notanonymous
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez notanonymous
-
Tfu, tam miało być - co nie jest w 100% bezpieczne :P Ale są i 100% bezpieczne elementy tego. Jak np. znaleźć się ustami między kobiecymi udami ;)
-
Jestem. Kręci mnie jednak bardziej to, co nie jest w 100% skuteczne :P
-
Jakoś nie kręci mnie ta metoda jednak :P
-
Sooniu, nie dramatyzuj (wiem, że jak kocioł akurat tutaj doradzam garnkowi). Nie ma powodu do tego, by to coś Cię zabijało. Może na Twej drodze do Kogoś, ten osobnik co właśnie go spotkałaś nie jest odpowiednim. A dalej jest właśnie KTOŚ. Chyba lepiej, gdy na początku znajomości wychodzi, że to nie ten, bo sprawia Ci przykrości, niż później, na dalszych etapach zaanagażowania.
-
Dokładnie - najpierw trzeba nauczyć się żyć samemu. No tak, kwestia wpadek. Ale i tak mamy takie czasy że można się zabezpieczyć względnie bezpiecznie. Sooonieczko, może on przeprosi. A może spróbujcie pogadać o tym, wyprostować to. Może to mało podobny przykład, ale kiedyś moja znajomość internetowa - taka przyjaźń w zasadzie - zaczęła się od kłótni (no może nie zupełnie zaczęła, ale niewiele po początku). Ale jakoś to się wyprostowało. A do tego bardziej nas zbliżyło i później długo jeszcze trwało.
-
Sooniu, co się stało? "Naprawdę w sferze rodzicielstwa, to nie ze mną rozmawiać Już mi na kafe parę razy zarzucono, że jestem egoistką, bo dla mnie dzieci nie są ważne.. Jesteś młody.. po co tracić swoje życie na wychowywanie dzieci ? Nie chcesz się wyszaleć ?" No ze mną też nie. Nie znam się na tym. W naaajbliższym czasie i tak nie będę miał dzieci, nawet nie mam "kompetencji" do zastanawiania się, czy bym chciał. Tak sobie tylko dywagowałem. Wyszaleć? Najpierw bym musiał się i szaleć nauczyć. I nie uważam, że to o czym piszesz to egoizm. Moim zdaniem większym egoizmem jest posiadanie dzieci jako leku na samotność, nieszczęśliwość czy tłumaczenie "jak będziesz stary to nie będzie miał ci kto szklanki wody podać. A już bzdurą jest posiadanie dzieci "bo tak wypada", "bo tak się powinno". To nie zabawki.
-
Ale może czują się szczęśliwe? Choć oczywiście to jest bardzo różnie. Życie ma przeróżne barwy i odcienie. Ale to wszystko prawda co mówisz. Ogrom odpowiedzialności. Zdecydowanie na pewno najpierw trzeba się dobrze dobrać w związku, potrafić się przed sobą otworzyć, zbliżyć - okazywać sobie uczucia. Jeśli się tego nie potrafi, to bezsens nawet myśleć o dzieciach. Ja nawet do tego pierwszego etapu nawet nie dotarłem. A dzieci to nie wiem rzeczywiście czy bym chciał mieć, nawet gdybym z tych względów co wyżej, mógłbym je mieć.
-
No to trochę racji jest. Ale na pewno dzieci to nie samo zło. Jak i nie cudowny lek na wszystko. Zresztą na etapie jakim jestem, zupełnie się nie nadaję do posiadania dzieci. Nie mam zamiaru ryzykować "a może to jakoś się jednak uda". Nie czuję, żebym był w stanie dać dziecku to, czego potrzebuje, by prawidłowo i dobrze się rozwijać na wszystkich płaszczyznach.
-
Ja z psychologami nie mam doświadczenia. Bo może zabrzmi śmiesznie lub żałośnie, boję się iść do psychologa. Boję się swojej reakcji, próby otwierania się. Choć myślę, że to jednak może być sposób. Tylko trzeba dobrze trafić. No i się otworzyć. Nie chcę pisać artykułów :P Mam dziwne wymagania, ale w sferze hobby to mogę sobie mieć. Ja już jestem na wylocie uczelnianych męczarni. Ale później trzeba coś ze sobą zrobić.
-
Mnie też nikt nie nauczył tego o czym mówisz. Może nie nienawidzę dzieci. Coś w nich jest takiego wyjątkowego, nie są zniszczone przez dorosłość, przez racjonalność, użyteczność, prosty rachunek środków na koncie bankowym. Potrafią marzyć i wymyślać rzeczy nam niedostępne. Ale nie umiem z dziećmi rozmawiać. Tak jakby się ich boję. Może w takim sensie, że jak i wszystkiego, nie umiem być dobrze dzieckiem. Nie wiem, na pewno dzieci nie są lekiem, jak mniemają niektórzy - nie byłem szczęśliwy, to od dzieci będę automatycznie uleczony i szczęśliwy, dam im dzieciństwo jakiego nie miałem. Na co. Nie wiem, może potrafią nas wiele nauczyć. I to w sferze właśnie uczuć,a nie tego co można wkuć czy "wiedzieć pożytecznie dla świata".
-
Ja też się zanudziłem na tych studiach. Tylko nie miałem odwagi ich rzucić. Bo co bym miał robić. Nie myślę o niczym praktyczniejszym, bo skoro nie mam pomysłu na nic, to nie ma sensu wybierać żadnych studiów na oślep, choćby nie wiem jak bardzo praktycznych i perspektywicznych. Równie dobrze mogę znaleźć pracę o tych i zająć się jakąś dziedziną. Bo bardzo często studia nijak się nie mają do tego, co się zawodowo robi. I tak nie dają żadnej wiedzy praktycznej przeważnie. (Zresztą jak zauważyłem, to przede wszystkim na uczelni wciskanie tępego kitu, odwalanie roboty, bo trzeba w danym semestrze przedmiot przeprowadzić, porobić trochę problemów. Ale tak, żeby samemu się nie przemęczyć, jakiś egzamin machnąć. Albo się dowartościować, poczuć jak to wiele uczę, bo ludzie muszą wykuć stek bzdur których za dwa dni nie pamiętają i nie mają do czego pamiętać. ) Więc nie chcę żadnych studiów. Te o pisaniu to były w sumie w takim sensie, jakby nie było warsztatów w tym kierunku. Jedynie myślałem kiedyś o psychologii. Ale wiem, że to wynik tego, że sam czuję się pogmatwany. Nie chcę studiować czegoś w celach "od-gmatwania siebie". A nie czuję też, bym zagmatwany był w stanie komuś pomagać. (Choć to ponoć najczęstszy powód dla którego ludzie idą na psychologię).
-
Przykro mi Tajemnicza. Wiesz, ja też nie czuję, żebym nadawał się na dobrego tatę. Zresztą nawet nie wiem, czy bym chciał. Ale się tak zastanawiam, skoro podobają mi się rodzinne książki Whartona (dla niego rodzina była sposobem na normalność w oszalałym świecie, który go mocno dotknął przede wszystkim traumą przeżyć wojennych). Skoro podobają mi się te jego opowieści, pewnie podkolorowane, wiadomo, nie może być zawsze kolorowo, to może ja w gruncie rzeczy też bym tak chciał, chociaż jestem na to zablokowany. Bo nie czuję, żebym się nadawał przede wszystkim, że dzieci to nie zabawki, to nie eksperyment z którego można się wycofać. A ja nie czuję, żebym potrafił uczyć małe istoty żyć dobrze, radzić sobie w życiu (nie tylko w sensie fizycznym, ale przede wszystkim uczuciowym), żebym potrafił dawać miłość, ciepło. Żebym potrafił się otwarcie porozumiewać. Żebym miał odwagę zbudować taką mocną więź, taką otwartą bliską. W sumie takiej, jakiej u mnie nie zbudowano. Choć ja ani trochę nie mam tak źle z rodzicami jak Ty. Wręcz przeciwnie. Nie mogę im nic zarzucić, poza tym właśnie, że nie potrafili czegoś takiego stworzyć - ale to nie ich wina, są tylko ludźmi. Ich dzieciństwa były raniące. I ja też nie umiem tak jak oni. Ale jednak sobie myślę, że może potrafił bym to zmienić, nauczyć się (wcześniej, a nie łudzić się, że będą dzieci to się wszystko we mnie nareperuje) gdybym wykonał jakąś dużą, mądrą pracę w tym kierunku. Może bym chciał.
-
Tajemnicza, miałem Ci zadać już ostatnio pytanie, ale wpadłem w dół, brzegi były strome, drabiny żadnej i jakoś popadłem w samoużalanie. Ale napisałaś niedawno, że marzysz o rodzinie - ale nie w sensie założenia własnej, tylko prawdziwej rodzinie - w sensie wymarzonych rodziców, jak rozumiem innych niż prawdziwi. I tak mnie naszło zaciekawienie, ale czy w tym wszystkim nie ma marzenia o Twojej rodzinie przyszłej - na to, na co masz wpływ? Ale pytam o marzenie. Nie pytam o być może istniejące obawy, które to "wypychają" z Twoich myśli (jeśli w ogóle masz takie marzenie) - że nie ma co marzyć, bo się nie uda. (Z tymi obawami odpychającymi marzenia to tak jak u mnie z pisaniem i choćby odwagą do przyznania się do tego marzenia. )
-
"Czy byłbyś szczęśliwy nie rozwijając się w kierunku pisania ?" Na to odpowiadasz już Ty sama: "Żebyś tylko na starość nie żałował, że nie zająłeś się pisaniem." Wiesz, podejrzewam, że jeśli znajdę "coś swojego", "swoje miejsce" to pisanie nie będzie miało żadnego znaczenia (oczywiście jeśli to będzie coś innego niż pisanie). Ale jeśli nie znajdę, a nie spróbuję, bo podejrzewam, że dręczyły mnie będą myśli "jakby to było? można było spróbować". Co studiuję - beznadzieję Zarządzania i Marketingu, jedno co pocieszające to że na dobrej (jak na polskie warunki) uczelni technicznej, więc sama nazwa uczelni i wydziału odrobinę to ratuje. Ratuje w sensie CV a nie moich "doznań" :P "W życiu każdego człowieka przychodzi czas na zastanowienie się nad swoim życiem i moment wyboru." U mnie to zastanowienie trwa i trwa, a wybory były mocno przypadkowe. Z pisaniem tu nie chodzi o studia. Bo mi pisanie potrzebne (niby prosta sprawa, siąść i pisać - niby!) a nie takie studia. A co do Twojego wyboru to jednak trochę inna sprawa - bo jednak z tego zawodu można żyć, nawet bez "przebijania się". Z pisania trzeba albo się "przebić" albo produkować ogromne ilości - a to też nie dla mnie. Już wolę hobbystycznie pisać, ale niezależnie. Pieniądze owszem - ważna rzecz, w zakresie żeby mieć za co żyć. żyć najlepiej godnie. Ale tak naprawdę podziwiam Martina Edena - tytułowego bohatera powieści Londona (wzorowanego zresztą ponoć na autorze), który walczył o swoje pisanie z ogromną determinacją, gdy los nie szczędził mu przeszkód których nawet nie mogę sobie wyobrazić w porównaniu do moich bzdur. Choć nie zakończyło się to happy endem - pisarsko mu się udało, ale nie osiągnął tego co szukał (początkiem drogi ku pisaniu była kobieta, w tamtych czasach z wyższych sfer - i to ona była motywacją. Ale wyszło tylko pisanie.)
-
Aha, takowe "studia" czy jakieś warsztaty w związku z pisaniem to raczej sposób na spróbowanie - przede wszystkim odpowiedzi sobie, gdzie ja jestem w tym pisaniu. Raczej hobby, bez nastawiania się na "zawodowstwo" ale też z takim lekkim nastawieniem, że jeśli by jednak coś z tego więcej wyszło, to bardzo super. Zatem próbowanie by robić to jak najlepiej - by iść w kierunku "zawodowym" ale przy jednoczesnym komforcie życia z czegoś innego, a wyjdzie jak wyjdzie. Bo ja nawet nie wiem, czy bym chciał pisać, czy to nie jest tylko moje rojenie. Na pytanie co bym chciał w życiu robić muszę szczerze odpowiedzieć - nie wiem. To pisanie roi mi się od wielu lat. Stąd jakieś tam przebłyski, że może to. I tylko tyle. Poza tym nie wiem nic. Bo nie mam odwagi i działam jak tchórz.
-
Nie chodzi mi o wybijanie się. Nie nastawiam się na zarabianie w ten sposób na życie. Choć było by być może fajnie. Ale poczucie wartości kłamie mi, że nie mam na to żadnych szans. A ja mu wierzę. (Szanse na pewno są małe, ale ja nie mam żadnych przesłanek co do tego, że żadne. Ale chociaż to niby wiem, to i tak nie wierzę). Nie zależy mi na tzw. dobrej pracy. Choć nie, znów poczucie wartości mówi mi czarno biało, że trzeba się jakoś zabezpieczyć - bo albo dobra albo tragedia, bieda i w ogóle. Czuję rozdwojenie. Z jednej strony rozumnie bardziej potrafię rzeczy hmm zrozumieć, a z drugiej tego nie czuję. Czuję, że rozum jest bliższy rzeczywistości. Ale moje działanie bliższe podświadomości. Rozum mi mówi, że dobra praca to praca dająca mi poczucie pozytywnego zatracenia się w niej, spełnionego odpłynięcia w nią (ale nie w sposób chory, zaniedbujący inne dziedziny) niezależnie od przyziemności finansowych. Ale podświadomość się boi. Właściwie boi się wszystkiego. Że się nie uda to i tamto. Że nie będzie ani taka praca, ani choćby bezpieczeństwo finansowe. Rozum ma większą racje. Ale niestety moje działanie i czucie mało z nim ma wspólnego.
-
Wybaczcie te elaboraty, ale nie mam za bardzo już z kim o tym pogadać. A póki co plan krótkoterminowy i tak jest ustalony - dokończenie mgr i obrona. Żeby mieć wreszcie te badziewne studia z głowy.
-
Czas damo się wydostać. To prawda. I cieszę się, że też tak sobie pomyślałaś. Powiem Ci, że trochę mnie natchnęła autorka tej książki o której wspomniałaś, i to zupełnie chyba nie tym, co natchnąć chciała. Tak w przedmowie napisała o sobie, że poszła na psychologię po czterdziestce. A jednak można. Bo mi się cały czas jawi w głowie, że teraz to już dla mnie za późno, żeby iść na jakieś kolejne studia. Bo jeśli rzeczywiście porządne, to dzienne. A ja już nie chcę być na utrzymaniu rodziców, więc odpada. No a o zaocznych sobie ubzdurałem, że to za dużo dla mnie - praca i zaoczne. Ale wiem, że to bzdury. Choć też wiem, że studia nic nadzwyczajnego nie dają - o ile nie są jakieś specjalistyczne tak jak np. Twoja medycyna. Ale w pisaniu nie potrzebne mi żadne dawanie - a najbardziej te dwie rzeczy o których pisałem. Choć przyznam, że jednak wolałbym zwykłe warsztaty. Skupienie się na pisaniu. Bo jeden z dwóch takich kierunków w okolicy - na najlepszej w tej okolicy uczelni (z wyłączeniem oczywiście technicznych) oferuje z tego co pamiętam ten kierunek tylko jako licencjat. A to mi akurat na grzyba. Szczególnie, że widziałem w programie wypełniacze w stylu "Współczesne systemy polityczne" oraz inne rzeczy jak Emisja głosu, dziennikarstwo radiowe, prawo, historia mediów itp. (a to kierunek "kreatywne pisanie") A jak dla mnie to bzdura, do niczego mi to nie potrzebne, nie widzę sensu żeby to wkuwać - mi potrzebne coś skupiającego się na pisaniu i okolicach tego.
-
Cześć. Przepraszam za ostatnie smuty. Miałem zły humor. Tajemnicza - chyba będę miał pewną książkę Ci do polecenia. Ale muszę trochę więcej przeczytać, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście warto. Sporo wczoraj myślałem. Jest też druga strona medalu - tego z niewidzeniem sensu w tym wszystkim. Jesteśmy, każdy z nas, wyjątkowym zlepkiem - już pomijam warstwę fizyczną - różnych związków chemicznych, bo to nas wiele nie różni od innych istot, ale jakiejś świadomości - świadomość każdego z nas jest wyjątkową odrębnością - nawet gdyby nas sklonowano, to jestem przekonany, że będą to tylko i tak dwie odrębności. Jesteśmy zatem czymś niepowtarzalnym - niemożliwym do uzyskania, bo sami nie wiemy jak "uzyskano" nasze istnienie. Akurat nad tym nie myślałem za wiele. Ale myślałem nad sobą. Że skoro zawsze bajałem sobie w głowie o pisaniu, to może powinienem znów próbować. Tylko inaczej, skoro dotychczasowe sposoby nie działają. Nie znoszę terminów. Bo gdy termin jest daleko, to odkładam, a gdy blisko to trzeba się sprężać, gonić, jest stres i poczucie, że czasu za mało. Ale tak naprawdę widzę, że potrzebuję terminów - bodźców zewnętrznych przymuszających mnie do działania - bo bez tego wchodzę w takie szczegóły, które poleruję do "perfekcji", aż szczegół starty znika w ogóle, ja tracę widok na całość w tym dopieszczaniu szczegółów. Kiedy mnie goni termin, który mam narzucony z góry, nie mam czasu na duperele, nieistotne szczegóły, których inni pewnie nie widzą. Dlatego pomyślałem sobie, że skoro chcę próbować pisać, to powinienem to spostrzeżenie wykorzystać. Od niedawna w mojej okolicy są nawet studia kreatywnego pisania (jeszcze całkiem niedawno - rzecz nie do pomyślenia) Nie bardzo w sumie interesują mnie takie studia - bo po co mi to, studia nie zrobią pisarza, choćby mieć z tego kierunku i profesurę. Ale może ze względu na to ruszy się coś w zakresie jakichś warsztatów kreatywnego pisania w okolicy (bo póki co, to znalazłem dla dzieci, dla kobiet po 50. albo poetyckie). A nawet jak nie, to może bym się jednak przemógł do tych jakichś wieczorowych - tylko po to, żeby ćwiczyć pisanie - z jakimś takim obowiązkiem nadanym z zewnątrz. Bo moje główne problemy w tym to marne działanie przy motywacji "wewnętrznej" i braku terminu oraz to, że nigdy nie wiem, co tak naprawdę jest warte to, co powstało. Niby miałem jakieś opinie znajomych, niby kilka osób napisało komentarze po opublikowaniu tego w internecie - ale tak naprawdę nie wiem, czy są rzetelne, czy ot tak, po prostu napisane "sympatycznie" żeby mnie nie zranić, nie zrazić. Więc przydał by się ktoś "znający się" i patrzący chłodnym okiem. Potrafiący konstruktywnie skrytykować, doradzić. Ale nawet bez tego, póki co mam pewien sens - bardzo przyziemny, ale kawałek drogi - na najbliższy czas - skończyć mgr, obronić i znaleźć jakąś pracę, żeby zarobić - przede wszystkim na przyzwoity aparat - no i myślałem w dalszej kolejności nad porządnym kursem fotografowania. Może jednak w tej sytuacji odpuszczę to nawet i na rzecz zarobienie na takie studia kreatywnego pisania. Żeby coś ze sobą zrobić. A skoro to pisanie tak łazi mi tyle lat po głowie, to chyba od tego kierunku trzeba by spróbować. Uff, wybaczcie ten list i jego chaos. Ale musiałem się wypisać trochę. Choć też wiem, że takich stanów, takich deklaracji miałem niezliczone ilości (choć akurat o kreatywnym pisaniu nie, bo takich możliwości nie było w okolicy).
-
Nic się nie stało. Ja się stałem. A później zgasło Słońce, na świat spadło 7 plag i euro podrożało :P
-
Jejku, ale beznadzieja :(
-
Wybacz. Chętnie wziąłbym Cię na spacer. Ale od komputera to i ja muszę odpocząć. Ile można w tym swoim uzależnieniu. Trzymaj się ciepło. Idę się posnuć.
-
Nie wiem, nic. Ale chyba muszę się odkleić na razie od neta, bo ile można siedzieć. Odcisków na d**ie dostanę i jeszcze w większy dół wpadnę. Choć pomysłu na nic innego też nie mam.
-
Sensu nie widzę. Ale może po to, by samemu czuć się potrzebnym, czuć się lepiej.