budząc się
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez budząc się
-
Hej do machających łapkami, ślących kwiatki, ziewających, wstających i w ogóle wszystkich. Tez macham do Was łapką ;)
-
Dobry wieczór: ) Do merkaby: Tak, można to tak podsumować. Choć uważam, że Bóg błogosławi nas cały czas. Gdy mu zaufamy to przyjmiemy te błogosławieństwa. W tym jesteśmy zgodni: Bóg jest i oddanie się mu pozwala rozwiązać wszystkie problemy i iść prostą i łagodna ścieżką. Po co pisać więc o czymkolwiek innym? Nie wiem czy w ogóle potrzeba pisać. Ale jeśli już....Odczuwam to tak, że dla wielu osób nie jest wystarczające, gdy usłyszą Bóg jest, zaufaj Mu. W wielu sytuacjach może być to trudne, gdy ktoś jest odwrócony od Boga, gdy miał ciężkie doświadczenia, itd. Gdy ktoś odwrócił się od Boga, bo jego wiara była słaba i zraziło go np. postępowanie kapłanów. Na pewno nikt nie ma monopolu na to jak powinna wyglądać droga do Boga. To - w odniesieniu do każdego - wie Bóg. Wierzę jednak, że można wskazywać innym różne ścieżki, różne sposoby zmiany siebie, przedstawiać różne wyjaśnienia. Być może pozwolą niektórym na nowe przemyślenia, może zainspirują ich do zmiany sposobu patrzenia na Boga i świat. Nie wiem czy to działa przez internet, wiem, że w realnym życiu tak. Dlatego dodaję "nieco więcej", oprócz "ufajcie Bogu". Myślę, że wiesz o co mi chodzi, rozumiesz moje intencje, nawet jeśli uznajesz, że źle wyjaśniam, źle piszę. Pozdrawiam Cię ciepło :)
-
Wzywany do tablicy, muszę się pomądrzyć ;) Dawne legendy mówią, że byli tacy, którzy wstąpiwszy na ścieżkę, odcinali sobie jęzory i wydłubywali oczy. Ja musiałbym sobie odciąć paluchy, żeby nie walić w klawiaturę ;) Ale jakoś nie odcinam :) Może trochę aury w naszym kraju jest jeszcze takiej innej, choć to bardzo się zmienia. Czasami jak wyjdę w spodniach niestandardowych, to niektórzy przyglądają się, a co to za dziwadło. Ale to przecież my kreujemy rzeczywistość! Może z Tobą jest jak ze sławnymi ludźmi. Marzyli o sławie, a gdy ją zyskali to uzależnili się od niej. Równocześnie nienawidzą jej jednak, za to że ukradła im prywatność, itd. Nie mam pojęcia jak to jest z Tobą. Mogę powiedzieć Ci coś takiego. Ty zastanów się nad tym, odrzuć lub sprawdź. Uroda fizyczna ma znaczenie tylko w świecie ego. Nie ma sensu jej odrzucać, nie lubić jej, ale ona jest bez znaczenia. Jeśli sama przestaniesz się oceniać i wartościować według kryterium urody i przestaniesz robić to wobec innych, to problem zniknie. Uroda lub jej brak powoduje, że ludzie widzą siebie i innych jako brzydkich lub ładnych. To oznacza, że widzą się jako różnych. Dobrze wiemy, że tak to działa, że ładnym jest łatwiej, a brzydkim trudniej. Czyli jest to jedno z bardzo licznych kryteriów wartościowania i oceniania innych. Nieprawdziwe. Bo poza maskami, poza ciałem, poza rolami wszelkiego rodzaju, które tu odgrywamy, wszyscy jesteśmy doskonale równi i doskonali. Gdy wartościujemy, tracimy świadomość tej równości. Gdy nauczysz się widzieć bez wartościowania, bez oceniania innych i siebie, między innymi według kategorii fizycznej urody, to zobaczysz, że jako istoty duchowe wszyscy są doskonale piękni i że to jest prawdą, a nie zmienny, nietrwały, chwilowy wygląd fizyczny. Może zająć Ci to chwilę, by nauczyć się tego. Gdy tak będziesz patrzeć na ludzi, to oni to zobaczą, odczują w środku, nawet jeśli nie do końca będą wiedzieć o co chodzi. Odczują, że ktoś widzi ich prawdziwie, widzi gdzieś głęboko w nich prawdę o nich samych, którą oni zapomnieli. Będą czuć, że nie są oceniani, będą czuli się więc swobodnie, poczują się wolni od ciężaru wiecznej gry, poczują, że ktoś uwalnia ich od masek. Jeśli jesteś piękna, to może to być atutem. Np. gdy stara, schorowana, zmarszczona kobieta, zobaczy dużo młodszą, piękną kobietę, która widzi w niej osobę całkowicie równą sobie...wyobrażasz sobie jaką mogłaby odczuć ulgę, jak dobrze mogłaby poczuć się, jak mogłoby to obudzić w niej pamięć właśnie o tym, że jest doskonałą istotą duchową? Wtedy będziesz miała inny magnetyzm, taki który przyjmiesz z wdzięcznością. No to tak na tyle, co mi się mniej więcej wydaje, w świetle tego co napisałaś. Sama to oceń, w swym sercu, usłysz swój wewnętrzny głos. 20 lat przemądrzania masz na myśli? Od 20 lat mniej więcej świadomie pracuję nad sobą. Publicznie wymądrzam się dużo, dużo, dużo krócej i oby jak najkrócej :) Więc póki co FFFFFFFSSSSSSSS -odsysam się od klawiatury i dobranoc :)
-
Przypadkiem, jeszcze jedna ważna rzecz, może teraz najważniejsza. Odwracając się od naszej boskiej natury i Boga, oszaleliśmy, czy może zachorowaliśmy, straciliśmy świadomość co jest prawdziwe. Wracając do Boga, nie można sobie powiedzieć jestem jak Bóg, mogę robić co chcę, etc. Tak można tylko się skrzywdzić. Bo Bóg nie ma ego, Bóg kocha i działa tylko poprzez miłość, dlatego budzenie się do boskiej natury to porzucanie ego, a nie uleganie jego podszeptom. To bardzo istotne. Byli tacy, co pojęli, że mają boską naturę. Potem oddali tę wiedzę w służbę ego i z tego powodu zwariowali albo popełnili samobójstwo. Bywało i tak. Tak więc nie należy skupiać się na tym, że jesteśmy jak Bóg, tylko na tym co przesłania tę prawdę, czyli właśnie na porzucaniu ego :) Gdy będziemy myśleć poprzez ego, że mamy boską naturę, to tylko możemy nieprzyjemnie skomplikować sprawę :) Teraz już dobranoc :)
-
Przypadkiem:) Witaj:) Czy sugeruję? Nie, ja to mówię wprost i nie prawie, tylko zupełnie równych. To jest prostą konsekwencją prawdziwej Miłości Boga. Nie wiem ile masz lat i jakiej miłości masz doświadczenia. Ale myślę, że tak czy inaczej jesteś w stanie wyobrazić sobie miłość dobrych, szlachetnych rodziców, o ile już po prostu nie jesteś takim rodzicem, a może takiej miłości doświadczasz. Czego nie daliby swojemu dziecku? Załóżmy, że mają rożne talenty, wielką urodę, nadzwyczajną inteligencję. Jeśli naprawdę kochają swe dziecko, to czego by mu odmówili? Czy chcieliby by było brzydsze, głupsze, mniej utalentowane? To niemożliwe! Jeśli chcieliby mniej dla swego dziecka, to nikt nie nazwałby ich kochającymi. Raczej zostaliby uznani za emocjonalnie upośledzonych, dysfunkcyjnych. Przypuszczam, że tu się zgodzisz. Jeśli tak, to czemu Bóg miałby być inny, miałby być mniej kochający od kochających ziemskich rodziców? To niemożliwe. Musiał więc nas uczynić równymi sobie. Nie dał jednej rzeczy, bo nie mógł: nie uczynił nas Jego stwórcami. To On jest naszym stwórcą, nie działa to odwrotnie, bo nie może. Nie można być stwórcą swego stwórcy i już. Musi to oznaczać, że po przebudzeniu będziemy tacy jak Bóg, z jednym zastrzeżeniem - będziemy wiedzieli i już nam się nie pomyli, że to On jest naszym Źródłem. Jednak gdy wychodzi się z pomieszania, to ta wiedza i świadomość są radosne i wywołują tylko wielką miłość i wielka wdzięczność dla Boga. Budzimy się do naszej boskiej natury. Dlatego Jezus mówił, że patrzą a nie widzą. Dlatego dawni mistrzowie mówili, że nasza ślepota jest wprost niewiarygodna, siedzimy na tronach, mamy wszelkie skarby nieskończonego sezamu, a zachowujemy się jak żebracy. Pozdrawiam i dobranoc :)
-
Do "dlaczego tak". W odpowiedzi na pytanie o pracę napisałem, że pracy w zwykłym znaczeniu nie traktuję jako pracy, tylko jako element dekoracji, scenografii. Wierzę, że naszym domem jest Niebo. Naprawdę wierzę, bardziej niż mocno. W Niebie jesteśmy wieczni, szczęśliwi, spełnieni. Znaleźliśmy się tutaj przez pomyłkę, niezrozumienie, błąd. Cena jest wysoka, bo tu doświadczamy siebie jako śmiertelnych, słabych, cierpiących, samotnych, chorujących, etc. (nawet jeśli nie zawsze to od czasu do czasu), widzimy cierpienie innych, itd. Tak więc opuszczenie Nieba dla takiego świata jest w pewnym sensie szaleństwem. Jednak możemy wyzdrowieć, co niektórzy nazywają oświeceniem. Wtedy, w procesie zdrowienia, świat staje się miejscem, w którym uczymy się jak wyzdrowieć i poprzez ten proces zdrowienia postrzegamy ludzi, miejsca, zdarzenia, sytuacje. Worek z mięsem to ciało. Jesteśmy w ciele, wielu uważa, że jest są ciałem, że to jest ich istotą, esencją. Natomiast w istocie, tak wierzę, jesteśmy duchem, istotą czysto duchową. Ciało jest jak ubranie, jak maska. Myślenie, że jest się ciałem, to niezrozumienie kim się jest (na marginesie nigdy dość podkreślania, że tej maski nie zdejmuje się przez śmierć, śmierć na ogół pogłębia problem tożsamości, maskę zdejmuje się, umownie to nazywając, przez oświecenie) I takie tam :) Mniej więcej o tym, tak mi się wydaje, jest ten topik :) Pozdrawiam :)
-
C.D. Jeśli chodzi o niejedzenie, to zacząłem proces umysłowy wyzwalania się od idei jedzenia. Bo to, w moim przypadku tak się zawsze dokonuje. Zastosowanie zrozumienia do konkretnych rzeczy, widzenie swojego nieustannego oszukiwania siebie, a potem samo to odchodzi. Rzeczy tego świata nie są złe, jedzenie nie jest złe. Ale dzisiaj wiem, że one wszystkie przeszkadzają mi w zjednoczeniu się z Bogiem i innymi. Mogę to wyjaśnić, jeśli to brzmi dla Ciebie jakoś „źle. I masz rację, w dwóch miejscach nie poczyniłem odpowiednich zastrzeżeń,. Czyniąc z tego samego Tobie zarzuty. Pierwsze miejsce to dowołanie do Kursu i pozbywaniu się ciała. Na ogół pamiętam zastrzec, że nie robi się tego przez śmierć, że śmierć nie jest żadnym rozwiązanie, a wręcz odwrotnie może sprowadzić dalsze sny, dużo gorsze koszmary. Porzucanie ciała odbywa się przez miłość, przez oświecenie. I druga, to jedzenie. Jednej z bardzo bliskich mi osób mówiłem: pamiętaj jak uznasz, że umiesz latać, to nigdy nie skacz z dachu, skacz na dach, co oczywiście ma szerszy kontekst. Jest to tylko literackie ujęcie kwestii, wiedzy o tym co naprawdę możemy i jak to sprawdzić. Tak, porzucanie jedzenia w zwykłym życiu nie ma sensu. Najpierw musi nastąpić rozwój świadomości, oczyszczenie umysłu i posiadanie świadków (świadkowie pozwalają nam odróżnić nasze fantazje o nas od tego co naprawdę możemy), że to się dokonuje. Porzucanie jedzenia w takim stanie umysłu nigdy nie spowoduje żadnych negatywnych konsekwencji: niekontrolowanego chudnięcia, słabości, apatii, etc. Wystarczy więc, że ktoś nie je dzień czy dwa (pomija świadome, krótkotrwałe głodówki oczyszczające) i odczuwa negatywne efekty, to znaczy, że to anoreksja i chciejstwo, a nie wyzwolenie. Wyzwolenie (wyzwalanie się) zawsze przynosi tylko pokój, radość i dobre stany i konsekwencje w nas i w świecie wokół. Pozdrawiam Cię serdecznie :)
-
Dziękuję Merkaba:) Filmu nie ma (:
-
Dzień dobry :) Do "skończcie z tą licytacją". Wybacz ohmmmmmmmmmmmmmmm, że pozwolę sobie zabrać głos także w Twoim imieniu :) Mam nadzieję, że ujdzie mi to płazem ;) Nie sądzę byśmy ohmmmmmmmmmmmmmmm i ja prowadzili tu jakąś licytację, każdy z nas, jak każdy człowiek w tym świecie, mamy jeszcze ego i przy okazji sobie syfony porobimy. Ale sądzę, że i dla Niego i dla mnie jest zupełnie jasne, że nie po to się kontaktujemy. Przy okazji poobtłukujemy się kijkami, mając z tego pewną radochę, ale wiemy z kim rozmawiamy i nie to jest celem. Zresztą byli tu ludzie, którzy dużo mniej ulgowo mnie traktowali niż ohmmmmmmmmmmmmmmm, jeśli chodzi o formę i sposób "osądzania", i na to nie reagowałem tak jak w stosunku do niego. To o czym rozmawiamy z ohmmmmmmmmmmmmmmm, tak ja to widzę, to ostateczne dyskusja w jednym umyśle, dyskusja, która toczy się od dawna, ale teraz przed przebudzeniem może czy nawet musi ożyć, pt.: realizm vs idealizm. Nie jest to dyskusja filozoficzna. Nie, jest bardzo, bardzo praktyczna. Niektórzy uważają, że świat jest ok, że tylko źle go postrzegamy, że gdy obudzimy się, to wszystko będzie w porządku. Będziemy widzieć inaczej i cudownie. To jest oświeceniem. Zajmuję skrajne stanowisko, tak będzie, ale to jest etap przejściowy, bo świata nie ma, jest oszustwem, jest iluzją. Gdy widzimy w nim cierpienie, to dlatego, że osądzamy, wartościujemy, itd. Gdy zaprzestajemy osądu, świat rzeczywiście staje się cudowny, ale to wciąż jest halucynacja, wciąż jest sen. Przemieniony z koszmaru w cud, ale wciąż sen. Dlatego idę dalej i mówię, musimy się obudzić ze świata formy. Jeśli chcemy poznać siebie, to nie możemy śnić, nawet cudownych snów. A rzeczywistość jest jeszcze cudowniejsza. Bo budząc się budzimy się do naszego rzeczywistego bytu, jakościowo dokładnie takiego samego jak byt Boga. Ale to jest kompletnie bezforemne i dlatego całkowicie niemożliwe do pojęcia słowami. Jesteśmy nieskończonością, a każda forma jest ograniczeniem nałożonym na nieskończoność. Nawet już w tym świecie można zrozumieć jak to działa. Gdy myślimy myśl po myśli, tak jak w zwykłym codziennym życiu, jest to niesamowicie powolny proces. Gdy umysł (ohmmmmmmmmmmmmmmm, jak piszę umysł, Ty czytaj byt) oczyszcza się z myśli, osądów wartości, to już w tym świecie, zaczyna się inny, niesamowity sposób odbioru świata, proces innego "postrzegania" (w cudzysłowie, bo to jest pozazmysłowe, czyli nie poprzez jakiekolwiek zmysły). Jest to rodzaj pozazmysłowej, wielowymiarowej percepcji. Niewiarygodnie szybszej w stosunku do zwykłego umysłu. Dlatego w porównaniu z tym, stan nieoświecającego się umysłu, to stan zawężonej świadomości. To jest coś podobnego do poznania. Wciąż jednak widziane są formy i dlatego to nie jest poznaniem. Jest to ograniczone przez formy. Gdy świat form zostanie całkowicie porzucony, wówczas umysł poznaje. Nie ma no to słów. Można zupełnie alegorycznie powiedzieć, że myśli nieskończoną ilość myśli w nieskończonej liczbie wymiarów z nieskończoną prędkością. Alegorycznie, bo to nie są myśli w żadnym ziemskim rozumieniu. Wtedy umysł/byt jest sobą i poznaje siebie. I wtedy realizuje swoją prawdziwą funkcję: boską kreację. Taki umysł/byt jest całkowicie miłujący, tylko taki umysł/byt jest zdolny do całkowitej, bezwarunkowej miłości. Dopiero w takim umyśle/bycie istnieje całkowita komunikacja i dlatego dopiero w tym stanie nie ma samotności. Jest tak, bo Bóg jest taki, a my jesteśmy dziećmi Boga, stworzonymi na Jego obraz i podobieństwo. I każdy sen, to sen o byciu poza domem, poza Bogiem i nie ma znaczenia jak cudowny jest to sen. Natomiast ohmmmmmmmmmmmmmmm prezentuje, tak to zrozumiałem, stanowisko "realistyczne" (na pewno realistyczne w porównaniu z idealizmem, o którym piszę)I o tym w rzeczywistości rozmawiamy z ohmmmmmmmmmmmmmmm, choć może ohmmmmmmmmmmmmmmm widzi to inaczej i rozmawia, niegrzeczny figlarz, o czymś jeszcze :) Z każdego punktu widzenia innego niż skrajny idealizm, o którym piszę, to co piszę, wszystko, będzie przesadą. To oczywiste. Pozdrawiam serdecznie:)
-
Ohmmmmmmmmmmmmmmm! I jeszcze jedno wyjaśnienie, w dużej mierze także dla innych, czy przede wszystkim dla innych, bo cały czas mącisz ludziom w głowach. Nie trzeba przejść przez doświadczenie by nastąpiła transcendencja. Mam na to dowody w życiu ludzi wokół mnie. Poza tym co to miałoby oznaczać? Jakie doświadczenie? Wszystkich ludzi? Seksu? Mordowania? Wojny? Rozumiesz? To jest kompletnie bez sensu. Świat ma naturę iluzji, snu. By się obudzić nie jest konieczne przeżycie jakiegoś doświadczenia we śnie. Wystarczy zdać sobie sprawę, że to sen, zrozumieć co się dzieje dookoła i chcieć się obudzić. Tak jak w zwykłym śnie. Nie trzeba mieć jakichś doświadczeń we śnie by się z niego obudzić. To co piszesz świadczy tylko o jednym i to jasno wynika z Twoich postów: Ty chcesz mieć jeszcze doświadczenia we śnie, Ty chcesz jeszcze śnić. I by to zracjonalizować, by nie powiedzieć sobie tego wprost, że nie chcesz jeszcze obudzić się, robisz z tego teorię. I przy okazji wmawiasz to innym ludziom. Dlatego jesteś mącicielem. Pozdrawiam :)
-
do "Do ohmmmmmmmmmmmmmmm". Tak, zgadzam się, jeśli ma pisać to co do tej pory, lepiej niech nie pisze. Rozumiem ludzi, którzy piszą o piekle i bronią swojej wizji świata. Bardzo trudno jest nie wierzyć w piekło, widząc świat dookoła. Rozumiem ludzi, którzy sami się oszukują, racjonalizując swoje upadki. Jednak wyjątkowo szkodliwe jest mówienie: kradnijcie i cudzołóżcie, bo to nie ma znaczenia. Oto do czego sprowadza się mądrość wypowiedzi ohmmmmmmmmmmmmmm. Takie oto mądrości podobają Ci się, ciekawe dlaczego? Niech mówi to do siebie, ale niech nie pisze publicznie, że to nie ma znaczenia. Jest to skrajna postać relatywizmu, która świadczy o wyjątkowym samozakłamaniu. Dużo pseudomądrych słów by przekazać innym: nie ma znaczenia czy kradniecie i cudzołożycie, bo wszystko jest ok. Usłyszał, że to nie ma znaczenia i z mądrości zrobił brednie, powtarzając je jak mantrę. To nie ma znaczenia, gdy okiem buddy lub świętego patrzysz na świat i widzisz, że inni poza pozorami, poza iluzyjnym charakterem naszej rzeczywistości są buddami i świętymi. I budzisz w nich ich świętość. Tylko w tym sensie nie ma znaczenia. Mówienie ludziom - możecie kraść, to nie ma znaczenia, jest bełkotem i okrucieństwem najgorszego gatunku ignorantów. Złe etycznie uczynki przesłaniają promienną i radosną rzeczywistość. Ten kto się w nich pogrąża, choć w swej pierwotnej, prawdziwej naturze nadal jest święty, to wpada w ułudę, w której będzie cierpiał, bo sam ześle na siebie cierpienie. Kradnąc będzie żył w świecie złodziei i będzie okradany, cudzołożąc będzie żył w świecie zdrady i będzie mu się wydawało, że w różnych formach jest zdradzany. To on sam będzie siebie okradał, sam siebie będzie zdradzał. Ale dla niego będzie to realny świat. Ludzie reklamujący wśród nieoświeconych i niebudzących się złodziejstwo, cudzołóstwo i gniew, przykrywający tym swoje własne słabości, używający w tym celu pozornie mądrych wywodów, faktycznie lepiej by w ogóle nie otwierali ust, dopóki nie przejrzą na oczy. I faktycznie lepiej żeby ze mną nie dyskutował, jeśli będzie tu judził ludzi do złych uczynków. Umysł jest bezgraniczny i dlatego 30 batów na goły tyłek można dostać wszędzie ;)
-
Witaj AprilSkyy! Nie uważam się za osobę przebudzoną, lecz budzącą się (chociaż gdybym 10 czy 15 lat temu miał wgląd w obecne stany mojego umysłu, to może i uznałbym się, błędnie, za przebudzonego). W moim przypadku to jest wieloletni proces, na który złożyło się bardzo, bardzo wiele rzeczy. Nieustanne spekulacje intelektualne, ciągła kontestacja, liczne lektury, medytacja, badanie świadomości i stanów umysłu, badanie swojego życia pod względem etycznym, próbowanie szukania szczęścia w różnych sposobach życia. To ciągły proces, w czasie którego, na zasadzie selekcji negatywnej, odrzucałem po kolei bardzo wiele różnych idei, dotyczących szczęścia i celu życia. Kluczowa była determinacja i uczciwość wobec siebie. Nie udawałem przed sobą (przed innymi tak), że oto jestem spełniony, że jest ok. Nawet gdy momentami moje życie toczyło się bajkowo, to zaglądałem w głąb i widziałem, że wciąż czegoś brakuje, że zadowolenie nie jest szczęściem. To wszystko było męczące, czasami bardzo, dla mnie samego i dla moich bliskich, życie z kimś, kto nieustannie kwestionuje wszystkie drogi życia, kto nawet gdy życie układa się lepiej niż można by oczekiwać, pyta się: po co to wszystko, gdzie jest sens, jaki jest cel. A nawet gdy słyszałem rozsądne odpowiedzi, które mnie zadowalały, to sprawdzałem je w życiu, w moim życiu. Gdy nie działały, uznawałem, że nie są dobre lub że to nie moja droga. Chciałem czuć szczęście w środku, a nie czytać o nim, czy wypowiadać słowa na temat szczęścia. Wiele, wiele lat temu maiłem kilka momentów czystości umysłu, przy których mój codzienny umysł wydawał się być gnijącym szambem. Widziałem się jakby w przekroju, swój umysł, duszę. To było straszne. Patrzenie na to było okropne. Widziałem jak oszukuję, jak beznadziejnie pogrywam, każde kłamstwo, bez żadnego znieczulenia. Równocześnie cudowne było odczucie całkowitej czystości, wiedziałem, że jest to jest prawdą. Chwile czystości mijały, wgląd mijał i nie miałem pojęcia co z tym zrobić. Nie widziałem już prawdziwie. Wiedziałem tylko, że jestem zakłamany sam wobec siebie i że płacę za to wysoką cenę. Im dalej od wglądu, tym bardziej znów się pogrążałem w nieświadomości. Ale znałem kierunek. Wiedziałem, że to samooczyszczenie jest najważniejsze, bo bez tego zrujnuję wszystko. Wiedziałem jedno, muszę dojść do takiego stanu umysłu, by był zawsze. Lata mijały i coraz lepiej widziałem swoje mechanizmy, ale wciąż nie miałem nad nimi kontroli. Momentami doprowadzało mnie to do skrajnej rozpaczy. Ale podnosiłem się i wierzyłem, że dam radę, że nic innego nie ma tak naprawdę sensu. Wciąż jeszcze jakiś kurz jest, ale już wiem, mam pewność, ze uda się. Poza tym rzeczywiście to co czuję teraz w porównaniu z tym co było kiedyś, mógłbym nazwać oświeceniem. Żyłem w okropnej ciemności ego, teraz czuję już światło i wolność, choć to jeszcze nie koniec drogi. Co do wskazówek. Spróbuję, a Ty je odrzucisz albo sprawdzisz. Najpierw trochę wstępu. Dziesiątki razy spekulowałem kiedyś czym jest oświecenie, próbowałem je sobie wyobrażać, wymyślałem koncepcje raju. Oświecenia nie da się wyobrazić. Już te echa, które do mnie docierają, mówią mi o tym jasno. Ale raj Miałem okres, gdy całkowicie uwalniałem wyobraźnię i wymyślałem raje. Co byłoby rajem? Wszystkie koncepcje odrzucałem, nie czułem w nich raju, bezgranicznego szczęścia. Aż kiedyś to przyszło do mnie. Zobaczyłem miejsce, w którym ludzie kochają się. Nie tak jak w związkach damsko-męskich, nie jak w jakichś ziemskich relacjach. Wyobraziłem sobie (czy raczej zesłano mi tę wizję, a może to wspomnienie naszego domu uwolniło się na moment w formie dla mnie wówczas zrozumiałej), że jest miejsce, w którym każdy jest całkowicie kochany i akceptowany, bez żadnych warunków. Wszyscy traktują się z najwyższym szacunkiem, ale z ogromną radością z kontaktowania się ze sobą. Nikt nie jest wykluczony. Każdy kocha każdego. Odczułem jak wspaniałe byłoby to miejsce, wolne od wszelkich gier. Wszelkiego napięcia. Wiedziałem, że to jest odpowiedź. Zamknij oczy i wyobraź sobie: idziesz a każda napotkana osoba, każda istota, kocha Cię, a Ty kochasz wszystkich. W oczach każdego widzisz bezgraniczną miłość, która jest także odbiciem Twojego spojrzenia. Nikt nie czepia się Ciebie, nie chce Cię uwięzić, każdy pragnie Twego spełnienia, Twej wolności. Nie musisz zabiegać o miłość, nie musisz jej gonić, bo ona po prostu jest, jest wszędzie. Kochasz każdego. Wejdź w to tak głęboko jak potrafisz. Myślę, że to jasne, ale dodam, może dla innych: to jest całkowicie wolne od seksu, nikt nie jest redukowany do obiektu seksualnego, nikt nie jest przedmiotem dającym przyjemność zmysłową. Nie. Jest tylko czysta, krystaliczna miłość. Nikt nikogo nie krzywdzi i nie wykorzystuje, bo każdy kocha i chce szczęścia innych. Choć potem nieraz myliło mi się wszystko i to mocno, to coraz lepiej rozumiałem, że oświecenie nie jest czymś indywidualnym. Idea samotnego oświecenia jest fałszywa. Dla mnie dziś jest to całkowicie jasne. Miałem na tyle dużą wyobraźnię, że czasami wyobrażałem sobie, że jestem Bogiem. I co? Mogłem spełnić wszystkie swoje potrzeby i zachcianki. Mogłem kreować wszechświaty i co z tego? Po co mi to by było gdybym czuł, że jestem sam? Po co? Rozumiałem więc, że chciałbym by ktoś był. Ale kto? Kogo bym stworzył? Dopóki fantazjowałem, że byłby to byt, nad którym mógłbym zapanować, że byłby doskonały, ale ja miałbym nad nim kontrolę, to nie było to. Czułem, że to nie byłoby bycie razem z kimś, ale bycie z niewolnikiem, ze sługą. Ten byt, by bycie z nim miało sens, musiałby być całkowicie równy, tak samo wolny i o tych samych właściwościach. Tylko tak można dzielić z kimś radość bycia razem. Gdy całkowitą wolą dwóch zupełnie wolnych bytów, jest bycie razem. Nie ocenianie. Można uwolnić sie od osądu, doznawać spokoju i może z tego nic nie wynikać. Wiem to, bo doznawałem takich stanów. Świat przestaje być miejscem cierpienia, ale jest jakby niczym. Wszystko jest jak kolorowe wzory, zmieniają się, falują, zachwycają. Wielowymiarowy kalejdoskop, za którego obrazami jest . pustka. Wolność od oceniania, osądu, to dzisiaj dla mnie warunek wstępny otworzenia się na miłość. Gdy oceniam widzę fałszywie. Gdy tylko nie oceniam, to jakbym przestawał widzieć, nie ma nic, są obrazy, ale nie ma treści, nie ma znaczenia, nie ma sensu. Gdy nie oceniam i patrzę i chcę zobaczyć w innych ich doskonałość, ich miłość, wtedy pojawiają się lśnienia oświecenia. Radość, pokój, energia, wolność, spełnienie, wieczność. Może o to chodzi? Pozdrawiam serdecznie :)
-
Do "czy ty nie widzisz że ludzie":owszem odpowiedziałem, bardzo precyzyjnie w wielu postach. Tyle, że uogólniłem odpowiedź.To tak jak ktoś by nie wierzył w teorię grawitacji. Ktoś inny by mu odpowiedział, przedstawiając teorię w sposób ogólny i pokazując jak ma ona zastosowanie do całej klasy zjawisk. Ktoś nie zrozumiał odpowiedzi i mówi: "ale nie wyjaśniłeś jak teoria grawitacji działa w przypadku gdy spada lekkie piórko kolibra". Czy to znaczy, że teoria grawitacji nie wyjaśnia tego? Nie, to znaczy, że pytający (czy nie wierzący w teorię) nie zrozumiał uogólnionej odpowiedzi. Każde cierpienie w pewien sposób zsyłamy na siebie sami, choć możemy i najczęściej doświadczamy cierpienia jako spowodowanego przez coś zewnętrznego. Wyjaśnię to jeszcze raz. Bóg jako doskonały, wszechmocny i miłujący nie stworzył zła i cierpienia. To czego Bóg nie stwarza nie istnieje. Gdy odwracamy się od Boga, to w pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że odczuwamy ogromne poczucie winy. Tak jak ktoś odwróciłby się od całkowicie miłującej go, czułej, troskliwej, delikatnej matki, która była zawsze dobra, bez wyjątku. Czyż nie jest podobne, a nawet jeszcze bardziej dramatyczne (bo Bóg jest nieskończenie lepszy od najlepszej matki) odwrócenie się od Boga? Mając ogromne poczucie winy, karzemy się. Mamy umysły stworzone przez Boga, a więc o niewyobrażalnej mocy i to pozwala nam na stworzenie świata, w którym widzimy nieprzewidywalne zło, które nas atakuje, w niezliczonej liczbie form. Tak właśnie karzemy sami siebie. To jest bardziej wieloaspektowe, ale to jest absolutnie kluczowy wątek. Czy matka z przykładu powyżej, chciałaby karać swoje dziecko za to, że jej nie rozumie, ze coś mu się pomyliło? Czy odczuwałby satysfakcję, że dziecko tuła się po świecie, odcięte od jej miłości i z rozpaczy i poczucia winy pije, choruje i cierpi? Nie. I tak samo jest z Bogiem. Wyjaśniałem już to wcześniej, ale mogę jeszcze raz. Brak szatana, to że go nie ma, czy to, że ktoś w niego nie wierzy, nie oznacza w najmniejszym stopniu zgody na zło, na czynienie zła. Wręcz odwrotnie, zrozumienie wszechdobroci i całkowitej miłości Boga, który nie stwarza zła i nie karze, powoduje jedynie całkowitą chęć czynienia dobra. Z miłości do Niego, z wdzięczności za Jego niewyobrażalną miłość, za Jego dobroć. Całkowitą chęć pokazania Mu wdzięczności poprzez czynienie tego czego On od nas oczekuje: czynienie dobra i miłowanie bliźnich. Czy to wyjaśnienie jest zrozumiałe? Nie musisz w nie wierzyć, ale możesz zastanowić się nad nim. Możesz zastanowić się dlaczego w nie nie wierzysz? Czy dlatego, że jest złe, podłe? Dlatego, że jest sprzeczne z codziennym doświadczeniem? Czy dlatego, że przez całe życie byłeś uczony/a czegoś innego i trudno jest Ci rozstać się z tym? Powiedz, dlaczego? Pozdrawiam.
-
Do Chinota: nie jestem z żadnej sekty, nie jestem związany z żadną organizacją. Kwestia Kursu wywiązała się w rozmowie z jedną z osób na tym topiku. Nikogo nie namawiam do czytania Kursu. A książka nie jest sektą :) Choć oczywiście niektórzy manipulanci zrobią sektę z wszystkiego. Oczywiście masz też rację, że ze wszystkiego można zrobić ideologię. Natomiast wiara w Boga to wolność od wszelkiej ideologii, także religijnej :) Bóg to w ogóle nie jest lsd :) Pisałem o tym na tym topiku: najdoskonalszym testem wiary w Boga jest miłowanie innych ludzi. I zrozumienie, że inni nas nie ranią, że ranią siebie. A chęć widzenia w innych tych, którzy nas atakują i ranią, to chęć widzenia w nich winy, co jest co nieco sprzeczne z wiarą w Boga :) A co do szatana, to na tym wątku już ta rozmowa się odbyła, choć była nieco jednostronna. Oprócz wklejania linków nie usłyszałem odpowiedzi dlaczego to co piszę jest nielogiczne i sprzeczne z wiarą w Boga. Nie usłyszałem najprostszych wyjaśnień na najprostsze pytanie. Bóg nie stworzył szatana, bo miłość nie stwarza zła, skąd więc wziął się szatan, którego Bóg nie może kontrolować? Itd. Można zajrzeć do wcześniejszych postów. Wydaje mi się, że wyznawcy Jezusowej nauki o miłości bliźniego, zamiast wyzywać, mogliby tym, których uważają za zagubionych, odpowiedzieć z sensem na ich pytania, porozmawiać z minimum szacunku dla innych ludzi : Czyż nie? Pozdrawiam i dobranoc:)
-
I taka jedna uwaga. Ile w Was musi być lęku, że na wzmiankę o jednej książce piszecie (to do Tych, którzy tak piszą): to samo zło, to opętanie, róbcie tak dalej a zwariujecie. Jak bardzo musicie się bać? I nie podajecie żadnych argumentów, żadnej rozmowy, nic. Tylko krzyki. Jedna osoba, która podała cytaty, wyrwała je z kontekstu, dokonując manipulacji, co wyjaśniłem we wcześniejszych postach. Tak wiem, w dawnych czasach spalono by mnie i mi podobnych na stosie, nieprawdaż? To taka droga do Boga według niektórych: "albo idziesz z nami, albo jesteś sekciarzem, głupkiem, opętanym przez szatana, odszczepieńcem, nie ma innej słusznej drogi niż nasza." Oto miłość bliźniego, oto jej rozkwit :) Choć jestem osobą ekstremalnie wręcz wierzącą w Boga, to wiem, że dzięki ateistom i ruchom laickim zawdzięczam to, ze jednak na stosie nie spłonę, że mogę czytać co mi się podoba i rozmawiać z kim chcę. Dziękuję Ci Panie za moich braci ateistów :)
-
Do "do autora". Czy to co pisałem nagle stało się w Twoich oczach głupie? Co powoduje taką zmianę? Jakie moje słowa? Co tak naprawdę oceniasz? Czy treść uznawana za niegłupią może nagle okazać się głupia, skoro ani jeden przecinek nie uległ zmianie? Tylko dlatego, że autor powiedział, że przeczytał jakąś książkę? Może zmianę spowodowało to, że ludzie których uznajesz za autorytety źle mówią o Kursie? Czytałeś Kurs? Zastanów się nad tym wszystkim uczciwie, odpowiedz na te pytania, może dowiesz się czegoś ważnego o sobie. A jeśli chcesz to wszystko Ci wyjaśnię, odpowiem na Twoje pytania i wątpliwości. I taka jeszcze refleksja. Ilu katolików narzeka, że tyle ludzi chodzi do kościoła, wychodzi z niego i dalej u nich krucho z miłością bliźniego? Przemiany świata idą w tą stronę by każdy miał zrozumienie i miłość w sobie, by nie szukał ich w starych murach, zakurzonych księgach. Byśmy kochali, a nie mówili o miłości. Opór jest duży. To proste. Bo gdy to się dokona, nie będą potrzebne hierarchie, żadni pośrednicy między nami a Bogiem, między nami a miłością. To nas uzdrowi. Wiele, wiele rzeczy nie będzie potrzebnych, lekarze, psychologowie, leki, i wiele, wiele innych. Oczywiście, że jeśli ludzie przywiązani są do tego by ktoś nimi sterował, by nie musieć myśleć i żyć samemu, mogą bać się takich przemian. Ale jeszcze bardziej boją się ci, którym wydaje się, że staną się zbędni, jak właśnie wszelcy pośrednicy między nami a Bogiem. Tak nie będzie, bo każdy jest niezbędny. Ale jako doskonałe dziecko Boże, jako doskonały i miłujący byt. Rola z którą się utożsamił nie jest tym. Nie reklamuję tu Kursu. Zapytany, odpowiedziałem o ważnych momentach w moim życiu. Znaleźli się tacy, którzy usłyszeli: Kurs cudów i od razu "zaatakowali", ewidentnie zresztą dając dowody, że go nie czytali. I stąd wywiązała się rozmowa o Kursie. Tylko to. Myślę, że trzeba być bardzo negatywnie nastawionym, żeby widzieć w tym reklamę, etc. Pozdrawiam :)
-
W drodze do Boga :) Ten topik będzie jeśli go nikt nie zlikwiduje, i będę tu obecny. W razie czego mam Twój mail. Udanego i szczęśliwego wyjazdu :) Pozdrawiam :)
-
Tak, owszem, cudów. Cudów miłości. Gdy zrozumiesz i wdrożysz Kurs, doświadczysz ich. Choć pewnie nie jest to jedyna droga :) Wtedy też przychodzi zrozumienie, że nie ma innych cudów, niż cuda miłości. NIc oprócz miłości nie jest cudem :) Cóż, jeśli wezwanie do miłości jest złem, to co dla Ciebie jest dobrem? Straszenie piekłem i szatanem? Pozdrawiam
-
Do "W drodze do Boga". Sądzę więc, że już nie potrzebujesz tego topiku :) Bardzo cieszę się:) Poprowadzi Cię Kurs :) Już masz wszystkie narzędzia do samodzielnego "zrobienia" ekstraktu Bóg 100% :) Pozdrawiam :)
-
Kalina! Jeszcze uzupełnienie do poprzedniego postu. Oceniając w ramach towarzyskich gier, możesz tez i powinnaś, jesli chcesz isć tą drogą, szukać zawsze dobrych stron wszystkiego, zwałszcza jesli chodzi o inne osoby. I proszona o ocenę możesz prezentopwać taki punkt widzenia. Wtedy z gry towrzyskiej przejsziesz do nauki, siebie i innych. Będziesz uczyć, że nie ma ludzi złych, niedobrych, etc. Pozdrawiam :)
-
Drogi Merkabo :) Syn składany w ofierze? Wszechmocny Bóg wymagający ofiary krwi? O czym Ty piszesz? Czym to się różni od wierzeń dawnych pogan składających krwawe ofiary swym bogom? Tamci przynajmniej składali na ołtarzach zwierzęta, ewentualnie niewolników, a nie własne dzieci. Idea ofiary - to pogańskie echa. Wszechmocny Bóg, który oczekuje rekompensaty za bluźnierstwa? Ludzie rozwinięci duchowo, nie obrażają się za wyzwiska i nie oczekują rekompensat i przeprosin. Istota boska, która obraża się na mniej od niej rozwinięte swiadomości? Jak można taką małostkowość przypisywac istocie boskiej? I to co zawsze - gniew Wszechmocnego Boga. Na co miałby się gniewać? Chyba na siebie, że stworzenie mu nie wyszło :) Że kreacja jakaś nieudolna. To wszystko nazywa się projekcją - przypisywanie Bogu ludzkich cech i przywar. Co do upadku wiary. Wiesz, kiedyś ludzie wierzyli bardzo mocno, nie mieli wątpliwości co do istnienia Boga. Ateiści kończyli na stosach i w zasadzie to takich nie było. I co? Brodzili we krwi, szalał patriarchat, gnębili kobiety i wszelkie mnniejszości, wszelkich ludzi czymś różniacych sie od nich, byli kompletnie obojętni na cierpienia zwierząt, mieli ograniczone horyzonty, prowadzili wojny religijne, i nie tylko, szalał wyzysk i zniewolenie biedaków przez możnych. O te czasy chodzi, te czasy mocnej wiary? Cóż to była za wiara, która pozwalała na to wszystko? Nie ma żadnego upadku wiary. Bo nigdy żadnego okresu wiary nie było. Była tylko jedna wielka manipulacja, której dokonywano poprzez religie i wiarę. Kończy się ten okres. Kończy się okres pośredników w zdobnych szatach, manipulujących ludżmi dla swej korzyści. Kończy się okres ciemności. Nadchodzą czasy prawdziwej wiary. Wiary wynikającej ze zrozumienia kim jesteśmy, czym jest życie na ziemi, jaki jest jego cel i Kim jest Bóg. Wiary prawdziwej, która wyzwoli ludzi z umysłowej niewoli, niewoli strachu, wiary krzewiącej tolerancję, miłość, życzliwość, współczucie, dobro, radość, równość wszystkich istot. Czasy wiary w Boga, który jest Miłoscią, a nie okrutnym i niezrozumiałym sędzią, który skazuje na wieczne potępienie własne dzieci, własne stworzenie. Nikt juz tego nie zatrzyma. Nikt nie powstrzyma Boga, który chce być znany i rozumiany, który nie chce by Jego własne dzieci wierzyły, że jest tajemniczy, okrutny i niezrozumiały i modliły się do karykatualnych, siejących trwoge wyobrażeń o Nim. Miłość nie chce być już mylona z nienawiścią. Dołącz do tego, do czego i tak się dołączysz. Zobaczysz jak na Twych oczach swiat się przekształca i znika jego zatrważający wizerunek, który propagujesz. Nie strasz sam siebie, a przestaniesz widzieć wokół trwogę. Nie strasz karą, a przestaniesz sam sie jej bać i będziesz czynił dobro nie ze strachu, lecz z miłości. Pozdrawiam Cię :)
-
Do merkaba: jeszcze jedno, nie możesz usłyszeć głosu Boga w sobie oznacza w Kursie, jest to bardzo, bardzo czytelnie wyjaśnione: nie możesz usłyszeć głosu Boga w sobie tylko dla siebie. Nie mozesz usłyszeć głosu Boga tylko w sobie. Kurs mówi: zbawienie nie jest tylko dla ciebie. Zbawienie jest dla wszystkich, dlatego Bóg, gdy słyszysz Go w sobie, mówi do Ciebie ale i dla innych, byś miłował bliźnich. Dlatego musisz też usłyszeć, że Bóg mówi w innych, bo nie jesteś wyjątkowym wybrańcem, bo wszyscy są doskonale równi. Myślę, że dla każdego tutaj będzie już jasne jak zmanipulowałeś, swiadomie lub nie , przeslanie Kursu. Pozdrawiam Cię serdecznie :)
-
C.D. Ze śmiercią nie można sobie poradzić. Można tylko ukryć przed sobą swój ból. Można sobie poradzić tylko w jeden sposób przez wiarę. Poprzez wiarę w Boga i zrozumienie, że śmierci tak naprawdę nie ma. Wiarę, że Ci który umarli, odeszli tylko chwilowo. I że spotkamy ich znów. Od nas zależy jak szybko. Jak szybko oświecimy swój umysł. Bo nie ma gwarancji, że spotkamy ich znów, gdy umrzemy. Jest to raczej nieprawdopodobne. Spotkamy ich, gdy uwolnimy się z niewoli ego. I tak będzie. Jak napisano w Biblii: śmierć zostanie pokonana ostatnia. Śmierć to centralny mechanizm ego, to kluczowy element w urojonym ataku na Boga, Dawcę wiecznego życia. To śmierć szepcze do nas przez całe życie od mnie nie uciekniesz, tylko ja jestem pewna. Ale to ego szepcze tak. To my sami sobie to mówimy i to ucieleśniamy, by labirynt, który stworzyliśmy był zagmatwany, przerażający i dawał gwarancję, że nie wrócimy do Boga. Ale ego nie może mieć racji, nie może mieć racji myśl przeciwna Bogu. W końcu rozwieje się w nicość, wróci tam skąd przybyła. Im szybciej uwolnimy się od ego, tym szybciej zobaczymy, że śmierci nie ma. To jeden z motywów, chyba najważniejszy, który spowodował, że ta praca stała się dla mnie najważniejsza. Kocham i dlatego nienawidzę śmierci, nie cierpię tej ohydnej idei, że muszę się rozstać z tymi, których kocham. Nie znoszę tej myśli. I nigdy jej nie zaakceptuję. Wiem, że zobaczymy zmartwychwstanie wszystkich, choć nie wiem w jakiej formie. Na końcu forma straci jednak znaczenie. Nastąpi moment przejścia, w którym będziemy widzieć jak my i wszyscy, których kochamy przechodzą do świata bezforemności, w którym będziemy wiedzieć i czuć, że są, w którym na zawsze będziemy z nimi w bliskości i radości, o której świat nie ma pojęcia. Ale zapomnimy nasze ziemskie role, bo zapomnimy zły sen. Bo w Niebie nie pamięta się koszmarów o byciu poza Niebem. Wszystko złożyło się na to, że jestem tu gdzie jestem i rozumiem to co rozumiem. Gdy z punktu zrozumienia patrzysz wstecz, to widzisz, że byłaś prowadzona cały czas, że każde zdarzenie, każda spotkana osoba, wszystko prowadziło Cię do zrozumienia, do Boga. Widzisz, że był obecny w każdej sytuacji, w każdej chwili, a Ty tylko decydowałaś czy Go słuchać czy nie. Nie da się tego opisać. Widzisz to wtedy umysłem, wielowymiarowo. Ale był punkt przełomowy. Bardzo dużo już wtedy rozumiałem intelektualnie, choć zupełnie nie potrafiłem wcielić tego w życie. W momentach wglądów, i nie tylko, przez wiele lat mówiłem do Boga (gdy akurat w niego wierzyłem): Jesteś Bogiem, możesz wszystko, rozumiem, że nie da się Ciebie wyrazić słowami, ale dla Ciebie nie ma rzeczy niemożliwych, proszę wyjaśnij mi to wszystko słowami. Nie wiem jak mam do Ciebie dojść. Jeśli istniejesz, to masz mi przysłać księgę, masz mi to wyjaśnić. Rozumiesz? Jeśli tego nie zrobisz, to nie ma Cię, nie istniejesz. Czasami skamlałem, czasami wrzeszczałem. Widziałem jak dużo rozumiem i jak to nie zmienia mego życia. Medytowałem, w pewnym okresie po trzy godziny dziennie. Coś się zmieniało, ale powoli. To nie było to. Cierpiałem, bo bałem się, ze nigdy nie zrozumiem naprawdę. Bałem się, że nie zdążę. I jasno widziałem, że jeśli nie zrozumiem, to będę jeszcze dużo cierpiał, będę widział śmierć bliskich. To było dziwne, bo choć rozumiałem bardzo dużo intelektualnie, dzięki wielu wglądom, niestającemu zastanawianiu się, lekturom, nieustannym poszukiwaniom, choć zmieniałem się, to wiedziałem, że to jeszcze nie to, że to za mało. Bo widziałem, że nie jestem w stanie zmienić siebie tak jakbym chciał, wciąż krzywdziłem jakoś bliskich, i bałem się, że prawdziwa przemiana zajmie mi dziesięciolecia, albo tysiące lat, kolejne życia. Nie miałem na to ochoty, najmniejszej. I wtedy pojawiła się książka. Nie od razu. Wiem jak dziwnie do mnie przyszła. Wiem, że cudem jest, że jej nie odrzuciłem. Dlatego najpierw przeczytałem gdzieś krótki cytat, który mnie bardzo zaintrygował. Miałem wtedy strasznie antykościelne nastawienie i choć czytałem mistyków chrześcijańskich, to nomenklatura chrześcijańska trochę stawała mi ością w gardle. Ta książka to Kurs Cudów. To niesamowite co się działo, gdy zacząłem ją czytać. Nie da się tego opowiedzieć. Czytałem ją i czułem ją w swoim umyśle, czułem jak zazębia się z całym moim umysłem, klik, klik, klik. Nagle ruszyła maszyneria, która czułem, że jest, ale nie wiedziałem jak do niej dotrzeć. Nie potrafię tego wyjaśnić. To nie było zwykłe zrozumienie: aha, to tak jest, eureka. Nie. Czułem umysłem, ale jakby fizycznie, jak treść książki i mój umysł łączą się. Idealnie, jak tryby dopasowane do siebie co do atomu. Czułem jak każdy ząb każdego trybu mojego umysłu zazębia się z każdym zębem każdego trybu książki. Czułem to całym swoim jestestwem. Niejasny, mglisty obraz nagle wyostrzył się. Wszystkie wątpliwości, najmniejsze, znalazły odpowiedź. Ta książka znała mnie lepiej niż ktokolwiek na świecie, lepiej niż ja sam siebie. Znała moją przeszłość. Moje wszystkie rozterki, wszystkie moje brudy najstaranniej skrywane. Wiedziała o mnie wszystko! Szok i ulga. Ulga i szok. W dodatku książka równocześnie i natychmiast zazębiła się z moim życiem, z tym co działo się w tym momencie, gdy zacząłem ją czytać. Zaczęła mnie prowadzić i odpowiadać na konkretne sytuacje, które aktualnie się działy. Natychmiast całkowicie uwierzyłem w Boga. Oczywiście jeszcze miałem mocne ego, jeszcze sporo czasu musiało upłynąć nim do końca pojąłem co jest do mnie mówione. Ale to był przełom, wiedziałem już, że to jest to życie, że to koniec wątpliwości Że muszę tylko nauczyć się Kursu. To był pierwszy cud, który jasno zobaczyłem przed oczami, choć wcześniej miałem wiele niezwykłych wglądów In cudownych zdarzeń. Czułem już w rękach linę ratunkową. Bardzo wyraźnie. Tej książki nie napisał człowiek. Mam co do tego kompletną pewność. Zresztą jej historia jest taka, że została podyktowana w umyśle osobie, która była pracownikiem naukowym na amerykańskim uniwersytecie i miała raczej ateistyczne nastawienie. Przeczytałem w życiu masę książek, filozoficznych, religijnych, powieści, poezji, psychologicznych, itd. Nigdy, żadna książka nie była tak logiczna i spójna. Nawet w drobnej części. Nigdzie nie ma tak jasnego przekazu. Tak jednoznacznego. Wiem, że byłem do niej przygotowywany. Latami studiowałem buddyzm, pisma mistrzów zen, mistyków. W tej książce z całkowitą jasnością zobaczyłem jedność przekazu, to samo mówili mistrzowie zen, mistycy, Budda, Jezus, różne dzieła w przebłyskach wynikających z Bożej inspiracji. Ale nikt i nigdy nie powiedział tego słowami w tak jasny, precyzyjny, klarowny, logiczny sposób. Mam co do tego jasność. Kurs zmienił moje życie zupełnie. Kiedyś smakowałem poematy zen, ale nie rozumiałem ich. Smakowałem słowa. Dzisiaj są chwile, godziny, całe dnie, i to narasta, gdy jestem w poemacie zen, moje życie tym jest! Gdy czuję, widzę, jak wszystko pokrywa blask wieczności, może raczej echo tego blasku, ale to wystarczy by mieć pewność. Kiedyś zupełnie nie rozumiałem miłości, choć bardzo się starałem kochać. Dzisiaj coraz lepiej Ją rozumiem. Wiem jak to jest, gdy nagle kocham obcego, brzydkiego, zagubionego człowieka. Gdy odczuwam do niego ogromną, nieskończoną tkliwość i czułość, gdy widzę jego życie i potrzeba pomocy wszystkim ludziom przepełnia mnie jak ogromna , oceaniczna fala. Gdy jedyną potrzebą jest szczęście innych. Gdy łzy lecą mi ciurkiem z ulgi, szczęścia, że potrafię jednak kochać, i ze smutku, że widzę niedolę innych. Nie potrafiłem sobie kiedyś nawet tego wyobrazić, mimo, że miałem wyjątkowo bujną i kreatywną wyobraźnię. Nie potrafiłem przeczuć choćby czym jest prawdziwa miłość. Takiej miłości mam tylko krótkie chwile. C.D.N.
-
c.d. Co jest też bardzo ważne (to „odmiana i konsekwencja pierwszego filaru). Tak naprawdę każdy mój gniew, każda moja złość, w końcu uderza we mnie. Zawsze. Często ze zwielokrotnioną siłą. Wiem to bez cienia wątpliwości. Widziałem to w swoim życiu bardzo wyraźnie, widziałem w wizjach, objaśniono mi to słowami. Nie chcę się katować, nie chcę sam sobie robić krzywdy, nie chcę sam na siebie zsyłać cierpienia. Nie. Już bardzo nie chcę. Chcę miłości, to mam dawać miłość. Wtedy będę widział miłość. Jeśli daję cokolwiek innego, to nie widzę miłości. A gdy nie ma miłości, to cierpię. Gdy nie doświadczam miłości, to doświadczam swoich pomysłów na zastąpienie jej moimi ideami. Wtedy czuję ból we wszelkiej postaci, fizycznej i psychicznej. Wtedy choroby czają się, gotowe skoczyć mi do gardła i powalić, wtedy znów wraca świat chaosu, wtedy boję się o bliskich, bo ucieleśniam w swoim życiu wizję świata bez miłości, a więc dotyka on wszystkiego co widzę Wtedy zaczyna się zejście do piekła. Ja już nie chcę piekła. Każdy gniew, każda złość, to brutalny atak na samego siebie. Ta brutalność i kierunek ataku nigdy nie są widoczne. Bo kto świadomie atakowałby siebie w brutalny sposób? Nikt. Dlatego nasz świat jest niezrozumiały. Dlatego wydaje się, że bez przyczyny spotykają nas nieszczęścia, choroby, złe przypadki. Ale tak nie jest. My tylko nie rozumiemy prawdziwego związku przyczynowo-skutkowego. Nie widzimy jak wszystkie nasze drobne złe myśli, wszystkie spojrzenia bez miłości, wszystkie nasze „ja mam rację, każda chwila złości, każda chwila gniewu, wracają do nas skumulowane w postaci śmierci, chorób, bólu, problemów, samotności, niespełnienia. Wiem, że tak jest. Jest to dla mnie tak wyraźne, jak dla Ciebie to co widzisz wokół. Jestem tego nawet bardziej pewien, niż Ty rzeczywistości wokół siebie. Nasza zbiorowa, skumulowana złość, suma naszych wszystkich złych myśli, suma naszej zbiorowej nienawiści przybiera formę zbiorowych wypadków, wojen, problemów gospodarczych, kataklizmów. Jednak widzenie w kimś błędu. Mówienie mu, chorujesz, cierpisz,to sam jesteś sobie winien, to dalsza okrutna gra ego. Tak, robi tak, ale nie zasługuje na niechęć i obojętność (która jest zamaskowaną formą nienawiści). Jest zagubiony i zasługuje na całkowitą miłość, a nie na nasze „racje, które teraz przenieśliśmy na inny poziom, metafizyczny i oświeceniowy. To znów byłoby ego. Tak każdy robi sobie to sam. Ale gdy widzisz 10 letnie dziecko z domu dziecka, albo z patologicznej rodziny, tnące się żyletką, to potępisz je? Osądzisz? Nie, taka sytuacja rodzi tylko współczucie i chęć pomocy. Gdyby rodziła co innego, to byłoby potworne, prawda? Cierpiący ludzie, nawet jeśli jest to stary, umierający na raka esesman, to w istocie takie dziecko, takie bardzo samotne, bardzo cierpiące, całkowicie autodestrukcyjne dziecko. Gdy to się widzi i rozumie, to co można innego czuć niż współczucie i chęć pomocy? Widzisz już jak wszystko się zazębia, jak powoli, każdy element układanki wskakuje na swoje miejsce. Tak jest. Bóg jest. Moja wdzięczności dla Niego jest bezgraniczna. Budzi mnie z koszmaru, zawiniętego w ładne opakowanie. Zawiniętego po to by mógł trwać dłużej, bym dłużej się oszukiwał, dłużej ciął, dłużej cierpiał. Ale już tak nie będzie. Bóg zmieni wszystko. C.D.N.
-
Do „w drodze do Boga Dzień dobry Piszesz, że jesteś osobą impulsywną i że nie wiesz co się z Tobą ostatnio dzieje. Rozumiem, że impulsywna byłaś zawsze, ale ostatnio jakby bardziej temu ulegasz? Przyjmę takie założenie. Pierwsza kwestia: to jest cudowne, że możemy dowolnie zmienić się. Mądre opowieści o tym, że nie można zmienić charakteru a już na pewno temperamentu, można włożyć między bajki. Byłem kiedyś super impulsywny. Jak coś chciałem, to natychmiast, jak coś mi się nie podobało, od razu dopadała mnie irytacja, zniechęcenie i złość. Gdy coś mnie złościło, to czasami wręcz wybuchałem atakami złości. Echa tego prześladowały mnie do niedawna, w jednym obszarze życia (ale rozumiem dlaczego tak się działo, to już też minęło). Dzisiaj pewnie trudno byłoby uwierzyć jak ogromnym złośnikiem byłem. Twoje przemiany mogą być i zapewne będą dużo szybsze niż moje. Jedyna rada to pracować nad sobą. Może pomoże Ci to: wiem, że gdy złościłem się, to zawsze było za tym jasne założenie (choć często milczące): ja mam rację, wiem jak powinno wyglądać to czy tamto, ludzie są durni, bo nie rozumieją prostych rzeczy i tego co do nich mówię. Za każdym gniewem, każdego człowieka jest takie założenie, w takiej czy innej formie, ale jest. Przyglądając się uważnie swemu życiu, stwierdziłem jednak, że co z tego, że uważam, że mam rację w tak wielu obszarach i dziedzinach, skoro życie nie wygląda tak jakbym chciał. Po co mi ta moja racja? Widziałem też, jak założenie, że w czymkolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji mam rację, powoduje konflikty i nieumiejętność widzenia innych osób, ich racji. Gniew i złość oślepiają. Naprawdę oślepiają na innych ludzi. Gniew to esencja ego to okropne w istocie odczucie: „mam rację, ja, ja mam rację, ale nikt tego nie widzi i nie rozumie, jestem sam w swoje racji, co za kretyni. Dzisiaj wiem, wiem, wiem, że myliłem się we wszystkim, we wszystkich założeniach. Przykład. Miałem dość skomplikowaną i zagmatwaną sytuację rodzinną. Uważałem, że wiem dlaczego tak jest. Uważałem, że wiem jakie inni popełniają błędy, i złościłem się na nich. Ciągle wyjaśniałem swój punkt widzenia, żeby wreszcie do cholery mnie zrozumieli. Jest to przedziwne. Gdy spojrzy się na to „światowo, to miałem rację. Każdemu byłem w stanie przedstawić mój punkt widzenia i przekonać do swej racji, w książkach dotyczących funkcjonowania rodziny, w książkach psychologicznych znajdowałem potwierdzenie swoich racji. Nie działało jednak posiadanie racji, przekonywanie do niej innych i złoszczenie się, że nie są w stanie jej zrozumieć. Bałem się też przyszłości, jak rozwinie się ta sytuacja, bo według logiki świata miałem czego się obawiać, zdecydowanie tak. Idąc jednak drogą, którą idę, powoli zacząłem sobie odpuszczać, zrozumiałem, że oceniam według swoich kryteriów, jestem ślepy na innych, nie potrafię wczuć się w sytuacje innych ludzi. Gdy całkowicie uwolniłem sytuację od swojej oceny, od swoich osądów i racji, ona uległa zupełnemu przekształceniu, zupełnej odmianie. Rozwinęła się w optymalnym kierunku, w najlepszy sposób dla wszystkich uczestników sytuacji! Zobaczyłem jak wszystkie moje wątpliwości znalazły odpowiedź, w momencie gdy przestałem ciągle tworzyć te wątpliwości. Zobaczyłem więcej. Zobaczyłem, że ja kreowałem problemy swoim posiadaniem racji. Blokowałem drogę do najlepszego rozwiązania, które zawsze zapewnia Bóg. Więcej, zobaczyłem jak wielki ciężar nakładałem na innych swoją racją. Bo „światowo jakąś tam rację miałem. I osoba, na którą złościłem się, jakoś to wiedziała, ale nie potrafiła się zmienić, była przygnieciona ciężarem mojej racji. Wszystko takie było. Sam stwarzałem wszystkie problemy, wszystkie od A do Z. Od największych do najmniejszych. Dziś widzę to z krystaliczną klarownością. Miałem nawet takie sytuacje, gdy świadomość rozwijała mi się skokowo, oczywiście był to wynik wieloletniej drogi, skumulowany w danym momencie. Nagle patrzyłem wielowymiarową świadomością, czy wielowymiarowym umysłem i widziałem jak będzie wyglądać przyszłość. Nie w postaci obrazów. To jest taki zupełnie inny stan, zupełnie pozazmysłowego widzenia bezpośrednio umysłem. Wiedziałem, że jak pójdę drogą A, drogą moich racji, to one wszystkie się sprawdzą, czyli problemy które widzę, problemy które przewiduję będą wzmacniać się, ucieleśniać, aż w końcu zniszczą mnie. Jak pójdę drogą B, odpuszczę swoje racje, powiem jedyną uczciwą rzecz jaką mogę powiedzieć „nie wiem, to wszystko się ułoży. I tak było. Gdy mijał stan wielowymiarowego „widzenia, zgrzytałem zębami, bo wiedziałem, że zobaczyłem prawdę, prawdę o tym, jak stwarzam wszystkie problemy, ale byłem tak niepewny: „no ale ja widzę co się dzieje, przecież mam rację, przecież to wiem. A co zobaczyłeś przed chwilą? A co już rozumiesz? I odrywałem się od swoich racji, jak plaster od skóry, przylepiony kropelką. Och, jak ja kiedyś kochałem mieć rację, posiadanie racji to było moje życie. Oddawałem to Bogu. Nie byłbym w stanie oderwać się od posiadania racji. Tak często było to kompletnie przeciwne wszystkiemu czego nas uczy świat, doświadczeniu życiowemu, wszystkiemu co znałem. Ale wiedziałem, że rację chce mieć ego i tylko ego. Nawet Bóg nie zna pojęcia posiadania racji, choć zna Prawdę,, bo ją stwarza! Wiedziałem, że ego mnie zniszczy. I za każdym razem, gdy uwolniłem się, oczywiście dzięki Bogu, dzięki Niemu tylko, od racji, to czułem jak uwalniam się od ciężaru. Cieszyłem się, że nie miałem racji. Czułem jak zwiększa się moja wolność. Ja, megaloman, człowiek, który każdemu udowadniał, że nie ma racji, na ogół bardzo inteligentnie i z wielką siłą przekonywania, człowiek który nie wyobrażał sobie, że może nie mieć racji, nie jeden raz uwolniony od ich ciężaru, stałem, lekki i wolny, i dziękowałem Bogu: Boże jak szczęśliwy jestem i bezgranicznie Ci wdzięczny, że nigdy nie miałem racji, że pokazałeś mi to i uwolniłeś mnie. Gdy wręcz frunąłem w poczuciu odzyskiwanej wolności, o jakiej nie miałem wcześniej pojęcia, to z ekstazą wymawiałem te słowa: „ Myliłem się co do wszystkiego, jakie to cudowne, jakie to cudowne, że nie miałem racji. Jakim piekłem byłaby rzeczywistość, gdyby okazało się, że w czymkolwiek miałem racje, czyli, że ego nie myliło się. I tak już zostało To jeden filar zrozumienia, który uwolnił mnie od złości. Drugi wynika z innej perspektywy. Jeżeli wiem to co wiem. Jeżeli, Bóg jest miłością, jeżeli wiem jak bardzo myliłem się we wszystkim, jeżeli wiem ile wysiłku musiałem włożyć w zmianę siebie, a i tak to przede wszystkim Bóg mnie zmienił i uwolnił, bo sam bym tego nie zrobił, jeżeli widziałem ile razy, pomimo mej wiedzy i pewności co do tej wiedzy, upadałem, bo dawałem pole ego, to jak mogę złościć się na innych. Jak? Jak? Jak mogę nie patrzeć na nich tylko ze zrozumieniem? Mylą się co do tego jak wygląda świat, mylą się co do Boga. Ale przecież wiem dlaczego. Bo gdy poznajesz siebie, to poznajesz w istocie wszystkich ludzi i wszystkie stworzenia. Bo wiesz, że każdy, poza milionami pozornych różnic, jest taki sam. Wiesz, że każdy tęskni i marzy o miłości, o świecie bez bólu i śmierci. I w tym każdy ma rację. Gdy zasłonił przed sobą świat miłości, to żyje w lęku i pomieszaniu. W tej wiedzy nie ma racji, co jest też zadziwiające, choć logiczne. Nie ma ego. Bo ta wiedza zawsze pochodzi od Boga. Ego jest takie, że nawet jak coś przeczyta i zapamięta, a ktoś o tym nie wie, to gdy może o tym powiedzieć co wie, to ma taka satysfakcję jakby wymyśliło to samo. Czuje się w jakiś sposób lepsze. W wiedzy od Boga nie ma żadnego poczucia bycia lepszym. Wręcz odwrotnie jest uczucie całkowitej równości z innymi. Gdy obudzono mnie z koszmaru, a widzę, że bliski mi brat czy siostra obok mnie wciąż śni koszmary, to czy budząc jego/ją mogę mieć poczucie wyższości, bycia lepszym czy innym, dlatego że obudziłem się chwilkę wcześniej? To niemożliwe, to byłby absurd. Dlatego w wiedzy dawanej przez Boga nie ma cienia ego, cienia odczucia bycia lepszym, pierwszym, etc. Oczywiście ego chciałoby się przylepić i do tego, może mieć jakieś podrygi, i byli tacy, co w tym miejscu mu ulegali. Ale nie ma sensu. Znów przywoływać piekło? Mam cieszyć się z tego i czerpać z tego satysfakcję, że tak głośno wrzeszczałem w lęku i strachu, w paraliżującej tęsknocie za szczęściem i miłością, że w końcu usłyszałem Odpowiedź? Może z tych, których spotykam, ja wędruję tu najdłużej, może na swój sposób byłem najbardziej upośledzony, najdłużej znosząc ego? (choć tak też nie jest, ale jeśli chcę czuć się lepszy, to właśnie może tak jest?). Jak mogę się więc złościć? Jak? Czy gdyby ktoś, z moją obecną świadomością 15 lat temu przyszedłby do mnie i złościł się, to czy pomógłby mi? Jak? Dzisiaj złoszczenie się na ludzi to dla mnie jak kopanie leżących, jak bicie tych, którzy proszą o miłość, ale będąc zagubionymi, proszą w dziwnych, pogmatwanych formach. Którzy są po prostu zagubieni i błądzą w ciemnościach. Każdy atom złości to mój upadek. Dzisiaj w końcu rozumiem, wiem to w sobie sobą, nie tylko słowami. Mój gniew nigdy, w żadnej sytuacji nie jest uzasadniony. Gniew zawsze pochodzi z ego. Co jest też bardzo ważne (to „odmiana i konsekwencja pierwszego filaru). Tak naprawdę każdy mój gniew, każda moja złość, w końcu uderza we mnie. Zawsze. Często ze zwielokrotnioną siłą. Wiem to bez cienia wątpliwości. Widziałem to w swoim życiu bardzo wyraźnie, widziałem w wizjach, objaśniono mi to słowami. Nie chcę się katować, nie chcę sam sobie robić krzywdy, nie chcę sam na siebie zsyłać cierpienia. Nie. Już bardzo nie chcę. Chcę miłości, to mam dawać miłość. Wtedy będę widział miłość. Jeśli daję cokolwiek innego, to nie widzę miłości. A gdy nie ma miłości, to cierpię. Gdy nie doświadczam miłości, to doświadczam swoich pomysłów na zastąpienie jej moimi ideami. Wtedy czuję ból we wszelkiej postaci, fizycznej i psychicznej. Wtedy choroby czają się, gotowe skoczyć mi do gardła i powalić, wtedy znów wraca świat chaosu, wtedy boję się o bliskich, bo ucieleśniam w swoim życiu wizję świata bez miłości, a więc dotyka on wszystkiego co widzę Wtedy zaczyna się zejście do piekła. Ja już nie chcę piekła. Każdy gniew, każda złość, to brutalny atak na samego siebie. Ta brutalność i kierunek ataku nigdy nie są widoczne. Bo kto świadomie atakowałby siebie w brutalny sposób? Nikt. Dlatego nasz świat jest niezrozumiały. Dlatego wydaje się, że bez przyczyny spotykają nas nieszczęścia, choroby, złe przypadki. Ale tak nie jest. My tylko nie rozumiemy prawdziwego związku przyczynowo-skutkowego. Nie widzimy jak wszystkie nasze drobne złe myśli, wszystkie spojrzenia bez miłości, wszystkie nasze „ja mam rację, każda chwila złości, każda chwila gniewu, wracają do nas skumulowane w postaci śmierci, chorób, bólu, problemów, samotności, niespełnienia. Wiem, że tak jest. Jest to dla mnie tak wyraźne, jak dla Ciebie to co widzisz wokół. Jestem tego nawet bardziej pewien, niż Ty rzeczywistości wokół siebie. Nasza zbiorowa, skumulowana złość, suma naszych wszystkich złych myśli, suma naszej zbiorowej nienawiści przybiera formę zbiorowych wypadków, wojen, problemów gospodarczych, kataklizmów. Jednak widzenie w kimś błędu. Mówienie mu, chorujesz, cierpisz,to sam jesteś sobie winien, to dalsza okrutna gra ego. Tak, robi tak, ale nie zasługuje na niechęć i obojętność (która jest zamaskowaną formą nienawiści). Jest zagubiony i zasługuje na całkowitą miłość, a nie na nasze „racje, które teraz przenieśliśmy na inny poziom, metafizyczny i oświeceniowy. To znów byłoby ego. Tak każdy robi sobie to sam. Ale gdy widzisz 10 letnie dziecko z domu dziecka, albo z patologicznej rodziny, tnące się żyletką, to potępisz je? Osądzisz? Nie, taka sytuacja rodzi tylko współczucie i chęć pomocy. Gdyby rodziła co innego, to byłoby potworne, prawda? Cierpiący ludzie, nawet jeśli jest to stary, umierający na raka esesman, to w istocie takie dziecko, takie bardzo samotne, bardzo cierpiące, całkowicie autodestrukcyjne dziecko. Gdy to się widzi i rozumie, to co można innego czuć niż współczucie i chęć pomocy? Widzisz już jak wszystko się zazębia, jak powoli, każdy element układanki wskakuje na swoje miejsce. Tak jest. Bóg jest. Moja wdzięczności dla Niego jest bezgraniczna. Budzi mnie z koszmaru, zawiniętego w ładne opakowanie. Zawiniętego po to by mógł trwać dłużej, bym dłużej się oszukiwał, dłużej ciął, dłużej cierpiał. Ale już tak nie będzie. Bóg zmieni wszystko. C.D.N.