pierwszej zmiany daty powrotu. Przez przedstawiciela biura byliśmy zapewniani, że jest ona darmowa.(załącznik numer 5) Nie chcemy również by podobna historia spotkała w kolejnych latach, przyjeżdżających do Dells, lub innych miejscowości za posrednictwem Waszego Stowarzyszenia studentów polskich. . Nie jesteśmy jedynymi studentami, którzy zostali oszukani. Ponadto redakcje wielu gazet nie tylko krakowskich wyraziły zainteresowanie tę sprawą i chęć jej opisania. Program Work and Travel zgodnie z założeniem okazał się dla nas, kochających wyzwania niesamowitą okazją na niezapomnianą przygodę, która będzie do nas wracać w horrorach sennych do końca życia.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
Opowiedzieliśmy co nas spotkało. Kobieta, z którą rozmawialiśmy poradziła nam poczekać na to co się wydarzy i w razie potrzeby ponownie się z nią skontaktować. Próbowaliśmy również kontaktować się z naszym przedstawicielem z Krakowa dzwoniąc do niego na komórkę , Nie udało się nam uzyskać połączenia . Następnego dnia rano postanowiliśmy kupić coś do jedzenia oraz karty telefoniczne. Okazało się jednak, że do najbliższego sklepu jest ponad 30 minut piechotą . Zdecydowaliśmy więc wyprawę do sklepu odłożyć na później , gdyż byliśmy umówieni z panem Mullerem. Głodni, zmęczeni i oszukani postanowiliśmy ponownie spróbować skontaktować się z naszym przedstawicielem w Krakowie . I tak też się stało. Pan Marcin Adamczyk-przedstawiciel siedziby Stowarzyszenia YES w Krakowie był bardzo zdziwiony tym co od nas usłyszał. Poradził nam byśmy jednak spróbowali poszukać jakiejś pracy na miejscu . Oznajmił ponadto, że na razie i tak nic nie może zrobić, gdyż jest weekend i dopiero w poniedziałek może zacząć działać. Poczuliśmy, że na najbliższe dni jesteśmy zdani na samych siebie, mimo, że na Orientation Meeting zapewniano nas, ze w razie potrzeby i jakichkolwiek problemów możemy liczyć na pomoc i opiekę YESa i amerykańskiego organizatora programu. Około godziny 10-tak jak obiecywał zjawił się pan Muller. Oznajmił, że” na pewno coś znajdziemy”. Jego zdaniem pan Raduński kiepsko płacił i nie mieliśmy co żałować. Ponad to zapewniał nas, że bez problemu znajdziemy pracę na lepszych warunkach niż te oferowane przez Star Motel. Zaczął się kolejny horror –szukanie pracy. Podczas podróży do jednego z hoteli gdzie rzekomo przyjmowali do pracy , oznajmiliśmy panu Adamowi, że musimy zadzwonić do naszej organizacji sponsorującej aby potwierdzić nasze przybycie na terytorium USA , tak jak instruowano nas na Orientation Meeting . Pan Muller kpiącym głosem oświadczył, że wcale tego nie musimy robić i że to wcale nie jest konieczne. My jednak w obawie aby nie zarzucono nam jakiegoś uchybienia i nie dopełnienia formalności nalegaliśmy. Muller nie dając za wygraną twierdził, że on doskonale zna się na formalnościach bo już od wielu lat zajmuje się studentami przyjeżdżającymi do Wisconsin Dells. Twierdził, że kiedyś latami pomagał studentom charytatywnie i wie na pewno lepiej od nas co należy zrobić. W końcu jednak pozwolił nam zadzwonić. Użyczył nam nawet swojej komórki-kazał powiedzieć, że dotarliśmy na miejsce i wszystko jest w porządku. Czuliśmy się bezradni i w strachu tak też zrobiliśmy. Nie odważyliśmy się na opowiedzenie całej prawdy tym bardziej, że Pan Muller chciał być przy rozmowie. W końcu dotarliśmy do pierwszego hotelu. Pan Muller kazał nam zostać w samochodzie i czekać na niego. Zapomniał jednak zabrać komórki i wtedy zdecydowaliśmy się pożyczyć jego telefonu i zadzwonić pod bezpłatny numer Face the World –już nie anonimowo i podać swoje dane. Pani, z którą rozmawialismy ponownie kazała nam czekać aż sytuacja wyjaśni się i obiecała, że jak nie znajdziemy jakiejś pracy organizacja spróbuje nam pomóc. Po chwili wrócił Pan Muller i poinformował nas, że przykro mu ale pracy w owym hotelu dla nas nie ma. Potem udaliśmy się do największego z parków wodnych w Dells-„tam na pewno coś znajdziecie”-zapewniał ale i tu pracy nie było. W końcu stwierdził, że musi nas już zostawić bo za chwile przyjeżdża kolejny Grey Hund z nowymi studentami i musi ich odebrać. Stwierdził jednak, że wcześniej zawiezie nas do innego parku i tam na pewno nas przyjmą. Twierdził, że inni studenci z YESa, którzy przedwczoraj przyjechali do Star Motelu, gdzie pracy dla nas nie było także znaleźli tam prace. Przyjechaliśmy na miejsce jednak Pan Muller strasznie spieszył się i zostawił nas w nieznajomym nam miejscu, bez żadnego środka transportu. Na szczęście okazało się, że do Star Motelu mamy stamtąd około 20 minut piechotą, więc nie tak daleko. Prace dostaliśmy-niestety nie na takich warunkach jak Pan Muller obiecywał. Zapewnił nas bowiem , że rozmawiał o nas z managerem i będziemy dostawać 6.50$ za godzinę a pracodawca zagwarantuje nam dużo godzin. Po wcześniejszym porozumieniu się z naszym przedstawicielem w Krakowie pracę przyjeliśmy. Szybko jednak okazało się, że nie jest tak jak Pan Muller obiecywał, ze stawka za godzinę jest minimalna ponadto ci z nas, którzy pracowali w food departament pracowali zaledwie 4 –5 godzin dziennie a czasem byliśmy odsyłani do domu nawet i po 3 .Często przychodziliśmy do pracy i słyszeliśmy, że dziś nie jesteśmy potrzebni. Wielokrotnie też staliśmy 3 lub 4 godziny w stugach deszczu, wichurze, burzy czekając aż nasz supervisor zadecyduje czy będziemy danego dnia pracować czy nie. Na naszą prośbę czy możemy pójść do domu przebrać się w suche ubranie odpowiadał, że mamy czekać. Najciekawsze było, że za czekanie nikt nam nie płacił. Jak się później okazało nikt nie chciał tam pracować, oprócz polskich i ukraińskich studentów. Reszta personelu to kryminaliści, więźniowie i ludzie psychicznie chorzy. Niektórzy wzbudzali w nas lęk i strach. Studenci uciekali więc z tego miejsca jak tylko nadarzyła się okazja. Pozostali mieli prace kontraktowe gdzie indziej a tam pracowali na drugi shift. Czuliśmy się upokorzeni i bezsilni. Przez dwa tygodnie szukaliśmy innej pracy. Mieszkaliśmy w motelu nie daleko naszego miejsca pracy, właścicielem którego też był Polak. Oczywiście housing też sami sobie musieliśmy znaleźć i opłacić. Znalezienie go graniczyło jednak z cudem-wszędzie miejsca były już zajęte a jak już coś znaleźliśmy to z naszych skromnych pensji z parku Riverview nie stać by nas było na opłacenie . Dlatego na zamieszkanie, które w końcu udało nam się znalezć szybko musieliśmy się zdecydować, gdyż Pan Raduński straszył, że jeżeli nie nie opuścimy jak najszybciej jego hotelu to wylądujemy na ulicy bo u niego nie ma miejsca dla nas. Przykrym był fakt, że chciał pozbyć się tym po prostu problemu jakim moglibyśmy być ewentualnie dla niego, gdyż pokoje w swoim hotelu wynajmował wielu innym studentom, którzy wcale u niego nie pracowali. Z naszym nowym miejscem zamieszkania niestety też źle trafiliśmy. Właściciel motelu pod nieobecność lokatorów wchodził do pokoi. Ponadto zagroził że jeżeli wyprowadzimy się wcześniej niż w październiku to popamiętamy go do końca życia. Pracy w całym miasteczku nie było, tym bardziej dla kogoś kto nie miał jeszcze social security number. 90 procent wszystkich hoteli i parków rozrywki należało do Polaków . Ogólnie cale Dells było opanowane przez Polaków, a wszystkie miejsca pracy już dawno zajęte przez studentów z Work and Travel, którzy mieli prace kontraktowe. W każdym sklepie hotelu, restauracjach gdzie chodziliśmy za pracą królował polski język. A przecież byliśmy w Ameryce. Niestety w tym całym nieszczęściu nawet nie mogliśmy liczyć na poprawę naszej znajomości języka . Miotaliśmy się od hotelu do hotelu, od restauracji do restauracji, od parku do parku w poszukiwani pracy. Czuliśmy się ogromne poniżeni. Nie tak nam obiecywano. Ofertę pracy wykupiliśmy przecież od naszego biura. Naszej przyrzeczonej pracy nie mieliśmy jednak nawet przyjemności podjąć. Przytłoczeni całą sytuacją wciąż kontaktowaliśmy się z naszą agencją. Oczekiwaliśmy od nich pomocy. Nie wystarczył jednak kontakt z naszym biurem w Krakowie. Pan Marcin Adamczyk, z którym rozmawialiśmy i do którego jak dotąd czuliśmy największe zaufanie twierdził, że on się tym nie zajmuje i cały czas odsyłał nas pod inne numery telefonów. Kazano nam wydzwaniać do Kaliforni i do Polski do Katowic, gdyż jak twierdzono tam jest główne biuro i tam nam mogą pomóc, narażając nas na koszty. Czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy odsyłali nas pod inne numery telefonów. Szczytem było jak od jednego z pracowników biura w rozmowie telefonicznej usłyszeliśmy, że „Co Wy nie wiecie, że dla niektórych studentów taki wyjazd jest tylko pretekstem do wydostania się do Ameryki i dostania social security number?. Niektórzy nawet wcale się nie pojawiają u swojego kontraktowego pracodawcy i jest dobrze-radzą sobie sami!” W końcu po kontakcie z Panem Łukaszem Habajem-Wiceprezesem Stowarzyszenia Young Explorers Society podjęliśmy pracę w hotelu Polynesian. Jednak znów czekało nas rozczarowanie. Warto tu dodać, że z zatrudnieniem w owym hotelu jak się okazało i tak nie było by problemu, gdyż przyjmowali tam wszystkich-bo wszyscy szybko stamtąd uciekali. Pracowaliśmy zaledwie 3-4 godziny dziennie, jeszcze bardziej irytujący był fakt, że supervisor kradł na naszych oczach nasze napiwki. Jakiekolwiek przeciwstawienie się regułom panującym w hotelu nie było możliwe. Gdy przychodziliśmy do pracy, często byliśmy odsyłani, gdyż jak twierdzono:” Dziś Was nie potrzebujemy”. Ponadto kontaktowalismy się z naszym przedstawicielem w Krakowie , w sprawie dotyczącej formalności związanych z job change. Pytaliśmy czy mamy wysłać ten formularz do agencji sponsorującej, jednak dowiedzieliśmy się ze w tej sytuacji nie musimy tego robić. W końcu nie mamy z nikim żadnego kontraktu . Na naszą prośbę supervisor przefaksował nasze arrival raports na numer naszej organizacji mimo, iż nasz przedstawiciel z Polski twierdził, że telefon który wykonaliśmy na początku naszego pobytu był wystarczający. Przez cały miesiąc naszego pobytu w Wisconsin Dells nękaliśmy telefonami naszą agencję w sprawie kart ubezpieczeniowych-Medicalcare , które miały być przesłane na adres naszego pracodawcy i dostarczone nam. Tak się jednak nie stało. Nikt nie potrafił nam wyjaśnić dlaczego. Przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzaliśmy biuro pana Raduńskiego naszego niedoszłego pracodawcy pytając czy może ma już nasze ubezpieczenia, jednak zawsze zostawaliśmy odprawiani z niczym. W połowie lipca otrzymaliśmy numery identyfikacji podatkowej. Zniechęceni i rozczarowani tym co nas spotkało, postanowiliśmy zacząć działać na własna rękę. Tym bardziej, że pieniądze, które zarabialiśmy ledwie starczały nam na życie. O zwrocie kosztów podróży jak i o jakimkolwiek zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć, gdyż ze skromnych pensji nie było by nas na to stać. Perspektywa pracy za darmo a nawet mniej niż darmo - bo przecież w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że prawdopodobnie nie uda nam się zarobić nawet połowy tego co zainwestowaliśmy, że nie uda nam się nic zwiedzić ani podnieść naszych umiejętności językowych - skłoniła nas do działania. Udaliśmy się do Community Center gdzie złożono nam propozycję pracy w drukarni w stanie Virginia. Nie zastanawiając się przyjęliśmy ofertę. Już w Wisconsin Dells zostalismy umówieni na rozmowę z menagerem. Warunki pracy były o niebo lepsze , ponadto pracodawca oferował odpowiednie wynagrodzenie za nadgodziny-nie tak jak w Wisconsin, gdzie za nadgodziny płacono tyle co za regularny czas pracy . Wszystkie dotychczas zarobione pieniądze wydaliśmy na podróż do Virgini. Należy jeszcze dodać, że musieliśmy niemalże uciekać z Play Day Motel, w którym wynajmowaliśmy pokój w Wisconsin Dells -pomagał nam zaprzyjaźniony Amerykanin - gdyż właściciel zagroził nam i nie chciał pozwolić nam na opuszczenie motelu. Twierdził ze mamy zostać do jesieni bo on na nas nie wystarczająco zarobił (płaciliśmy 220$ tygodniowo za ciasny 2 osobowy pokój, a mieszkaliśmy w 4 osoby). Zostaliśmy wyzwani od „sk....i h..”. Jednym słowem twierdzimy, że całe Wisconsin Dells rozwija swoje biznesy kosztem polskich i ukraińskich studentów, którzy za najniższą stawkę wykonują pracę, za którą Amerykanie dostają około 15$. Studenci są traktowani jak niewolnicy. Nie maja żadnych praw , nic do powiedzenia. Każdy kto trafił do tego miejsca musiał podporządkować się panującemu tu prawu, gdzie pracuje się za najniższą stawkę. Nadgodziny które mało kto ma niczym nie różnią się od regularnego czasu pracy , a jak się coś nie podoba to szukaj sobie innej pracy , choć i tak wrócisz bo innej pracy w Dells nie znajdziesz .

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
cd. Mieszkaliśmy w motelu nie daleko naszego miejsca pracy, właścicielem którego też był Polak. Oczywiście housing też sami sobie musieliśmy znaleźć i opłacić. Znalezienie go graniczyło jednak z cudem-wszędzie miejsca były już zajęte a jak już coś znaleźliśmy to z naszych skromnych pensji z parku Riverview nie stać by nas było na opłacenie . Dlatego na zamieszkanie, które w końcu udało nam się znalezć szybko musieliśmy się zdecydować, gdyż Pan Raduński straszył, że jeżeli nie nie opuścimy jak najszybciej jego hotelu to wylądujemy na ulicy bo u niego nie ma miejsca dla nas. Przykrym był fakt, że chciał pozbyć się tym po prostu problemu jakim moglibyśmy być ewentualnie dla niego, gdyż pokoje w swoim hotelu wynajmował wielu innym studentom, którzy wcale u niego nie pracowali. Z naszym nowym miejscem zamieszkania niestety też źle trafiliśmy. Właściciel motelu pod nieobecność lokatorów wchodził do pokoi. Ponadto zagroził że jeżeli wyprowadzimy się wcześniej niż w październiku to popamiętamy go do końca życia. Pracy w całym miasteczku nie było, tym bardziej dla kogoś kto nie miał jeszcze social security number. 90 procent wszystkich hoteli i parków rozrywki należało do Polaków . Ogólnie cale Dells było opanowane przez Polaków, a wszystkie miejsca pracy już dawno zajęte przez studentów z Work and Travel, którzy mieli prace kontraktowe. W każdym sklepie hotelu, restauracjach gdzie chodziliśmy za pracą królował polski język. A przecież byliśmy w Ameryce. Niestety w tym całym nieszczęściu nawet nie mogliśmy liczyć na poprawę naszej znajomości języka . Miotaliśmy się od hotelu do hotelu, od restauracji do restauracji, od parku do parku w poszukiwani pracy. Czuliśmy się ogromne poniżeni. Nie tak nam obiecywano. Ofertę pracy wykupiliśmy przecież od naszego biura. Naszej przyrzeczonej pracy nie mieliśmy jednak nawet przyjemności podjąć. Przytłoczeni całą sytuacją wciąż kontaktowaliśmy się z naszą agencją. Oczekiwaliśmy od nich pomocy. Nie wystarczył jednak kontakt z naszym biurem w Krakowie. Pan Marcin Adamczyk, z którym rozmawialiśmy i do którego jak dotąd czuliśmy największe zaufanie twierdził, że on się tym nie zajmuje i cały czas odsyłał nas pod inne numery telefonów. Kazano nam wydzwaniać do Kaliforni i do Polski do Katowic, gdyż jak twierdzono tam jest główne biuro i tam nam mogą pomóc, narażając nas na koszty. Czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy odsyłali nas pod inne numery telefonów. Szczytem było jak od jednego z pracowników biura w rozmowie telefonicznej usłyszeliśmy, że „Co Wy nie wiecie, że dla niektórych studentów taki wyjazd jest tylko pretekstem do wydostania się do Ameryki i dostania social security number?. Niektórzy nawet wcale się nie pojawiają u swojego kontraktowego pracodawcy i jest dobrze-radzą sobie sami!” W końcu po kontakcie z Panem Łukaszem Habajem-Wiceprezesem Stowarzyszenia Young Explorers Society podjęliśmy pracę w hotelu Polynesian. Jednak znów czekało nas rozczarowanie. Warto tu dodać, że z zatrudnieniem w owym hotelu jak się okazało i tak nie było by problemu, gdyż przyjmowali tam wszystkich-bo wszyscy szybko stamtąd uciekali. Pracowaliśmy zaledwie 3-4 godziny dziennie, jeszcze bardziej irytujący był fakt, że supervisor kradł na naszych oczach nasze napiwki. Jakiekolwiek przeciwstawienie się regułom panującym w hotelu nie było możliwe. Gdy przychodziliśmy do pracy, często byliśmy odsyłani, gdyż jak twierdzono:” Dziś Was nie potrzebujemy”. Ponadto kontaktowalismy się z naszym przedstawicielem w Krakowie , w sprawie dotyczącej formalności związanych z job change. Pytaliśmy czy mamy wysłać ten formularz do agencji sponsorującej, jednak dowiedzieliśmy się ze w tej sytuacji nie musimy tego robić. W końcu nie mamy z nikim żadnego kontraktu . Na naszą prośbę supervisor przefaksował nasze arrival raports na numer naszej organizacji mimo, iż nasz przedstawiciel z Polski twierdził, że telefon który wykonaliśmy na początku naszego pobytu był wystarczający. Przez cały miesiąc naszego pobytu w Wisconsin Dells nękaliśmy telefonami naszą agencję w sprawie kart ubezpieczeniowych-Medicalcare , które miały być przesłane na adres naszego pracodawcy i dostarczone nam. Tak się jednak nie stało. Nikt nie potrafił nam wyjaśnić dlaczego. Przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzaliśmy biuro pana Raduńskiego naszego niedoszłego pracodawcy pytając czy może ma już nasze ubezpieczenia, jednak zawsze zostawaliśmy odprawiani z niczym. W połowie lipca otrzymaliśmy numery identyfikacji podatkowej. Zniechęceni i rozczarowani tym co nas spotkało, postanowiliśmy zacząć działać na własna rękę. Tym bardziej, że pieniądze, które zarabialiśmy ledwie starczały nam na życie. O zwrocie kosztów podróży jak i o jakimkolwiek zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć, gdyż ze skromnych pensji nie było by nas na to stać. Perspektywa pracy za darmo a nawet mniej niż darmo - bo przecież w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że prawdopodobnie nie uda nam się zarobić nawet połowy tego co zainwestowaliśmy, że nie uda nam się nic zwiedzić ani podnieść naszych umiejętności językowych - skłoniła nas do działania. Udaliśmy się do Community Center gdzie złożono nam propozycję pracy w drukarni w stanie Virginia. Nie zastanawiając się przyjęliśmy ofertę. Już w Wisconsin Dells zostalismy umówieni na rozmowę z menagerem. Warunki pracy były o niebo lepsze , ponadto pracodawca oferował odpowiednie wynagrodzenie za nadgodziny-nie tak jak w Wisconsin, gdzie za nadgodziny płacono tyle co za regularny czas pracy . Wszystkie dotychczas zarobione pieniądze wydaliśmy na podróż do Virgini. Należy jeszcze dodać, że musieliśmy niemalże uciekać z Play Day Motel, w którym wynajmowaliśmy pokój w Wisconsin Dells -pomagał nam zaprzyjaźniony Amerykanin - gdyż właściciel zagroził nam i nie chciał pozwolić nam na opuszczenie motelu. Twierdził ze mamy zostać do jesieni bo on na nas nie wystarczająco zarobił (płaciliśmy 220$ tygodniowo za ciasny 2 osobowy pokój, a mieszkaliśmy w 4 osoby). Zostaliśmy wyzwani od „sk....i h..”. Jednym słowem twierdzimy, że całe Wisconsin Dells rozwija swoje biznesy kosztem polskich i ukraińskich studentów, którzy za najniższą stawkę wykonują pracę, za którą Amerykanie dostają około 15$. Studenci są traktowani jak niewolnicy. Nie maja żadnych praw , nic do powiedzenia. Każdy kto trafił do tego miejsca musiał podporządkować się panującemu tu prawu, gdzie pracuje się za najniższą stawkę. Nadgodziny które mało kto ma niczym nie różnią się od regularnego czasu pracy , a jak się coś nie podoba to szukaj sobie innej pracy , choć i tak wrócisz bo innej pracy w Dells nie znajdziesz – „przecież to Ameryka !!!”.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
Wszystkie dotychczas zarobione pieniądze wydaliśmy na podróż do Virgini. Należy jeszcze dodać, że musieliśmy niemalże uciekać z Play Day Motel, w którym wynajmowaliśmy pokój w Wisconsin Dells -pomagał nam zaprzyjaźniony Amerykanin - gdyż właściciel zagroził nam i nie chciał pozwolić nam na opuszczenie motelu. Twierdził ze mamy zostać do jesieni bo on na nas nie wystarczająco zarobił (płaciliśmy 220$ tygodniowo za ciasny 2 osobowy pokój, a mieszkaliśmy w 4 osoby). Zostaliśmy wyzwani od „sk....i h..”. Jednym słowem twierdzimy, że całe Wisconsin Dells rozwija swoje biznesy kosztem polskich i ukraińskich studentów, którzy za najniższą stawkę wykonują pracę, za którą Amerykanie dostają około 15$. Studenci są traktowani jak niewolnicy. Nie maja żadnych praw , nic do powiedzenia. Każdy kto trafił do tego miejsca musiał podporządkować się panującemu tu prawu, gdzie pracuje się za najniższą stawkę. Nadgodziny które mało kto ma niczym nie różnią się od regularnego czasu pracy , a jak się coś nie podoba to szukaj sobie innej pracy , choć i tak wrócisz bo innej pracy w Dells nie znajdziesz – „przecież to Ameryka !!!”. Po dotarciu do nowego miejsca pracy mieliśmy wrażenie, że to już koniec naszych problemów. Jak się okazało grubo jednak się myliliśmy. W Virgini spotkaliśmy około 20 studentów z Polski. Wielu z nich jak się okazało do Ameryki przyjechało za pośrednictwem tej samej agencji – YES. Wszyscy ewakuowali się do Virgini właśnie z Wisconsin Dells. Nie byliśmy więc sami. Pracowaliśmy razem dla tej samej firmy. Chyba pierwszy raz poczuliśmy się szanowanymi pracownikami, nikt nie traktował nas jak „ głupich Polaczków”. Podziwiano nas za solidną prace i za to, że jesteśmy studentami . Nikt nie czuł się wyzyskiwany. Do pracy szliśmy z radością . Zaraz po przyjezdzie ponownie wysłaliśmy arrival raports oraz job change formularz, tak jak większość studentów. Pewnego dnia po powrocie z pracy przyszła do nas właścicielka domu, który wynajmowaliśmy bardzo zbulwersowana wiadomością, która została nagrana na jej automatycznej sekretarce. Było to nagranie od Pana Hendersona, który stwierdził, ze złamaliśmy prawo i zagroził, że zostaną nam cofnięte wizy i będziemy deportowani do Polski. Pan Henderson zachował się w sposób bardzo niegrzeczny co bardzo zbulwersowało właścicielke domu. Byliśmy dla niej obcymi osobami i taka wiadomość sszargagała nasze opinie u niej, a znalezienie housingu w Virgini graniczyło z cudem. Przez kilka dni musieliśmy spać w samochodzie aby cokolwiek znależć. Dlatego oczernieni przez Pana Hendersona w oczach właścicielki obawialiśmy się o swój dalszy los. Na szczęście okazało się, że kobieta ta jest bardziej dobroduszna niż nam się wydawało. Szybko postanowiła nam pomóc, abyśmy dostrzegli i dobre strony Ameryki. Sama była sszokowana zachowaniem Pana Hendersona i tym co nas spotkało dlatego zachowała nagranie Pana Hendersona na dyktafonie, twierdząc, że takich wiadomości nie należy przekazywać w ten sposób i świadczy to o braku profesjonalizmu. Pan Henderson bezpodstawnie zastraszył nas a szybki kontakt z nim był niemożliwy gdyż w Kaliforni była jeszcze noc. Pełni obaw, zdenerwowani czekaliśmy na połączenie z Kalifornią. Kiedy w końcu udało nam się skontaktować, Pan Henderson oświadczył, że nie dość, że zmieniliśmy miejsce pracy to z Wisconsin nawet nie wysłaliśmy naszych arrival raports. Nasze tłumaczenia, że posiadamy potwierdzenia faksu o ich wysłaniu nie pomagały(załącznik numer 1). Ponadto stwierdził, że nie rozumiemy na czym polega idea programu, że powinniśmy zostać w Wisconsin, nie wolno nam zmieniać miejsca pracy i musimy pracować u naszego kontraktora, na którego jest wystawiony DS. A my przecież z nikim nie mieliśmy kontraktu a nasz pracodawca, z którym podpisalismy umowę w Polsce odmówił nam pracy. Pan Henderson twierdził, że o niczym nie wie bo nie kontaktowaliśmy się z nim, mimo, że my wielokrotnie dzwoiliśmy do Organizacji Face the World z prośbą o pomoc. Ponadto Pan Henderson stwierdził, że w tym momencie w Stanach jesteśmy nielegalnie. Nie bardzo rozumieliśmy zarzuty Pana Hendersona, gdyż były one bezpodstawne. Idea programu przewidywała, że podczas pobytu w Stanach nie ma możliwości zrezygnowania z pierwszego, podstawowego miejscas pracy. My jednak nie mieliśmy przyjemności pracy w naszej pierwotnej pracy czyli tej, z którą powinniśmy zacząć program od początku. Z żadnym pracodawca w Wisconsin nie mieliśmy kontraktu i nasza agencja wcale nie zainteresowała się by taki kontrakt storzyć, na przykład z hotelem Polynesian. Ponadto było dla nas bardzo dziwne , że inni studenci, którzy także do Virgini przybyli z Wisconsin nie mieli żadnych problemów. Pan Henderson nie miał do nich żadnych zastrzeżeń, mimo, że byli sponsorowani przez tę samą organizację a w Wisconsin mieli prace kontarktowe, które zerwali albo niektórzy nawet nie pojawili się w pracy by uprzedzić pracodawcę o zmianie miejsca zatrudnienia. Cała wina oparła się na nas mimo, że my nie dostaliśmy przyrzeczonej nam pracy –a za to w końcu zapłaciliśmy. Tak więc gdzie nie pojawiliśmy się byliśmy gnębieni i zamiast czuć oparcie w naszej organizacji, czuliśmy się po raz kolejny zastraszeni.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
W końcu jednak Pan Henderson wielkodusznie pozwolił nam na pozostanie na terytorium Stanów Zjednoczonych. Po 2 miesiącach pobytu w Ameryce wciąż nie mieliśmy naszych kart ubezpieczeniowych.. Kiedy byliśmy chorzy, baliśmy się udać do lekarza ze względu na koszty, które moglibyśmy z tego tytułu ponieść. Nie mieliśmy tym więc numerów identyfikacji ubezpieczeniowej i w wyniku zaistniałej sytuacji nie byliśmy pewni czy takie ubezpieczenie wogóle posiadamy. Pełni złych doświadczeń nie chcieliśmy mieć już więcej problemów. Pan Henderson próbował wmówić nam, że to że nie mamy ich jeszcze to wina tego, że wynieśliśmy się z Wisconsin, gdyż tam zostały wysłane(a potem twierdził, że z Wisconsin nie wysłaliśmy naszych arrival raports, więc gdyby faktycznie nie otrzymał ich to nie miałby nawet naszego adresu). Z Wisconsin wyjechaliśmy jednak prawie po półtora miesiąca pobytu na terytorium Stanów i do tego czasu na adres , który podaliśmy ani też na adres naszego niedoszłego pracodawcy nic nie przyszło. Wciąż sprawdzaliśmy to a w Wisconsin została jedna z naszych koleżanek, z którą byliśmy w kontakcie również po wyjezdzie do Virgini . Koleżanka ta wciąż sprawdzała naszą pocztę w Wisconsin i nic nie było. W końcu bardzo nalegaliśmy na Pana Hendersona i tak po około dwóch miesiąca karty te otrzymaliśmy .W tym całym nieszczęściu szczęściem okazało się, że jedna z nas wypadek miała tydzień po tym jak w końcu karty otrzymaliśmy bo znowu musielibyśmy przechodzić horror, choć i tak nie obeszło się bez problemów. A OTO ZARZUTY NA YES: Kierujemy nasze pretensje do Young Explorers Society także o niedopełnienie zobowiązań wynikających z umowy. Wydawało nam się także, że wyjazd opierał się na zaufaniu. Liczyliśmy na to, że skoro za wyjazd zapłaciliśmy tak ogromną kwotę pieniędzy , wszystko jest sprawdzone i pewne. Zwabieni do biura ofertami wspaniałej pracy na zachodzie zostaliśmy oszukani. Największe jednak pretensje składamy o horror, który przeżyliśmy w Wisconsin Dells. Pobyt tam bardzo zniszczył nam psychikę i pozbawił poczucia nie tylko pewności ale i bezpieczeństwa. Program zakładał, że jeżeli pracodawca oferuje mieszkanie, wtedy po przyjezdzie udajemy się do niego w celu zameldowania i dopełnienia niezbędnych formalności takich jak złożenie aplikacji o Social Security Number. W myśl idei programu, skoro nasz pierwotny pracodawca oferował nam zameldowanie, już pierwszą noc spędzamy w miejscu, w którym będziemy mieszkali do końca programu. Niestety nie dość, że nasz pracodawca odmówił nam pracy i mieszkania to mieliśmy problem z dopełnieniem procedury aplkacyjnej o Social Security Number, gdyż biuro znajdowało się w oddalonej o wiele mil miejscowości Portage, do której nie mieliśmy się jak dostać. Stowarzyszenie YES zapewniało nas, że posiada bezpośredni kontakt z pracodawcami więc każdy z nas otrzyma pisemna, imienną ofertę pracy wystawioną osobiście przez pracodawcę. Stowarzyszenie YES twierdziło, że nie korzysta z usług agencji pośrednictwa pracy i że każda przedstawiana oferta pracy jest ofertą pochodzącą bezpośrednio od pracodawcy lub od pracodawcy współpracującego z organizacją wystawiającą dokumenty wizowe. Biuro twierdziło, że każdy pracodawca jest odpowiednio wcześniej sprawdzany przez Stowarzyszenie YES a także przez organizację posiadającą desygnację Departamentu Stanu USA. Dlatego uważamy, że niedopuszczalnym było niesprawdzenie przez Stowarzyszenie YES pracodawcy, z którym za ich pośrednictwem podpisaliśmy umowę i która to praca miala być dla nas podstawą uczestnictwa w programie. W związku z tym czujemy żal o brak przyrzeczonego nam zatrudnienia. Czujemy się oszukani, gdyż umowa o pracę w USA, za którą Stowarzyszenie YES wzięło od nas pieniądze okazała się fałszywa. Po przyjezdzie do USA okazało się, że pracy w miejscu, z którym podpisywalismy umowę dla nas nie było. Decydując się na pełny pakiet kupiliśmy od Stowarzyszenia YES ofertę pracy, która okazała się fikcją. Niewybaczalne jest dopuszczenie do sytuacji kiedy na jedną umowę o prace były ściągane do Ameryki masy studentów, by potem okazało się, że pracy dla nich nie ma. Zagadką wciąż zostaje dla nas tajemnicza postać Adama Mullera z International Employment Resources, L.L.C. (Licensed by the State of Wisconsin, załącznik numer 4), które jak twierdził współpracowało z Organizacją Sponsorującą Face the World. Ponadto składamy żal o próbę zastraszenia nas jeśli chodzi o sprawę cofnięcia wizy J1. Program zakładał, że podczas pobytu na terytorium USA nie ma możliwości zrezygnowania z pierwszego pracodawcy, wyjątkiem były tutaj poważne problemy związane z pracodawcą. Podstawą do anulowania nam dokumentów wizowch mogła być rezygnacja z pierwotnego miejsca pracy. My jednak jednak nie mieliśmy możliwości rozpoczęci pracy u naszego przyrzeczonego pracodawcy. Jesteśmy pewni, ze wynikało to z chęci „zamknięcia nam ust ” , gdyż agencja sama wiedziała, że jest winna a zastraszyć próbowano nas a nie innych studentów, którzy porzucili swoje prace. Wobec innych nawet nie próbowano wyciągnąć żadnych konsekwencji. Składamy także żal do Organizacji sponsorującej Face the World, która jak nas zapewniano sprawuje opiekę nad uczestnikami podczas pobytu. Zgodnie z koncepcją opieka miała obejmować pomoc studentom w razie potrzeby. Stowarzyszenie YES zapewniało także, że w razie jakichkolwiek problemów możemy kontaktować się z biurem w Polsce. Niestety już w pierwsze dni, które okazały się dla nas najtrudniejsze na żadną pomoc organizacji liczyć nie mogliśmy. Przedstawiciel biura w Krakowie twierdził, że wszystkie wątpliwości musimy wyjaśnić z biurem w Katowicach. Będąc w ciągłym kontakcie ze Stowarzyszeniem YES i Organizacją Face the World czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy winę za brak pracy zrzucali na kogoś innego a my miotaliśmy sie najpierw bez zajęcia a pozniej między Riverview Park, które to miejsce napawało nas strachem i hotelem Polynesian. Zwracamy się jednak do Was, gdyż to z Waszym biurem załatwialismy wszytskie formalności. Wasze biuro współpracowało z Face the World i dlatego uważamy, że zaistaniała sytuacja powinna zostać rozwiązana wewnętrznie. Umowę podpisywaliśmy ze Stowarzyszeniem YES. Ponadto jesteśmy zszokowaniem sposobem funkcjonowania Stowarzyszenia YES jak i współpracującej z nim Organizacji sponsorującej. Program przewidywał również, że każdy z nas jest objęty ubezpieczeniem wypadkowym i zdrowotnym. Dlatego zagadką wciąż jest dla nas fakt, że nasze karty ubezpieczeniowe dotarły do nas po przeszło dwóch miesiącach pobytu na terytorium USA(załącznik numer 3). Sytuacja ta przysporzyła nam dodatkowych zmartwień i nerwów. Żenujący jest dla nas również fakt, że aktualnie jesteśmy zasypywani propozycjami wyjazdu przez Organizację Face the World, która oferuje nam atrakcyjne oferty pracy w Virgini, między innymi w drukarni w Strasburgu, które to miejsce sami znależliśmy. Kiedy zdesperowani szukaliśmy sobie nowego miejsca pracy i wysłaliśmy arrival raports z nowej pracy do Organizacji Face the World mieliśmy poważne problemy. Organizacja Face the World bazując na naszym nieszczęściu wykorzystała to do nawiązania nowych kontaktów z pracodawcami i próbuje na to miejsce w następnym sezonie ściągnąć nowych studentów. Niejasny staje się więc dla nas fakt konieczności wysyłania arrival raports i job change, gdyż wygląda na to, że jest to pretekst dla organizacji do znalezienia nowych miejsc pracy w oparciu o nieszczęścia studentów. W tym momencie czujemy, że cały program Work and Travel nie został stworzony dla studentów lecz w dla czerpania korzyści przez Stowarzyszenie Yes i Organizacji Face the World Twierdzimy, że wynika to z faktu, ze organizacje te są jednymi z tych, które mają monopol na wystawienie dokumentu wizowego DS 2019, który jest podstawą do wystawienia wizy typu J1 i zarabiają ogromne pieniądze na wyjazdach studentów a tak naprawdę jest im obojętne to na co studenci napotkają w Stanach Zjednoczonych. Ze zdaniem naszym YES liczył się tylko do momentu wpłacenia pierwszych pieniędzy. Potem w obawie o poniesienie strat wynikających z rezygnacji z programu nie mieliśmy już nic do powiedzenia. Ponadto domagamy się wyjaśnienia gdzie znajdują się nasze dokumenty aplikacyjne, które zresztą wypełnialiśmy dwukrotnie i w których znajduje się szczegółowa informacja o nas włącznie z naszą grupą krwi. Żaden z naszych pracodawców nigdy bowiem nie ujrzał ich na oczy. Czujemy się oszukani także w kwestii biletów lotniczych, ich ceny i daty wylotu z Poski a także konieczności pokrywania przez nas kosztów pierwszej zmiany daty powrotu. Przez przedstawiciela biura byliśmy zapewniani, że jest ona darmowa.(załącznik numer 5) Nie chcemy również by podobna historia spotkała w kolejnych latach, przyjeżdżających do Dells, lub innych miejscowości za posrednictwem Waszego Stowarzyszenia studentów polskich. Jeżeli nasza prośba nie zostanie rozpatrzona pozytywnie sprawa ta nie zostanie bez echa. W takim przypadku na pewno stosowne pismo skierujemy do Konsulatu Amerykańskiego w Krakowie aby uświadomić władze jak wygląda sprawa programu Work and Travel w Polsce. Nie jesteśmy jedynymi studentami, którzy zostali oszukani. Ponadto redakcje wielu gazet nie tylko krakowskich wyraziły zainteresowanie tę sprawą i chęć jej opisania. Dlatego też prosimy o przychylne ustosunkowanie się do nas, zrozumienie nas, naszej sytuacji. Mamy nadzieję, że uda nam się dojść do porozumienia. Wszystkiego co nas spotkało nie sposób opisać a już na pewno nie da się wyrazić jak wyjazd ten odbił się na naszej psychice. Jesteśmy chętni spotkać się z przedstawicielem Waszej Organizacji i opowiedzieć naszą historię. Program Work and Travel zgodnie z założeniem okazał się dla nas, kochających wyzwania niesamowitą okazją na niezapomnianą przygodę, która będzie do nas wracać w horrorach sennych do końca życia.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Anetucha
Wobec innych nawet nie próbowano wyciągnąć żadnych konsekwencji. Składamy także żal do Organizacji sponsorującej Face the World, która jak nas zapewniano sprawuje opiekę nad uczestnikami podczas pobytu. Zgodnie z koncepcją opieka miała obejmować pomoc studentom w razie potrzeby. Stowarzyszenie YES zapewniało także, że w razie jakichkolwiek problemów możemy kontaktować się z biurem w Polsce. Niestety już w pierwsze dni, które okazały się dla nas najtrudniejsze na żadną pomoc organizacji liczyć nie mogliśmy. Przedstawiciel biura w Krakowie twierdził, że wszystkie wątpliwości musimy wyjaśnić z biurem w Katowicach. Będąc w ciągłym kontakcie ze Stowarzyszeniem YES i Organizacją Face the World czuliśmy się bezradni gdy kolejni rozmówcy winę za brak pracy zrzucali na kogoś innego a my miotaliśmy sie najpierw bez zajęcia a pozniej między Riverview Park, które to miejsce napawało nas strachem i hotelem Polynesian. Ponadto jesteśmy zszokowaniem sposobem funkcjonowania Stowarzyszenia YES jak i współpracującej z nim Organizacji sponsorującej. Program przewidywał również, że każdy z nas jest objęty ubezpieczeniem wypadkowym i zdrowotnym. Dlatego zagadką wciąż jest dla nas fakt, że nasze karty ubezpieczeniowe dotarły do nas po przeszło dwóch miesiącach pobytu na terytorium USA(załącznik numer 3). Sytuacja ta przysporzyła nam dodatkowych zmartwień i nerwów. Żenujący jest dla nas również fakt, że aktualnie jesteśmy zasypywani propozycjami wyjazdu przez Organizację Face the World, która oferuje nam atrakcyjne oferty pracy w Virgini, między innymi w drukarni w Strasburgu, które to miejsce sami znależliśmy. Kiedy zdesperowani szukaliśmy sobie nowego miejsca pracy i wysłaliśmy arrival raports z nowej pracy do Organizacji Face the World mieliśmy poważne problemy. Organizacja Face the World bazując na naszym nieszczęściu wykorzystała to do nawiązania nowych kontaktów z pracodawcami i próbuje na to miejsce w następnym sezonie ściągnąć nowych studentów. Niejasny staje się więc dla nas fakt konieczności wysyłania arrival raports i job change, gdyż wygląda na to, że jest to pretekst dla organizacji do znalezienia nowych miejsc pracy w oparciu o nieszczęścia studentów. W tym momencie czujemy, że cały program Work and Travel nie został stworzony dla studentów lecz w dla czerpania korzyści przez Stowarzyszenie Yes i Organizacji Face the World Twierdzimy, że wynika to z faktu, ze organizacje te są jednymi z tych, które mają monopol na wystawienie dokumentu wizowego DS 2019, który jest podstawą do wystawienia wizy typu J1 i zarabiają ogromne pieniądze na wyjazdach studentów a tak naprawdę jest im obojętne to na co studenci napotkają w Stanach Zjednoczonych. Ze zdaniem naszym YES liczył się tylko do momentu wpłacenia pierwszych pieniędzy. Potem w obawie o poniesienie strat wynikających z rezygnacji z programu nie mieliśmy już nic do powiedzenia. Ponadto domagamy się wyjaśnienia gdzie znajdują się nasze dokumenty aplikacyjne, które zresztą wypełnialiśmy dwukrotnie i w których znajduje się szczegółowa informacja o nas włącznie z naszą grupą krwi. Żaden z naszych pracodawców nigdy bowiem nie ujrzał ich na oczy. Czujemy się oszukani także w kwestii biletów lotniczych, ich ceny i daty wylotu z Poski a także konieczności pokrywania przez nas kosztów pierwszej zmiany daty powrotu. Przez przedstawiciela biura byliśmy zapewniani, że jest ona darmowa.(załącznik numer 5) Nie chcemy również by podobna historia spotkała w kolejnych latach, przyjeżdżających do Dells, lub innych miejscowości za posrednictwem Waszego Stowarzyszenia studentów polskich. Program Work and Travel zgodnie z założeniem okazał się dla nas, kochających wyzwania niesamowitą okazją na niezapomnianą przygodę, która będzie do nas wracać w horrorach sennych do końca życia.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość farmerkaaaa
to samo mniej wiecej jest w CONCORDII WA-WA........ ludzie gnija w tej Anglii za zaplacenie posrednikom kolosalnych sum... co robic???

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×