budząc się
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez budząc się
-
jednak nie, piszę prawidłowo, a program obsługujący forum zmienia na to co widać...szok co za chojność ;) programu, szok :D już myślałem, że mam jakąś utajoną dysleksję, i to taką dziwną formę, co za ulga, że nie :)
-
Do "Do budzącego się" :) Ale o jaką pracę pytasz? Dzisiaj moją najważniejszą pracą jest praca nad zmianą siebie. Mam pełną świadomość, że żadna praca w tradycyjnym znaczeniu tego słowa nie spełniłaby mnie. Nie wiem czy do końca rozumiem Twoje pytanie. Czy chodzi Ci o pracę, w takim zwykłym, codziennym rozumieniu?
-
Agataa..:) pamiętaj, że jak nie znajdziesz tej książki, to są inne o NLP, tylko w razie czego szukaj najprostszych, najbardziej praktycznych, chyba że masz zacięcie do dłuższych lektur
-
W drodze do Boga:) Artysta, sztuka, ego. Każda działalność w tym świecie to tylko forma, pod którą są zawsze te same treści. Sztuka może być, jak wszystko inne, pożywką dla ego. Ktoś czuje się artystą, kimś wyjątkowym, myśli, że coś więcej wie, jest wrażliwszy, uważa, że więcej rozumie. To nonsens. Tak może myśleć tylko ego. Do pasienia ego używa także sztuki część jej odbiorców. Czują się koneserami, znawcami, kimś wtajemniczonym, lepszym od motłochu, który nie rozumie sztuki. To taki sam nonsens i tak samo przejaw ego. Z tego powodu duża część sztuki jest po prostu głupia i absurdalna, tylko, że mało kto ma odwagę to powiedzieć, a jak powie to tzw. prosty człowiek, to uznają, że jest prostakiem i nie zna się. I dlatego część artystów może wywalać swoje neurozy w postaci absurdalnych dzieł, które osoba obdarzona zdrowym instynktem omija z daleka. Część ludzi obcuje ze sztuką rutynowo, także bez sensu. Jestem na wycieczce tu i tu, jak można nie iść do muzeum? Boże jak to? TRZEBA iść. To oczywiście kolejny nonsens. Iść do muzeum bo tak robią wszyscy to przykra niewola. Wiem coś o tym, bo dawno, dawno temu byłem odbiorcą tzw. trudnej sztuki i oczywiście pasłem tym swoje ego. Czytałem np. kosmicznie trudne książki, łącznie z krytyką literacką i filozofami. Rzeczy, które dzisiaj uważam za bełkot. Byłem jednak na tyle uczciwy wobec siebie, by stwierdzić, że to brednie i oszukuję sam siebie i zaprzestać samoudręczenia. Od dawna chciałem by ktoś zrobił prosty eksperyment. By w jakimś muzeum powiesić obraz uznawany za cud sztuki. Oczywiście nie mógłby być zbyt "opatrzony". Tylko żeby podpisać go inaczej, wymyślić fikcyjnego autora i zawiesić pośród przeciętnych dzieł, nie odgradzać barierką, nie zasłaniać szkłem pancernym. Ciekawe ilu ludzi by go doceniło, nawet spośród znawców sztuki. Jestem pewien, że niewielu. Sztuka to także moda, wymyślone trendy, to spory biznes. Co fascynujące, ktoś zrobił taki eksperyment, ale ze skrzypcami. Topowy skrzypek, który dostaje majątek za swoje koncerty, grał w nowojorskim metrze jak uliczny grajek, na skrzypcach za miliony dolarów. Niemal pies z kulawą nogą nie docenił jego gry. Grał trudną muzykę poważną. Zebrał w ok. godziny chyba kilkadziesiąt dolarów. Dobrzy ludzie są wszędzie :) Ilu ludzi śmiertelnie nudzi się na takich koncertach, ale udają melomanów, bo to przecież jest słynny skrzypek?! Ale oczywiście także sztuka może być sposobem czynienia dobra, rozsiewania miłości i nadziei, może wyzwalać w innych dobro. Tak samo jak wszystko inne. Ale tak samo. Sztuka jako pewien rodzaj aktywności nie jest ani gorsza ani lepsza od robienia czegokolwiek innego, pieczenia chleba, czy bycia malarzem pokojowym. Wielu artystów chciałoby być może myśleć inaczej, ale to właśnie jest przejaw ego. Poza tym ego w istocie blokuje prawdziwą twórczość. Wyzwolenie z ego, to także wyzwolenie twórczych sił, otworzenie się na prawdziwą inspirację, prawdziwą iskrę bożą. I sztuka, jeśli ktoś się nią zajmuje, może być tak samo dobrym sposobem do oświecania się jak wszystko inne. Ktoś malował obrazy by dawać upust swym lękom, paranojom. Oczekiwał przy tym sławy, uznania, pieniędzy. Wchodząc na drogę oświecenia, może w swej twórczości szukać miłości, otwarcia na świat, na innych. Może chcieć by to co robi dawało innym nadzieję, by inspirowało ich do dobra. Może uczyć się poprzez bycie artystą, że jest taki sam jak inni i że ma taką samą wartość jak szewc analfabeta w Karaczi. Itd., itp. Pozdrawiam i miłego dnia :)
-
Agataa..:) Jeszcze jeden przykład a propos pracy. Znałem dziewczynę, która pracowała w pracowni architektonicznej. Była to jej chyba druga praca po studiach. Trafiła na toksycznego kierownika. Mówił jej, że jest beznadziejna, robi błędy, itd. Dziewczyna była tak zestresowana, że nie była w stanie polepszyć swojej pracy i w sumie uwierzyła, że jest słaba. I to co robiła było rzeczywiście słabawe. Ale w pewnym momencie postanowiła zerwać z taką pracą. Rzuciła robotę. Złożyła cv w wielu miejscach, musiała pracować, miała już rodzinę. Uwierzyła, że może jednak nie jest taka zła, bo miała świadomość, że w starej pracy niszczył ją stres, niewiara w siebie, toksyczny kierownik. I dostała się do wymarzonej, znanej pracowni, gdzie okazało się, że jest bardzo dobrą architektką. Odetnij się od przeszłości, od tego jak kiedyś było z Twoją pracą. Tak samo możesz to przeprogramować. Pozdrawiam :)
-
W drodze do Boga :) Jak ktoś to odkryje, to jest to także dla mnie odkrywcze, więcej nas jest mniej pogrążonych w iluzji :) Jeśli chodzi o pytanie. Myślenie rozumiane "llasycznie", jako proces fromułowania myśli, musi mieć podmiot, który myśli i to jest zawsze ja. W tym sensie nie można mysleć w kategorii nie-ja. Ale nawet w takim przypadku można akcent kłaść na ego lub nie na ego. Jesli akcent nie jest położony na ego, to zaczynamy myśleć w kategoriach my. Związek jest dobry do ćwiczenia tego. Można zacząć w związku mysleć głównie w kategoriach my. Mimo, że myśli podmiot "ja", to postrzega jako "my". A dalej, gdzie znikają słowa, pojawia się współodczuwanie, współpostrzeganie. Tu zaczyna się głębsze wykorzenianie ja. W tych przebłyskach innego "widzenia", które miałem, wciąż jest się jakby podmiotem, bo ma się byt, jest się bytem, ale kategoria "ja" jest kompletnie nieadekwatna. Nie ma doświadczeń ani słów, które pozwoliłyby to jakoś dobrze opisać, przez porównanie, odniesienie się do czegoś. Widzę jakby "odrębny" byt, ale odczuwam jego tożsamość ze "sobą". Traci sens myślenie "ja". Nie ma w ogóle słów. Jest raczej odczucie "wszystkości". To chyba nie jest zbyt jasne. Na razie kończę. Życzę Tobie i Wszystkim miłego popołudnia i wieczoru Ale tu jest wielu "harcowników", do których i Ty przecież się zaliczasz. Może coś o tym napisze *free* albo ktokolwiek, kto ma jakieś przemyślenia lub doświadczenia. Wasze posty czytam z ogromna radością. Pozdrawiam :)
-
W drodze do Boga :) Tak wierzę w to zupełnie. Oczywiście przed dokonaniem musi byc zawsze wiara. Wierzę w to m.in. dlatego, że widzę jak moje zmiany, choć dalekie wciąż od oświecenia, wywyołują zmiany w otaczającej mnie rzeczywistości. Jest więc dla mnie oczywiste, że całkowicie oświecona osoba mogłaby zmienić cały świat. Obojętne jest kto będzie tym oświeconym. Oświecony człowiek nie będzie też tego widział w ten sposób, że oto on wspaniały i oswiecony zbawia świat. Po pierwsz będzie rozumiał, że zbawiając swiat zbawia samego siebie. Po drugie będzie też miał głęboką świadomość, że to w istocie Bóg oświecił i jego i świat i że to inni go oświecili, że bez innych nic nigdy by nie zrozumiał. To jest cud Boskich praw, wolnych od idei ego. Zniknie wtedy czas i będzie jasne, że wszyscy oświecili siebie i świat, że każdy doskonale wypełnił swą rolę. I wrócimy do naszej Jedności. Nie będzie żadnej inności. Dlatego gdy rozumie się tą ideę poprawnie, nie ma w niej nic megalomańskiego. Możesz Ty być zbawicielem świata. W istocie chodzi o to byś zechciała nim zostać. To jest szaleństwem, jeśli przylepia się do tej idei ego. To jest miłością, jesli to jest wolne od ego. Bo dążąc do oświecenia świata, chcesz po prostu zobaczyć zapomnianą prawdę, że każdy jest i zawsze był miłością, i chcesz by ta miłość była widziana, znana, odczuwana. Pragniesz by każdy był szczęśliwy, spełniony, radosny i sama taka chcesz być. Co może chcieć widzieć miłość wszędze wokół? Czy chciałaby widzieć cokolwiek innego niż miłość? Miłość nie byłaby miłością, gdyby chciała widzieć wokół choćby troszkę nienawiści, choćby troszkę niechęci, chocby troszke smutku. W swym sercu w istocie więc jestes już zbawicielką świata :)
-
W drodze do Boga :) Nie jestem mistrzem ani nauczycielem, ani żadnym guru, więc mogę tylko powiedzieć czy zgadzam się z tym co napisałaś czy nie :) Tak zgadzam się. Super to ujęłaś. Esencja w niewielu słowach. Można to rozwinąć, sama możesz to zrobić, bo rozumiesz to o czym piszesz. Słyszę wyraźnie, że rozumiesz. Nie piszesz, bo gdzieś przeczytałaś o ego. Rozumiesz. Może rozwiń to? Jeśli masz ochotę :) Powiedz mi czy rozumienie nie jest cudem? Czy nie jest cudem przemiana od wątpliwości i nierozumienia do rozumienia? Pozdrawiam :)
-
Dzień dobry Promyku..:) Można to wyjaśnić na kilka sposobów. (1) Brak przypadku absolutnie nie oznacza istnienia przeznaczenia i determinizmu. Jeśli ktoś postrzega przypadek, to oznacza, że nie widzi ukrytego związku przyczynowo-skutkowego, nie rozumie jak działa świat. Kwestia związku przyczynowo-skutkowego jest zresztą dość ciekawa. Ludzie widzą niemal we wszystkim związek przyczynowo-skutkowy oprócz jednej, jedynej rzeczy: moralności. To zadziwiające! W tym jednym przypadku ludzie uznają, że dobro nie zawsze musi wywoływać dobro, a "zło" może być nagrodzone zyskiem. To jest właśnie ignorancja. Podam bardzo, bardzo uproszczony, nawet nieco dzicinny przykład, by troszkę lepiej zrozumiec istotę tego związku. Załóżmy, że jakiś gniewny pan, zarozumiały i agresywny idzie ulicą. Wpada na niego jakaś osoba, przez roztargnienie niszczy mu garnitur. Człowiek jest pieniaczem i każe sobie płacić odszkodowanie, pomimo że jest zamożny. Osoba, która wpadła na aroganta, była akurat zamyślona o pracy swojej siostry w hospicjum i o tym co od niej usłyszała. Konieczność zapłaty załóżmy kilkuset złotych jest dla niej bardzo niekorzystna, gdyż zarabia dość mało i ma dziecko. Jej mąż jest technikiem, który pracuje w drogownictwie. Wpada w przygnębienie, bo brak kilkuset złotych w budzecie oznacza duże problemy. W efekcie w pracy następnego dnia nadzorując odbiór techniczny drogi nie zauważa kilkucentymetrowego występu. Po paru dniach człowiek od garnituru ma w tym miejscu wypadek, gdy trzyma kierownicę jedną ręką, wściekając się na swą żone przez telefon. Niedoróbka w drodze jest języczkiem u wagi, który przesądza o utracie kontroli nad samochodem. Znajomi kierowcy mówią o pechu, o przypadku, o złej jakości dróg, itd. Ktoś może powiedzieć, że jesli nie ma przypadku, to oznacza to, że los kierowcy był zdeterminowany. Nie, los każdego człowiek to konsekwencja jego wyborów w dokonywanych w życiu, cały czas, dosłownie w każdej minucie. (oczywiście zdezrenie na ulicy tez nie jest przypadkiem!) W tym przykładzie, wyssanym z palca, chodzi mi tylko o unaocznienie jak bardzo nie rozumiemy rzeczywistych konsekwencji naszych działań. Nie rozumiejąc wymyślamy takie pojecia jak "przypadek", "pech", by jakoś oswoić rzeczywistość i przede wszystkim by nie zacząć zadawać istotnych pytań, by nie zacząć wracać do Boga, by nie spoglądac w głąb siebie. Bo przypadkiem można wyjaśnić dosłownie wszystko co się chce, nie przejmując w ten sposób calkowitej odpowiedzialności za własne życie. Ceny moga wzrosnąć. Ktoś może nie mieć na to wpływu, ale w jego życiu, na które ma wpływ, wzrost cen może okazać się zupełnie bez znaczenia. Tak jest ze wszystkim. Wszystko, dosłownie wszystko co nas w życiu spotyka jest konsekwencją tego co myślimy o swiecie, o ludziach, co mówimy i jak działamy. (2) Można wyjaśnić to także inaczej. Bóg dał nam wolną wolę i umysł o nieskończonej mocy. Jesli w ramach wolnej woli chcemy wierzyć w przypadek, to dzięki mocy naszego umysłu ucieleśnimy tę wiarę i będziemy dostrzegać rzeczywistość, która jest rządzona przerz przypadek. Jak jednak Bóg mógłby stworzyć przypadek? Po co? Lub choćby dopuścić jego istnienia? Albo nie byłby wszechmocny, albo nie byłby miłujący. Nie byłby więc Bogiem. Dlatego przypadek istnieje tylko dla tych osób, które nie rozumieją rzeczywistych związków przyczynowo-skutkowych i nie rozumieją mocy własnego umysłu. Rozwijając swiadomość zaczynamy widzieć wyraźnie, że nie ma przypadku, widzimy to także czy raczej przede wszystkim we własnym życiu. Pozdrawiam :)
-
Hej hello :) Patrząc na listę postów przypomniała mi się pewna historia o liczbie 666, która jak wiadomo symbolizuje bestię z Apokalipsy Św. Jana, przeczytana jakiś czas temu w książce o kabale. Jedną z podstawowych metod interpretacji świętych pism przez kabalistów była gematria. Polega ona na przypisywaniu wartości liczbowej znakom alfabetu, co pozwala nadawać wartość liczbową poszczególnym słowom. Następnie interpretując dany fragment tekstu kabaliści szukali słów o podobnych czy zbliżonych wartościach i w ten sposób szukali ukrytego znaczenia tekstu. Dlatego kabaliści nie byli kochani przez ortodoksów, bazujących na dosłownej interpretacji. W książce „Opowieści Zoharu. O Kabale i Zoharze, Ireneusza Kani, znaleźć można ciekawy fragment dotyczący interpretacji Nowego Testamentu metodą gematryczną. Kim, czym jest bestia z Apokalipsy? Jak wskazuje I. Kania, Prof. Wierciński ustalił, że Biblii hebrajskiej wartości gematrycznej 666 odpowiada tylko jedno słowo „jitron, oznaczające: „zysk handlowy, korzyść, pożytek. Dokładnie tak. Nie przywiązuję nadmiernej wagi do świętych pism i ich interpretacji, ale ta historyjka o analizie NT podoba mi się bardzo. Rozumiem ją tak, że szatan to dążenie w człowieku do własnej korzyści, do własnego zysku szeroko rozumianego, nie tylko jako zysku pieniężnego. W takim ujęciu ta interpretacja jest doskonale zgodna z tym co już w tym topiku było wielokrotnie wskazywane: szatan to nasze własne ego, to nasze dążenie do własnej korzyści, to horyzont widzenia, którego najdalszy punkt wyznacza czubek własnego nosa. Czterech jeźdźców apokalipsy od dawna gości na Ziemi, od dawna, bez wytchnienia przemierzają ją ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód, z północy na południe i z powrotem. Ich imiona to: Chciwość, Pożądanie, Gniew i Ignorancja.
-
Przypadkiem nie jest wcale przypadkiem W drodze do Boga z drogi tej już nie zawróci Ohmmmmmmmm spogląda budzącym się okiem mądrości Free nadzieję rozsiewa Merkaba za Wszystkich się modli Anna-Lena Kuzguwu Podświadomość John Edek Wą 20DOLLAR2SURF Muskatnus Aa.. i alfabet zdwojony Kalina Pytająca AprilSkyy A jak...? Aż tak Wszyscy woal mgły znika Kibice udają los hooliganos Lub w milczeniu spoglądają Bliscy którzy są krwioobiegiem naszego życia Rozwiewają się halucynacje różnic Iluzje inności znikają Budzimy się do naszej Jedności My którzy zawsze jesteśmy razem My To My Na zawsze Razem Bóg uśmiecha się czule Dobranoc
-
Nie oceniam Free. Każdy jest jakości jak Bóg. Gdy piszę, że jesteś w swej pierwotnej naturze doskonała, to nie oceniam, tylko przypominam to co jest. Gdybym pisał, że jesteś dobra, bo robisz to i to, to oceniałbym. Bo to mieściłoby się w dualistycznym zakresie oceny: dobra -zła. Sugerowałoby na przykład, że jakbyś tego nie robiła, to nie byłabyś dobra. Czyli oceniam Cię w relacji do jakichś kryteriów. Gdy piszę, że jesteś zawsze doskonała i nie ma znaczenia co robisz, jak wyglądasz, itd., to przypominamy sobie Twoją doskonałość, która jest i nie zależy od żadnych kryteriów. Ta doskonałość jest, nawet jak jej nie pamiętasz. Nie wiem czy to dla Ciebie jasne. Ale to nie ja mam dzisiaj dyżur :D
-
Zawsze mam odjazd, muszę tylko dbać by nie był to zjazd, lecz ouwer dy rejnboł, sou haj, przecież ten topik po to byście i Wy, byśmy my wszyscy ćpali 100% Bóg, lepszy od LSD i heroiny, przypominam. Wasz diler smutku kiler :D Bożżże, tylko żeby Free nie przestraszył/a się. Free wracaj tu i pisz, a my będziemy czytać, wraaaaaaacaj, poważnie wołam, wracaj tu już...................................
-
oh Free mmm...
-
to jest haj w sercu mam maj
-
Free, piszesz to co bym napisał i język jakiś podobny;) Przynajmniej ja widzę podobieństwo :) Bardzo, bardzo dziękuję :) Jest dobrze, prawda Free? Miłego dnia, bardzo miłego dla Wszystkich oczywiście
-
aż tak:) tego nie dodałem a powinienem, zrobiłaś to za mnie. Droga przebudzenia jest szczęśliwą drogą :) tyle, że choć jest to odczuwane w tym świecie, to wiadomo, że to szczęście nie jest z tego świata. Także dziękuję i pozdrawiam :)
-
Do gościa niedzielnego. A w których czasach ludzie byli szczęśliwi? Chyba w naszych czasach jest najwięcej szczęśliwych osób - oczywiście szczęśliwych według ziemskich kryteriów. Oczywiście w istocie nie są szczęśliwi, bo nie wiedzą nawet czym jest szczęście. Oszukują się, choć ich cierpienie rzeczywiście może być relatywnie małe. A tak na marginesie nie warto o tym dyskutować. Trudno jest wyjaśnić nieposzukującym ludziom, albo poszukującym, którzy zatrzymali się na jakimś etapie poszukiwań, że to co odczuwają nie jest szczęściem. Jeśli np. ktoś żył całe życie spędził w biedzie i głodował, uważałby, że z tego powodu nie jest szczęśliwy i po 50 latach takiego życia przeniósłby się do dostatku, to by uważał, że jest szczęśliwy. Myślałby, że zaspokojenie podstawowych potrzeb jest szczęściem, choć dla większości z nas jest oczywiste, że to jest ważne w tym świecie, ale nie jest szczęściem. Na "wyższych" poziomach tak jest ze wszystkim. Ludzie mogą myśleć, że są szczęśliwi bo mają kochającą się rodzinę, dobrą pracę, wykonują jakąś prace nad rozwojem duchowym. Mówią, że to szczęście, bo nie wiedzą czym szczęście jest. A bardzo, bardzo, bardzo głęboko w sobie, tam gdzie sami nie zaglądają, nie są szczęśliwi. Pomijając już tak proste rzeczy jak te: jak można być szczęśliwym, gdy za ścianą umiera człowiek w cierpieniu, np. na raka, gdy kilkaset kilometrów dalej ludzie stracili dobytek życia i ogarnia ich smutek i zwątpienie, a trochę dalej ludzie żyją w totalitarnym zniewoleniu, albo w ciągłej wojnie. Nie można. Można się tylko oszukiwać, nie rozumiejąc, że szczęściem własnym jest szczęście innych. Niewielu to rozumie. Ale też Twój post pokazuje jak pokrętnie myślimy w tym świecie. Piszesz w istocie: nie martwcie się, innym też jest źle. Czyli ma nam być lepiej od tego, że innym jest źle. Nie atakuję Cię, bo ta naprawdę chora forma znajdowania pocieszenia, była mi bliska przez większość mego życia. Nawet gdy dawniej było bardzo mi na pozór bardzo dobrze, to w dużej mierze z tego powodu, że porównywałem się. Patrzyłem wokół i widziałem, że w moim życiu jest to i to, a inni tego na ogół nie mają (nie chodzi o rzeczy materialne). Czyli w istocie zadowolenie czerpałem z tego, że inni mają gorzej. Takie jest dokładnie zadowolenie ze wszystkich sukcesów osiąganych na światowych zasadach. Zrobiłem karierę - to znaczy wybiłem si ę ponad innych. Jestem ładna - to znaczy że inni są brzydsi. Itd., itp. Czasami gdy miałem tak czy inaczej dość tego fałszywego życia, spoglądałem wokół i znajdowałem pocieszenie w tym, że innym jest gorzej. Choć oczywiście na pozór robiłem to bardzo subtelnie. I takie jest też to co piszesz. Tak żyją wszyscy, którzy mają ciało i którzy myślą, że są ciałem. To jest choroba tego świata. Ocena i życie porównaniami. Dlatego ten świat, gdy widzimy jego zasady i jego prawa, jest nieprzyjemnym miejscem. Doskonałość i świat stworzony przez Boga są inne. Doskonałość nie musi się porównywać, bo sama w sobie jest spełnieniem. Nie jest tak, że nie cierpi, bo widzi, że inni cierpią bardziej. Nie jest tak, że jest szczęśliwa, bo myśli że jest szczęśliwsza od innych. Jest spełniona i szczęśliwa bo jest doskonała i chce widzieć wokół tylko tak samo szczęśliwych, czyli tak samo doskonałych. Po to budzimy się, by być szczęśliwymi w świecie stworzonym przez Boga, a nie cierpieć i udawać szczęście we śnie. Pozdrawiam :)
-
Do anny-leny. Niechęć do byciu tu jest raczej przebłyskiem zdrowia, jest to jakieś rozpoznanie, że ten świat nie jest naszym domem, jest to świt świadomości, że to dziwny, nienaturalny sen. Gdyby ktoś przedstawił dzisiaj twarde, niepodważalne dowody, że po śmierci od razu przechodzimy do Nieba, to jutro popełniłoby samobójstwo 30% ludzi, a pojutrze kolejne 50%. Śmierć nie jest rozwiązaniem. Pomijając najważniejszą dla mnie rzecz, opuszczenie bliskich, to powstaje pytanie (które zresztą ktoś mi już zadał, choć w nieco innym, wypaczonym kontekście), skoro tak wierzę w Boga i uznaję, że ten świat jest pomyłką, to dlaczego nie popełniam samobójstwa? Odpowiedź jest prosta: przede wszystkim nie jestem w stanie opuścić innych, bardziej cierpiących. Ale - w relacji do Twojego pytania - jest też dalsza część odpowiedzi: nie wierzę, że do domu wraca się przez śmierć. Może tak jest, może nie. Może nieliczni ludzie są w stanie w czasie śmierci utrzymać tak wysoki poziom świadomości, że rozpoznają iluzje do samego szpiku i budzą się. Może np. udało się to Buddzie. Generalnie śmierć to pomysł ego. Ego i śmierć to ta sama myśl. Śmierć ma kluczowe znaczenie w systemie ego - śmierć zaprzecza Bogu. Śmierć to centralne wierzenie w systemie myślowym ego. To najgenialniejsze zagranie ego, wydaje się tak realna i wszechobecna, że trudno uwierzyć, że istnieje dobry Bóg i że jesteśmy dziećmi Nieba. Czy można więc opuścić ego, realizując jego centralne wierzenie - umierając? Wątpię. Jest jeszcze wiele innych, bardzo negatywnych aspektów związanych ze śmiercią, których tu szczegółowo nie wyjaśnię. Ma też znaczenie jeden, bardzo techniczny, skoro nie mam gwarancji, że się obudzę, to jest prawdopodobne, że rozpocznę nowy sen. To jest dla mnie najgorszy scenariusz. Wierzę w oświecenie i przebudzenie, wierzę w usilną pracę, wierzę, że to jest blisko, jeśli nie w tym życiu, to w następnym, ale raczej w tym. Dla mnie samobójstwo przerwałoby tą pracę, zawęziłoby świadomość i mam ogromne obawy, że byłoby jak w jakiejś dziecinnej grze: "wracasz 10 pól do tyłu". Myśl o odrodzeniu się w normalnej rodzinie, wśród nieoświecających się ludzi, nie rozumiejących nic z tego co się dzieje wokół (zakładając w sumie pozytywny scenariusz odrodzenia), żyjących ideami tego świata, myśl o byciu ich dzieckiem, myśl o zawężeniu sobie świadomości do takiego stanu, że wydawałoby mi się, że jestem dzieckiem zwykłych ludzi, powoduje u mnie niemal fizyczne torsje, odruch paniki. A przecież scenariusz zawężenia sobie świadomości, scenariusz odrodzenia mógłby być dużo gorszy niż ten wyżej. Nie. NIGDY WIĘCEJ. I obawiam się, że KAŻDE samobójstwo to regres do gorszego życia, do stanu bardziej zawężonej, czyli bardziej cierpiącej świadomości. Wiem jedno. Jeśli nawet jeszcze zdarzy się, że umrę, że nie w tym życiu oświecę się, to wiem, że jeśli będę z całych sił starał się w tym życiu, to albo w chwili śmierci przejrzę iluzję do końca i obudzę się, albo następne życie będzie pozytywną kontynuacją wzrostu samoświadomości. Pomijając więc kwestię najważniejszą - bliskich mi ludzi oraz pozornie obcych, ale którzy cierpią, nie przerwę tego w sumie pozytywnego scenariusza samobójstwem. Rozumiem Cię. Bardzo dobrze. Budzisz się rano, rozglądasz dookoła. Patrzysz czym żyje świat, patrzysz na te wszystkie żałosne zasady, według których żyje świat i wiesz, że naprawdę nie chcesz tu być. Jeśli nie samobójstwo, to co? Wielu ludzi dochodziło do tego stanu, rozpoznawało jałowość świata i nie widząc żadnej drogi wyjścia w rozpaczy umierało. Nie wiem ile czytałaś z tego topiku. Wiedz jedno, w środku jesteś doskonała, możesz zacząć się budzić teraz. Świat, który widzisz wokół - to najciężej jest pojąć i w to uwierzyć - jest odzwierciedleniem stanu Twej świadomości. Dlatego ucieczka od świata to ucieczka przed samym sobą - to jest ostatecznie najważniejsza odpowiedź dlaczego samobójstwo nie jest dobrym pomysłem. Bycie poza Niebem to ucieczka od siebie. Musisz w końcu zatrzymać się, przestać uciekać, uczciwie spojrzeć i powiedzieć sobie: "tak, to zadziwiające, chciałam uciec od tego, że mój byt jest bytem Boga, jest taki sam jak byt Boga, wykorzystałam boską moc mego umysłu do wytworzenia tego dziwnego świata, by wydawało się, że Boga nie ma, bym nie poznawała samej siebie. Chcę uciec teraz od tego co wytworzyłam." Nie ma jednak sensu dalsza ucieczka. Nie uciekniesz od siebie. Jesteś w dobrym miejscu by zacząć się budzić, by rozpoznać swój własny boski byt. Bardzo dobrze Cię rozumiem. Wiele, wiele lat temu, życie wyglądało niby wspaniale, jako bardzo młody człowiek zacząłem robić imponującą karierę, zarabiać spore pieniądze, itd., itp., a rano budziłem się niemal zlany potem z pytaniem, po co tu jestem, to jakaś straszliwa matnia, po co w ogóle mam wstawać z łóżka, po co mi to wszystko? Zmuszałem się żeby funkcjonować, bo w głębi siebie nie czułem żadnego sensu życia, absurdalnej idei pracy by żyć, nieustannego wysiłku by dostawać jakieś ochłapy, z których świat każe się cieszyć, nazywając je sukcesami. To było straszne. Rozumiem jak okropna wydawać się może ta matnia, np. w biedzie czy bezrobotnemu (choć te fasady: biedy czy pieniędzy są w istocie bez znaczenia, chodzi o odczucie całkowitego bezsensu życia ziemskiego). Rozumiem co piszesz o ciele. Choć dobrze się w nim czuję, to wydaje mi się kompletnie absurdalne. Worek mięsny z przytwierdzonymi odnóżami, poświęcający głownie czas na zdobycie środków i możliwości by wrzucić coś do górnej rury ssąco-gryzącej, a następnie pozbyć się tego rurą dolną, wydalniczą, bo to jest niby tak ważne dla funkcjonowania worka, które to funkcjonowanie nazywane jest życiem. Największa rozkosz, to jak dwa worki łączą się poprzez system wypustka-dziurka i pocierają. Miewam boski seks, bo połączony z miłością, ale by mieć seks, muszę wyłączyć to prawdziwe widzenie jak śmieszno-żałosnym wcieleniem jest wcielenie w ciało. Oto szczytowa idea świata - miłość, której zwieńczeniem jest pocieranie wypustek z zakończeniami nerwowymi. O to tyle hałasu. Choć więc akceptuję swoje ciało, to rozumiem doskonale co nim piszesz. Bo my nie jesteśmy ciałami. Rozumiem Cię. Dzisiaj jednak, choć nadal i jeszcze bardziej niż kiedyś widzę nonsens świata, to jednak, gdy stał się drogą do domu, drogą do oświecenia, to każdy dzień ma sens, każde zdarzenie, każda sytuacja jest bezcenną lekcją. Świat sam z siebie, na swoich "światowych" zasadach jest okropnym miejscem, choć ci którzy patrzą i nie widzą, słuchają i nie słyszą, nie są w stanie tego pojąć. Jeśli widzisz grozę i horror świata, to znaczy, że nie zaciskasz już oczu, nie chcesz dalej śnić bezsensownych snów. I teraz musisz zmienić przeznaczenie świata. Zostaw wszystko co o nim wiesz. Nie patrz na świat oczami zwykłego człowieka, zapomnij jego zasady, teraz może zacząć być dla Ciebie salą lekcyjną, w której nauczysz się jak budzić się, jak wrócić do domu. Po drodze zdarzy się to, że nawet polubisz świat, pokochasz, ale bez żadnego przywiązania. Sen po prostu złagodnieje, co innego będziesz śnić, ale świadomość snu już Cię nie opuści, i będziesz chciała się obudzić nawet jak sen będzie miły i ładny. Wybacz, że piszę do Ciebie w takim a nie innym trybie gramatycznym, w taki a nie inny sposób. Oczywiście to jest Twoja droga, a ja nie mam prawa Ci mówić co masz robić. Podpowiadam tylko, dzieląc się swoim doświadczeniem. Weź z tego co chcesz, na co masz ochotę. Patrz dookoła, ale szukaj w sobie, bo w Tobie jest prawdziwa, doskonała, boska Ty, w Tobie są odpowiedzi, w Tobie jest prawda. Tyle, że musisz ją przestać przesłaniać. Nie wiem co czytałaś z tego topiku, co mogłabyś wziąć, od czego mogłabyś zacząć, jeśli chciałabyś wejść na drogę świadomej decyzji: chcę się obudzić. Mogę z Tobą rozmawiać na tym topiku, jeśli chcesz. Niczego nie obiecuję, oprócz jednego, w kontaktach z innymi jestem szczery, nie manipuluję i angażuję się najbardziej jak mogę w danej sytuacji. Nie zdradzam szczegółów o sobie z wielu powodów i nie nawiązuję tutaj osobistych, prywatnych kontaktów. To jest niezmienne. Jest to uzasadnione rzeczami, o których tutaj nie chcę pisać. Nie ukrywam niczego o sobie, choć nie zdradzam technicznych szczegółów życia, ale to jest co innego. Gdy piszę, że kiedyś gardziłem ludźmi, to jest to prawda o mym życiu i mej przeszłości, bardzo, bardzo osobista. Nie muszę opisywać komu i jak dołożyłem swoją pogardą. Ma znaczenie, że taki byłem. Itd. Rozumiesz więc, że rozmowa może być bardzo szczera, bez mówienia o konkretnych sytuacjach. Jeśli nie czytałaś, to może przeczytaj topik. Mam nadzieję, że ta propozycja nie gniewa Cię i nie zniechęca. I pytaj się, jeśli chcesz. Odpowiem najlepiej jak umiem. Pozdrawiam Cię serdecznie :)
-
C.D. Dzieci Boże mogą jednak odwrócić się od Boga. Mogą chcieć jeszcze więcej, choć mają wszystko, bo Bóg nie dał im jednego. On je stworzył, one nie stworzyły Jego. Tego Bóg nie może dać, nie może kogoś stworzyć kto będzie sam swoim własnym stwórcą. Ale dziecko Boże może chcieć zagrabić, odebrać Bogu tę jedną jedyną rzecz, dziecko Boże może chcieć być stwórcą rzeczywistości, tak jak Bóg, może chcieć być pierwotnym Bogiem. Może chcieć być pierwsze, zamiast być po prostu razem z Bogiem w Niebie. Oczywiście by ta fantazja mogła (pozornie) zostać zrealizowana, trzeba opuścić Niebo. Jeśli chce się być bogiem, to trzeba zapomnieć o Bogu, bo Jego obecność ciągle udowadniałaby, że jednak Bogiem, pierwotnym Stwórcą. nie jesteśmy. Wtedy zasypiamy. Ta myśl by być odrębnym, pierwszym, niezależnym od Boga to jest właśnie ego. I zaczynamy śnić sen o świecie bez Boga. Wtedy ta myśl by być Bogiem samemu z siebie i dla siebie staje się naszą odrębną wolą. Nie jest to już wola Boga, bo wolą Boga nie jest być zniszczonym i zapomnianym. Nie jest to już wola Boga, bo nie jest to wola by być razem, w jedności, lecz by być oddzielnym, osobnym, by być samemu źródłem własnej mocy. A przecież w Niebie nasza wola i wola Boga są takie same, jest to wola bycia razem w miłości, spełnieniu i radości, we wzajemnym całkowitym docenieniu siebie, w radosnym byciu razem i szerzeniu szczęścia. Ta odrębna wola, która zaczyna sen, nie jest więc naszą wolą, tą wolą którą mamy w Niebie. Ta odrębna wola jest początkiem szaleństwa. Bo jak może być wolą kogokolwiek by być samemu swoim własnym stwórcą? To jest oczywiste szaleństwo. Ale my z uporem szaleńca próbujemy to przeforsować, zapomnieć Boga i być własnym stwórcami, być jedynym i wyłącznym źródłem własnej mocy. W istocie więc, nie ma czegoś takiego jak porzucanie własnej woli. My porzucamy chorą, paranoiczną myśl, by być samemu stwórcą siebie. To jest porzucanie złudzenia naszej woli, to jest porzucanie szaleństwa. Gdy przypominamy sobie wolę Boga, to w istocie przypominamy sobie naszą własną wolę, bo nasz wola jest taka sama jak wola Boga: bezkresne szczęście na zawsze, radość bez granic, miłość dla wszystkich. I naszą wolą jest uznanie i wdzięczność dla Boga, bo tylko w szaleństwie można chcieć zapomnieć własnego Ojca, który jest całkowicie miłujący i daje wszystko. W świecie snu wygląda to jak porzucanie własnej woli. Bo wytworzyliśmy tak dziwny świat, w którym nie poznajemy sami siebie, nie wiemy kim jesteśmy, jesteśmy wieczni, a myślimy, że jesteśmy śmiertelni, jesteśmy doskonali a myślimy, że jesteśmy mali. Gdy uwierzyliśmy, że naszą wolą jest szalona myśl i szalony świat, to Bóg musi nam przypomnieć kim jesteśmy, co jest szczęściem. Bóg musi nas uzdrowić z szaleństwa. Szaleniec nie jest w stanie sam wyleczyć siebie. Dlatego na początku odczuwamy to jako porzucanie swej woli, bo musimy być prowadzeni. Utożsamiliśmy się z ego i dlatego porzucanie ego odbieramy jak pozbywanie się własnej woli. W istocie jednak jest nam przywracana świadomość tego co jest naszą wolą. Gdy to się dzieje, gdy stopniowo szaleństwo ustępuje, powoli zaczynamy rozumieć co jest naszą wolą. Powoli rozpoznajemy, że naszą wolą jest szczęście wszystkich, spełnienie wszystkich, miłość dla wszystkich, bycie razem, bycie wiecznym, powoli rozpoznajemy, że ten świat nie jest naszą wolą. Powoli budzimy się do poznania, że nic w tym świecie nie da nam tego czego chcemy, wiecznej miłości, wiecznej radości, wiecznego spełnienia. To narasta przez proste porównanie. Jeśli chcemy poznać siebie, a tylko rozumiejąc kim jesteśmy możemy być szczęśliwi, zaczynamy przyglądać się sobie. Można zacząć od tego o czym były rozmowy na początku tego topiku, od obserwowania własnego umysłu, wyciszania się, itd. Powoli stajemy się świadomi siebie. I nagle okazuje się, że widzimy co nam daje szczęście, a co nie. Nagle widzimy, że choćbyśmy nie wiem ile mieli pieniędzy, rzeczy, doznań zmysłowych, itd., to nie czujemy tego szczęścia, które daje miłość, poznawanie własnego bytu. Własnej pełni, która nie musi nic, nie musi smakować potraw, ani rozkoszować się dotykiem czy obrazami czy muzyką, by być pełnią. I pojawia się najbardziej zadziwiające odczucie: czujemy, że ta pełnia MUSI szerzyć się, że to szerzenie się jest istotą tej pełni, że nie jesteśmy sami dla siebie, czujemy, że nasza radość musi rozszerzyć się na innych, by mogła trwać. Gdy choć trochę odczujemy jak bardzo kochanie innych i widzenie ich szczęście daje nam szczęście, wtedy już nie chcemy niczego innego. Wtedy wiemy już co jest naszą wolą i porzucanie odrębnej, pozornej woli, porzucanie ego staje się coraz łatwiejsze, choć proces ten może trwać długo. Wtedy z radością wołamy: bądź wola Twoja Boże, a nie moja jakaś odrębna wola, bo moja prawdziwa wola jest taka jak Twoja. Bo co innego miałoby być wtedy ważniejsze niż szczęście wszystkich, które jest naszym szczęściem? Bóg nas musi do tego budzić, bo zapomnieliśmy co oznacza przyjmowanie miłości i szczęścia od swego Źródła i dawanie innym, szerzenie miłości w nieskończoność. Bardzo prosto można to powiedzieć tak: tylko miłość jest szczęściem i daje szczęście. Źródłem miłości jest Bóg. Porzucanie własnej woli to porzucanie ego, porzucanie złudzenia, że szczęście można znaleźć w czymś innym. To przypominanie sobie Boga i Jego miłości, to budzenie się do swojej prawdziwej woli, całkowicie zgodnej z wolą Boga. Mam nadzieję, że to jest w miarę zrozumiałe. Jeśli nie, to chętnie odpowiem na pytania. Pozdrawiam Wszystkich bardzo serdecznie i miłego dnia :)
-
Dzień dobry :) To jest bardzo dobry temat, merkabo :) Jak pozbyć się własnej woli? Co to w ogóle znaczy? Możemy zadać sobie pytanie co w ogóle jest naszą wolą? Jesteśmy w świecie, w którym doświadcza się cierpienia w niezliczonych formach. Od ogromnych cierpień fizycznych po drobny dyskomfort fizyczny, od psychicznych katuszy samotności, zdrady, poczucia bezsensu, po „drobny dyskomfort nieznacznych obniżeń nastroju, nieodczuwania radości, itd. Może dotyczyć to nas i może dotyczyć to innych, osób nam bardzo bliskich, dalszych i tych, o których możemy np. przeczytać w gazetach. Czy jest naszą wolą doświadczanie takiego świata? Czy ktokolwiek chce cierpieć, choćby w najmniejszym stopniu? Albo np. widzieć cierpienie bliskich? Na pewno nie. Każdy chce odczuwać szczęście, spełnienie, zadowolenie. Każdy woli być roześmiany, radosny niż smutny, każdy woli zabawę od depresji. To jest dość proste. Jednocześnie w tym miejscu drogi świata i Nieba rozchodzą się. W świecie wierzymy, że dla każdego szczęście oznacza co innego, że każdy inaczej wyobraża sobie szczęście, inaczej go doświadcza. Świat podaje niekończące się przykłady i dowody, że tak jest. Z tej perspektywy jednemu szczęście daje praca, innemu lenistwo, jedna lubi góry, inna morze, dla kogoś seks jest bardzo ważny, dla kogoś innego dużo mniej, ktoś lubi klub, a kto inny spacery w cichym lesie. Można tak wyliczać w nieskończoność. Rzeczywiście wydaje się wtedy, że każdy chce choć trochę czegoś innego, że każdy choć trochę, choć w jednym aspekcie, różni się od innych. Wierzymy w to wszystko i mówimy: ludzie są różni, to jest nasze bogactwo, bogactwo różnorodności. Równocześnie niemal cudem jest znalezienie kogoś, kto będzie odczuwał świat tak jak my, kto w tych samych rzeczach będzie upatrywał szczęścia co my. W świecie nie znajdziemy ani jednej osoby, która będzie pod tym względem identyczna jak my. Wielkim szczęściem jest znalezienie partnera/ki, przyjaciela/przyjaciółki, z którymi możemy mieć jak największą wspólnotę. Kogoś z kim możemy iść przez życie, odczuwając świat wspólnie. I tak motamy się między wiarą w różnorodność, wiarą w mniej czy bardziej nieprzezwyciężalne różnice między nami, a potrzebą wspólnoty, bycia razem, doświadczania razem życia i świata w taki sam, czy choćby podobny sposób. Miotamy się, próbujemy niezliczonych kompromisów, czasami, choć bardzo rzadko, osiągamy stan jakieś równowagi, ale ta równowaga jest chwiejna. Jest chwiejna bo wszystko ciągle się zmienia. Nie tylko widzimy różnice między ludźmi, dotyczące tysiąca spraw, ale sami ciągle zmieniamy się. Dzisiaj lubimy miasto, po latach wieś, albo na odwrót. Dzisiaj chcemy iść na dyskotekę, jutro siedzieć w domu w świętym spokoju. Każdy jest w taki sam sposób zmienny. Jeśli więc nawet mamy kogoś z kim mamy jakąś wspólnotę, to ta zmienność nas samych i innych, ciągle wystawia tę wspólnotę na próby. To wszystko to prawdziwy kołowrót. Nieustanny ruch, w którym tak ciężko znaleźć szczęście. I mówimy, że szczęście trwa tylko chwilę i że trzeba je wyciskać jak cytrynę. W tym świecie wydaje się więc, że każdy ma inną wolę, pragnie choć troszkę czegoś innego niż inni, bo każdy myśli, że co innego przyniesie mu szczęście. Można powiedzieć, że myślimy tak: moją wolą jest szczęście, uważam, że szczęście da mi to i tamto (kariera labo pieniądze, albo rodzina, albo seks, albo pasja, albo działalność charytatywna, itd., i oczywiście nieskończona liczba, miksów: trochę pracy, trochę wakacji, albo pasja i przyjaciele, itd., itp.). Próbujemy więc dojść do szczęścia realizując naszą wolę. Robimy kariery, albo szukamy partnera, zakładamy rodzinę, albo podróżujemy po świecie. Później okazuje się, że np. kariera (czy cokolwiek innego) dała to, czy tamto, satysfakcję czy zadowolenie, ale nie zapewniła trwałego szczęścia, trwałego spełnienia. Modyfikujemy więc plany, zmieniamy naszą wolę, próbujemy nowych celów, by w końcu być szczęśliwym. I tak się nie udaje, ale próbujemy bezustannie, z nadzieją, że kiedyś uda się. Bóg mówi do nas co innego. Jest to dramatycznie, całkowicie odmienne od tego w co wierzy świat, od tego czego jesteśmy uczeni w rodzinie, szkole, itd., od tego co mówi cały świat, wszystkie autorytety. Jest to odmienne od całego doświadczenia świata. Przekaz Nieba jest taki. Wszyscy są dziećmi Boga. Każdy, jako dziecka Boga stworzone przez Doskonałego Stwórcę, jest doskonały. Bóg każdego stwarza identycznym. Każdego stwarza na swój obraz i podobieństwo. Nie stwarza jednych bardziej podobnych sobie, a innych mniej. Nie dzieli się z jednymi dziećmi bardziej swą boskością, a z innymi mniej. Jako doskonale sprawiedliwy, każdemu daje dokładnie to samo. Jako Doskonale Miłujący Ojciec każdemu daje wszystko co ma. Ponieważ jest Bogiem, to co daje jest niewyczerpywalne. Jeśli komuś da wszystko, to innemu nadal może dać wszystko. Na tym polega Jego niepojmowalna w tym świecie doskonałość. Co jest wolą Boga? Co jest wolą Bytu, który ma wszystko i wszystko może? Co jest wolą Boga, który jest doskonały, a więc jest doskonale szczęśliwy i doskonale spełniony? Wolą Boga jest kreacja doskonałych bytów, tak doskonałych jak On, by te byty były tak jak On doskonale spełnione i doskonale szczęśliwe. Wolą Boga jest by On i Jego dzieci żyły w doskonałej radości bycia razem w doskonałym świecie, w którym każdy jest całkowicie szczęśliwy i dzieli to szczęście z innymi. Jaka jest wola Jego dzieci? Jeśli są stworzone na obraz i podobieństwo Ojca, to mają to samo doskonałe rozumienie, które ma On. Chcą więc także tego co chce Bóg. Ich wola jest taka sama jak wola Boga. Chcą szerzyć szczęście w nieskończoność, by radość tylko wzrastała, a nie zamieniała się w smutek, by miłość była wieczna, a nie przeistaczała się w nienawiść, by było życie, a nie śmierć. Bóg stwarza istoty szczęśliwe, takie jak On sam. One mają od razu wszystko, od razu są spełnione. Nie muszą trudzić się, pracować, poświęcać, by w nagrodę w końcu stać się szczęśliwymi. C.D.N.
-
Do talala:) Z tymi myślami to bardziej złożona sprawa. To bardzo wielowymiarowa kwestia. Ale spróbuję wskazać na istotę rzeczy. W zwykłym życiu pragniemy kontrolować rzeczywistość, mieć wpływa na własne życie. Poziom potrzeby kontrolowania rzeczywistości może być oczywiście różny. Z tego powodu napinamy się, snujemy plany, analizujemy różne czynniki. Niektórzy mogą mieć nawet poczucie, że im to się udaje. Ale i tak żyją w wielkim napięciu, często nie mając tego świadomości. Ta kontrola jest jednak bardzo pozorna (wszystkich powodów takiego stanu rzeczy nie będę tu wymieniał). W zwykłym życiu wierzymy też w tak zwany przypadek, nieprzewidziane okoliczności, itd. I uznajemy, że nad tym nie mamy kontroli, tym bardziej więc staramy się przed nimi zabezpieczać. Ale przypadki zdarzają się, itd. Kontrola, jeżeli nawet wydaje się, że działa, jest stanem bardzo chwiejnej równowagi. Taka osoba jest czuła na własnym punkcie (nawet jeśli myśli o sobie co innego), bo ma w sobie czujność kontrolera i wydaje jej się, że inni mogą wydrzeć jej kontrolę, pokrzyżować plany, itd. Takimi osobami jest łatwo manipulować, nawet na zwykłym psychologicznym poziomie. Jeśli wiemy, że dla kogoś ważne są pieniądze, czy wygląd, to możemy łatwo manipulować emocjami danej osoby. Działa to także na „niewidzialnym poziomie, jesteśmy też podatni na to co o nas myślą inni, odbieramy te myśli (to już kwestia „metafizyczna" w istocie wszystkie umysły są połączone), odbieramy też podświadomie różne, bardzo subtelne sygnały (wie już o tym psychologia). Jednak kontrolę nad rzeczywistością uzyskuje się w kompletnie odmienny sposób poprzez porzucanie kontroli. Nie należy jednak mylić z porzucaniem kontroli umysłowego bezwładu, tumiwisizmu, olewactwa. To zupełnie co innego. Porzucanie kontroli może odbyć się tylko poprzez porzucanie ego. To zaś możliwe jest tylko poprzez rozpoznanie natury rzeczywistości, jej boskiego charakteru, rozpoznanie że jesteśmy częścią doskonałej całości. Wtedy pozwalamy działać Bogu. On zaś kontroluje rzeczywistość w sposób doskonały i dla nas zawsze najlepszy. Wtedy przestaje działać przypadek, los, zbiegi okoliczności. Wszystko układa się w spójną całość. Rzeczywistość zaczyna wyglądać jak doskonała, wielowymiarowa, harmonijna mozaika. Inne osoby nie są wówczas w stanie narzucić nam swojej woli, przez żadne manipulacje, myślami, działaniami, etc. Możemy pójść za manipulacją, ale robimy to świadomie, w istocie to my decydujemy, o tym co ma na nas wpływ. Nie jesteśmy jednak marionetkami Boga. W ten sposób Bóg nas uczy także kim jesteśmy, przypomina nam o naszej mocy, którą nam dał. To jest moc miłości, która jest nieskończona. Oczywiście to odbywa się stopniowo (może niektórzy mają inaczej, ale tak jest na ogół). Powoli zyskujemy dostęp do tej mocy. Z tym, że doskonałe Boże prawa są takie, że moc miłości nie może być wykorzystana w służbie ego. Jeśli więc chcemy wykorzystać tę moc dla celów ego, ona nie działa. Uczymy się w ten sposób jak z niej korzystać. Najprościej można zaś powiedzieć, że moc miłości nie może być wykorzystana przez kogoś kto nie kocha, a ego nie kocha. Można to ująć także w ten sposób, że moc umysłów dana nam przez Boga, w połączeniu z daną nam wolnością, działają tak, że doświadczamy tego w co wierzymy. Jeśli ktoś wierzy, że może kontrolować rzeczywistość dla celów ego, to doświadcza tego jakby rzeczywistość była rządzona przez ego. Ale każdy ma ego, a więc będzie doświadczać braku kontroli, będzie doświadczać, że działania innych ego, ich słowa, myśli, mają na nią/niego wpływ. Jeśli zaś wierzy w Boga i jemu oddaje kontrolę, to Bóg dla niego będzie kontrolował rzeczywistość, zapewniając najlepsze rozwiązania. Gdy będzie chciał/a kontrolować rzeczywistość, ale nie poprzez ego, tylko dla miłości, dobra i radości wszystkich, to będzie doświadczać miłości, dobra i radości. Inne ego utracą na taką osobę wpływ (co też na ogół dzieje się stopniowo), ale nie inni jako doskonałe stworzenia Boże (ten wpływ to wówczas pomoc w uczeniu się miłości, w oświecaniu). Poprzez zrozumienie tego wszystkiego staje się jasne co oznacza, że pokorni posiądą Ziemię. Pokorni to nie Ci, którzy uważają się za małych i bezwartościowych. Pokorni to Ci, którzy zwracają się do Boga i uznają, że są Jego ukochanymi i doskonałymi dziećmi, uznają Boga za swe jedyne źródło. To ci, którzy porzucają ego i w ten sposób rozpoznają moc daną im przez Boga. Moc, która działa tylko dla dobra i zawsze dla dobra wszystkich. Oświeceni przejmą kontrolę nad rzeczywistością, pozwalając działać Bogu, niejako „wpuszczając" do niej Boga, Jego miłość. To zapewni dobro, oświecenie, zbawienie, dla wszystkich. W istocie ten proces już się dzieje, stopniowo ale w sposób narastający, bo wszyscy dopiero budzimy się. Można to przedstawić także i w następujący sposób. W istocie wszystko co wydaje się, że ludzie czynią złego, można rozpoznać jako wołanie, błaganie o miłość. W ciemności, w którą pozornie upadliśmy, nie jest to widoczne, bo jest skryte w najdziwaczniejszych, najbardziej szalonych formach. Uproszczone przykłady. Ktoś dąży za wszelką cenę do kariery. Co chciałby sobie zapewnić? Poczucie materialnego bezpieczeństwa, dobrobyt, wolność od problemów, które rodzi brak pieniędzy, poczucie bycia wartościowym człowiekiem i akceptację innych. To wszystko daje miłość Boga, w inny sposób , nieskończenie doskonalszy. To wszystko choć kompletnie inaczej doświadczane i podniesione do nieskończonej potęgi mamy w Niebie. Kariera to wyrażona w dziwnej formie tęsknota za miłością, akceptacją, poczuciem własnej wartości, bezpieczeństwem i dobrobytem. Kariera nie zapewnia tych rzeczy, Bóg tak. W drodze do kariery, czyli realizacji jej celów, nie rozumiejąc tego wszystkiego, niektórzy idą po trupach i w ten szalony sposób ich wypaczony obraz świata prowadzi np. przez niszczenie innych (podaję skrajny, wyolbrzymiony dla jasności przekazu przykład) do poczucia własnej wartości. To oczywiście nie może się udać. Dla tego ci, którym kariera powiodła się odczuwać mogą zadowolenie i satysfakcję, ale nie szczęście i spełnienie wynikające z kariery, bo kariera tego nie daje. Drugi przykład. Hitler to była osoba bita w dzieciństwie, głęboko nieszczęśliwa, która nie doświadczyła miłości i by uwierzyć w swą wartość i moc, posunęła się do skrajnego szaleństwa. Gdy to widzimy, widzimy, że inni tak naprawdę tęsknią po prostu za miłością, za dobrem, za spełnieniem, ale nie wiedzą jak to wszystko odnaleźć. Wówczas nie widzimy ich złych myśli, bo rozumiemy, że w istocie nie ma złych myśli. To zaś czego nie ma, nie może mieć na nas wpływu. Widzimy osoby całkowicie równe nam, w swej istocie dobre i doskonałe, choć chwilowo może nieco mocniej śpiące. Nie ma więc co się martwić myślami innych. Wejście na ścieżkę wiary, rozpoczęcie pracy nad zmianą swego myślenia o świecie, zaufanie Bogu (choćby na początek bardzo skąpe), uniezależnią nas od wpływów innych ego. Od nas zależy jak szybko. Można to wyjaśniać jeszcze inaczej, ale mam nadzieję, ze to co wyżej jest zrozumiałe, choć może na początku trudno w to uwierzyć. Pozdrawiam i życzę miłego dnia :)
-
Do „do---budząc się". Nie znam się na tarocie, wróżbach, nie chcę za bardzo tego oceniać. Nie znam ludzi, którzy tym się zajmują. Może lepiej merkaba by to przedstawił jako m.in. były tarocista. Niektórzy mogą mieć dar związany z widzeniem pewnych rzeczy. Jeśli to są osoby kierujące się dobrem innych, chęcią pomocy, są ostrożne i wyważone w swych wypowiedziach (bez mówienia będzie tak i tak), to myślę, że mogą pomóc. Kierowanie się odruchem serca i chęcią pomagania innym jest zgodne z wolą Boga. Być może mogą kogoś dobrze nastawić, zasugerować „pozytywniejszy" kierunek życia, dać nadzieję, etc. Jeśli uważają się za lepsze od innych, uważają się za wyjątkowe, robią w ten sposób karierę (bycie znaną wróżką to chyba też kariera?), czy są pazerne na pieniądze, to różnie może być. Ja osobiście nie korzystam i nie korzystałem z wróżb, numerologii, itd. Jeśli choć trochę się w to wierzy, to można ulec sugestii i zaprogramować swoje życie. Ktoś może usłyszeć, że liczby mówią to i to o jego życiu. Dana osoba może żyć pod dyktando takiej oceny, często podświadomie. Może np. uwierzyć, że ma jakieś cechy charakteru i żyć w przekonaniu, że tak być musi. To może być łatwe. A to guzik prawda. Bóg może wszystko, ze zbrodniarza uczyni świętego, jeśli zbrodniarz będzie chciał, ze złośnika anioła cierpliwości, itd. Także niewierzący mogą ulec takiej przemianie, bo każde dobro jest wspierane przez Dobro. Po co więc zniewalać się tym co powiedzą liczby. Ktoś może usłyszeć, że będzie miał dwie żony. Na początku może to odrzucić i taka wróżba może go nawet zezłościć. Ale po latach małżeństwa, gdy w związku pojawią się konflikty, zainteresuje się miłą koleżanką z pracy, przypomni to sobie. Pomyśli, aha, rzeczywiście wróżka miała rację. I zamiast zacząć pracę nad sobą i związkiem, zamiast uczciwie spojrzeć na siebie i swoje życie, wróżbę z przeszłości wykorzysta do pofolgowania swemu ego i łatwej ucieczki z małżeństwa, porzucenia żony, itd. Takie negatywne scenariusze można mnożyć. Dlatego w swoim życiu odrzucam wszelkie wróżby, numerologię, itd. Przede wszystkim zaś, i dla mnie to jest najważniejsze, wierzę w Boga i Jego głos chcę słyszeć, a nie głos wróżki. Bóg tak zmienił moje życie jak nie zmieniłoby tysiąc najlepszych wróżek. I nie diluję tu kartami do tarota ani talizmanami ;) Pozdrawiam:)
-
Dobry wieczór Wujku:) Tak, droga pokuty. Na czym polega pokuta? Na miłowaniu innych i przebaczaniu im, tego co wydaje nam się, że zawinili przeciwko nam. Dlaczego nie wchodzimy na drogę pokuty? Boimy się całkowitej miłości, całkowitego oddania Bogu, zaufania Mu bez zastrzeżeń i warunków. Nie miłujemy innych całkowicie i nie przebaczamy im bezwarunkowo, bo nie potrafimy zaufać. Brak zaufania do innych jest wyrazem i konsekwencją braku zaufania do Boga. W to wierzę. W moim życiu to działa, gdy pokutuję wybaczając innym urojone przewiny, które w nich widzę, ucząc się kochać bez moich warunków i dodatków, czuję jak zbliżam się do Boga. Życie staje się radosne, krok lekki, oddech swobodny, dni łagodne. Dobranoc :)
-
Do "przypadkiem":) To miód co piszesz. Rozumiem Cię, podobna była też moja droga. Wierzę, że zdążymy obudzić się, bardzo wielu, wszyscy razem, przed iluzją "śmierci", tym dotkliwie nieprzyjemnym złudzeniem opuszczania samego siebie i bliskich. Pozdrawiam i miłego dnia :)