Witam wszystkich, tak czytam te wszystkie wypowiedzi i pomyslałam, że zwierzę się ze swojego związkowego problemu. Z moim chłopakiem byłam 5 lat, były to cudowne lata - nie było między nami kłótni, co dzień spędzaliśmy ze sobą szalenie dużo czasu. Bylismy dla siebie zawsze wsparciem - gdy umierał mój tata on trzymał nad trumną moją dłoń, gdy on miał wypadek i leżał - przychodziłam do niego co dzień w zimie 3 km pieszo... W końcu nadszedł wrzesień 2009r - podjęłam moją pierwszą prace w zawodzie - w przedszkolu - byłam niesamowicie szczęśliwa:) ale włącznie z pracą zawodową pojawiło się mnóstwo pracy w domu - prowadzenie str. internetowej, codzienne przygotowywanie zajęć, ponadto robiłam magistra w wekendy, różnego rodzaju szkolenia, wycieczka tygodniowa z P-lem z okazji dnia n-la. I w tym wszystkim nie było miejsca dla mojego chłopaka. Nie zauważyłam nawet jak on odsuwał się ode mnie... W końcu chyba pojawiła się jakaś pocieszycielka, bratni dusza, z którą prowadził wieczorne rozmowy telefoniczne - dowiedziałam się jakoś w połowie grudnia o tym. Natomiast 30 grudnia dzień przed sylwestrem zerwał ze mną:( Od tamtego momentu wciąż pisałam do niego, dzwoniłam, spotykaliśmy się na stopie koleżeńskiej - ale on nie chcial wrocic, tylko mowił ze my już bylismy ze sobą i ze uczucie wypaliło się. Dziś napisałam mu długi list, w którym napisałam ze znikam z jego zycia, ze ma konto zyciowe czyte i oczywiscie zyczac mu jak najlepiej... Zastanawiam się teraz czy dobrze posttąpilam piszac ten list? nie walczac o niego dalej? w koncu to ja nawaliłam zbyt dużą iloscią obowiązków które przejełam na siebie...