budząc się
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez budząc się
-
Cześć :) Nie wierzę w karmę, która byłaby dokładnym "wyrównaniem rachunków". Wierzę w to, że doświadczamy konsekwencji naszych wyborów. Ale to trochę co innego. Gdybyśmy mieli odrobić każdy błąd z przeszłości, błąd za błędem, to nikt nigdy nie mógłby się wyzwolić. Gdyby każdy miał ponieść konsekwencje swojej każdej egotycznej myśli, każdego słowa i czynu, to nieszczęście nie miałoby końca. Dawni mistrzowie nauczali, że gdy wyzwolimy umysł, to odetniemy się jednym "ruchem" od całej przeszłości. Można powiedzieć, że jest jeden jedyny wybór: Bóg albo świat. Gdy wybieramy świat, to wydaje się, że nie ma końca zdarzeniom, przyczynom i konsekwencjom, niekończącej się oscylacji dobra i zła, światła i ciemności, dnia i nocy, miłości i nienawiści, przyjemności i cierpienia. Gdy wybierzemy Boga wtedy Jedna i jedyna istniejąca rzeczywiście przyczyna - Miłość będzie zawsze powodować jedną, jedyną rzeczywistą konsekwencję - Miłość. I w tym wyborze zostaną wymazane wszystkie sny o świecie, złych uczynkach i ich niekończących się skutkach. Ale oczywiście ktoś kto wybierze "złe uczynki" w nadziei na brak konsekwencji, nie wybierze Boga, odrzuci Go. I wtedy musi postrzegać i doświadczać konsekwencji swojego wyboru, dopóki nie wybierze inaczej. W to, mniej więcej, wierzę :) I znowu te wyjaśnienia :) Sprawozdanie z tego czego się nauczyłem, choć przecież wciąż nie wiem :) Nie wiem na ile rzeczywiście pytasz się, a na ile tylko ot tak, by podtrzymać topik, bo chyba bez Ciebie by już padł jakiś czas temu :) A może jeszcze jakoś inaczej. Nic nie rozumiem :) Trzymaj się. Zajrzę w przyszłym tygodniu. Pozdrawiam
-
Dzień dobry :) Grażynkoo..- po prostu bądź uczciwa i powiedz to, co tutaj piszesz: "nie wiem". Bądź sobą :) Kim innym mogłabyś być? Poznawaj więc siebie tu i teraz Na trochę wyjeżdżam, zajrzę tu jakoś na początku kwietnia:) Dla Wszystkich
-
Dobry wieczór :) Grażynaa.. -- dla mnie wiara to coś troszkę innego niż uczucie czy odczucie, choć oczywiście każdy może rożnie postrzegać swą własną wiarę, czy wiarę w ogóle. W wielu momentach była sama wiara, patrzyłem na świat wokół, na swoje wewnętrznie sprzeczne czyny, słowa, myśli i odczuwałem, że wszystko zaprzecza temu w co wierzę i wybierałem - jest to akt samej woli - w co wierzę? Świat, który widziałem, zaprzeczał miłości, a więc Bogu. Sam nie miałem w sobie miłości, nie czułem jej. Nie mógłbym więc powiedzieć, że wierzyłem w to co czułem Ale rzeczywiście wiarę poprzedzało odczucie. Odczucie, które mógłbym opisać jako dojmującą, rozpaczliwą wręcz tęsknotę za szczęściem i miłością, których czas nie rozwiewa jak dymu z jesiennego ogniska. W tym sensie masz rację, ta tęsknota, a więc uczucie, było pierwszym krokiem w stronę wiary. Gdy zaś w końcu wypełnię się Bogiem, czyli Jego miłością, i nic innego dla mnie nie będzie istniało, nie będzie żadnych snów o czasach bez miłości, wiara zniknie. Gdy odkrywca przybywa na ląd, w którego istnienie tylko wierzył, nie potrzebuje już wiary. Wtedy wie. A jak wyjaśnić komuś, że wszyscy są dziećmi Boga, a „świat" wygląda jak wygląda? Każdy może odwrócić się od Boga i doznawać w związku z tym cierpienia. Tak jak każdy, stojąc w pełnym słońcu, może z całych sił zacisnąć powieki, z całych sił zakryć je rękoma, i udawać, że jest noc. Bóg jest Najwyższą Świadomością. Czy może więc być coś złego w chęci świadomego poznawania Boga? Istotą poznania Boga jest powrót świadomości. Poznanie Boga to pełna samoświadomość, to pełne rozpoznanie swego związku z Najwyższą Świadomością. Tylko w świadomym poznaniu Boga można więc w ogóle cokolwiek zrozumieć, w tym siebie. Bo tylko Bóg poznaje nas prawdziwie, bo On nas stworzył. Co może nas poznawać lepiej niż Najwyższa Świadomość? Nie ma więc możliwości by poznawać Boga nieświadomie. W nieświadomość zesłaliśmy naszą pamięć o Bogu i Jego poznanie. Powrót pamięci o Bogu i poznania Go, to powrót świadomości. Nie może być to inne niż świadome. Umysł odwrócony od Boga żyje w iluzji świata, w której wszystko jest niewyobrażalnie wykrzywione, w której wszystko jest na opak. W tym świecie nienawiść wydaje się miłością, rytuał bez wiary wiarą, arogancja i agresja siłą, choć są słabością, niewinność słabością, choć z niewinności pochodzi jedyna rzeczywista moc. Ale nie można zagubionym umysłom przypisywać złych intencji i winić ich za jakiekolwiek zło. Skoro widzimy zagubionych, to znaczy że nasze spojrzenie jest nie dość czyste, nie dość kochamy, by pozwolić by miłość ukazała nam, że Ci zagubieni to nasi najukochańsi bracia i siostry, że nie ma w nich żadnego zła, bo Bóg uczynił ich doskonałymi. Każdy kogo widzimy jako „złego", czy „błądzącego" daje nam sposobność byśmy zmieniali swe myślenie, byśmy potępienie zastępowali wybaczeniem, nienawiść (w różnych odcieniach, od lekkiej niechęci czy dezaprobaty począwszy) miłością (czy na początek zwykłą życzliwością czy choćby brakiem potępienia). Oczywiście masz rację, że Bóg nie ingeruje w wolną wolę. Stawarza wolnych na zawsze. Bóg to zawsze. Nie zmienia swej decyzji. Nie jest zmienny i nieprzewidywalny. Nie wywiera presji, nie wytyka błędów. On jest doskonałą wolnością i jej jedynym źródłem. Doskonała wolność jest doskonale wolna od wszelkiego zniewalania kogokolwiek. Pozdrawiam i życzę nam Wszystkim radosnej, miłującej promienności, którą wysyłajmy Wszystkim zatrwożonym, cierpiącym, samotnym, gdziekolwiek by nie byli i kimkolwiek by nie byli, by poczuli w sobie nadzieję i miłość. Bóg to umożliwia
-
Witajcie Agata - rozumiem, że pytasz się czy ukrzyżowanie było faktem historycznym. Nie wiem, nie byłem przy tym, nie pamiętam tego. Nie zastanawiam się nad tym. Wierzę w Jezusa. Wierzę przede wszystkim w Boga, a przecież Bóg nigdy nie był w tym świecie „faktem historycznym". Co do Jedynej. Szukałem zawsze miłości. Nie ustawałem w wierze w miłość, choć żyłem zupełnie sprzecznie z miłością. Czy długo czekałem? Samotność zawsze trwa za długo. Kończy się dopiero, gdy dwie osoby zjednoczą się w celu powrotu do Nieba. Grażynaa - co do Twojego pierwszego wpisu: nie mam pewności do czego mam się odnieść. Domyślam się, choć może błędnie, że chodzi o kontekst „kursowy". Bóg prowadzi każdego kto mu na to pozwoli, niezależnie od tego gdzie i kiedy żyje. O porzuceniu ego naucza i Budda, i Jezus „historyczny", i Kurs, i mistycy chrześcijańscy, itd. W każdym przypadku celem jest dojście do oświeconego stanu świadomości, który nie wymaga żadnych ćwiczeń. Ale nikt nie powie adeptowi zen, że nauki Buddy są fałszywe, bo jak zaprzestanie np. codziennej medytacji, to cofnie się i wróci do starego sposobu funkcjonowania. Celem jest posiadanie na stałe umysłu jak w medytacji, ale bez formalnej medytacji. Jednak droga wiedzie przez codzienną medytację, aż do osiągnięcia celu. Ktoś kto chciałby podążać śladem nauk Św. Jana od Krzyża, gdy przerwie drogę w połowie, cofnie się do starego sposobu funkcjonowania. Świat roi się od ludzi, którzy zatrzymali się gdzieś po drodze, buddystów, chrześcijan, mułłów, i oczywiście czytelników Kursu. Czasami postęp na drodze duchowej, gdy niedokończony, staje się nawet źródłem głębokiego upadku. To że po Św. Janie od Krzyża nikt (albo bardzo niewielu) nie wszedł na Górę Karmel, choć studiowały jego dzieła rzesze, nie oznacza, że nauczanie Św. Jana jest bezwartościowe. Tak samo jest z Kursem. Co do drugiego wpisu. W tym topiku było już wiele na ten temat, więc krótko. Bóg nie rozumie cierpienia i słabości. Miłość - a Bóg jest Miłością i nie ma innej - nie prowadzi przez ból, Radość - a Bóg jest Radością i nie ma innej - nie prowadzi przez smutek, Światło - a Bóg jest Światłem i nie ma innego - nie prowadzi przez ciemność. Ten świat jest światem cierpienia. Jedni przestają udawać, że jest inaczej, gdy tracą bliskich w okrutnej wojnie, a inni są szczerzy wobec siebie żyjąc w „dobrobycie" i przestają pewnego dnia udawać np. w trakcie realizacji kolejnego intratnego zlecenia. Większość udaje życie za życiem, sen za snem. Pozdrawiam Życzę Wszystkim i sobie, serc wypełnionych Bożym pokojem, łagodną radością, miłością dla każdego bytu
-
Dzień dobry Co do mojego związku nie chciałbym za wiele pisać. Tyle, że zgadzamy się w zasadzie co do niemal wszystkich spraw. Ale związek, jeśli ma mieć głębszy sens, ma nie być tylko wspólnotą ekonomiczno-towarzysko-seksualną, wymaga pracy. Uczenia się (przypomnienia sobie) znaczenia miłości. To ta sama praca, co wykorzenianie ego. Ufoludki czy to ma naprawdę jakiekolwiek znaczenie? Możemy wymyślać niezliczone historie, miliardy historii, i część z nich urzeczywistniać. Czy poznamy przez to siebie? Czy zrozumiemy sens naszego bytu? Czy staniemy się przez to szczęśliwi? Te wszystkie historie zajmują przez chwilę umysł i znikają w nicości, skąd przyszły. I tak opowieść za opowieścią płyną przez umysły nie poznające siebie. Film za filmem, rok za rokiem, życie za życiem. Niespełnienie za niespełnieniem. W czystym umyśle, wolnym od słów i przymusu doznawania wrażeń, wolnym od gonitwy, rozkwita poznanie, błogość, szczęście. Odsłania się to co wieczne. W końcu zaczynamy widzieć naszą cudowną, boską, naturę. Bóg nikogo nie ukrzyżował i nie akceptował niczyjego ukrzyżowania. Bóg nie rozumie cierpienia. Każdy sam buduje swój krzyż, sam przybija się do niego, sam zadaje sobie cierpienie. Nawet jeśli używa do tego świata i innych, to tylko gra, by wydawało się, że inni mu to uczynili. Nie ma wyjątków i nie był nim Jezus. Jak Ci się wydaje, kto mógłby ukrzyżować istotę przepełniona Bożą Miłością? Nikt. Nikt w obliczu Bożej Miłości, nie mógłby zrobić czegokolwiek innego, niż oddać się jej, niż uklęknąć w zachwycie i wdzięczności. Nie umniejsza to znaczenia życia i dzieła Jezusa. Dla mnie jest codzienną inspiracją. Gdy kusi nas by potępiać innych, za jakże w sumie błahe rzeczy i sprawy, by kogokolwiek krytykować, można cały czas przypominać sobie Jezusa, który jest Mistrzem przebaczania, Mistrzem odpuszczania. A Dzieckiem Bożym jest każda czująca istota, nie tylko Jezus. Każda czująca istota jest tak samo częścią Boga jak jakakolwiek inna. I tak samo przez Boga umiłowana, jak każda inna. Miłego popołudnia. Cudownych dni. Dla Was Wszystkich.
-
Do Wszystkich Dzień dobry :) Do Happynes :) Co do sprzeczności w Biblii, sposób jej powstania i przekazywania spowodował zniekształcenie przesłania. Można doznać objawienia, ale wciąż mając ego, próbując przekazać sens objawienia innym, łatwo jest ten sens wypaczyć. Co do trójcy. Syn to my, to wszystkie stworzenia Boga. Duch Święty to sposób komunikacji Boga z nami. Bóg nie rozumie naszego szaleństwa, a my w swym szaleństwie straciliśmy możliwość rozumienia Boga. Duch Święty to tłumacz, byt, ale także część nas samych i Boga, który rozumiejąc Boga i nas, umożliwia komunikację. Oczywiście to kreacja Boga. Co do reszty, w tym topiku znajdziesz wiele odpowiedzi i odesłań. Ale sama wiesz i piszesz o tym, że liczy się miłość. I tak jest. Wszelkie teologie i kosmologie, to narzędzia jednym przydatne, innym nie, które mają pomóc wrócić do Boga i zrozumieć Go, czyli zrozumieć miłość, czy raczej przypomnieć ją sobie i swój pierwotny stan, stan całkowitej miłości i jedności ze wszystkimi. ******************************* U mnie dobrze, coraz lepiej. Bóg oczyszcza mi "przedpole", bym mógł zająć się już tylko Nim, by nic ziemskiego nie odciągało mej uwagi, bym mógł zając się tylko drogą na niebieskie pastwiska Bożej Miłości. Prowadzi mnie niezrównanie. Widzę to jasno. Ale jest tak, bo Mu pozwoliłem na to. Bo nie chcę podejmować żadnych decyzji, bo proszę by to On decydował o wszystkim. Oczywiście droga wiedzie tylko przez kochanie innych. I przez ciszę, coraz mniej słów. Przez nie czynienie czegokolwiek przez swoje ego. Bo Boża Miłość to nie słowa, ani gesty, itd. To stan bytu. Pozdrawiam i ściskam Was Wszystkich :)
-
„Żyjesz podług symboli. Wymyśliłeś imiona dla wszystkiego, co widzisz. Każda rzecz staje się oddzielną jednostką, identyfikowaną za pomocą własnego imienia. W ten sposób wykrawasz ją z jedności. W ten sposób wyznaczasz jej wyjątkowe przymioty i wyodrębniasz spośród innych rzeczy poprzez uwypuklanie przestrzeni, która ją otacza. Rozpościerasz ową przestrzeń między wszystkimi rzeczami, którym nadajesz różne imiona; wszystkimi wydarzeniami określonymi przez miejsce i czas; wszystkimi ciałami, które są pozdrawiane imieniem. Ta przestrzeń, którą widzisz jako wyodrębniającą wszystkie rzeczy od innych, jest środkiem, za pomocą którego osiągane jest postrzeganie świata. Widzisz coś tam, gdzie jest nic, i widzisz również nic tam, gdzie jest jedność przestrzeń między wszystkimi rzeczami, między wszystkimi rzeczami a sobą. Dzięki temu myślisz, że dałeś życie w oddzieleniu, że zostałeś ustanowiony jednostką funkcjonującą z niezależną wolą. Czym są te imiona, dzięki którym świat staje się serią oderwanych wydarzeń, niezjednoczonych rzeczy, ciał trzymanych osobno i zawierających kawałki umysłu jako oddzielne świadomości? To ty nadałeś im owe imiona, ustanawiając postrzeganie takim, jakim życzyłeś sobie, aby ono było. () Oto sposób, w jaki rzeczywistość wytwarzana jest poprzez częściową wizję, umyślnie przeciwstawiającą się prawdzie. Jej wrogiem jest całkowitość. () Trudno nauczyć umysł tysiąca obcych imion, a potem jeszcze tysięcy. Wierzysz jednak, że to właśnie oznacza uczenie się że to jest jego zasadniczym celem, dzięki któremu osiąga się komunikację i będzie można znacząco dzielić się pojęciami. Oto suma dziedzictwa, którym obdarza świat. () Kwestionowanie tego to szaleństwo, przyjmowanie jego obecności to dowód poczytalności. Takim jest nauczanie świata. () Nie myśl, że wytworzyłeś świat. Złudzenia tak! (Kurs Cudów, Książka ćwiczeń, str. 319-320, Foundation for Inner Peace) Można utrzymywać myśli i wspomnienia, bo to by podtrzymywać trwanie iluzji, iluzji na temat tego czym jest rzeczywistość, by mieć złudzenie odrębności. Ceną tych myśli jest widzenie świata, w którym jest cierpienie, śmierć, samotność, w którym nie ma znaczenia, i w którym miłość nie jest znana, rozumiana, doświadczana. Ceną jest utrata świadomości własnej tożsamości, Nieba, szczęścia, pokoju, utrata jedności ze wszystkim i wszystkimi i utrata miłości. Pozdrowienia i udanego tygodnia dla Wszystkich :)
-
Dobry wieczór. Co do jedzenia - nie jestem na takim poziomie rozwoju :) Ale nie jest to już dla mnie miarą rozwoju. Dzisiaj jedyną miarą rozwoju jest pokój wewnętrzny, radość i oczywiście przede wszystkim miłość do ludzi, wszelkich istot. I te miary wskazują mi, że jeszcze mam sporo do zrobienia. Zresztą nie wiem czy można nazwać to "sporo". To jest niepoliczalne, nieoznaczone. Niestety wciąż i wciąż to się zdarza - i jest dla mnie aż "niepojęte" jak to się dzieje, że z taką tępotą potrafię miliard razy powtarzać ten sam błąd - gdy odczuwam jakąś irytację, oceniam coś, to jestem oddalony o cały kosmos od zrozumienia i Boga. Gdy jestem spokojny, kochający, łagodny - nagle przybliżam się tak, że czuję, że to już tuż tuż. I jedyne co robię to stabilizuję umysł, by w końcu zniknąć przejawy mego szaleństwa (jak ocena czy irytacja, gniew, czy niewiara w ludzi, czy choćby minimalne zwątpienie). I z tej perspektywy kwestia jedzenia wygląda inaczej niż kiedyś. Nie zakładam celu w postaci niejedzenia, czy ograniczania jedzenia - jak to kiedyś robiłem. Tzn. unikam oddawania się "przyjemności" jedzenia, bo wiem, że jest to niesłychanie złudna przyjemność. (Wszystko co zmysłowe pochodzi z ciała, a ciało to dom ego, to świątynia ego. Zmysłowe przyjemności to gratyfikacje zapewniane przez ego, to z jednej strony nagrody ego, a z drugiej pułapki na duszę. O tyle żałosne, że obcowanie z Bogiem zapewnia boską przyjemność, z którą żadne doznania zmysłowe nie mogą konkurować, są niczym w porównaniu z tym czym jest błogość Bożej miłości.) Ale, gdy czasami oddam się przyjemności jedzenia, to trudno, idę dalej. Zależność między jedzeniem a rozwojem widzę u siebie tak. Gdy odczuwam błogość, pokój, miłość, to jedzenie nie jest pokusą, nie ma w ogóle znaczenia. Gdy pojawia się jakikolwiek konflikt, kogoś chcę ocenić, obrażam się na świat, że nie jest jakiś tam, to automatycznie wzrasta skłonność do przyjmowania "nagród" oferowanych przez ego. Jest to oczywiste. Gdy oceniam, widzę cokolwiek negatywnego w kimkolwiek czy czymkolwiek, to zapraszam ego, to oddaję się ego. Skoro mam "zegowany" umysł, to chętniej też dostrzegam coś wartościowego w ofertach ego, czyli np. w zmysłowych przyjemnościach jak jedzenie. I w drugą stronę - gdy wydaje mi się, że odczuwam pokój, ale widzę, że np. jem więcej niż "potrzebuję", to znaczy, że oszukuję się i znów zapraszam ego. Dlatego jedzenie jako takie nie jest problemem, ani sprawą do rozwiązania. Kiedyś byłem bardziej (tzn. bardzo) oddany ego i równocześnie potrafiłem bardzo, bardzo mało jeść i równocześnie np. uprawiać sport. Ale co z tego, skoro żyłem ocenami i porównaniami, uważałem się za posiadacza racji, i nie miałem pojęcia o miłości? Droga do Boga, to droga zaprzestania oceny, krytyki, to droga bezwarunkowej miłości do wszelkich istnień. I to mnie zajmuje, oczyścić umysł by zrobić miejsce dla miłości. Kiedyś przestanę jeść, lub będę jadł minimalne ilości pożywienia, wiem to. Może niedługo, w co wierzę, a może jeszcze sporo czasu upłynie. Ale nie będzie to wynikiem starań nakierowanych na niejedzenie, walki ze sobą, ascezy, itp. To będzie skutkiem ubocznym tego, do czego z moją całą determinacją dążę, tego że w końcu przypomnę sobie do końca co to znaczy kochać. Gdy nakierujemy wysiłek woli na kwestie związane z jedzeniem, to efektem może być anoreksja, albo super kontrola nad ciałem z równoczesnym, egotycznym zachwytem nad swoimi "osiągnięciami", itd. Nie o to chodzi, bo chodzi o miłość. Oczywiście z drugiej strony pogrążenie się w przyjemności jedzenia, tak samo świadczy o oddaniu się ego. Nie mamy szukać Boga w relacji ze światem, albo w braku relacji ze światem. Szukam Boga w sobie i bliźnich. Rozsądne niejedzenie może być tylko efektem, skutkiem ubocznym, odnajdywania Boga, a nie celem samym w sobie.Tak to widzę Pozdrawiam
-
Cześć Aumm. Wierzysz w indywidualne oświecenie to ok, Twoja sprawa. Ja nie wierzę i wyjaśniam dlaczego. Pytałaś się, to wyjaśniałem. Mam nieodparte wrażenie, że chcesz dla siebie ocalić iluzję świata i bawić się nią. Bym mógł Ci pokazać dlaczego nie rozumiesz tego co piszę, musiałbym po kolei wywlekać wewnętrzne sprzeczności, których Twoje posty są pełne. Mam na to małą ochotę, bo tak właśnie pogrążam się w pustej dialektyce. jeszcze raz spróbuję. Przykład z ostatnich postów. Raz piszesz, że śmierć jest boską kreacją, innym razem, że śmierć nie istnieje. To co Bóg kreuje jest rzeczywiste, Bóg nie kreuje iluzji. Więc jest oczywiste, że Twoje tezy są wzajemnie sprzeczne. A więc myślisz sprzeczne myśli. Chyba, że wierzysz, że iluzję wykreował Bóg, ale wtedy wpadasz w kolejne kaskadowe sprzeczności, co chyba rozumiesz i o czym pisałem już tu wiele, wiele razy. Jaki sens zaś mają wyjaśnienia wewnętrznie sprzeczne? Albo śmierć nie istnieje, albo jest boską kreacją. I tak prawie ze wszystkim co piszesz. Nie wiesz po co, dlaczego powstał świat formy, jaka jest przyczyna widzenia form, ale chcesz się nimi bawić? Bo o to chodzi, jak mogłabyś porzucić swoje dwudziestoletnie ciało? A teraz jak mogłabyś porzucić śpiew ptaków, smak winogron, radość życia w ciele? I nie rozumiesz, że ceną jest to, że ktoś musi percepować iluzję śmierci, ktoś musi doświadczać bólu i samotności, nie rozumiesz, że każda forma ukrywa ból. I dlatego raz piszesz, że to wszystko jest iluzja ego i że marzysz tylko o zjednoczeniu i wyzwoleniu, a raz piszesz o pięknie w świecie, o smakach i przyjemnościach. Zależy jaką masz dualistyczną fazę. Wskazujesz, że traktuję cierpienie jako realne. Gdzie? Kiedy? Bardzo wyraźnie odróżniam nierealność cierpienia od tego, że iluzja cierpienia jest przez mych bliźnich realnie doświadczana. Widzisz różnicę? Pisać, że cierpienia nie ma i bawić się światem, nie dostrzegając, że inni doświadczają bardzo boleśnie tej iluzji - w tym samym świecie, którym chcesz się bawić - jest zwykłą obojętnością. Nie do końca oświeceni, ale mający głębokie wglądy wskazywali - świat jest miejscem cierpienia. To jest np. pierwsza z buddyjskich prawd. Świat jest iluzją cierpienia. Ale doświadczana jest hiperrealistycznie. Jak bardzo bolesna dla innych - przejdź się po hospicjach, domach starców, szpitalach, pojedź do więzień. One nie znikną dlatego, że Ty piszesz, że cierpienia nie ma, albo dlatego że Ty osiągniesz swoje indywidualne "oświecenie". Znikną tylko w powszechnym oświeceniu, które jest równoznaczne ze zniknięciem iluzji świata. Byli tacy, co rzekomo dostąpili indywidualnego oświecenia. I co? Po nich były wojny, rzezie, mordy i okrucieństwa gorsze niż przed ich tzw. "oświeceniem". Jeśli wszystko jest jednością, to samotność, zagubienie w iluzji i iluzoryczne cierpienie jednej kropli, jest odczuwane w całym oceanie. Nie jako to samo cierpienie, ale jako świadomość zagubienia, snu o cierpieniu, śnionego przez byt - tę kroplę - która jest oceanowi najbliższym skarbem. Dlatego oświecenie to wyzwolenie wszystkich, a nie czyjekolwiek indywidualne. Oświecenie to stan jedności, w której nikt nie śni o bólu. Wiem, że trudno jest zrozumieć, że to co nie istnieje jest doświadczane i trzeba wyzwolić się z tego co nie istnieje. Jeśli chcesz zobaczyć jak głęboko tego nie rozumiesz, to wydrukuj swój ostatni post, idź do hospicjum, przeczytaj go, zobacz śmiertelnie chorych, idź do szpitala i zobacz konających w agonii. Jedź do Rwandy i porozmawiaj ze świadkami strasznych zbrodni. Potem powiedz im wszystkim, że halucynują, a sobie, że olewasz to, bo oni śnią i że dla Ciebie tylko Twoje indywidualne oświecenie ma znaczenie. I potem opuść ich, zostaw ich na pastwę ich szaleństwa i iluzji cierpienia. I nazwij to drogą do oświecenia. Będę oświecony wtedy kiedy będę wiedział całym nieskończonym sobą, że żaden byt nie halucynuje cierpienia, bo każdy byt jest moim bytem. Nie da się tego dokonać, zaklinając halucynacje by zniknęły. I nie da się tego dokonać znajdując cokolwiek w świecie, bawiąc się formami. Bo te formy, to łańcuchy skuwające cierpiących. I gdy Tobie wydaje się, że ich nie ma, tylko dlatego, że akurat chwilowo poluźnił się ich uścisk na Tobie, to nie rozumiesz, że ich iluzyjny uścisk na kimkolwiek jest Twoim zniewoleniem. Wolność Twoja, to nie Twoja - Twoja wolność. Twoja wolność - wynika i jest tożsama z wolnością innych. Twoje uwolnienie polega na uwolnieniu innych. Dosłownie. Twoje uwolnienie z iluzji polega na uwolnieniu innych z iluzji. Gdy myślisz, że możesz uwolnić się sama, nie rozumiesz czym jest wolność, nie rozumiesz jej sedna, jej istoty. Mógłbym uwierzyć w to co piszesz w jednym przypadku. Napisz, że inni nie halucynują cierpienia, że nie ma w tej iluzji hospicjów, wojen, mordów i że tylko ja ostatni halucynuję o halucynacjach innych i potem pokaż mi jak rozwiewają się moje iluzje, przyjdź i zaprowadź mnie. Pokaż mi jak rozpływa się iluzja szpitali, starości, etc. i nie ma jej, jak cierpienie, które widzę w innych rozpływa się i widać tylko ich radość. Gdy to zrobisz, uwierzę Ci, że wiesz o czym piszesz. I będę Ci nieskończenie wdzięczny. Jeśli nie jesteś w stanie tego zrobić, to to co piszesz jest pełne wewnętrznych sprzeczności, niemożliwych do pokonania. A zwłaszcza nie uwierzę, że zadowolenie ze świata jest drogą wyjścia. Bo to jest jedno z Twoich wewnętrznie sprzecznych, stalych twierdzeń. Świat jest iluzją, która stwarza realistyczną iluzję cierpienia. Iluzja świata i iluzja cierpienia - to jedna i ta sama iluzja. Jeśli to rozumiesz, to rozumiesz, że zabawa tą iluzją nie jest drogą wyjścia, ale ślepą uliczką, podtrzymywaniem iluzji cierpienia. Wyjściem jest miłość, nie mająca NIC, absolutnie nic wspólnego z ciałem, doświadczeniem zmysłowym, radością życia w ciele. Nikt z tych, którzy chcieli ocalić realność iluzji świata, poprzez gloryfikację i urealnianie ciała, poprzez zabawę ze światem - nie zmienił nic. Pogadali i poszli sobie. Zrozum to inaczej. Załóżmy, że dana osoba ma pełnoobjawową schizofrenię, w której halucynuje własny odrębny świat. Na czym polega jej uzdrowienie? Na tym, że będzie bawić się kolorami w schizofrenicznych wizjach? To może być miłe, chwilowe wytchnienie, ale nie wyzdrowienie. Istotą jedności jest zjednoczenie. Gdy piszesz o indywidualnym oświeceniu, to tak jakbyś pisała w przypadku schizofrenii, o której wyżej: ten człowiek może wyzdrowieć, ale do tego nie jest konieczne by wszystkie jego schizofreniczne wizje zniknęły. On ich nie będzie miał, ale one będą trwały. Świat form to ta schizofrenia z przykładu wyżej. Wyzdrowienie to zniknięcie świata form dla całego, zjednoczonego bytu. Istotą szaleństwa jest przywiązanie do własnego szaleństwa. Niestety nie da się być równocześnie zdrowym i chorym. Pozdrawiam.
-
Dzień dobry. Do bbb: pisałem do Aumm, w kontekście rozmowy z nią. Piszę o widzeniu, które musi poprzedzać oświecenie, końcowym etapie dekonstrukcji świata, czego nie polecam nikomu jako codziennej drogi. Jednak jeśli ktoś się pyta, i w chęci zrozumienia nie ustaje, to w końcu pojawiają się odpowiedzi dotyczące tego czym naprawdę jest świat. Świat nie jest dziełem Boga, lecz powstał przeciwko Bogu, by Bóg nie był znany. Wszystko w tym świecie służy niewidzeniu Boga, choć Bóg wszędzie i we wszystkim jest, poza fasadą. Ale fasada nie jest Jego tworem. W pewnym momencie ujawniają się rzeczywiste związki przyczynowo-skutkowe. I widać, że każda najmniejsza przyjemność tego świata prowadzi w końcu do bólu i cierpienia, podobnie jak gniew, wszelka ocena, itd. W normalnym życiu rzeczywisty łańcuch przyczynowo-skutkowy nie jest widoczny. Dlatego ludzie nie rozumieją skąd biorą się choroby, wypadki, katastrofy, złe zbiegi okoliczności, a w końcu starość i śmierć. Nie rozumiejąc, uważają to wszystko za tajemnicę. Nie chcąc znać prawdy wymyślają tak skomplikowane systemy racjonalizacji jak nauka (która równocześnie pochodzi z Boskiego natchnienia, ale tak jest, Bóg i ego używają równocześnie wszystkiego do całkowicie przeciwstawnych celów, my decydujemy czy słyszymy Boga, czy ego, to jest całkowity, jedyny i rzeczywisty zakres naszego wyboru). Dlatego tak wielu pozornie (choć według świata całkowicie) oddanych Bogu, umierało w cierpieniu. Bo próbowali kompromisu: trochę Boga, trochę świata. Ale świat jest całkowicie sprzeczny z Bogiem. Dlatego ten kompromis nie jest możliwy. Nie polecam tej analizy i tego wglądu, jeśli nie ma w danym momencie takiej palącej potrzeby. Lepiej iść łagodną drogą, o czym pisałem. Nie trzeba skupiać się na tych sprawach. Nie ma takiej potrzeby. To co piszę do Aumm w kontekście rozmowy z Aumm, niekoniecznie napisałbym do kogoś innego (tu wpadłem we własną pułapkę kontaktowania się tylko na forum publicznym). Wystarczy uczyć się na co dzień życzliwości, nie oceniania, etc., iść na razie drogą, o której pisze także Aumm. W końcu prawda i tak będzie objawiona wszystkim. A tak na marginesie, Ty i Aumm piszecie o myśleniu z miłością, myśleniu o miłości. To jest dobre, jeśli zachowuje się świadomość, że miłość nie jest myśleniem. Rozważanie miłości, czy nawet myślenie miłosnych słów, to nie miłość. Miłość to stan bytu i odczuwania, który nie ma nic wspólnego ze słowami i tradycyjnie rozumianym myśleniem. A technicznie co do poczucia humoru, Bóg go nie ma. On zna tylko stan całkowitej radości, ale nie poczucie humoru. Poczucie humoru zakłada istnienie nierówności i niedoskonałości. Bóg nie zna i nie rozumie niedoskonałości i nierówności, dlatego nie mógłby rozumieć ludzkiego poczucia humoru. Aumm, możesz nie wierzyć. To jest ok. Gdyby jednak było tak jak opisujesz, nigdy całość Jedności nie mogłaby być znana, bo nigdy wszystko nie zostałoby zjednoczone. To nie jest wolą Boga, więc tak nie będzie. Ponieważ nikt w to nie wierzył, nie było nikogo oświeconego. Nikt w to nie wierzył, bo każdy chciał choć troszkę zachować świat. Albo Bóg jest jedyną rzeczywistością, albo nie. Jeśli nie, to nie jest Bogiem. Jeśli jest, to jasne jest, że wolą Boga jest, aby żadna Jego część nie cierpiała. Jak wola Boga może się nie powieść? Można odwlekać oświecenie i o momencie śmierci decydujemy my, choć wydaje się inaczej. Bóg nie wymyślił śmierci, ani jej nie zna. To nasz pomysł, nasza forma autodestrukcji i karania się i to my ją stosujemy sami wobec siebie. Gdyby to było widziane i rozumiane, to świat zostałby natychmiast porzucony - bo jest to miejsce cierpienia i autodestrukcji. Nie jest to widziane, bo wybieramy inaczej. Sami zasłaniamy to przed sobą. Uważamy, że istnieją rzeczy bardziej wartościowe od miłości, czy równorzędne jej, jak śpiew ptaków, smakowanie potraw, doświadczanie zmysłami, sprawy tego świata, etc. Oświecenie musi być powszechne, bo istotą oświecenia jest zjednoczenie. Która część Boga miałaby zostać poza zjednoczeniem? Gdyby Bóg w to nie wierzył, tak jak Ty nie wierzysz, gdyby tego nie znał, to nie byłoby możliwe żadne oświecenie. Zjednoczyłby się ze swoją kolejną kreacją, która nie popadłaby w szaleństwo i już. Wyobraź sobie, że kochający rodzic widzi piątkę swoich śpiących dzieci. Widzi ich łzy, skurcze strachu, etc., co wszystko wynika ze złych snów. Chciałby je obudzić wszystkie, prawda? Czy mógłby myśleć, o teraz obudzę to dziecko, a resztę zobaczymy, może później? Na pewno nie. Wolą Boga jest powszechne oświecenie i dlatego ono nastąpi. My odwlekamy ten moment, przeciwstawiając się woli Boga, co możemy robić tylko w czasie, którego Bóg nie zna. Myślenie, że powszechne oświecenie jest niemożliwe, jest więc myśleniem wynikającym z niewiary z Boga i z niezrozumienia swej własnej istoty. To myślenie, że wola Boga jest niemożliwa. To jest nierozpoznanie własnej woli, która jest tożsama z wolą Boga, bo Jego wolą jest nasze szczęście, a my tylko w szaleństwie, chwilowo zaprzeczamy temu, że naszą wolą jest nasze szczęście, czego dowodem jest właśnie percepowanie iluzji śmierci. Na tym polega szaleństwo - na zaprzeczeniu własnej tożsamości i własnej woli. Istnieje wiele pozornie skomplikowanych, wyrafinowanych mechanizmów, których celem jest podtrzymanie szaleństwa czyli iluzyjnego bytu ego, między innymi wyrażana pośrednio wiara w to, że Wola Boga jest niemożliwa. Spójrz na to jeszcze inaczej. Gdy kogoś kochasz, to chcesz jego/jej wiecznego szczęścia, prawda? Gdy zrozumiesz, że daje je tylko oświecenie, chcesz dla niej/niego oświecenia. Logiczne. Gdy rozpoznajesz równość wszystkich, zaczynasz widzieć, że nikogo nie jesteś w stanie zostawić poza oświeceniem, bo kogo miłość, którą jesteś, mogłaby chcieć zostawić w cierpieniu? Nikogo. Rozumiesz wtedy, że Twoim szczęściem i spełnieniem jako miłości nie jest indywidualne zjednoczenie z Bogiem, ale szczęście wszystkich. Gdy tego nie rozumiesz, nie rozumiesz siebie. Poza tym na czym polega zjednoczenie z Bogiem? Między innymi na tym, że Twoja wola i wola Boga są zjednoczone. Bóg pragnie szczęścia wszystkich i to jest Jego szczęściem, bo jest Miłością, a Miłość jest dawaniem. Miłość nie zostawi nikogo w cierpieniu, czy choćby w iluzji cierpienia. Jeśli więc chcesz naprawdę zjednoczyć się z Bogiem, Twoją wolą musi być zjednoczenie się ze wszystkimi i szczęście wszystkich, bo to jest Jego wolą. Gdybyś miała inną wolę, to byłaby ona inna niż wola Boga, a przez to nie mogłabyś się z nim zjednoczyć - to właśnie dzieje się teraz. Gdy to zrozumiesz, zrozumiesz, że „indywidualne oświecenie" to oksymoron. Dążyć do indywidualnego oświecenia to w ogóle nie dążyć do oświecenia, to jak dążyć do jedzenia wrzących lodów, to dążenie do czegoś nieistniejącego, co zresztą nie powinno tak bardzo dziwić (to że ludzie do takich rzeczy dążą) w nieistniejącym świecie. My i tylko my decydujemy o oświeceniu w tym sensie, że ono jest wolą Boga dla nas już, w tej chwili. Jak mogłoby być inaczej? A więc to my i tylko my opóźniamy je. To my trzymamy zaciśnięte powieki, nikt za nas tego nie robi. I jeszcze raz: jak możesz wierzyć, że śmierć jest boską kreacją? Jest boską w tym sensie, że jest naszą kreacją, a my mamy boski byt, ale nie jest kreacją Boga. Jak Miłość znająca tylko wieczne życie mogłaby wymyślić śmierć, choćby jako iluzję, dla swych ukochanych, dla swego skarbu? Rozważ to uczciwie. Pozdrawiam.
-
Dzień dobry. Cześć podszywy, podszywki i podszyweczki, podszywunie i podszywacze :) WItaj Aumm :) Tak, to jest praca zespołowa. Wyraża się to m.in. tym, tak sądzę, że dowodem braku oświecenia jest widzenie nieoświeconych, niezależnie od doświadczanych stanów błogości i radości. Czy we wszystkim jest świadomość? Wielu twierdzi, że tak. Też często mam takie odczucie. Świadomości w zwierzętach i roślinach jestem pewny. Ale czemu te pytania mają służyć? Gdy kocham, z szacunkiem odnoszę się do wszystkiego, nawet do rzeczy nieożywionych, choć są one iluzją. Ale gdy jest się wypełnionym miłością do Boga i całego świata, to nawet nie kopie się kamieni. Wewnętrzna miłość i czułość dla wszelkiego bytu chce wyrażać się we wszystkim, także w gestach. Jakiekolwiek "ostre" zachowania raniłyby kochającego, jeśli to on byłby ich autorem. Cały świat dąży do oświecenia.Wszystko. Cały świat to my. Cały świat to Ty. Może cały widzialny, przejawiony świat to jeden, pozornie rozpryśnięty na miriady kawałków byt Boży, jedno upadłe dziecko Boże, i by być sobą musi zjednoczyć swą świadomość? Oświecenie to zjednoczenie. Dlatego wszystko musi być zjednoczone by jedność mogła zostać zrozumiana. Intelektualne dywagacje często służą ukryciu braku miłości, tak jak inne aktywności. To rodzaj zaprzątnięcia umysłu, które pozwala nie widzieć chwili obecnej, obecnej sekundy. Pozwala nie widzieć, że w tej sekundzie znów nie wybraliśmy miłości. Rozróżnij, które wątpliwości blokują Cię, które skrywają "rzeczywisty" lęk, i które musisz rozpuścić, zapewne zaczynając od aktu wiary. A które są tylko grą intelektualną, są właśnie tylko zaprzątnięciem umysłu, służą tylko zaśmiecaniu świadomości, by spała. Pozdrawiam Wszystkich ciepło Miłej, udanej soboty :)
-
Aumm, jeszcze jedna, bardzo techniczna podpowiedź, jeśli z trudem przychodzi Ci uwierzenie, że to cały czas trwa jedna chwila upadku. Zrób prosty eksperyment. Usiądź wygodnie, spójrz na zegarek, zapamiętaj, która jest minuta i sekunda, raczej sekunda. Zamknij oczy i wyobraź sobie, mocno, wyraźnie: jesteś na dworcu, wsiadasz do pociągu, idziesz korytarzem, zajmujesz miejsce, rozglądasz się pociąg rusza, wymieniasz uśmiechy, pociąg przyspiesza, mijasz krajobrazy, pociąg mknie z wielką prędkością, mijasz małe stacyjki. Stop. Otwierasz oczy. Patrzysz na zegarek. Ile sekund minęło? Niewiele, ale jak dużo sobie wyobraziłaś? Po tej stronie to wszystko trwałoby dużo dłużej, prawda? Tak działa iluzja czasu. Ostatecznie cały ten świat, to nie eony, ery i miliardy lat, to jedna, tylko jedna chwila. Ta sama chwila, głupiej niepotrzebnej myśli. Niedługo otworzymy oczy. Dobranoc :)
-
c.d. który jest Miłością. I minie ta jedna chwila myśli o byciu bez miłości, byciu odrębnym i niezależnym - rozciągnięta w iluzję niekończącego się czasu. Pozdrawiam ciepło i miłej nocy Wszystkim
-
Dobry wieczór Aumm, to bardzo, bardzo ciekawe co piszesz o swoim dzieciństwie. Choć wydaje mi się, co także wskazujesz, że każdy w takiej czy innej formie miał jako dziecko poczucie nierealności świata, jego nieadekwatności. Ludzie jednak zapominają o tym, bo inaczej cały czas pamiętaliby, że świat jest jakimś dziwnym miejscem, a trudno jest prowadzić zwykłe życie w podejrzanym, nieoswojonym miejscu. Trudno jest cały czas wszystko kwestionować. Łatwiej, na pozór, jest zapomnieć. To jest to dręczące pytanie, jak możliwy jest świat tak bardzo wypełniony cierpieniem, jeśli jest Bóg? Jak tu się znaleźliśmy? Większość ludzi nie jest w stanie żyć z tym pytaniem. Dlatego wymyślają tajemnicę bożą, albo zostają ateistami, albo widzą bezsens świata, ale widząc bezsens i nie znając drogi wyjścia popadają w depresję lub szaleństwo. Nie można patrzeć na świat, widzieć go bez znieczulenia i po prostu trwać w tym patrzeniu. To byłby zbyt wielki ból. Albo trzeba się wycofać, albo drążyć dalej, bez tchu pytać się i pytać, badać i badać, wierząc w ostateczne poznanie, czemu świat zaprzecza, mówiąc, że dla człowieka poznanie jest niemożliwe, albo że poznania w ogóle nie ma. W poznaniu nie ma pytań, bo po co się pytać skoro się wie? Teraz są. I to, które zadajesz, jest ważne. To jest ta jedna myśl, której Bóg nie jest w stanie pomyśleć: by być pierwszym. Bóg jest pierwszy, więc nie może upaść, próbując zagarnąć komuś pierwszeństwo. Niczym nie różnimy się od Boga, oprócz jednego: On nas stworzył, a nie my Jego. I jedna chwila szaleńczej myśli by nie mieć Stwórcy, by być własnym źródłem, jest chwilą, w której Niebo zostaje zapomniane. Przyjrzyj się ego. To jest cały czas ta sama myśl, która w nas trwa! Tak. Zobacz, jeśli pomyślisz poprzez ego choćby jedną myśl w ciągu dnia, to znaczy, że cały czas hołubisz tę samą myśl, która zasłoniła Niebo! Upadek nie jest stopniowy. Nie można Boga zapomnieć stopniowo. Zapominanie Boga stopniowo polegałoby na tym, że zmniejszałaby się błogość, szczęście i radość i stopniowo wkraczałoby cierpienie. To niemożliwe, bo każdy natychmiast zatrzymałby się, by nie zwiększać cierpienia. Szybko zaprzestałby procesu robienia sobie krzywdy. Nie zapomniałby Boga. Natychmiast by do Niego wrócił. Upadek jest natychmiastowy i całkowity. Zamknij oczy. Nie ma stopniowego przejścia. W świadomości są tylko jakby dwie sąsiadujące chwile. Widzisz, a w następnej chwili nie widzisz. Gdy zamkniesz oczy, po prostu nie widzisz. I tak samo odbył się upadek. Ta jedna myśl, ten moment podążenia za nią, był jak zamknięcie oczu. W jednej chwili było Niebo, a w następnej nie było go już, nie było już poznania, ani komunikacji z Bogiem. Widzisz to? Upadek jest od razu upadkiem w ciemność. Kurs jest jedynym miejscem, w którym napisano o tym, w którym zrozumiano to pytanie i odniesiono się do niego w pełni logiczny sposób. Piszą, że dziwimy się jak to możliwe, że będąc doskonałymi upadliśmy, ale - wyjaśniają dalej - nie dziwimy się jak to jest możliwe teraz. To jest genialne w swej prostocie. Tak, kiedyś zamknąłem oczy by nie widzieć Boga i dziwię się jak to możliwe, że to zrobiłem. Ale nie dziwię się, że cały czas trzymam je zamknięte! I wałkowałem latami ten temat, zaciskając z całych sił oczy, dywagowałem jak to jest możliwe, że zacisnąłem kiedyś powieki! Ha, dokładnie tak samo było to możliwe, jak jest teraz. W każdej sekundzie to robię! W każdej sekundzie zaciskam powieki! To dzieje się cały czas! Widzisz to, widzisz? Bóg nie mógł nas przed tym zabezpieczyć, bo musiałby nas uczynić niewolnikami. Ale zabezpieczył nas przed tym, bo to co widzisz po zamknięciu oczu nie dzieje się naprawdę. Ty jesteś cały czas taka, jaką uczynił Cię Bóg. Nie przybyło Ci lat, nigdy nie chorowałaś i nigdy nie byłaś samotna. Nigdy nie przestałaś być w Niebie. Tylko śnimy sen. I tak samo jak we śnie, możesz mieć różne przygody, dziwne sytuacje, możesz cierpieć, być samotna, etc., gdy budzisz się, to okazuje się, że to co działo się we śnie nie wpłynęło na rzeczywistość nawet w najmniejszym stopniu. I tak samo jest ze snem świata. Ten sen nie zmienia Boga, Nieba, ani nas, bo rzeczywistość snu nie istnieje. Upadek był natychmiastowy. Ale powrót jest w pewnym sensie stopniowy. I musi nam pomóc Bóg. Nie jest tak dlatego, że jesteśmy słabi. Wręcz odwrotnie, jest tak dlatego, że nasza moc jest nieskończona i tej nieskończonej mocy użyliśmy by zaprzeczyć Bogu. Stworzyliśmy przez to szalony labirynt, z którego nie da się wyjść. Nasza moc, dana nam przez Boga, uczyniła ten labirynt doskonałą pułapką. Ta konstrukcja spełniła swą rolę: zasłoniła Boga. Tyle, że to tak boli, że w końcu nie chcemy tego. W końcu każdy przestanie udawać, że w tym świecie jest cokolwiek godnego naszej uwagi. Tu nie ma nic wartościowego. Bóg jest jedyną wartością i to co On stwarza. Jak konstrukcja służąca ukryciu Boga i doskonałości Jego stworzeń może mieć wartość? Musi nam pomóc ktoś spoza labiryntu, bo każdy kto w niego wejdzie musi się zagubić. Gwarantuje to moc naszych umysłów, która zaprzęgnięta w służbę niepoczytalności stwarza doskonale niepoczytalny świat. Dlatego tylko Bóg może nas stąd wybawić. I jeśli będziesz obserwować swój umysł non stop, z całkowitą uczciwością, wtedy przestaniesz się pytać, jak to możliwe. Medytujesz, jesteś promienna i nagle dzieje się coś takiego, że widzisz swoje ego w działaniu. To ta sama chwila, co chwila upadku, to ten sam mechanizm. Gdy to zrozumiesz, pójdziesz dużo szybciej, bo uwierzysz w Boga do końca. Rozumiem doskonale to co czujesz. I zapewniam Cię, że sama to zobaczysz: Dopóki są te pytania bez odpowiedzi, nie da się biec do Boga. Jak można biec, jeśli nie wiadomo, czy to nie On stworzył ten świat i cierpienie? Jak można biec z radością na spotkanie twórcy cierpienia? Po prostu nie da się, nie można. Ale są odpowiedzi. W końcu pojawia się przykre zrozumienie, że każdy stwarza sam wszelkie cierpienie, które pojawia się w horyzoncie jego świadomości. Jak to możliwe? A co jest niemożliwe dla boskiego umysłu? To jest cały czas ten sam moment upadku, to jest cały czas ta sama myśl o byciu niezależnym. I patrz uczciwie. W Niebie nie ma jedzenia, pięknych widoków, doznań zmysłowych, osiągnięć, ciał, satysfakcji. Ale to wszystko jest niczym, dosłownie niczym, w porównaniu z Niebem. I za każdym razem gdy wybieramy smakowanie, doznania zmysłowe, osiągnięcia, sprawy ciała, analizowanie, intelektualizowanie, dyskutowanie, to zaciskamy oczy. W Niebie tego nie ma. Jest tylko miłość i boska kreacja: miłość stwarzająca więcej miłości. Nie ma nawet postrzegania. Po co komu one, gdy wszędzie jest szczęście i miłość? Nie trzeba mieć oczu, by się poruszać, bo jest się wszędzie, nie trzeba czytać i widzieć, bo wie się wszystko co wiedzieć można, nie ma czego słuchać, bo jest się wszystkim co mogłoby być słyszane. Obserwując umysł non stop w końcu zobaczysz, że cały czas zaciskasz oczy. Przestaniesz się dziwić jak upadek był możliwy, skoro non stop go odgrywasz. Każda próba kompromisu jest zaciskaniem oczu. Próbowałem tego bardzo długo, jak ocalić świat i być w Niebie. Jak cieszyć się światem i czuć Boga w sobie? To jest niemożliwe. Po drodze objawiły mi się wszystkie kłamstwa świata. Nie da się zamknąć oczu i widzieć, jakby się ich nie zamknęło. Pomijam już takie rzeczy, jak te, że to co tutaj jest odbierane jako przyjemność, w rzeczywistości jest bólem. Długo się przed tym buntowałem, to był atak na moje widzenie, odczuwanie i postrzeganie. Ale dzisiaj nie mam wątpliwości, że każda przyjemność tego świata to mała wisienka położona na wielkim, gorzkim torcie cierpienia. Ale to może zostawmy z boku. Dzisiaj moje życie polega na tym, że uczę się pamiętać Boga non stop. Coś tam robię, coś się wydarza, ale to tylko scenografia do ćwiczeń: ile myśli bez miłości, ile oceny, ile choćby żachnięcia się. Każda chwila bez miłości, to ta sama chwila chwila upadku. W końcu widzę już tak: o jem coś smacznego. Ach, smacznego, tak, czułem smak i nie było we mnie miłości, bo świadomość skupiła się na smaku. Coś mnie zirytowało związanego z pracą - chwila bez miłości. Śmieję się z komedii - nie kocham w tym momencie. Spróbuj. Czy gdy świadomość skupia się na jakimkolwiek doznaniu zmysłowym czy jesteś w tym momencie przepełniona miłością do Boga i bliźnich? Świadomość skupia się na jakimkolwiek procesie intelektualnym - czujesz wtedy Boga, wołanie bliźnich o miłość? Nie nie ma wtedy miłości. I tak zobaczysz, jeśli tylko zechcesz, jak wypełniamy swą świadomość chwila po chwili, sekunda po sekundzie, masą spraw, doznań, myśli, które nie mają nic wspólnego z miłością. Z tego powstają dni, miesiące, lata i życia pozbawione miłości. I tak tkamy nasz sen. Choć czasu nie ma, to jest cały czas ta sam chwila - chwila myśli by nie mieć Stwórcy, by być niezależnym, by nie kochać. Teraz odwracaj to, by uczyć się by każda sekunda, chwila po chwili, była wypełniona miłością i niczym innym, by nie było nic co przesłania miłość. I tak chwila stanie się podobna do chwili. Bo to co odwraca naszą uwagę od Boga, co sami wymyślamy, jest na pozór tak szalenie różnorodne i bogate, właśnie po to by pochłonąć uwagę, by nie budzić się. Ale chwila prawdziwej miłości jest identyczna jak każda inna chwila prawdziwej miłości. I tak powoli te chwile zjednoczą się, aż staną się jednością i zniknie iluzja czasu. Tak przypomnimy sobie Boga, który jest Miłością. I minie ta jedna chwila myśli o byciu bez miłości - rozciągnięta w iluzję niekończącego się czasu. Pozdrawiam serdecznie i miłej nocy Wszystkim
-
Do "do budząc sięee" :) Każda próba rozwoju duchowego jest dobra i chyba żadna nie jest zabawą, choć możemy oszukiwać się i błądzić. Ale nie powinno to wywoływać w nas poczucia winy, a jedynie chęć zrozumienia i nie popełniania błędów. Mogę tylko dzielić się swoim doświadczeniem, nic więcej. Dla mnie zawsze dobre było i jest: 1) Obserwowanie umysłu. 2) Oduczanie się oceniania innych. 3) Medytacja - wyciszanie umysłu -modlitwa. Jeśli chodzi o modlitwę byle była to modlitwa serca, słowa są drugorzędne. Wyciszanie się po to, by zrobić miejsce Bogu. Nasz galopujący, pędzący umysł, ciągle nowe myśli, ciągle nowe plany, snucie wspomnień, etc., to wszystko ukrywa ciszę, zagłusza pokój, a Bóg może być znany tylko w pokoju, bo On jest Pokojem. 4) Lektury duchowe. 5) kontemplowanie wspaniałości Boga, nawet jeśli jej nie rozumiemy, to możemy zastanawiać się, wyobrażać sobie jak wspaniały jest Bóg. On to przybliży. 6) Unikanie wszelkich sformalizowanych religii, ruchów religijnych, etc., one na ogół wszystkie zamykają w końcu w schematach, wywołują poczucie winy. 7) Rozwijanie w sobie empatii, ale nie by łączyć się z innymi w ich smutkach, lecz po to by uczyć się wybaczania, by nieść innym radość. O tym wszystkim wiele było napisane w tym topiku. Ale dla kogoś innego, może inne rzeczy będą dobre w drodze do Boga. Prawdopodobnie wystarczy sama determinacja, wytrwałość w dążeniu do Boga i uczciwość wobec siebie. Bóg sam poprowadzi. Serdecznie pozdrawiam i miłej niedzieli dla Wszystkich
-
C.D. Czy im ufałem, bohaterom epizodu wyżej opisanego? Tak ufałem im, że są doskonale mi równi i dokładnie tak samo jak ja zasługują na miłość. Nie ufałem ich ego. Ale w chwili zaufania do boskości innych nie ma ich ego. Po prostu poza wszystkimi iluzorycznymi formami widzimy najbliższe nam istoty. I nie dzielimy włosa na czworo. Znikają NASZE gry. Widzimy, że ego to tylko gra, maska, nierealna, nieistniejąca fasada, którą widzimy wtedy, gdy nie kochamy. I widzimy, ze to my stwarzamy ego w innych! Właśnie nie kochając. Bo Bóg nie widzi naszego ego. Bóg kocha nas takimi jakimi jesteśmy, czyli takimi jakimi nas stworzył, czyli doskonałymi. Ale jeśli ktoś chce ufać po to by tu, we śnie, z dala od domu, układać sobie życie, by inni go kochali, by świat mu zapewnił bezpieczeństwo, by cokolwiek dostać lub zapewnić sobie, etc., to na końcu zawsze dozna niepowodzenia. Bo tylko gra sam ze sobą, w grę zwaną ego, czyli w najbardziej skomplikowaną ze wszystkich możliwych gier, zwaną „Boga nie ma. Co do Helen i Kursu. Żadne, dosłownie żadne dzieło religijne, filozoficzne, naukowe, nie wyjaśnia w SPÓJNY sposób czym jest rzeczywistość, co tutaj robimy, etc. Najbardziej wysublimowane buddyjskie traktaty zawierają niewyjaśnialne luki. Niespójność to znak wszystkiego co tutaj napisano, opowiedziano, wymyślono. Kurs zawiera jedyne dostępne, spójne wyjaśnienie rzeczywistości. To jest znakiem jego boskości, a nie to jak i gdzie powstał. Dla mnie to jest bez znaczenia. Mógłbym znaleźć Kurs w wiejskim wychodku spisany na papierze toaletowym, z błędami ortograficznymi i tak bym w niego uwierzył. Z powodu TREŚCI. A tę można badać umysłem. Można co najwyżej nie wierzyć w Kurs. Ale to oznacza, że nie wierzy się w ogóle, bo nie ma alternatywnej spójnej wiary. Nie tylko wiary, nie ma alternatywnego spójnego systemu myślowego. Wtedy na przykład można wierzyć, że możliwe jest równoczesne ufanie Bogu i nie ufanie bliźnim. Co jest tylko sprytnie zamaskowaną przed samym sobą niewiarą w Boga. Depresja nie jest żadnym znakiem, ze coś nie pochodzi od Boga. Jest tylko znakiem, ze ten kto ma depresję odwraca się od Boga. Bóg jest wszędzie dookoła, życzliwy każdemu, każdemu dostępny kto tego chce. A jednak ludzie cierpią, chorują, czują się samotni. Czy to znaczy, że Bóg w nich to wywołuje, czy to znaczy, że cierpiący nie są dziełem Boga? To oczywiste, że nie. To tylko znak ich odwrócenia od Boga. Tak samo Kurs, choć zawiera słowa prawdy, może prowadzić do depresji tych, którzy chcą ocalić ten świat, bo wskazuje na nierealność świata. A niemal wszyscy chcą ocalić ten świat, bo utożsamili się z ego. Ale ocalać świat, który powstał po to by Bóg nie był znany, to atakować Boga. I choć jest to urojona próba, to oczywiście i tak musi doprowadzić do depresji. Chętnie uwierzę w każdy lepszy system myślowy niż ten, który prezentuje Kurs. Ale logicznie jest to niemożliwe, nie ma lepszego systemu myślowego. Zbadam jednak, jeśli będą wiarygodne propozycje. Bardzo serdecznie pozdrawiam Wszystkich i życzę Nam Wszystkim dnia pełnego zaufania. By czyste i lśniące zaufanie do Boga i do Nas Wszystkich rozpromieniło ten dzień światłem zrozumienia, lekkości, radości.
-
Dobry wieczór :) Witaj Aumm. Na Twoje wcześniejsze pytania odpowiem w takim razie jutro lub za kilka dni. Teraz zajmijmy się zaufaniem. Jeśli świat jest obiektywny, jeśli w czymś co jest rzeczywistością istnieją wojny, choroby, oszustwa, niezliczone formy cierpienia, to nie ma podstaw do zaufania. Wtedy należy być czujnym, by uchronić się przed możliwymi zagrożeniami, które są wręcz niepoliczalne. Jeśli rzeczywisty jest świat, w którym zysk jednego jest stratą drugiego, to nie ma jak zaufać bliźnim. Bo przecież to co widzimy, to przede wszystkim właśnie nieustanna gra, kto „wyszarpie" więcej, w życiu, w pracy, w związkach oraz gra jak uchronić się przed byciem wykorzystanym, w pracy, w społeczeństwie, w związkach, w rodzinie, itd. Codziennie o tym piszą gazety, tego dotyczą wiadomości, tym żyje świat. Rzeczywiście, jeśli to wszystko jest naprawdę, to trzeba byłoby być naiwnym głupcem, by zaufać innym bezgranicznie. Wiadomo jak to się skończy. Więcej jednak. Jeśli ten świat jest obiektywny, to nie można też zaufać Bogu. Bo znaczy to, że stworzył np. ciało podatne na zranienie i choroby, ciało starzejące się, niedołężniejące, a w końcu umierające. Czy można ufać komuś kto jest wszechmocny, a dopuszcza takie rzeczy? Oczywiście nie. Na pewno bowiem nie byłby miłujący. Jest to rozumowanie bardzo proste do pojęcia i trzeba bardzo się starać, by nie chcieć go zrozumieć. Jeśli więc świat jest obiektywny, to nie ma podstaw do zaufania Bogu. A skoro nie ma podstaw by Mu ufać, to nie ma podstaw by w Niego wierzyć. Świat nie jest jednak obiektywnie, realnie istniejącą rzeczywistością. W dosłownym sensie jest obrazem stanu umysłu. Jest to symboliczne przedstawienie tego co dzieje się w umyśle. Bardzo mało ludzi jest skłonnych w to wierzyć. Niemal wszyscy to odrzucają. Dlaczego? Bo to wymaga ogromnej szczerości. Nie chcę rozwijać tego wątku, bo nie chodzi o to, by patrzeć na cierpienie świata i katować się z powodu swego szaleństwa. Ale zrozumienie własnej niepoczytalności jest pomocne, jeśli chce się wyzdrowieć. Wielu ufa z pozycji ego. To jest tylko gra, mająca na celu utrzymanie ego. Bo ufając z pozycji ego musimy doznać niepowodzenia, nasze zaufanie BĘDZIE podważone. Bo ego ufa tylko po to by doznać niepowiedzenia i móc powiedzieć: „widzisz jaki ten świat jest podły. Spójrz na tych INNYCH. Nie ufaj im, widzisz do czego są zdolni." Na takim fundamencie ego krzepnie i rośnie w siłę. Jeśli każdy byt jest dziełem Boga, to jest doskonały. Bóg ufa każdemu, dostępny jest dla każdego kto chce. Co to znaczy nie ufać doskonałym stworzeniom Boga, które sam Bóg kocha bezgranicznie? To znaczy nie ufać Bogu. Ani mniej, ani więcej. Dokładnie tyle. Wystarczą te zdania, wystarczy je zrozumieć, by pojąć gdzie jest oszustwo. Ale oczywiście ego będzie skłonne przywołać całą litanię niby logicznie brzmiących argumentów, by udowodnić że tak nie jest. Ego można poznać po tym, że nie odniesie się do osi tego rozumowania. Będzie rozmydlać, rozważać odległe punkty odniesienia, ale nie odpowie wprost na te cztery proste zdania. I w ten sposób ego prowadzi swą niezwykle wyrafinowaną, niewiarygodnie skomplikowaną grę. Setki milionów uważają, że ufają Bogu, ale równocześnie według nich siostry i bracia nie zasługują na zaufanie. I tak od wieków. Tylu ludzi tak bardzo ufa Bogu i nic z tego nie wynika. Może warto zadać proste pytania. Czy Bóg jest potworem, że nie odpowiada na miliardy rozpaczliwych próśb, wezwań i modlitw, kierowanych do Niego przez całkowicie mu ufających? Nie jest tak. Bóg nie jest potworem. To proste. Wszyscy, którzy mówią, że ufają Bogu, ale uważają, że na zaufanie nie zasługują bliźni, tylko oszukują się. To tylko gra ego. Nic więcej. Jak ufać? Jak odróżnić naiwność od zaufania? Są pewnie różne metody. Opiszę najbliższą mi. Czujna, całodobowa obserwacja umysłu pokazuje, że to co się dzieje „na zewnątrz" jest odzwierciedleniem stanu umysłu. Ale nie chodzi o to, że czasami sobie pomedytuję, a potem wyruszam w jakiś zewnętrzny świat, w którym rozpoczynam gry według „światowych" reguł. To niewiele da. Taka medytacja jest najwyżej chwilą, choćby najbardziej boskiego, ale tylko relaksu. Niczym więcej. Chodzi o to by widzieć cały czas jak umysł reaguje. Równocześnie uczyć się kochać świat. W końcu, to co na co dzień widzimy kłamliwie, zaczyna być widoczne poza pozorami. Zaczynają być widoczne rzeczywiste związki przyczynowo-skutkowe. W końcu możemy zaobserwować: ten człowiek nie był miły, bo najpierw ja byłem źle nastawiony. A jak będę dobrze nastawiony, a on nie będzie miły, to i tak okaże się, że nie jest niemiły. Zobaczę co najwyżej, że nie jest miły, bo jest smutny, zagubiony, etc. Nie będę widział go przez pryzmat swego negatywnego nastawienia i zobaczę go naprawdę. Ego jest nieskończenie szybkie (w końcu jest to chory system myślowy, ale mieszczący się w boskim umyśle) i gra „czasem". Między innymi po to iluzja czasu jest wymyślona, by mogło się wydawać, że np. to najpierw ktoś coś zrobił, co popsuło mi humor. Czujna i nieustraszona obserwacja w końcu demaskuje nawet iluzję czasu. Ale należy zacząć od rzeczy najprostszych. Nie ufam i patrzę co się dzieje. Troszkę zaufam, troszkę otworzę się i patrzę co widzę „na zewnątrz". Ale uczymy się ufać jak Bóg nam ufa. Czyli nie jest to warunkowe zaufanie, oparte na równowadze sił, zaufanie by coś dostać. To jest zaufanie po to by DAWAĆ. Możemy sobie to wyjaśniać słowami: „Ufam Ci, że tak jak ja jesteś doskonałym Bożym dzieckiem, a więc ufam Twemu duchowi, bo chcę kochać Twego ducha, bo kocham to co Bóg kocha." Nie ufamy po to by coś dostać, by zrobić interes, by zawrzeć sojusz z jednymi przeciwko zagrożeniom ze strony innych. NIE. Ufamy po to by kochać, by nauczyć się kochać. Ufamy by zrozumieć, że każdy zasługuje na miłość. Opisywałem już epizod, gdy do autobusu wsiadło dwóch chuliganów, bardzo nieprzyjemnie wyglądających. Rozsiewali wokół siebie atmosferę strachu. I gdy kochałem ich, rozumiejąc, że są po prostu zagubieni i na końcu, za swoimi groźnymi minami i postawami, sami boją się siebie i świata, wszystko zmieniło się. Ale był najpierw długi moment, w którym naprawdę ich kochałem, przytulałem ich w myślach do swego serca, tak jak najbliższych braci, którzy tułali się zapomniani po świecie. Po paru minutach, poczuli tę miłość, przekazywaną z umysłów do umysłów, nawet poza spojrzeniami, bez spojrzeń. I nagle zmienili się. Patrzyli ufnymi, niewinnymi oczami, z nadzieją i tęsknotą. Jak małe ufne, kochające dzieci. To był cud. I był świadek tego zdarzenia, który tez ich kochał. Byliśmy we dwoje, bo inaczej cud mógłby zostać niezauważony. Na końcu nawet nieśmiało pomachali. Takich i wielu innych cudów zaufania doświadczam, choć z powodu swego szaleństwa, wciąż regresuję się do "lekkich" form braku zaufania. Nie latanie, zmienianie rzeczywistości, rozmnażanie dóbr materialnych. Nie to. Miłość. To jest jedyny sensowny rodzaj cudu jakiego mogę doświadczać: cud miłości i widzenia jak może zmienić wszystko. C.D.N.
-
Ale uzdrowieniem nie jest niszczenie świata. Uzdrowieniem jest tylko MIŁOŚĆ.
-
I skoro tak jest, to jeszcze jedna szczera wypowiedź. Całe oświecenie to psychoterapia. Dlatego Kurs został przekazany poprzez psychologów. I rozumiem dlaczego przekazująca, H. Schucman, umarła w głębokiej depresji. Psychoterapeuta, który nie umiał zastosować terapii do siebie samego, którą zrozumiał, a którą nie potrafił się wyleczyć, jest skazany na samobója. Zresztą Kurs, z punktu widzenia naszego świata, jest straszną książką. To jest mistrzostwo dekonstrukcji. Nawet Budda, czy Jezus, nie posunęli się do takiego klarownego przekazu. Bo go nie mieli. Świata nie ma. Całe oświecenie to zrozumienie, że Syn Boży, czyli my, chciał mieć jedyną prerogatywę, której nie miał. Chciał być stwórcą samego siebie, co jest niemożliwe. By tego dokonać, musiał zanegować Stwórcę, czyli udawać, że Go nie ma. Musiał więc odwrócić się od Boga. Odwracając się od Niego, wpadł w poczucie winy. Bo nikt nie może zaprzeczyć Doskonałej Miłości i nie mieć poczucia winy. Wyobraźcie sobie doskonałą, kochającą Was bezgranicznie istotę, słodką i łagodną, której miłości której łagodności nic w tym świecie nie odzwierciedla (nawet miłość najlepszej matki jest przy tym niczym), którą zabijacie. Jak byście się czuli? Dennie to mało powiedziane. Albo musielibyście ją uwolnić, przywrócić do życia, albo popaść w poczucie winy. Nie da się żyć z tak kosmicznym poczuciem winy. Więc co się dzieje? Następuje projekcja, wyparcie. Nie jestem winny. Świat to uczynił (nasza projekcja) i oto on jest winny. Swoją nie do zniesienia winę lokujemy w świecie, w iluzji, wytworzonej po to by wina nie do zniesienia nie była nasza. Już nie atakujemy siebie samych za wyimaginowane zabójstwo Miłości. To świat to uczynił. Teraz za karę atakujemy świat i atakujemy siebie światem. Jestem zły. Wierzę, że zaatakowałem Boga. Czystą Niewinność. Ból jest nie do zniesienia. Katuję się za to zamiast zrozumieć, że to nie nastąpiło, bo Boga zabić nie można. Ale ból jest tak wielki, że nikt przy minimalnie zdrowych zmysłach nie będzie się tak atakował, gdy zobaczy, że to się nie stało. Ale oszalał. Wymyśla więc zewnętrzny świat, który go atakuje. I widzi postacie, zdarzenia, które go atakują. I tu objawia się pełnia szaleństwa. Wierzy, że ten świat jest realny. Wymyśla więc środki obrony przed atakiem świata. I to wszystko dzieje się w oszalałym umyśle. To jest szaleństwem . Wyjaśnieni e tego jest doskonale logiczne. Poznałem niemal wszystkie religie i kosmologie wymyślone w tym świecie. Żadna nie trzyma się kupy. To wyjaśnienie jest doskonale logiczne i spójne. Nie zostawia żadnej nadziei na ocalenie tego świata, bo kto rozumiejąc co się dzieje, chciałby zachować swe szaleństwo? Próbowałem uwierzyć ze wszystkich sił, że ten świat ma sens. Ale on nie ma sensu. Będziecie się bronić, ale zrozumiecie jałowość i beznadzieję tego świata. Przestaniecie się oszukiwać. Nie będziecie chcieli płacić ceny śmierci i cierpienia, za to by nie przypomnieć sobie swojej boskości. I z tych oto powodów widzenie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa w świecie jest szaleństwem. Brak miłości i zaufania do innych jest tylko i wyłącznie wyrazem nienawiści do siebie, za swój wyimaginowany grzech zabicia Boga, czyli Miłości. Zrozumienie szaleństwa jest początkiem powrotu do zdrowia. Nawet koncepcje religijne są szaleństwem. Bóg? Co za słowo. To największe Kochanie, to Miłość i Niewinność. Słowo Bóg i Ojciec jest nie na miejscu. To nasz Byt, nasze Umiłowanie, nasza najczulsza miłość. Pozdro. Dekonstruktor 8
-
Drogi Aumm. Co jest złego w świecie, pytasz? I piszesz, że człowiek nie stworzył tego świata. Tu jest esencja. Tu jest ostateczny hardcore wszystkich hardcorów. Tu jest zbawienna myśl, której nikt jeszcze nie wcielił w życie. Dlatego nie było do tej pory kogokolwiek oświeconego, o czym napiszę później. Czym jest miłość, ta boska? Dawaniem siebie. Bóg nas stworzył dając nam Swój byt, dając siebie. To oznacza, że nasza moc jest nieograniczona. Jeśli jesteśmy na obraz i podobieństwo Boga, to znaczy, że moc nasza jest bezgraniczna. Śnisz i nie negujesz tego, że sen stworzył Twój własny umysł. Całą rzeczywistość snu. Prawda? Nie wydaje Ci się dziwne, że te wszystkie nieskończone szczegóły snu stworzył Twój umysł. Nie negujesz także, że jesteś dzieckiem Bożym. Ale negujesz swą moc, bo nie wierzysz, że to możliwe, że to Ty stworzyłaś świat, który widzisz wokół. Na tym polega trudność oświecenia uważasz, że istnieje cokolwiek obiektywnego, co jest poza Twoją mocą. W ten sposób negujesz Boga. Wierzysz w Boga, ale wierzysz, pośrednio, w to, że Bóg nie jest dość miłujący by dać nam całą swoją moc. I dlatego musisz uważać świat za obiektywnie istniejący. I dlatego piszesz o małości człowieka, co z Twoich postów widać dość wyraźnie. Jak to możliwe, że wierzysz w małość tego co stworzył Bóg? Bóg nie stwarza małości, ani czegokolwiek pozbawionego mocy, bo jest Wszechmiłujący i dlatego daje wszystko co ma. Jako najlepszy i doskonały Rodzic. Ale nie wierzysz w to, nie wierzysz w swoją moc i doskonałość. Widzisz to? Widzisz co to musi oznaczać dalej? Musisz wierzyć, że widziany przez Ciebie świat stworzył Bóg, czyli czas, przemijanie i cierpienie. Czyli wierzysz w Boga, który jest okrutnym stwórcą. Który skazuje nas na męki bycia tutaj. Przemyśl sobie to i jeśli chcesz odpowiadać, odpowiedz do cna uczciwie. Zobacz to. W świecie nie ma nic złego, bo jest iluzją. W tym co nie istnieje nie ma ani dobra, ani zła. Tak samo jak budzisz się ze snu, po prostu wiesz, że rzeczywistość snu nie istnieje, i nie musisz jej oceniać w kategoriach dobra i zła. Co najwyżej wiesz, że sen powiedział Ci coś o stanie Twego umysłu. Prawda? Świat, z tego punktu widzenia nie jest zły. Ale gdy ktoś śni koszmary, choć one nie są żadną istniejącą obiektywnie rzeczywistością, budzisz go, bo nie chcesz by cierpiał grozę, trwogę, choć on je tylko halucynuje. Nie budzisz go ze zła. Budzisz go z iluzji cierpienia. To jest kosmicznie trudno pojąć, że ten świat jest snem. Nie w alegorycznym sensie, lecz dosłownym. To właśnie oznacza, że świat jest złym tripem. Bo w świecie snu zawsze kończymy cierpiąc. Zawsze. Iluzje nigdy nie przynoszą szczęścia. Szczęście przynosi rzeczywistość Boga, ale ona nie jest snem. Cały materialny świat jest snem. Bóg go nie stworzył. Choć interweniuje, bo my tylko pogrążalibyśmy się dalej. Dlaczego nie było nigdy nikogo oświeconego? Percepowanie przez jakikolwiek byt nieistniejącego, postrzeganie przez jakikolwiek byt iluzji jest tego dowodem. Spotykam wielu ludzi, którzy mówią: staram się, umrę i wrócę do Boga. Może tak, ale to jest bez znaczenia. Bo Bóg będzie całkowicie rozumiany, gdy wszyscy będą w domu, a nie np., Ty czy ja, czy jakikolwiek „indywidualny byt. Miałem dwie bardzo klarowne wizje, w których byłem aniołem. Nie miałem potrzeb, nic nie mogło mi zagrozić, ale nie byłem szczęśliwy. Dlaczego? Pomagałem w tych wizjach ludziom, którzy najczęściej nie przyjmowali tej pomocy. Widziałem i odczuwałem ich smutek. I ten smutek był moim smutkiem. Tu należy porzucić nasz linearny sposób myślenia. Jest to trudne bez wizji. Bóg nie jest nieszczęśliwy, gdy śnimy. Ale stworzył nas jako swoje szczęście i dopełnienie. Nie jest spełniony, choć jest, gdy my nie jesteśmy całkowicie szczęśliwi. Bo Jego spełnieniem jest nasze bezgraniczne szczęście. Gdy my blokujemy nasze szczęście, On Go nie odczuwa. I to jest Jego smutkiem, choć On nigdy nie jest smutny. Oświeceniem nie jest porzucenie tego świata i doświadczanie choćby najdoskonalszych stanów błogości. Oświeceniem jest oświecenie CAŁEGO świata i przyprowadzenie WSZYSTKICH do Boga. Dlatego nie istnieje nic takiego jak indywidualne oświecenie. Oświecenie jest oświeceniem całego świata albo nie ma go wcale. Szczęściem nie jest moje szczęście. Moim szczęściem jest szczęście Wszystkich. Inaczej nie ma szczęścia. Dlatego oświecenie to zniknięcie tego świata. To zniknięcie wszelkiego cierpienia. Nie mogę być szczęśliwym, gdy brat, choćby jeden halucynuje cierpienie. Dlatego, nie może być tak, że jesteś oświecony, a jakikolwiek byt śni o cierpieniu. Jeśli mylę się, i mylą się Ci, którzy mnie prowadzać, to oznacza, że można być szczęśliwym gdy inni cierpią, choćby we śnie (a zresztą tylko tak można cierpieć we śnie). Nigdy w to nie uwierzę. Dlatego cierpię i miotam się. Mi nie wystarczy, że jest mi dobrze. Muszę widzieć i POZNAWAĆ, że wszyscy są szczęśliwi. Nie ma innego szczęścia. I dlatego to wszystko jest tak trudne. Mógłbym pogrążyć się w błogości. Ale jak mógłbym, jeśli ktokolwiek odczuwa cierpienie? Nie ma znaczenie, że on śni o tym. Nie ma znaczenia, że ono nie jest realne. Dla niego jest realne. I dlatego jest realne dla mnie, choć cierpienia nie ma. Nie ma znaczenia. Gdy bliska mi osoba halucynuje ból, jest on moim bólem, choć wiem, że jest iluzją. A kto nie jest mi bliski? Kto może nie być bliski Bogu, kto naprawdę istnieje? A czy ktoś kto jest bliski Bogu może nie być mi bliski? Dlatego choć ciężko pracuję, czuję, że to mało, mało, mało. Nie wspominając o moich żałosnych upadkach, gdy z bezsilności, czyli niewiary, potępiam innych za ich upadek. Za zagubienie i niezrozumienie. I tu objawię głębię swojego szaleństwa. Ze światowego punktu widzenia mam niemal wszystko, co można mieć. Mógłbym spocząć pogodzony. Może rzeczywiście jestem po prostu szalony. Gdy budzę się i czytam w gazecie, że zdarzyło się jakieś nieszczęście, uważam to za dowód swojego nieoświecenia. Za dowód mojej słabości. Że nie potrafię kochać tak by nie było nieszczęścia. Gdy wypowiem jakikolwiek osąd o innym, że coś mógłby zrobić lepiej, choćby w myśli, choćby poprzez podniesione brwi, upadam. Cierpię z powodu swojej dennej percepcji, która nie pozwala mi widzieć doskonałości innych, tylko ich wyimaginowane wady. Gdy ktoś mi bliski widzi wady innych, cierpię, bo uważam, że jestem denny, bo nie potrafię kochać. Nie potrafię kochać, bo uważam, że ktoś jest niedoskonały, bo widzi wady doskonałych. Nie mam wytchnienia. Żadnego. Kiedyś dawał je sen lub upicie się, etc. Dziś nic nie przynosi zapomnienia. Mogę śnić, albo np. wypić dowolną ilość alkoholu. I tak, choć śnię lub jestem pijany, pozostaje ostra, trzeźwa świadomość. Wciąż widzę swój upadek, bo rozumiem, że upadek kogokolwiek jest moim upadkiem. Nie dałem mu miłości. Czyli nie wyzwoliłem go. Czasami chciałbym umrzeć. Ale nie ma jak, bo śmierć nie istnieje. Kurs jest z pewnej perspektywy okrutny. Ale wierzę w niego, bo każde jego zdanie odczuwam w sobie jako prawdę. Jest pozornie okrutny, gdy mówi: musisz przejawić Boga w tym świecie. W tym świecie musisz kochać jak Bóg. Tylko tak skończy się cierpienie. Wierzę w to. Wierzę, że to jest możliwe, bo wierzę, że jestem dzieckiem Boga. Ale non stop, 24h na dobę widzę, że nie kocham jak Bóg kocha. No to trochę poużalałem się nad sobą. I nie ma żadnego „mojego rewiru. Wszystko jest nasze, czyli także moje, bo wszystko jest Boga, czyli wszystko należy do wszystkich. Niepojęte w tym świecie. Hej :) Miłej nocy :) I pozdrawiam Ciebie i Wszystkich serdecznie i bardzo szczerze dziękuje za twoje pozdrowienia.
-
Bóg jest światłem. My jesteśmy światłem. Nie jest to fizyczne światło. Jest to doskonałe duchowe światło bezgranicznej miłości. Co może robić światło ze światłem, miłość z miłością? Mogą tylko jednoczyć się, by promienieć jeszcze bardziej, by miłość była jeszcze większa. Wytworzyliśmy okrutny świat, w którym wydaje się, że możemy zadawać sobie wzajemnie ból, cierpienie, możemy porzucać się i cierpieć w samotności duszy. Równocześnie stworzyliśmy niesamowicie skomplikowany system niekończących się rytuałów, zachowań, potrzeb, by uciekać przed cierpieniem i samotnością. Nawet jednak w naszym dziwnym śnie, odczuwalne są słabiutkie promyki światła, bo nie jesteśmy w stanie zniszczyć się całkowicie, zanegować siebie do samego końca. I żyjemy w koszmarnym tańcu tych niewielu skromnych promyczków przeplatających się z oceanem szaleństwa, zapomnienia, walki, poświęcenia, lęku, cierpienia i wysiłku. Czy kiedykolwiek zaufaliście komuś bezgranicznie? W tym świecie i na zasadach tego świata jest to niemożliwe. Dlaczego? Bo nikt tutaj nie wierzy bezgranicznie sam sobie, w całkowitą doskonałość siebie samego, stworzoną nie przez niego, ale przez Boga. Dzisiaj otrzymałem lekcję we śnie. Przybywały do mnie istoty z różnych światów. W sumie były niewidzialne, ale wiedziałem, czułem całym sobą, że są. Przychodziły do mnie po opiekę i miłość. I bezgranicznie mi ufały, z całkowitą, łagodną, aksamitną ufnością oddawały się mojej trosce i miłości. Doznawałem boskich stanów, chwil Bożego pokoju, kontaktu z Bogiem, itd., ale w tym śnie było to całkowicie osobowe, nierozerwalnie związane z istnieniem innych bytów. Nigdy w życiu nie ufałem tak sam sobie jak zaufano mi w tym śnie, nigdy w życiu nie odczułem takiego bezkresnego zaufania do kogokolwiek, nawet do najbliższych osób, które bardzo, bardzo kocham. Nie wierząc w siebie, w swą zdolność do całkowitej dobroci i całkowitej miłości, nie obdarzyłem nimi nikogo. Nie obdarzając, byłem niezdolny do widzenia całkowitej miłości i zaufania w innych. Sądzę, że widzę, a jestem ślepy. Wydaje mi się, że słyszę, a jestem głuchy. To straszne. Sam strącam siebie do świata bez miłości. Do piekła, bo tym jest istnienie bez miłości. Świat miłości, zaufania i oddania, które odczułem we śnie byłby rajem. Jak długo mam wydłubywać sobie oczy i wbijać nóż we własne serce? Wiem dlaczego to przyszło we śnie. Pomimo wszystkiego co wiem, pomimo codziennej, niemal nieustającej pracy, wciąż oszukuję się, wciąż zakrywam przed sobą rzeczywistość Boga i prawdę przez niego stworzoną. Nie potrafię całkowicie wyzbyć się mechanizmów obronnych, które mają mnie chronić przed wyimaginowanymi zagrożeniami. Nie rozumiem co znaczy ufać, bez zostawienia choćby najmniejszych szczelin na ucieczkę, gdyby jednak ktoś zawiódł moje zaufanie. Nie rozumiem co znaczy bezgraniczna ufność. Nie było mi tego jak pokazać na "jawie", czym jest uczucie, gdy ktoś obdarza całkowitym zaufaniem, wierząc doskonale w wewnętrzną dobroć i miłość drugiego. Dlatego ta lekcja była we śnie. Jestem nieskończenie wdzięczny za ten sen. Dużo lepiej rozumiem gdzie idę. Wierzę, że mi to pomoże. I pragnę byście wszyscy odczuli tą lśniącą ufność. To jest w rękach Boga i Waszych. Ale ja także będę starał się ze wszystkich sił tak ufać, całkowicie, łagodnie i słodko, także Wam.
-
I miłego wieczoru, ślicznej niedzieli i udanego od A do Ź następnego tygodnia. Pa pa :)
-
Witaj Aumm :) Bardzo dziękuję za Twoje słowa :) Test, dokładnie tak. Wszystko jest lekcją. Czasami tylko ręce mi opadają, że niektóre muszę powtarzać milion razy. I czasami z tego powodu lecę spiralnym lotem w otchłań bez dna, gdy sam na swoich oczach robię to, co wiem, że będzie mnie bolało. To tak jakbym poszukując szczęścia, siadał w kącie i wbijał sobie, całkiem świadomie, nóż w ciało. Nie mogę nadziwić się swojemu szaleństwu i mocy ego, czyli mocy iluzji. Potem załamany swym szaleństwem pikuję dalej. Ale to wszystko wygaszam, bo nigdy nie poddaję się. Zresztą jest tak, że dzisiaj otchłanią jest to, co kiedyś byłoby niezauważalne. Wiele lat temu żyłem w złości, poczuciu winy, szybko i mocno, i takie drobiazgi jak ocenienie innych, nie zaprzątały mej głowy. Był to naturalny sposób funkcjonowania. Dzisiaj kilka osądzających myśli, zafiksowanie się na nich trochę na dłużej, kilka aroganckich uwag w necie, sprowadzają na mnie czarną noc. Samo w sobie jest to znakiem trwającego oczyszczenia. Trud polega teraz na jasnej, klarownej świadomości, że każda sekunda niesie ze sobą wybór: ego lub prawda. Dzisiaj wiem, że każde zmarszczenie brwi, każde moje niemiłe spojrzenie, każda pożądliwa myśl, to macki ego. Na pozór tak drobne i niewinne. Ale wiem, że za nimi gotowa jest do akcji cała machina, cały skomplikowany świat ego, w którym na końcu jest to co ego zawsze obiecuje: cierpienie i śmierć. Gdy seryjnie dokonuję dobrych wyborów, znika wybór, pojawia się radość, błogość, całkowita pewność drogi i idea wyboru nie ma znaczenia. Ale wciąż jest we mnie ta hydra, która sprowadza mnie na drogę gniewu i pożądliwości. To pewnie znak, że nie dokonałem ostatecznego wyboru. A może to tak musi się odbyć. Najpierw szuflami gnój, potem miotełką kurz (choć gnój i kurz to pozorna różnica, ostatecznie sprowadzają to samo piekło). A co do tego, że jesteśmy ludźmi To już tak bardziej dla kawiarnianego pogadania. My jesteśmy boską istotą. Zakładamy maskę bycia ludźmi i udajemy, ze jesteśmy kim nie jesteśmy. Nasz byt i byt boskiej istoty to ten sam byt. Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję. Nie jesteś sama w swej drodze, nie jesteśmy sami w naszej drodze. Tak naprawdę droga wszystkich ludzi jest jedna. I w końcu wszyscy zyskają tę świadomość. Życzę Wszystkim cudownej soboty .
-
Gdyby życie było nicością i syfem, pochodziłoby z chaosu, a wtedy po prostu nie byłoby możliwe :) Czaj bazę :)
-
Merkaba też dobrze mówi, ale jeszcze powinien opisać różnicę pomiędzy tymi co ciągle się modlą i nic z tego wynika, bo robią to przez swoje ego, i myślą, że są święci i oddani Bogu, a tak naprawdę są oddani sobie, a taką modlitwą, która jest porzuceniem ego. Co Merkabuś? :)