budząc się
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez budząc się
-
Do szatan atakuje cały czas :) Film, do którego odsyłasz, nie gniewaj się, jest bardzo, bardzo infantylny. Z punktu widzenia wiary w Boga chciałoby się powiedzieć, że jest wręcz śmieszny. Dzieci na koloniach straszą się w podobny sposób :) Urąga elementarnej logice. Uważasz, że Bog nie jest logiczny? W istocie ten film to obraz rozszczepionego umysłu, umysłu, który wierzy w Boga, który stwarza zło. To obraz umysłu opanowanego przez lęk. Żyjącego w głębokim napięciu. Pomijając to, że prawdopodobnie ludzie, którzy wyprodukowali ten film są kompletnymi manipulantami. Jest to bardzo prosta wiedza: ludźmi przestraszonymi łatwo jest manipulować i łatwiej jest im sprzedawać rózne rzeczy. Bardzo chciałbym byś poznał/a uczucie wolności od strachu :) Poznasz zresztą, kwestia jak szybko. Gdy choćby przez kilka sekund byłabyś/byś całkowicie uwolniona/y od lęku, natychmiast zrozumiałbyś, jak bardzo sam/a przed sobą ukrywasz Boga i miłość. Przypomnisz sobie wtedy ten filmik i będziesz się śmiać, zdziwiony/a i rozbawiona/y, że kiedyś straszyłaś/łeś się czymś takim. I wtedy zrozumiesz, że sam/a atakujesz się cały czas. Pozdrawiam :)
-
Do szatan atakuje cały czas :) Film, do którego odsyłasz, nie gniewaj się, jest bardzo, bardzo infantylny. Z punktu widzenia wiary w Boga chciałoby się powiedzieć, że jest wręcz śmieszny. Dzieci na koloniach straszą się w podobny sposób :) Urąga elementarnej logice. Uważasz, że Bog nie jest logiczny? W istocie ten film to obraz rozszczepionego umysłu, umysłu, który wierzy w Boga, który stwarza zło. To obraz umysłu opanowanego przez lęk. Żyjącego w głębokim napięciu. Pomijając to, że prawdopodobnie ludzie, którzy wyprodukowali ten film są kompletnymi manipulantami. Jest to bardzo prosta wiedza: ludźmi przestraszonymi łatwo jest manipulować i łatwiej jest im sprzedawać rózne rzeczy. Bardzo chciałbym byś poznał/a uczucie wolności od strachu :) Poznasz zresztą, kwestia jak szybko. Gdy choćby przez kilka sekund byłabyś/byś całkowicie uwolniona/y od lęku, natychmiast zrozumiałbyś, jak bardzo sam/a przed sobą ukrywasz Boga i miłość. Przypomnisz sobie wtedy ten filmik i będziesz się śmiać, zdziwiony/a i rozbawiona/y, że kiedyś straszyłaś/łeś się czymś takim. I wtedy zrozumiesz, że sam/a atakujesz się cały czas. Pozdrawiam :) <stopka></stopka>
-
Witaj mm..:) Nie chciałbym tutaj udawać psychologa i jakoś mądrzyć się za bardzo. NIe powiem Ci zrób tak i tak, to będzie dobrze. Nie powiem Ci kto ma rację. Mogę Ci powiedzieć jak to widzę, a Ty zastanów się sama. Powiem co wynika z mojego doswiadczenia, ale nie wiem czy to akurat jest dobre dla Ciebie. Ok? Dla mnie słuchanie wewnętrznego głosu jest bardzo ważne. Nawet powoli psychologowie dochodzą do tego, że istnieje coś takiego (choć nie nazywają może tego glosem wewnętrznym), że najczęściej pierwsze spontaniczne decyzje są najcelniejsze, lepsze od takich wynikających z długich analiz. Oczywiście są osoby, które zagłuszają w sobie ten wewnętrzny głos i mają zamieszanie. Podam Ci przykład z mego życia. Kiedyś mój Tata bardzo był przeciwny pewnej mojej bardzo ważnej życiowej decyzji. Wiedziałem, że ma trochę racji. Ale nie było mowy bym go posłuchał. Po paru latach sprawdziły się jego przepowiednie. Czy to znaczy, że zrobiłem źle? Nie. Błąd, który wówczas popełniłem, nauczył mnie niesamowicie wiele, takich rzeczy, których mój Tata nie byłby w stanie mi przekazać i powiedzieć o nich. Ten błąd, ze względu na to, że chciałem z niego wyciągnąć naukę, był jedną z kluczowych dobrych decyzji w moim życiu. A z owoców tego błędu korzystam do dzisiaj. Oczywiście ważne było to, że byłem na tyle uczciwy by chcieć widziec w tym swój błąd i by chcieć zrozumieć jego istotę i wyciągnąć wnioski. Z tym związana jest kolejna kwestia. Wedlug mnie rodzice mają zawsze błędne mniemanie, że są w stanie ustawić życie dziecku i dobrze doradzić. Bardzo, bardzo rzadko tak się dzieje. Jest jeden prosty test. Czy życie rodziców jest życiem, które im wyszło, z którego są zadowoleni i czerpią satysfakcję? Czy można czerpać naukę z ich życia? Czy sa wzorem. Czy mogą o sobie powiedzieć z ręką na sercu: tak, moje życie czyni mnie szczęśliwym i spełnionym człowiekiem? Dzieci, które żyją z nimi, wiedzą jaka jest prawda o rodzicach. Jeśli odpowiedź jest negatywna, rodzice raczej pchają wózek zwany życiem, gorzej lub lepiej sobie radząc, nie są ludźmi spełnionymi, radosnymi i szczęśliwymi, to powinni unikać ustawiania życia dzieciom. To proste: jesli sami sobie nie doradzali najlepiej, to jaka jest szansa, że są w stanie dobrze doradzić innym ludziom? Można powiedzieć, że ok, ale oni wiedzą jakie błędy popełnili i chą tą wiedzę przekazać. To kłamstwo. To tak jak ktoś kto chciałby odnieść sukcesy w sporcie, poszedłby do słabego, przegranego zawodnika, by on go trenował, na tej podstawie, że może zrozumiał jakie błędy popełnił w trakcie kariery. To byłoby nieporozumienie. Nikt rozsądny nie budowałby kariery, wybierając sobie za trenera przegranego. Ok, mogę posłuchać przegranego, jesli rosądnie powie mi o swoich błędach i przekonująco wyjaśni jak ich unikać. Mogę to ewentualnie wziąć pod uwagę. Ale nie uczynię go swoim trenerem. Dlaczego w życiu miałoby być inaczej? (oczywiście z rodzicami może być problem taki, że oni, pomimo, że nie są szczęśliwi i spełnieni, nie uznają się za przegranych, nie chcąc tego widzieć, mówią takie jest zycie, jeszce zobaczysz, co jest w istocie programowaniem dziecka na takie samo przegrane życie). Kolejna kwestia. Jesli posłuchałbym Taty, ale moje życie nie uczyniłoby mnie szczęśliwym, to już zawsze bym myślał, po cho... lerę słuchałem Ojca, po co się ugiąłem, gdybym go nie posłuchał to moje życie wygladałoby inaczej. Wolę popełniać własne błędy, chyba że ktoś mi naprawdę rozsądnie wyjaśni co robię źle, mądrze wyjaśni. I można zawsze zadać takie pytanie doradzającemu: ok, załóżmy, że zrobię tak jak mówisz, to mam pytanie, ty doradzasz, ty wiesz, czy ty bierzesz w związku z tym odpowiedzialność za tę decyzję i za to jak ona wpłynie na moje zycie? Czy jesli nie będę z tym szczęśliwy/a, to czy ty weźmiesz ode mnie to poczucie porazki, poczucie przegranego zycia. Bo zgadzam się, że będę się słuchać ciebie i twoich decyzji, ale pod jednym warunkiem: Ty bierzesz za nie odpowiedzialność, ty w swoim życiu poniesiesz negatywne konsekwencje tych decyzji. Czy jestes to w stanie zrobić? Człowiek o minimum rozsądku w odpowiedzi na takie pytania przestaje narzucać swą wolę. Jeśli nie przestaje to znaczy, że jest zaburzony, jest dysfunkcyjny, a po co słuchać dysfunkcyjnej osoby? Rodzice mogą doradzać dorosłym dzieciom na zasadzie dzielenia się swoimi doświadczeniami, obawami, przemysleniami, ale nie na zasadzie, że oni wiedzą lepiej jak powinno wyglądać życie innej osoby. Jest o tym tysiąc uroczych familijnych filmów klasy B (tytułów nie podam, jak to z takimi filmami, nie pamiętam). Tak to widzę, ktoś może widzieć to inaczej. I jest jeszcze jedna kwestia. Na ile Twoja Mama jest szczera z Tobą. Może jest tak, że uważa utrzymywanie Ciebie za ciężar dla siebie, ale nie potrafi Ci tego powiedzieć. Może spróbuj z Mamą porozmawiać o tym wszystkim bardzo szczerze. O tym jak Ty to widzisz, o tym o co jej w istocie chodzi. Jesli jest to kwestia kosztów Twojego utrzymania, to może nie być to miłe dla Ciebie, ale musisz zrozumieć, że ludzie często są zmęczeni życiem, i próbują na różne, często nie najlepsze sopsoby zmniejszyć sobie ten ciężar. W takim przypadku pomyśl jak Ty możesz Mamie ulżyć, jak ograniczyć swoje wydatki do minimum. Szczerość musi działać w obie strony. I kwestia czy czekasz na wymarzoną pracę jak na mannę, czy raczej aktywnie, wkładając w to serce. To tez rozważ. I pilnie słuchaj swego głosu, bo może szukasz księcia z bajki, który nigdy nie przyjedzie, i nie zauważysz całkiem niezłego hrabiego, który tak naprawdę dla Ciebie byłby lepszy. Bądź w stosunku do siebie uczciwa. A z punktu widzenia tego w co ja naprawdę wierzę, to zawierz Bogu, jeśli w Niego wierzysz. Jeśli naprawdę to zrobisz, to rozwiązania przyjdą do Ciebie same, wszystko zacznie samo sie układać. Co więcej może się okazać, że te rozwiązania będą najgenialniejsze, bedą proste, eleganckie, a może nawet dowcipne. Bóg tak działa. Tylko nie możemy Mu przeszkadzać, natężając sie w realizacji własnych planów. Nie oznacza to, że nic nie robimy. Działamy, tylko nie przywiązujemy się do swoich planów, swoich założeń. Wtedy zaczynamy dzialać na luzie, z pewną beztroską nawet, wiedząc, że Bóg ma najlepszy plan. Z kolei rozluźnieni, lepiej słyszymy i widzimy jak działa Bóg, co do nas mówi. Wtedy pozwalamy Bogu zdjąć z nas ciężar trosk, stajemy się radośniejsi, milsi dla siebie i innych. Gdy jestesmy rozluźnieni, ale nie "luzaccy", na pewno wiesz o co mi chodzi, radośni, ale nie wesołkowaci, wtedy ludzie także na nas lepiej reagują. Bóg dział kompletnie wielowymiarowo. Trzeba Go ujrzec w działniu, byb to zrozumiec. Ale trzeba mu pozwolic działać. Dzisiaj wszystko odaję Bogu i to działa. Ale też trzeba w sobie odróżnić oddanie czegoś Bogu, od oszukiwania się, że się oddało. Jesli powiesz, chcę pracę w takiej fimie, ma wyglądać tak, albo chcę pracę w takiej branży, to nie będzie to oddanie Bogu. Oddanie Bogu to: działaj, prowadź mnie, bo ja naprawdę nie wiem co jest dla mnie dobre. Po oddaniu ważne jest nie wsadzanie kija w szprychy, czyli niby oddaliśmy, ale jednak wiemy, że tak i tak byłoby lepiej. Ok. Tak sobie tu popisałem. Pogdybałem. Posnułem różne myśli. Może coś z tego weźmiesz, może nie. Słuchaj siebie, w Tobie są odpowiedzi dla Ciebie, a nie we mnie. Jedyny sens tego postu jest taki, byś lepiej sluchała siebie. Byś popatrzyła w siebie i lepiej słyszała głos Boga w sobie. Kierownikiem Twego życia jesteś Ty i tylko Ty. Ty masz nad nim wszelką władzę, bo dał Ci ją Bóg dając Ci wolną wolę. Patrz na wszystko dookoła i słuchaj uważnie, Bóg mówi też przez innych ludzi. Mówi cały czas. Ale Ty podejmujesz decyzje dla siebie. Także decyzje o tym by słyszeć głos Boga lub nie. By Jemu pozwolić kierować lub nie. Nikt nie może żyć za Ciebie i podejmować dezycji za Ciebie. Może, ale nie zrobi tego dobrze, chyba, że Będzie to Bóg. Pozdrawiam :)
-
PS. Książki nie czytałem. Dobranoc/Dzień dobry :)
-
Do EDKA WĄSA :) Nie przebudziłem się. Wiem to na pewno. Mam tego liczne dowody. Nie można przebudzić się samemu. To jest klucz do zrozumienia oświecenia. Bóg jest miłością. Przebudzenie do Boga, to przebudzenie do milości. Robienie czegoś dla siebie i samemu jest stanem nieznanym miłości. I to wszystko co wiem i czym się dzielę, to tylko podstawa do tego by wreszcie otworzyć się na miłość. Jestem w necie od jakiegoś czasu. Już wtedy intelektualnie wiedziałem to co wiem, ale często była to tylko wiedza intelektualna (pomimo, że różne wglądy i doświadczenia mam od wielu, wielu lat). Pomimo tej wiedzy, na ogół, obok chęci jej przekazania, była chęć prezkonywania i posiadania racji. Teraz mam zdecydowanie inne intencje i co najważniejsze już potrafię je dość wyraźnie odróżniać. Ale do tej pory pojawia się chęć mądrzenia się. Najczęściej już piszę z serca, z czystymi intencjami, ale czasami po napisaniu pojawia się zadowolenie ego, jaki ja ku.... mądry jestem. Żałosne to, bo wiem, że nic nie wiem sam z siebie. Wszystkiego po kolei uczy mnie Bóg i inni ludzie. Cierpliwość i miłość moich bliskich jest nieoceniona. Ale wiem, że pomagają mi wszyscy. Ile Wy tutaj w necie mnie uczycie:) Ile mi nawet zwierzęta pomogły zrozumieć! Pozostawiony sam sobie mógłbym się tylko głupio i okrutnie zniszczyć. Nawet w tym wątku widać to jak na dłoni. Weźmy choćby tylko mój pierwszy post o Panu Romualdzie. Gdzie tam była miłość? Nie było w ogóle. Tylko mędrkowanie zadowolnego ego. A w ilu postach jest? Proszę, miej miłosierdzie i nie licz. Ego jest paskudne i szalone. Przyczepia sie nawet do procesu oświecania się, którego celem jest wyeliminowanie ego (choć ego to po prostu nasze błędne myśli). W realu też pojawiąją się różne nieoświecone myśli. Już bardzo mało, w małym natężeniu. I nie robię tego co kiedyś, gdy niedobre myśli powodowały samopotępienie i wizytę w umysłowym piekiełku (co jest oczywiście dalszą gra ego). Wciąż kurz, nie szambo i błoto jak kiedyś, już "tylko" kurz, ale mąci mi wzrok. Oświecimy się w tym życiu. Wierzę w to, nie dlatego, że uważam siebie za geniusza lepszego od innych. Wierzę w to, bo wierzę w Boga. Oświecimy się, bo samotne oświecenie nie ma sensu i jest niemożliwe. I tak naprawdę Bóg nas oświeca, a my wzajemnie pomagamy sobie w drodze i nie ma nikogo, kto byłby lepszy. Bo jako dzieci Boże jesteśmy doskonale równi. Kiedyś byłoby to dla mnie nie do zaakceptowania. Dzisiaj ta mysl niesie mi ulgę i ukojenie. Tak więc drogi Edku najszczersze i najserdeczniejsze podziękowania dla Ciebie i dla Was wszystkich :)
-
Do w drodze do Boga. Jeszcze jedna wskazówka. Najważniejszym znakiem czy nie błądzimy jest odczuwanie pokoju. Wewnętrzny pokój jest znakiem właściwej drogi, właściwego kierunku. Miłego dnia :)
-
Do w drodze do Boga: Dzien dobry :) To jest raczej "typowe" doświadczenie na tej drodze. To jest odczucie rozszerzania się umysłu i przekraczania granic ciała, które jest ograniczeniem dla umysłu. Nowe doświadczenia bardzo często mogą nas przestraszyć. Bo to są naparawdę nowe doświadczenia i niezwykłe z punktu widzenia codziennego życia. Żadne podróże nie moga być porównane do podróży wewnętrznej. Nie raz odczuwałem taki lęk, pomimo że mam bardzo wytrenowany umysł w jego ekstremalnej eksploracji. Jednak nie da się wytrenować umysłu do doświadczenia, którego wcześniej nie miał. Na przykład gdy pierwszy raz poczułem, że jestem umysłem w kilku miejscach naraz. Choć wiedziałem co się dzieje, to i tak odczułem lęk. Bóg żywy calkowicie przekracza wszelkie nasze codzienne wyobrażenia, tak samo jak prawda o nas samych. Co nie jest chyba dziwne? W tej drodze normalną rzeczą są więc jakościowo zupełnie nowe stany umysłu. Czym innym jest gdy czytasz o nich, czym innym gdy ich doświadczasz. Rozumiesz też dzięki temu, że nie chodzi o słowa i poznanie intelektualne. Będziesz tez coraz lepiej rozpoznawać ludzi, którzy, jak mawiali dawni mistrzowie, napchali się słowami, którzy mają "chorobę słów", którzy klepią tylko wyuczone teksty. Nie powiem Ci rzuć to albo kontynuuj. Z Twoich postów wynika, że jesteś mądrą, poukładaną osobą. Słuchaj siebie, swego wnętrza, w Tobie są odpowiedzi dla Ciebie. Poza tym nie musisz podejmować stanowczych decyzji typu: nigdy więcej. Możesz zawsze zwolnić tempo, odpcząć trochę np. od medytacji. Nieraz robiłem sobie przerwy. Zanurzałem się w codzienne życie w zwykły sposób, zawężałem sobie na trochę świadomość, by potem, gdy już czułem nieznośną pustkę takiego codziennego umysłu, opanowanego przez ego, wrócić do drogi. Bóg nigdy nie prowadzi na siłę. Wszystko, naprawdę wszystko zależy od Ciebie. Jesli jest Ci z czymś źle, to nie rób tego. NIe zmuszaj się do niczego. Nie pokonuj lęku na siłę. Szybkość Twojego zrozumienia i Twoich kolejnych doświadczeń jest niezwykła. Tym bardziej więc możesz czasami odpuścić sobie, jesli masz taką potrzebę. Z punktu widzenia każdego "zwykłego" czlowieka, z punktu widzenia normalnego codziennego życia, ta droga jest bardzo niezwykła. Ona zmienia wszystko, dosłownie wszystko. Pamiętaj o tym. W pewnym momencie nie ma już odwrotu. Zwykle życie wydaje się tak płaskie, tak schematyczne, wydaje się stanem zawężonej, okaleczonej świadomości, że nie można już do niego wrócić. Żyję normalnie, mam pracę, etc., ale wszystko jest już dla mnie tylko dekoracją drogi, która wiedzie mnie do domu, do Boga. Czasami można tez odczuwać samotność, bo ludzie wokół w ogóle nie rozumieją Twoich doswiadczen. Możesz widziec jak są zamknięci w więzieniu wlasnych umysłów i nie chcą z niego wyjść. To może boleć. Jedyną ścieżką, która ratuje przed zwariowaniem, jest wybór drogi miłości i patrzenie z miłością także na tych, którzy w ogóle nie rozumieją co robisz. Zresztą przecież o miłość chodzi. Od początku wskazywałem też, że to jest droga, na której następuje dekonstrukcja świata. Zaczynasz widzieć wszystkie mechanizmy, które dzialają za kulisami sceny codziennego życia. Królicza nora jest bardzo, bardzo głęboka, future Alice :) Tak głęboka, że jesli chcesz to wszystko widzieć, to czasami naprawdę dobrze jest się zatrzymać, by sobie poodychać, poodpoczywać. Pamiętaj też, że możesz zostawić medytację z boku i uczyc się tylko patrzec na świat z miłoscią. Jeśli w danym momencie czujesz, że to jest dla Ciebie lepsze, to tak zrób. A przecież w tym wszystkim chodzi o miłość, nie o cokolwiek innego! Słuchaj siebie, nie mnie. Nie spiesz się i bardzo dbaj o siebie. Pozdrawiam serdecznie :)
-
Do EDKA WĄSA :) : Wracając do Boga nie możemy mieć poczucia straty. Nie da się tak wrócić do Boga. Bóg to umysł całkowicie czysty. Spotkanie z tą czystością, niewinnością, nawet jedno, nawet na moment, nawet tylko z echem tej czystości, powoduje, że całkowicie jasnym staje się jak bezwartościowe są wszelkie idee nie pochodzące od Boga, wszelkie ziemskie radości i przyjemności. By móc wrócić do Boga, trzeba oczyścić umysł z wszelkich idei obcych Bogu, bo tylko czysty umysł może poznawać Boga. Gdy w umyśle mamy inne idee, czyli jakiekolwiek wymyślone w naszym świecie przez nas, wtedy nie jesteśmy w stanie poznawać Boga. Poczucie straty jest taką ideę. Jest ideę przeciwną Bogu. Umysł mający poczucie straty nie może poznawać Boga. Można to prosto wyjaśnić. Bóg stwarzając nas, będąc doskonałym, wszechmocnym i miłującym, dał nam wszystko, spełnił nas. Oznacza to, że w Niebie jesteśmy w stanie wiecznego spełnienia, wiecznego szczęścia, które z tego płynie i wiecznej radości. Zredukowanie się do drobiny jaką jest ciało, które ciągle ma jakieś potrzeby, które nigdy nie są zaspokojone, które wymagają ciągłego zaspokajania, to odwrotność Bożej rzeczywistości, to pokazanie Bogu: nie stworzyłeś mnie doskonałym, nie mogę być spełnionym, muszę cierpieć wieczny brak czegoś, nie jesteś dobrym Ojcem. To jest absurdalny, szalony i niewiarygodnie dziecinny pomysł by tak postępować. Załóżmy, że mamy ziemskiego ojca, który daje nam przepiękny, najcudowniejszy pałac, z ogrodem z marzeń, przysyła posiłki będące rozkoszą podniebienia, jego muzykanci przygrywają nam melodie kojące duszę, melodie niebiańskie. Robi to i mówi: daję Ci to byś się tym cieszył, byś smakował swe cudowne i wyjątkowe istnienie. Jesteś dla mnie największym skarbem. Twoje szczęście jest moim szczęściem. Te rzeczy dla mnie nie są ważne. Ważny jesteś Ty i tylko Ty. My zaś mówimy: dlaczego On jest moim ojcem, ja nie chcę tego, chcę po swojemu, nie chcę smakować istnienia. Udowodnię mu, że się myli. Po czym podpalamy dom i ogród, zabijamy muzykantów, jedzenie depczemy. I wyruszamy w świat by zaznawać biedy, trosk, zmartwień, chorób. I upieramy się, że troski, zmartwienia, ból i choroby są tym czego chcemy, że to istota życia. To jest ilustracją jak postępujemy. Poczucie straty to idea z tego świata. To tak jak w powyższym przykładzie byśmy się pytali, czy gdy wrócę do ojca, to nie będę miał poczucia straty, czy to jedzenie ze śmietników i rynsztoków nie jest jednak lepsze, czy nie lepsze jest chorowanie i cierpienie, czy nie będę za tym tęsknił. To tylko literacka przypowieść, bo Bóg daje niewyobrażalnie więcej, więc przepaść między tym co dostajemy, a na co się skazujemy jest niemożliwa do opowiedzenia słowami. Nikt kto ma poczucie straty nie będzie w Niebie. Najpierw musi rozpoznać brak wartości w tym co znajduje w świecie, gdy to rozpozna, nie będzie miał żadnego poczucia straty i żalu, że oddaje świat za Niebo. Zrobi to wtedy z ulgą i radością. Bóg daje miłość. Nic nie jest warte, by to coś mieć a stracić miłość. Nic. Żadne skarby tego świata. Nic nie da się porównać z Bożą miłością. Podam najprostszą analogię. Co byś wolał: mieć wszystkie bogactwa tego świata, sławę, władze kobiety, wszystko co chcesz, czy być z osobą, z którą żyłbyś w stanie wiecznego, całkowitego zakochania. Wierzę, że znasz stan zakochania, nie pożądania. Stan gdy odczuwasz radość, skaczesz z radości z miłości, gdy najpodlejsze jedzenie spożyte z ukochaną smakuje bosko, gdy nie przeszkadza nic, żadna pogoda, żadne okoliczności, bo miłość rozświetla każde zdarzenie, każdą sytuację, każdą okoliczność. Co byś wybrał? Życie z ukochaną w miłości i zakochaniu, gdy nawet bieda by nie miała żadnego znaczenia (dla żadnego z Was), i takie życie zawsze, w którym miłość mogłaby się tylko zwiększać, czy bycie potężnym możnym, władcą świata, nie znającym miłości? Czy porzuciłbyś bogactwa, sławę, możliwość zaspokajania wszelkich fantazji ego dla takiej miłości, czy nie? A miłość Boga do nas i nasza do Niego jest niewyobrażalnie doskonalsza, cudowniejsza. Co byś wybrał, a jeśli wybrałbyś miłość, to czy myślisz, że miałbyś poczucie straty? Nie sądzę by ktoś chciał znów zapadać w sen. Idea odejścia od Boga polegała na mylnym przekonaniu, że można być samemu stwórcą takiej miłości, że można mieć taką miłość i być samemu swoim stworzycielem i że to będzie dobry świat. To była pomyłka. Jaki jest widzimy. Nie sądzę by ktoś chciał wracać do świata bólu, śmierci, cierpienia samotności, itd. Gdy odwróciliśmy się od Boga, nie wiedzieliśmy, że w takim świecie wylądujemy. Nie sądzę byśmy chcieli do niego wrócić To, że odeszliśmy od Boga nie tylko jest dziwne, jest niezrozumiałe i szalone. Szaleństwa nie da się zrozumieć. Można tylko wyzdrowieć. Ktoś świadomy swej schizofrenii, nie analizuje z ciekawości swych męczących wizji, tylko chce wyzdrowieć. Pozornym paradoksem jest to, że gdy przestaniemy widzieć jakąkolwiek wartość w tym co oferuje świat, to już tu, w tym życiu, życie staje się cudowne. Świat cudowniej w oczach, wszystko staje się sensowne, pięknieje. Można patrzeć na cokolwiek i wszystko staje się boskie. Kropla deszczu, chmury, trawa, drzewa, ludzie, wszystko. Wielu w tym miejscu utknęło, uznając tą cudowność za oświecenie. To nie jest oświecenie. Ten paradoks (że widzenie świata jako bezwartościowego powoduje, że staje się cudowny) nie jest jednak paradoksem. Można to wytłumaczyć bardzo prosto. Gdy zaczynamy odwracać się ku Bogu, gdy przestajemy zasłaniać światło, to Boża miłość zaczyna opromieniać wszystko już tu, w tym świecie. Odczuwa się pełnię, choć wiadomo, że nie jest to jeszcze pełnia oświecenia. Jak bardzo bym chciał by każdy to poczuł! Czy mam wątpliwości? Jestem pewien tego o czym piszę. Choć do tego miejsca droga wiodła przez miliony wątpliwości, tysiące analiz. Zaczynałem bez żadnej wiary z samymi wątpliwościami. Wiedząc jak jestem prowadzony, pamiętając swoje dramatyczne wręcz rozterki, mam głęboką świadomość jednego: nie da się tak po prostu uwierzyć w to co piszę i uznać, że tak jest i już. To niemożliwe. Musi pojawić się doświadczenie. Ono jest kluczowe. Muszą pojawić się świadkowie, którzy powiedzą: tak, tak jest. Można drogę do Boga, w bardzo dużym uproszczeniu, podzielić na dwie części: poznanie intelektualne i doświadczenie. Poznanie intelektualne jest dość ważne, to zrozumienie, że Bóg jest miłością, że nas nie karze, itd. Kto w tym świecie jest całkowicie czysty? Nikt! Nikt kto jest w czasie nie jest całkowicie czysty. Jak może więc z radością i ochotą wracać do Ojca, o którym mówią, że jest surowym sędzią? Nie może, bo nie wie jak go osądzi Bóg, bo przecież Boga nie zna. Kto chce oddać się Bogu, który w celach dydaktycznych zsyła cierpienie? Nikt. Może właśnie zaraz powali ciężką chorobą mnie i moich bliskich. Można się oddać takiemu Bogu? Z radością oczekiwać cierpienia i kary? To niemożliwe. Te kwestie muszą być wyjaśnione. Musi być wyjaśniony charakter zła i cierpienia, nieistnienie piekła i szatana. To nas otwiera na Boga. Gdy przestajemy się Go bać, wtedy możemy zacząć mu się oddawać. I wtedy robimy miejsce na doświadczenie. A to doświadczenie jest kluczowe. Dlatego ludzie, którzy myślą, że zrozumienie intelektualne jest prawdziwym celem są w pułapce. Są jak ludzie, którzy siedzą koło drogowskazu i ogłaszają wszem i wobec, że właśnie doszli tam gdzie wskazuje drogowskaz. To ewidentna pułapka. Gdy osiągniemy i ugruntujemy zrozumienie intelektualne, powoli zaprzestajemy oceny, skoro Bóg wszystko uczynił doskonałym, to jaki jest sens w upieraniu się, że istnieje niedoskonałość? Powierzamy mu problemy, troski, zmartwienia. I tak to wyglądało u mnie. Troszkę Mu zaufałem, coś Mu oddałem. Widziałem, że to jakoś działa. Nie było wyraźne, ale czułem, że działa. Oddałem trochę więcej, trochę bardziej zaufałem. Widzę wyraźniej, że działa. Więc oddaję więcej. I teraz mam już jasność, że działa. I staram się oddawać wszystko, dosłownie wszystko. I działa cudownie. Bóg działa niesamowicie. Troszkę doświadczenia wystarczy, by wejść na tę drogę do Niego, bez możliwości odwrotu. Mogą być potknięcia, upadki, ale nie można już zawrócić z tej drogi. Jest jasne jak cudowny jest cel, bo są dowody. Nasze zmieniające się życie zmienia życie innych wokół. Oni są najważniejszymi świadkami. Nie ma przypisywania sobie zasług, bo wiadomo, że to Bóg czyni, nie my, choć czyni także, między innymi poprzez nas i raduje się, że Mu na to pozwalamy. Już bardzo, bardzo rzadko mam wątpliwości. To są króciutkie chwile. Czuję wtedy jakbym spadał w dół. Świadomość zawęża się. Ponieważ wiem już jak to się kończy, to dzisiaj szybko to przerywam. Upadek z pełni na dno wątpliwości jest bowiem straszny. To jak upadek z sensu w bezsens. Tego też nie da się opowiedzieć słowami. Dzisiaj łatwo mi odrzucić wątpliwości, bo mam dowody. Kiedyś nie było to proste. Ale po to jest wiara. Wiara to droga do poznania. Tak jak wiara w zwycięstwo daje siłę sportowcom, zdobywcom wysokich szczytów, wynalazcom i żeglarzom, rodzicom walczącym o chore dzieci, tak samo wiara prowadzi nas do Boga. Bez wiary nie da się tego uczynić, ale bez wiary nie da się nic zrobić. By wiara była mocna, warto oczyścić ją z wewnętrznych sprzeczności, ze strachu, z lęku. Wtedy na jej skrzydłach wrócimy do domu. Czy wszystkie stworzenia popadły w sen? Nie wszystkie stworzenia Boże śpią, bo Bóg musi szerzyć swą miłość. I kreacja w Niebie nie ustaje, dlatego, że my zasnęliśmy. Choć Niebo czeka na nasz powrót. Zakonnicy. Nie mi oceniać kto idzie dobrą drogą, a kto nie. Wiem, że każdy ma swoją role w dziele zbawienia świata. Dosłownie każdy, to rozumiem i doświadczam tego i to jest dla mnie jasne. Na pewno w życiu zakonnym można poprzez kontemplację, modlitwę i medytację zbliżyć się do Boga. Może w tym być jednak, choć nie musi, pułapka. Łatwo jest wtedy postrzegać świat, krzykliwy, barwny, zmienny, „buzujący poza ciszą zakonnej ciszy, jako zły, niegodziwy, itd. Wracając do Boga warto zaś dążyć do stanu umysłu, w którym wszędzie widzimy Boga i Jego miłość i wszędzie potrafimy kontemplować Jego pokój. Dla mnie jest to ważne. Bo wtedy w środku koncertu rockowego, w centrum pędzącego miasta, mogę widzieć pokój, mogę patrzeć na ludzi i widzieć poza pędem ich prawdziwe oblicze, wiedzieć, że każdy chce miłości, i że każdy, dosłownie każdy, jest, jako dziecko Boże, jej całkowicie godny, że każdy zasługuje na całą miłość Boga. A tak chcę widzieć świat, bo chcę widzieć oczami miłości. Papież dużo wiedział. Jego rola jest nieoceniona, choćby w wyzwoleniu Polski. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak dalibyśmy sobie radę bez nadziei, którą dał Polakom, nawet ateistom. Ale Nie jestem przebudzony, jestem budzący się, więc nie odpowiem Ci na to jak rozpoznawać przebudzonych. Nie spotkałem też przebudzonych. Może raz? Nie wiem. Raz spotkałem człowieka, minęliśmy się na ulicy, który uśmiechnął się do mnie w tak niesamowity sposób, tak serdeczny, tak pełen dobroci, tak wolny od wszelkich gier, tak radosny, że poczułem jakby przeszedł obok mnie Bóg. W dodatku patrzył na mnie z pewnym rozbawieniem, jakby wiedział o mnie wszystko, cieszył się z mojej drogi i widział radosną przyszłość i śmiał się ze mnie i moich gierek z samym sobą i wiedział w dodatku, że ja dobrze zrozumiem jego uśmiech. To było tak szybkie i przelotne. Może był przebudzony, a może Bóg mi pokazał w nim, przez sekundę, jak radośnie będę widział ludzi, gdy porzucę do cna, do ostatniego atomu wszelką ocenę. Albo pokazał mi wzór uśmiechu całkowicie szczerego i życzliwego, bez żadnych dodatków i gier. Nie wiem do końca. Myślę, że jeśli ktoś jest przebudzony, to po prostu to wiadomo, to czuć. Spodziewałbym się, że taka osoba emanuje, promienieje miłością, pokojem i radością. Co do radia. Nie ma sensu oceniać. Nie ma. Istotą jest to, by widzieć w innych naszych braci i siostry, bliźnich takich jak my, zasługujących na doskonałą miłość Boga. Stąd kropki po ale wyżej .już bym sobie pokomentował. Nie, tego mam się oduczyć do cna. Poza tym jesteś dzieckiem Bożym i to określa Twą Tożsamość, a nie bycie katolikiem, choć być może w Twej drodze katolicyzm jest bardzo ważny. To Ty wiesz, nie ja. Pozdrawiam :)
-
Do EDKA WĄSA: to bardzo dobre pytania. Odpowiem Ci jutro. Miłej nocy :)
-
Do "A jak.....?" Z tego co piszesz w ostatnim poście wynika, że sporo wiesz. I wcale nie masz tak bardzo niskiego poczucia własnej wartości. Chodzi o coś chyba trochę innego, choć domyślam się tylko. Może o pewne poczucie nieadekwatności, o pewne odczucia niedopasowania do świata? Tak tylko zgaduję. Może o coś jeszcze innego.... Mam nadzieję, że nie urazi Cię ta propozycja. Przeczytaj moje posty do podświadomości, z trzeciej strony, z 18 sierpnia z 17.20 o obserwacji umysłu i z 19.04 o medytacji. Obserwacja umysłu jest o ubraniach, ale to bez znaczenia, bo nie ma za bardzo znaczenia przedmiot mysli. Ma znaczenie obserwowanie swoich reakcji, swoich relacji z myslami, itd. Może Ty możesz obserwować swoje reakcje w relacjach z innymi ludźmi. Co do medytacji, to oczywiście jest bardzo duzo książek o medytacji i myslę, że moga być pomocne. Ale może też je przeczytałeś/aś? Pozdrawiam i dobranoc :)
-
Do EDKA WĄSA: Gdyby Bóg budził nas na siłę, to tylko przetsraszylibyśmy się i zapadli w jeszczę większy sen. Pomijam to, że robienie czegokoliwek na siłe dla Miłości jest po prostu niezrozumiałe. Bóg jest nieskonczony i bezforemny. Gdybyś miał Go spotkać na siłę, takim jakim On jest, to dla niebudzacego się umysłu byłoby to niezrozuiale przezycie. I jesli nawet niosłoby ze sobą cudowne odczucia, to ta niezrozumiałość by przważyła. Czy gdyby teraz w rzeczywistości, którą postrzegasz otworzyła się świetlista brama, w której widzialbyś tylko swiatło, to nawet jeśli byłoby ono miłe, czułbyś, że jest dobre, to wszedłbyś w tę bramę? NIe sądzę, a w zasadzie to wiem, że nie, bez względu na to co myślisz teraz. To byloby tylko zaproszenie. O ile bardziej wystraszyłoby nas "zaporszenie" na siłę? W dodatku mielibyśmy poczucie, że na siłę pozbawia nas tego co chcemy, tutejszej rzeczywistości. To wielu by tylko utwierdziło w zastraszającym obrazie Boga. I znów zapadliby w sen. To nie mogłoby się udać. Bóg cały czas nas budzi, objawia się w sposób adekwatny do stanu naszej świadomości. Jeśli jest to "zwykły", "światowy" stan świadomości, to objawia się przez formy tego świata, mysli zdarzenia. Musimy tylko chcieć to dostrzec, a nie sobie przypisywać zasługi, albo cieszyć się ze szczęśliwego losu, albo cudownego przypadku. Nie ma nic takiego jak przypadek. Im bardziej będziemy zwracać sie w stronę Boga, tym będzie to dla nas bardziej wyraźne, że Bóg działa cały czas. Poza tym tak w końcu będzie, że Bóg nas obudzi. Nie na siłę. Ale przez objawienie się w formach tego świata, poprzez to, że w innych zobaczymy miłość, w końcu sami zrozumiemy, że nie chcemy tego świata i jego okrutnych praw. Musi do tego dojrzeć nasza zbiorowa świadomość. Pozdrawiam :)
-
c.d. do kk.. Jeśli sami stwarzamy cierpienie, Bóg istnieje, to jest to perspektywa dająca największą nadzieję ze wszystkiego co do tej pory znaliśmy. Bo to oznacza, że możemy zmienić decyzję, możemy postanowić, że nie chcemy cierpieć, możemy uwierzyć, że koniec cierpienia jest możliwy i zrobimy wszystko by cierpienie się skończyło. A Bóg, skoro istnieje, pomoże nam. Nie odsyłam do tajemnic i przyszłego życia. Udzieliłem dużo konkretnych wskazówek jak zacząć się budzić. Mogę udzielić ich więcej tyle ile będzie trzeba. Ktoś może powiedzieć, że to jest trudne w sytuacji gdy ma się dziecko z zespołem Downa. Powiem: to zawsze jest trudne. Nie wiem ilu ludziom o tym mówiłem, z iloma rozmawiałem. Młodzi mówili: wiesz ale my jesteśmy młodzi, nie jest tak źle. Chcemy cieszyć się młodością. Damy sobie z tym spokój, nawet jeśli jest tak jak mówisz. Dorośli mówili, wiesz nie mam czasu na takie sprawy, mam dzieci, pracę, daj spokój. Od starych słyszałem: ale ja nie mam już siły zajmować się takimi sprawami, nie ta głowa, nie to zdrowie. Od w miarę zadowolonych słyszałem, może masz rację, ale teraz jest ok. Jak to się zmieni, to może się tym zajmę. Od cierpiących i nieszczęśliwych słyszałem, wiesz zbyt cierpię, to nie na moją głowę. Albo bunt: nie, ja sobie tego nie robię, to niemożliwe, przecież nie chcę cierpieć. Może nie chce cierpieć, ale nie chce Boga. Wybiera wciąż sprawy świata, wciąż wierzy, że w świecie można znaleźć szczęście, a to równoznaczne jest z odwróceniem się od Boga, a to jest wyborem cierpienia. Bo nie możemy wymyśleć szczęścia na naszych własnych warunkach, jeśli Bóg istnieje i jest jedynym źródłem rzeczywistości i szczęścia. Czy ludzie bardzo cierpiący nie chcą powrotu do Boga? Cóż, nie. Wiem, że to co napiszę nie zyska mi przychylności. Prawda w świecie kłamstwa nie wzbudza entuzjazmu, przyzwyczaiłem się już do tego. Czego chcieliby rodzice cierpiących dzieci? Chcieliby by ich dzieci były zdrowe, by one i oni sami mogli wieść normalne życie. Czego więc w istocie chcą? Nie Boga. Chcą świata bez Boga, ale i bez cierpienia. A to jest niemożliwe. Bo świat bez Boga jest światem cierpienia. Nie piszę: porzućcie świat, popełnijmy samobójstwo, wróćmy do Boga. Nie, wręcz odwrotnie, przed tym ostrzegam, bo śmierć jest wymysłem ego i samobójstwo będzie oddaniem się ego i dalszym snom. Nie. Nic nie musimy zmieniać, oprócz zmieniania swego umysłu. To możliwe jest zawsze. Nawet gdy ma się dziecko z zespołem Downa. Możliwa jest także wówczas zmiana umysłu. Może być to trudne, bo zawsze jest trudne. Ale nie jest niemożliwe. Wystarczy powolutku zacząć iść w tę stronę, a w dziecku, w dziecku z zespołem Downa widzieć prowadzącego nas Boga, bo Bóg jest w każdym. Szukajmy tej miłości w sobie i wokół. To naprawdę zmieni wszystko. Jak widzisz mam tę samą odpowiedź na wszystko. Bo Bóg prowadzi nas w prosty sposób. Udziela prostych i zrozumiałych odpowiedzi. W Bogu nie ma zmienności i naszego skomplikowania. Bóg jest istocie prosty. Jest po prostu wszechmocną miłością. Tylko od nas zależy czy Go słuchamy czy nie. Co jest ważne: to że nie trzeba nic zmieniać. Nie trzeba zaprzestać chodzenia do lekarza czy rehabilitacji, itd. Broń Boże! Jeśli jednak zaczniemy zwracać się w stronę Boga, to może się okazać, że pojawią się skuteczniejsze leki, nadzieja na nowe wynalazki przywracające sprawność dziecku, może wszystko zacznie układać się jakoś lepiej, powoli, potem coraz szybciej. Bo Bóg działa poprzez wszystko i może nam pomóc na nieskończoną liczbę sposobów, w zależności od naszych potrzeb i gotowości przyjmowania Jego pomocy. W moim życiu to działa całkowicie. Pytaj się o co chcesz i ile chcesz. Co do reakcji ludzi. Wiesz co, jak wychodzę troszkę tylko inaczej ubrany, ludzie potafią się dziwić. Nie wiń ich. Tacy, którzy dziwnie patrzą się na wszystko co odbiega od ich "normy", to ludzie bardzo zagubieni. To bardzo prosci ludzie, którzy po prostu bardzo boją sie wszelkiej inności. Poza tym nawet mimowolne, w jakiś spsoób negatywne, reakcje na ich niemądre spojrzenia, pogłębić mogą dyskomfort rodzica/opiekuna i dziecka. Ci ludzie nie są lepsi od rodziców dziecka z zespołem, nie są lepsi od dziecka z zepsołem. Próbowałbym w takich sytuacjach widziec w tych ludziach małe zagubione dzieci, chowające swoje zagubienie za głupimi minami. I usmiechać się do nich, miło i pogodnie, tak jak do takich dzieci właśnie. Co to szkodzi? Atmosfera śmiałości i braku wycofania wobec otoczenia, uśmiechu, na pewno dobrze zrobi dziecku z zespołem. A patrzący albo na uśmiech odwrócą wzrok (co u nas jest jeszcze częstą reakcją na usmiech, tak, tak), zupełnie zdedorientowani, albo oduśmiechną się. Co do nieładności. Uwierz mi, że dzisiaj w najbardziej wychwalanym i pożądanym pięknie fizycznym z tego świata, gdy nie widzę świadomości w oczach, nie widzę nic pięknego. Bo nie ma wtym nic pięknego. Nie sądzę by o dziecku z zespolem należało mysleć, ze nie jest piękne. Piękno leży tylko i wyłącznie w miłości, w miłujących oczach, a nie w wylansowanym i wystajlowanym ciele. Szukałabym piękna w dziecku z zespołem. Tak jak dzisiaj na ulicy, w markecie, szukam piękna w ludziach starych, zmęczonych, brzydkich, schorowanych, zagubionych. I coraz częściej je widzę. Nawet jeśli jeszcze nie jako piękno formy, co i tak nie ma znaczenia, to często czuję, że za fasadą starości, choroby, zmęczenia jest cudowna, piękna istota, która czeka by ją odkryć, uwolnić. To musi być prawdziwe w stosunku do dziecka z zespołem. Pozdrawiam :)
-
Do "tak działa sekta nawołuje" :) Nie jestem z żadnej sekty, nie manipuluję ludźmi, nie uzależniam ich od siebie. Kiedyś byłoby to może kuszące. Dzisiaj byłoby to dla mnie okropne. NIe byłbym w stanie tak działać, bo to by mnie zniszczyło. Czy nie jest tak, że każdy kto wierzy trochę inaczej, niż Ty, nie wierzy w te same dogmaty co Ty, jest dla Ciebie z sekty? Jeśli nie z konkretnej sekty, to z bardziej ogólnej sekty "wierzących inaczej"? Czy nie jest Ci przypadkiem dużo łatwiej przypinać komus łatkę sekciarza, niż zastanowić sie nad tym co mówi i nawiązać z nim partnerską, opartą na wzajemnym szacunku wymianę mysli? A jeśli tak, to dlaczego? Czego się boisz? Pozdrawiam i dobranoc :)
-
Do kk :) Z jakiej strony na to patrzymy? Rodziców czy osoby z zespołem? To może być istotna róznica. Nie znam osób z zespołem Downa. Czasami odnoszę jednak wrażenie, że choć w pewien sposób są upośledzone, to mają czystsze umysły niż tzw. "zwykli", zagonieni ludzie. Wyobrażam sobie, że opieka nad taką osobą może wymagać wiele poświęcenia, podporządkowania życia tej opiece. Ale nie wiem czy nie jest tak, że w zamian, jesli jest sie otwartym i uczciwym wobec siebie, nie można wiele od takiej osoby nauczyć się o sobie samym. Jestem natomiast pewien, ze z osobami z zespolem mozna nawiązać głebokoą, duchową więź. Jeśli masz ochotę, to mogę te wyjaśnienia pogłębić, umiszczając je w szerszym kontekście. Pozdrawiam :)
-
Dobry wieczór "w drodze do Boga" :) Jesli kogoś idealizuję, to -mając ego - zawsze siebie ;) Bez ego zaś wiem po prostu, że wszyscy są idealni i nie da się idealizować doskonałych :) Co do trudności w porzucaniu oceny: tak trochęwysiłku trzeba w to włożyć. Jednak..... Uwierz mi, że jest to jedyna praca, z której kiedyś będziesz naprawde zadowolona. Gdyby ktoś zaproponował mi powrót do mego stanu świadomości sprzed 5, 10, czy 15 lat, to nie zrobiłbym tego za żadne skarby świata. W bardzo, bardzo dosłownym sensie. Żadne pieniądze, żadne, nawet ogromne, seks (żaden biegun: ani najlepszy z ukochaną osobą ani dzika orgia), używki, żadne sukcesy, przyjaciele, nic, nie ma nic, co równałoby się choćby z trochę przebudzonym umysłem. To jest naprawdę bezcenny skarb. Pomyśl więc, że zdobywasz właśnie taki skarb. A jak wygląda praca, co trzeba zrobić, by go mieć? Nie musisz nic zmieniać w swoim życiu, nic, nie musisz poświęcać na to pieniędzy, nie cierpi na tym rodzina, ani stosunki z innymi ludźmi, nie cierpi praca, nie musisz ruinować zdrowia. Nie musisz podejmować wypraw na drugi koniec galaktyki, a skarb, do którego idziesz byłby wart nie tylko takiej wyprawy. Kiedyś ludzie życie poświęcali by wędrować, szukać, medytować. I często nie znajdowali. Zmieniasz tylko swój umysł. Czy to nie jest cudowne, niewiarygodne wręcz? Za tak mało tak wiele? Niech to będzie dla ciebie dodatkową motywacją. Poza tym, to też jest fenomenalne, proces zmiany umysłu przebiega tak, że uczysz sie cierpliwości. Byłem kiedyś wyjątkowo niecierpliwym człowiekiem. Jak coś chciałem, to miało być natychmiast. Dzisiaj jestem spokojny. I tak musi przebiegać ta praca. W niecierpliwym człowieku nie może zagościć pokój. Ucząc się cierpliwości, uczysz się prawdziwego pokoju. Droga powrotu jest naprawdę stworzona przez Boga, w pewnym momencie widac to wyraźnie. My stworzylibyśmy tylko labirynt bez wyjścia. Pomysl o tym wszystkim. Bardzo podoba mi się to co napisałaś o chodzeniu do kościoła. I generalnie jest tak, że tą pracę mozna wykonać tylko w relacji z ludźmi (choć chwile wyciszenia, bycia samemu ze sobą, medytacji w "samotności", są na odgół wręcz wskazane). Dzisiaj bardzo lubię przebywac wsród ludzi. I za kazdym razem patrzę na reakcje mojego umysłu. Kiedyś, dawno temu, widziałem te rózne gry, nie potrafiłem składnie powiedziec o co mi chodzi i w istocie nie lubiłem ludzi. Byłem często bardzo krytyczny i nieprzyjemny, bo łatwo znajdowałem słabe strony innych ( to w fazie manii wielkości). Póżniej zacząłem oduczać się oceny. Krytykowałem ludzi, oceniałem i męczyłem się, że to robię. Racjonalizowałem więc swoją postawę (no, ale oni są tacy beznadziejni...). I tak w kółko. Później powoli doszedłem do etapu nie wyrażania słowami krytycznych opinii. Później nie formułowania takich myśli. Wciąż było jednak "podskórne", oceniające nastawienie. Poźniej pojawiła się neutralność. Ale neutralność nie jest miłością i w końcu rozpoznałem, że neutralność to fikcja. Dzisiaj w coraz bardziej stały sposob odczuwam pozytywne nastawienie. I coraz częściej pojawia się miłość, czułość, troskliwość w stosunku do wszystkich ludzi. Czasami mam wrażenie jakbym był wśród mpoich najprawdziwszych braci i sióstr, którzy zpomnieli kim są, zapmnieli swoją rodzinę (w istocie tak wlaśnie jest). Nie da się tego osiągnąć w pustelni. Przebywanie z ludźmi jest niezbędne. Badamy wtedy uczciwe reakcje naszego umysłu na to co mówią, robią, jak się zachowują, jakie robią miny, etc. I można robić to dosłownie wszędzie, wszędzie gdzi są nasi bliźni. Pozdrawiam :)
-
Do 20DOLLAR2SURF :) Odpowiadam na Twoje pytania. 1. Może snić bardzo, bardzo długo. Nie jest jednak możliwe by nigdy się nie obudził. Każdy w końcu zmęczy się snem. Każdy w końcu odczuje jałowość świata, jego brak znaczenia, każdy w końcu zmęczy się gonitwą za szczęściem, ktorego nigdy nie można dogonić. Każdy w końcu odczuwa dotkliwy ból istnienia bez miłości, bardzo dotkliwy ból samotności, której nie jest już w stanie ukryć sam przed sobą. W końcu fasada świata nie jest w stanie ukryć prawdy, że za nią nie ma nic. W końcu każdy odczuje, że nawet najpiękniejsze opakowanie pozbawione zawartości nie jest tym czego szukał. I wtedy chce sie obudzić. Ma dość. 2. Koniec świata będzie polegał na tym, że świat na naszych oczach zmieni się w miłość. Miłość będzie wszędzie wokól nas. Nikt nie może być obudzony wbrew swej woli. To niemożliwe. Dlatego najpierw będą widziane takie przekształcenia w świecie, by każdy mógł poczuć promień miłości, przypomnieć sobie ją. Ktoś kto jest w ciemności i nie pamięta światła, może nie chcieć porzucić ciemności, bo może bać się, że poza ciemnością jest zupełna nicość. Gdy jednak do ciemności zostanie przyniesione światło i będący w ciemności zrozumie, że porzuca ciemność nie dla nicości, ale dla światła, to radośnie i ochoczo podąży za swiatłem. Każdy więc będzie chciał sie przebudzić. 3. Ateiści to tacy sami śniący jak wierzący. Po śmierci na ogół śnią dalej, jak wierzący. Sen za snem. Dlaczego ludzie przestają wierzyć? Bo ich wiara była płytka. I gdy zobaczyli, że ich przewodnicy kłamią, oszukują, żyją w zupełnej sprzeczności z tym czego nauczają, to porzucając tych, którzy byli złymi nauczycielami, porzucają wiarę. Mylą wiarę z religią i instytucjami religijnymi. Zrażają się do instytucji i odchodzą od wiary. Czyli nie mieli wiary w sobie. Tak naprawdę byli zanurzeni w tradycji i rytuałach, a nie w wierze. Ale tak samo płytki i nieprzemyślany jest ich ateizm. Dzięki temu jednak ich wiara odnowi się. Będą mogli zacząć znów wierzyć, oczyszczeni z tego co wiarą nie jest, co tylko wiarę udaje. 4. Są dwa stany: sen albo jawa. Albo jest się przebudzonym w domu, w Niebie. Albo jest się w domu, w Niebie, ale śni się o tułaczce poza domem, poza Niebem. Im mocniejsze ego, tym bardziej dręczący i uciążliwy sen. Sen za snem. 5. W czyściec jako miejsce - nie. Nie ma go, bo nie ma nic czego nie stworzył Bóg, a Bóg stworzyl tylko Niebo. Gdy umysł podejmuje pracę by obudzić się, to wtedy jest to czyściec. Umysl oczyscza się ze swych wszystkich błędnych, fałszywych mysli, niezgodnych z Bogiem, oczyscza się z ego. Doprowadziliśmy sie do takiego stanu, że nie ma żadnej możliwości, byśmy sami mogli wykonac tę pracę. W dużej mierze jest ona wykonywana za nas, inaczej wyzybycie się ego zajęloby nam miliardy lat. Jednak nasza determinacja i chęć, prawdziwa chęć bycia oczyszczonym jest konieczna. Czyściec umysłu opisywał dobrze Św. Jan od Krzyża, ale jego podręcznik jest juz trochę zdeaktualizowany. Software został z'upgrade'owany :)) Pozdrawiam :) Miłego dnia :) :) :)
-
Do budząc sie: :)))))))))))))))))))))))))))))) :)))))))))))))))))))))))))))))) :)))))))))))))))))))))))))) :))))))))))))))))))))))) :)))))))) :)))))))))) :)))))))))))) :))))))))))) :))))))) :)))))))))))))))) :) :) :) :) :):) :):) :) :)
-
Do merkaba: Nie ma koncepcji Boga. Nie można zawrzeć Nieskończoności w żadnej koncepcji. Bo każda koncepcja jest częściowa, a Bóg jest całkowity. Gdybym miał koncepcję Boga - to tak jakbym mówił: Boże jesteś tym i tym, ogranicza Cię to i to. To byłby oczywisty błąd. Bóg jest Miłością. Ale miłości też nie można zawrzeć w słowach, miłość można tylko czuć i szerzyć. Ktoś kto nie kocha, może napisać milion słów na temat miłości, wymyślić milion jej koncepcji - i to nie będzie miało nic wspólnego z miłością. Co to znaczy, że Bóg nie jest osobowy? Ma realny Byt. Tylko Jego byt jest realny i tylko byty stworzone przez Niego są realne. Nie jest jednak osobowy. Nie jest też bezosobową, nieświadomą energią. On jest całkowitą, najwyższą Świadomością. Koncepcja osoby to odzwierciedlenie ideii bytu zawartego w ciele. To idea bytu posiadajacego granice. Bóg jest zaś nieskończony, jest we wszystkim, ale nic Go nie zwiera. Nic nie może zawrzeć nieskończoności. To oczywiste. Jaka jest przepaść między myśleniem rocznego dziecka a najgenialniejszego fizyka kwantowego? Ogromna, prawda? Gdy posługujemy się naszym zwykłym, codziennmy myśleniem próbując stworzyć koncepcję Boga, to jest to nieskończenie bardziej skazana na niepowodzenie próba, niż próba zrozumienia przez roczne dziecko fizyka kwantowego. To nie oznacza jednak, że nie możemy zrozumiec Boga i Go poznać. On przecież chce być znany i rozumiany. Jeśli jest Światłem, to jak mógłby tego nie chcieć? Gdyby nie chciał, to tak jakby chciał by była ciemność, byśmy my byli w ciemności. Jest Miłością, więc to niemożliwe. Dobro, które nie chce być znane? Gdy nie ma dobra, to jest jego brak, czyli zło. Jak Dobro mogłoby chcieć by było znane zło, a nie ono? To niemożliwe. Dlatego Bóg chce być znany i rozumiany. Miłość nie chce by była znana nienawiść. Ale by poznać Boga, musimy oduczyć się naszego sposobu myślenia. Musimy przestać osądzać cokolwiek. Musimy oczyszczać nasze umysły z myśli, wtedy robimy miejsce dla Boga. On wtedy przychodzi do miejsca, które Mu zrobiliśmy. Nie oznacza to, że mamy żyć bezmyślnie. W codziennym życiu oduczamy się oceniania, osądzania, bliźnich, sytuacji, czegokolwiek. Sami staramy się by tylko dobro i miłość były w naszych myślach, słowach i czynach. Ale też prosimy Boga by uczył nas czym jest dobro i miłość. Bo nasze koncepcje miłości i dobra są bardzo mocno wykoślawione. Ale miłość jest najprostsza, co jest logiczne, bo Bóg uczy nas w prosty sposób. Niemal każdy, a raczej po prostu każdy, czuł jakiś promień miłości w życiu, do kogokolwiek. I chodzi o to by ten promień, to odczucie w sobie przywoływać cały czas, w stosunku do wszystkich ludzi i wszystkich istot (tylko nie można mylić miłości z fizycznym pożądaniem - to fatalna pomyłka, miłość nie ma z tym nic wspólnego). I do tego najlepiej jest dołączyć medytację. Może być taka jak opisywałem w tym topiku. Może być bardziej formalna, jak w buddyzmie, może być to chrześcijańska modlitwa - medytcacja. Na przykład różaniec "odprawiany" ze zrozumieniem tym jest. Choć im prostsz modlitwa, im mniej w niej słów, tym lepiej. Chodzi o to by skoncentrować się na słowach modlitwy, z wiarą, z z zupelnym oddaniem, ale i ze spokojem, bez ekscytacji modlitewnej.Wtedy w umyśle zostaną tylko słowa modlitwy, czyli oczyszczamy w ten sposób umysł z naszych zwykłych światowych, codziennych myśli. Możemy nawet sami sobie wymyślać modlitwy. Na przykład: "Boże, Miłości Calkowita, oczyść mój umysł z wszystkich myśli, które zsałaniają Cię i są Tobie przeciwne. Ucz mnie miłości, ucz mnie kochac bliźnich. Pragnę Twej Woli i tylko Twej Woli, bo Twoją Wolą jest dobro, szcęście, radość i miłość dla wszystkich, dla świata, dla mnie". Można modlitwy upraszczać: "Boże oczyść mnie i wypełnij swą miłości, chcę być naczyniem tylko dla Twej Miłości". Można kontemplować najprostszą, ale potężną myśl: "Bóg jest Miłością", albo jeszcze krócej: "Bóg jest". I unikajmy napinania się, że coś musimy, nie oczekujmy nic. Bóg sam nas poprowadzi :)) Chrześcijanom, ale nie tylko, polecam Anioła Ślązaka: Cherubinowy Wędrowiec. I jako ciekawostkę wskażę, że nie mówił nic innego niż dawni zaawansowani mistrozwie zen, choć kompletnie innymi słowami, choć dodał trochę myśli niespójnych z duchem przekazu. Ale to jest zrozumiałe, inaczej Kościół odrzuciłby go, a jego dzieła wylądowałyby na ideksie ksiąg zakazanych. To urocza perełka, ale o wielkiej głębi wglądu. Pozdrawiam :))
-
Dobre popołudnie :)) Do MIKALEL: to co opisujesz można potraktować jako alegoryczny obraz tego co faktycznie dzieje się. Dzieję się w naszych umysłach. Wszystkie mysli ego: o przyjemności, o nieprzyjemności, o bólu, o tym by to NAM bylo dobrze, wszelkie złe mysli o innych i o sobie, każda zła mina, każde złe spojrzenie, wszelka mowa odzwierciedlajaca te mysli i wszelkie uczynki odzwierciedlajęce tą mowę - to demony i złe duch w nas. To są myśli, słowa i czyny naszego pomieszanego umysłu odwróconego od Boga. To jest tylko z nas, z ego. Wszelkie dobre myśli, o innych, o sobie (o sobie, ale nie z ego), wszelkie czyste myśli, pełne miłości, dobroci, czułości, łagodności i pokoju, każde radosne spojrzenie, każdy szczery uśmiech, każdy bezinteresowny uczynek - to armie aniołów i świętych. One wszystkie są od Boga. Bo wszelka miłość, wszelkie dobro, wszelka prawdziwa, czysta radość (nie zadowolenie i satysfakcja ego) - są od Boga, tylko od Boga. Sami z siebie jesteśmy niczym. Ale nie jesteśmy sami z siebie - jesteśmy z Boga, z Naszego Źródła. Tak jak każda kropla wody w rzece pochodzi ze źródła rzeki. Każda kropla w rzece sama z siebie byłaby niczym. Ale jak kropla rzeki mogłaby być sama z siebie? Nie mogłaby. Kropla rzeki sama z siebie jest niemożliwym bytem. Wynik naszej wewnętrznej wojny jest znany. Wiadomo, że wygra miłość, bo Bóg jest Miłością. A jak Bóg mógłby nie zwyciężyć? Nie ma mocy większej od Boga, nie ma możliwości by nie zwyciężył. Bóg nie potrzebuje obrony. To śmieszna koncepcja, że Nieskończona Moc potrzebuje obrony. My potrzebujemy obrony przezd naszym błędnym rozumieniem, przed naszym błędem porzucenia Boga. Bóg nas obroni przed naszymi złudzeniami o tym czym jesteśmy, czym jest swiat i czym jest On sam. Nie znaczy to, że możemy usiąść i nic nie robić, albo oddawać się "przyjemnościom" tego świata. Nie możemy oddawać pola ego, bo w ten sposób będziemy przedłużać i zwiększać cierpienie nas samych, naszych najbliższych i naszych ukochanych bliźnich, wszystkich bliźnich, bo wszyscy to nasi ukochani bracia i sistry. A tego przeciez nie chcemy, prawda? Oddajmy się więc aniołom, świętym i Bogu - oddajmy się miłości, radości, szczęściu, dobru, pozwólmy prowadzić się łagodnie. Pozwólmy troskliwej i czułej opiece Boga, by wyzwoliła nas z naszej choroby - naszego życia bez Boga :))
-
Do merkaba: aniołowie istnieją - ale to są po prostu miłujące myśli. Miłość czyni cuda, dlatego miłujace myśli mogą wszystko, łącznie z uchronieniem przed wypadkiem i duzo, dużo więcej. Bóg nie stwarza niewolników, ani służących, bo wtedy byłby niesprawiedliwy, stwarzałby nierównych. Nie wystarczy Ci, że aniol to miłująca mysl samego Boga? Albo bliźniego? Co jest przecież cudowne. Musisz widzieć jakieś stworzenia ze skrzydłami? ;)
-
Do merkaba: Twój post o modlitwie podoba mi się (oczywiście nie dzieło sztana tylko dzieło ego ;)). Bo w istocie tak jest: my już wszystko dostaliśmy od Boga. Gdy prosimy z czystymi intencjami, wolni od ego, to wtedy po prostu zaczynamy widzieć, że to już mamy, co już dostaliśmy. Iluzja czasu sprawia, że wydaje się, że to dzieje się jako kolejne, nastepujące po sobie zdarzenia. Prosząc w sposób jaki opisujesz, w istocie dajemy tym wyraz naszej wiary w Boga, w tym, że On juz odpowiedział na nasze potrzeby. Nie wszystkie modlitwy zostają wysłuchane, gdyż, jak piszesz, nie zawsze jesteśmy jeszcze gotowi. Ale też jest tak, że w zwykłym życiu, wielu ludzi modli sie przez ego, czyli proszą o przyjemność dla siebie, wygodę, dla siebie, etc. Ego jest naszą myslą przeciwną Bogu, i ta myśl nas krzywdzi. Prośby ego nie mogą więc zostać wysłuchane, bo Bóg nie słucha naszych próśb o cierpienie. Spełnienie takich próśb mogłoby przyniesć krótkotrwale zadowolenie, a potem zwiększyłoby nasze cierpienie i szaleńśwto. Z tego powodu bardzo wiele próśb nie jest wysłuchanych. Można też ująć to inaczej: Bóg słysząc prośby płynące z naszego ego, ktore są prośbami o cierpienie, wiec, że jesteśmy zagubieni, ale w istocie prosimy o miłość. I spełnia te prośby, ale często w formie, ktora nie podoba się ego. Dlatego można bardzo uprościć modlitwę i modlić się o to by miłość była w naszym sercu i w sercach innych, by Bóg uczył nas miłości. W tym jest w istocie modlitwa o wszystko. Bo Bóg jest milością, a Bóg jest wszystkim co istnieje. Oczywiście dopóki nie jest się gotowym, można prosić w innych formach, bardziej "światowych". Pozdrawiam :))
-
Do Ewangeliczego siewcy: Nie jest tak. Miłość nie działa przez strach, nie działa przez lęk. Może tak być to doświadczane. Jest to bardzo logiczne. Wyjasnię to. Bóg jest przy nas cały czas, cały czas do nas mówi. My bardzo tęsknimy za Bogiem, za Jego czystą miłością. I czasami te impulsy do siebie dopuszczamy. I może to wtedy wyglądać tak, że Bóg wiedzie nas przez strach, przez cierpienie, przez chorobę. To jest proste. Ludzie, gdy im w miarę się powodzi, są skłonni oczywiście przypisywać zasługi sobie. Uważają, że to oni cos osiągnęli, zbudowali, etc. Dlatego w trakcie większości spotkań towarzyskich i rodzinnych tak lubią mówić o sobie: no bo wiesz, bo ja to to, bo ja to tamto. Bo ja zrobiłem to, byłem tu, uznając że w tym wszystkim jest ich zasługa (dlatego tego typu spotkania są męczące i niesatysfakcjonujace, bo każdy w istocie mówi do siebie i o sobie). Gdy ludziom nie jest żle, gdy jest choć w miarę ok, nie słyszą więc głosu Boga, choć On cały czas do nich szepcze o swej miłości. Słyszą głos swego ego. Gdy zachorują na raka, gdy umierają bliscy, nagle widzą, że g...no prawda, że nie są w stanie sensownie żyć i układać życia, bo w każdej chwili może przyjść cierpienie (nie są świadomi, że wywołali je właśnie sluchaniem głosu ego). I boją się tego cierpienia, boję się, że w każdej chwili może przyjść i ich zniszczyć. I gdy choć na chwilkę przestaną słuchać ego, swego "ja, ja, ja", to zaczynają słyszeć Boga, zaczynają w Niego wierzyć. Gdy troszkę uwierzą i torchę im to pomoże, są skłonni wierzyć bardziej. Niektórzy więc wracają do Boga. Ponieważ nie rozumieją calego procesu, to mówią poźniej, że dzięki cierpieniu wrócili do Boga, a więc przyjmują, że to Bóg zsyła cierpienie, by do Niego wrócić. Gdy to zrozumiesz, będziesz rozumial, że Bóg nie zsyła cierpienia, choć z powodu cierpeinia, ludzie porzucaja ego i zaczynają słuchać Boga. Ale by mogli poznać Boga i Jego całkowitą miłość, trzeba im ten proces wyjaśnić. Widzisz, że to wszytsko staje się zrozumiałe. Tak samo jest ze strachem. Założmy, że chcę zabić innego człowieka. Że żyję w takim środowisku, albo w takich okolicznościach, że realnie to rozważam. Może pojawić się ogromny strach przed Bogiem, który nas od tego uchroni. To, że czujemy strach w takich okolicznościach jest calkowicie zrozumiałe. Natomiast nie zsyła go Bóg. Czujemy strach, bo na poziomach podświadomych (tam gdzie są nasze własne myśli, których nie chcemy znać, bo nie chcemy wiedzieć , że tak oszalelismy, że odwróciliśmy się od całkowitej, najpiękniejszej Miłości i Dobra), wiemy, że zabójstwo, to dalsze odwrócenie się od Boga. Wiemy, że gdy dokonamy tego czynu, to wpadniemy w jeszcze większą ciemność. Wiemy, że życie bez Boga jest cierpieniem. W swoim pomieszaniu planujemy jednak czyn, który nas od Boga jeszcze bardziej odwraca. Musimy to wiedzieć, skoro Bóg caly czas do nas mówi o swej miłości. Tyle, że tego wszystkiego nie widzimy na poziomie zwykłego, codziennego umysłu. Boimy się jeszcze dalej odejść od Boga, bo wiemy, że to zwiększy nasze cierpienie (bo tak jest, bo im dalej od źróła miłości, tym cierpienie jest większe, tyle że to my sami je powodujemy, a nie Bóg je na nas zsyła). Przed dokonaniem zabójstwa możemy bać się bardzo tego jaka ciemność nas czeka po dokonaniu tego czynu. Bo tak jest, bo wtedy wpada się w jeszcze większe poczucie winy, w szalone poczucie winy, którego ne można znieść. I zasłania się to coraz większą twardością, pozą coraz większej hardości. Dlatego wszyscy gangsterzy i mafiosi to ludzie, którzy żyją w wielkim, ogromnym lęku, w wielkim napięciu. I zakładają maski tawrdzieli, żeby nie rozpaść się w drobny mak. Tak jest. O ile moglibyśmy powiedzieć, że zwykły człowiek zakłada lekką zbroję (maskę) by nie widzieć siebie i swego lęku i swego pomieszania, o tyle gangsterzy zakładają ciężkie, pancerne zbroje, odpowiednie do ich lęku. Dlatego są tak pełni napięcia, drażliwii trudni w obcowaniu. A nawet gdy są bardzo inteligentni i nie pokazują bezposrednio tego napięcia, to ono i tak w nich jest i daje się odczuć. Bo wtedy zbroja dla niepoznaki może być ukryta pod eleganckim garniturem dobrych manier, oczytania, etc. Gdy w tych zbrojach pojawi się rysa, lęk wylewa się jak powódź. Ale taki człowiek, który gra całe życie bardzo, bardzo twardego, nie jest w stanie uznać i zrozumieć, że boi się siebie, boi się swej własnej nieprzewidywalności, swego szalenstwa, które popycha go do złych czynów. Ponieważ też może jakoś usłyszeć głos Boga, to w szalonym umyśle wszystko się miesza i może czuć ogromny lęk przed Bogiem. Ale usłyszał promyk Boga. I wtedy może zacząć wracać do Boga, choć w błędnym przeświadczeniu, że to karzący i straszący Bóg to umożliwił, nie rozumiejąc, że usłyszał miłość Boga, a cały strach pochodzi od niego samego. Dotyczy to największych "zbrodniarzy". Dotyczyć więc musi każdego, kto nie wszedł na złą drogę, albo zszedł z niej i myśli, że zrobił to ze strachu przed Bogiem. Tak zrobił to ze strachu, ale przed sobą (zresztą słusznego, bo ego zawiodłoby go do piekła, ale jego własne ego, a nie Bóg, a jest to piekło, uwierz mi, że Twoje opisy są niczym w porównaniu z tym co mogłoby zafundować czyste ego, biblijne opisy apokalipsy są przy tym dość niewinne, bo ego to bezdenne szaleństwo). Usłyszał zaś maleńki prmyczek czułego szeptu Boga i to ten promyczeh go wyprowadza z ciemności. Bóg doprowadził Cię do miejsca, w którym wiesz, że Jest. Daj mu się dalej prowadzić. Wciąż boisz się siebie, bo myslisz o sobie źle i myślisz, że jesteś zdolny do złych rzeczy. Myslisz, że strach przed Bogiem Cię powstrzymuje. Nie, Ty boisz się sam siebie. O tyle masz rację, że złe uczynki zwiększają nasze pomieszanie i mogą nas zaprowadzić do piekła fudowanego przez ego. Ale teraz zacznij dokonywac drobnych korekt. Chcij dobra dla samego dobra, a nie po to by uniknąc kary. Zacznij robić dobre rzeczy by smakować samo dobro, by widzieć dobro i cieszyć się dobrem, a nie cieszyć się, że to pozwala uniknąć kary. Możesz zacząć od najdrobniejszych rzeczy. Zacznij od najdrobniejszych dorych uczynków, od dobrych miłujących myśli, chciej tych uczynków i myśli by zobaczyć radość i szczęście w oczach innych, a nie by uciec przed karą. W ten sposób zrozumiesz miłość, zbliżysz się do Boga, zaczniesz Go poznawać. A przy okazji uciekniesz także przed karą, owszem tak. Przed karą, okrutną karą, którą wymierzyłbyś sam sobie, którą wymierzyłoby Ci Twoje ego. Którą wymierzyłbyś sobie sam, żyjąc oszalały z poczucia winy. Przejście od Boga potępiającego do Boga miłującego może być więc łagodne i stopniowe. I w dodatku może dokonać się tylko przez Twoje miłujące mysli, przez Twoje dobro. Czy to nie jest zgodne z przykazaniami Bożymi? Spróbuj. Rób to pwolutku i stopniowo. Zobaczysz co się będzie działo. Bóg wiedzie Cię do Ciebie cały czas. Powoli zamienisz strach na radość. Nie wiesz nawet jak bardzo, jak ogromnie, jak niewyobrazalnie wzrośnie Twoja miłośc do Boga. Zobaczysz wtedy jak łatwo i nautralnie przyjdzie Ci wypełnianie Bożych przykazań i Chrystusowej nauki o miłowaniu bliźniego. Daj sobie czas, przemyśl to, zacznij od małych kroczków. Pytaj się o co chcesz. Bradzo serdecznie Cię pozdrawiam:))
-
Do Buddayaz: wolna wola umozliwa nam odwrócenie się od Boga. Nie skazał. Poza tym myslisz kategoriami jakimi myśli czlowek. Myślisz tak jak mysli się, będąc w czasie. W wieczności wygląda to zpełnie inaczej. Musiałbyś mieć choć najkrótsze (chociaż wtedy ta kategoria, krótkości - długości jest calkowicie nieadekwatna) doświadczenie wychodzenia poza czas i bezsłownego myślenia całym umysłem. Wtedy zrozumiałbyś, że tego typu rozumowanie: "Bóg wiedzial i nas skazał", jest całkowicie pozbawione znaczenia. Nie wiem co oznacza Twój nick,ale wiedz, że Bóg i Ostateczna Pustka, Która Nie Wiedząc Niczego Wie Wszystko, to To samo. Budda i Jezus nauczali tego samego, ale innym językiem, bo do innych ludzi, w innych czasach, w innej kulturze. Zarówno w buddyzmie, jak i chrzścijaństwie przekazy pierwotnych Nauczycieli zostaly wypaczone. Przekazy przekształciły się w religie i stały się niezrozumiałe. Idea Boga osbowego jest oczywiście kompletnym nieporozumieniem, tak samo jak pojęcie Ostatecznej Pustki. Można to wszystko precyzyjnie wyjaśnić, ale to są rzeczy - w sumie - drugorzędne. To jest teraz, Bóg jest tutaj, budda (z małej litery, bo z dużej odnosi sie do historycznego Buddy) to nasza natura, a wieczne pole buddy to to samo co niebo. Nic innego nie ma. Bóg nie znika, Najwyższe Oświecenie jest teraz. Tylko zasłaniamy to przed sobą. Pozdrawiam :)
-
NIe odpowiadasz wprost na to co do Ciebie piszę :) Ale to nic nie szkodzi :) Trudno mi jest z Tobą rozmawiać, gdy pokazuję Ci przesłanki rozumowania, logiczny wywód i wnioski z tego płynące. Ty nie ustosunkowujesz się do tego, tylko piszesz, Biblia mówi tak, koniec i kropka. Możesz tak robić :) Tylko, że to jest taka rozmowa: Ty mówisz tak jest, bo tak mówi Biblia. Precyzyjnie wyjaśniam, dlaczego uważam, że jest inaczej, Ty, że nie, bo tak mówi Biblia, bez żadnego innego uzasadnienia, bez ustosunkowania się to tego co Ci wyjaśniam. I tak w kółko. Masz ochotę tak się komunikować - ok, masz do tego prawo. Pamiętaj jednak, że Bóg jest żywy. Bóg to nie opowieść o zmarłym nieobecnym, którego życie znamy tylko z ksiąg sprzed tysięcy lat. Prawda? Bóg dostosowuje swój przekaz, do czasów, do okoliczności do ludzi. Czy mówiłbyś tym samym językiem do ludzi sprzed tysiąca lat, dwóch, do ludzi współczesnych, gdybyś miał dla nich jakieś ważne przesłanie i mógł je przekazać bez względu na czas? Nie, dostosowałbyś język, terminologię do warunków historycznych, do stopnia rozwoju danego społeczeństwa, itd. Ale Ty przyjmujesz, że Bóg nie jest w stanie tego zrobić. Czy to nie dziwne założenie? Możesz powiedzieć, że jestem zwykłym człowiekiem i jak śmię w ogóle kwestionować Biblię w jakiejkolwiek części. Otóż - Biblię, spisali, w sensie ficzycznej czynności, ludzie tacy jak Ty i ja, których imion nikt dziś nie pamięta. Poza tym w istocie to co przekazuję jest tym, co wynika z bardzo wielu przekazów, które już są, ja tylko te przekazy sprawdziłem i sprawdzam we własnym życiu. I piszę, tak, to działa, te przekazy są dobre, z kluczowym przekazem Jezusa, do którego przesłania Jego uczniowie i skrybowie z róznych czasów dodali coś od ego, co trzeba odsiać. Jak odsiać? Posługując się umysłem, logiką i srecem. Słuchając żywego Boga, który jest w każdym z nas. Wszystko co piszę jest już napisane w różnych dziełach, rozumiejąc je, na co poświęciłem wiele, wiele, lat, przekazuję je w innej, prostszej, formie. Nie jesteś w stanie za pomocą samego umysłu, logiki zaprzeczyć temu co piszę, choć logika i rozum to dary od Boga. Na końcu możesz tylko powiedzieć, że choć to co piszę jest dużo bardziej spójne, logiczne i jasne od przekazu biblijnego, to Ty nie chcesz w to wierzyć, wolisz wierzyć w Biblię. Ok, to jest ok. To Twój wybór i Twoja całkowicie wolna wola na to pozwala. Nie ma w tym nic złego, niedobrego. Nic. Każdy kto uważa, że Bóg jest surowy, karzący, niezrozumiały i tajemniczy, w istocie komunikuje, choć nie jest tego świadom, coś co schował głęboko w sobie: odwróciłem się od Boga i boję sie do Niego wrócić, boję się Jego kary. Bóg nikogo nie ukarze. Ten lęk przed karą jest przede wszystkim wyrazem bardzo głębokiego poczucia winy, które nosimy w sobie, choć jest ono głeboko w podświadomości. Mamy poczucie winy, że z powodu naszej dzikiej fanaberii odwróciliśmy się od najcudowniejszego, najsłodszego, najbardziej niewinnego, najbardziej miłującego, najbardziej czułego i troskliwego Bytu, który z miłości dał nam, i daje, wszystko co ma. Nie martwię się niczym. Rozumiem Boży plan zbawienia, choć nie jestem w stanie objąc umysłem jego szczegółów. Nie ma zresztą takiej potrzeby. Boży plan zbawienia jest prosty: to przebaczenie i miłość. Jak ktoś kto ratuje swe dzieci z upadku, z pożogi, chciałby ukrywac swój plan pomocy? To nie miałoby sensu. A Bóg ma sens, jest w istocie Sensem, jedynym rzeczywistym. Nie ma żadnej mocy we Wszechświecie, która byłaby w stanie przeszkodzić jego realizacji. Można tylko, i to pozornie, nieco ją opóźnić. Światło już jest! Nadchodzi kres ciemności! Pozdrawiam :)
-
Do przypadkiem: Miłość nie stawia warunków. Oczywiście rozumiem Twoje wątpliwości. Jednak sprawa ta wygląda trochę inaczej. To jeden z fundamentów gry prowadzonej przez ego: poczucie małości, znikomości, braku znaczenia wobec Boga (co w życiu codziennym wyraża się przez brak poczucia wlasnej wartości, co rodzi bardzo wiele praktycznych problemów) to jeden biegun stanów oferowanych przez ego. Drugi to megalomaństwo, mania wielkości oparta na tzw. "sukcesach", albo w ogóle niczym nie uzasadniona, będąca po prostu uznawaniem się za lepszego od innych - z jakichkolwiek powodów (co rodzi tak samo wiele problemów). Oczywiście pomiędzy tymi biegunami istnieje niemal nieskończoność stanów pośrednich, a wiele osób doświadcza oscylacji, wahań, pomiędzy tymi dwoma biegunami. To jest świat ego. Pomyślmy bardzo prosto. Bóg jest doskonały, wszechmocny i miłujący. My jesteśmy Jego stworzeniami. Jeśli uznajemy się za małych, nic nie znaczących, o znikomej wielkości i znikomych mozliwościach, to tym samym uznajemy, że doskonały, wszechmocny Bóg stwarza byty niedoskonałe, nieznaczące, ograniczone, podatne na zepsucie, rozpad, kruche. Czy to naprawdę może mieć sens? W istocie to jest bluźnierstwem: uznawanie, że Doskonały i wszechmocny stwarza ułomnych i pozbawionych mocy i w dodatku, że tego chce!!! To przypisywanie Bogu - gdy obnażymy ten mechanizm, to jest jasne - cech psychopaty. Doskonały byt, pełen miłości, wszechmocny, pełen pokoju i radości, stwarza gorsze byty od siebie, by trochę się pomęczyły, a jak nie dadzą rady to by je skazać na wieczne potepienie. Tak mógłby działać tylko psychopata. Każdy w naszym świecie tak działający byłby uznany za osobowość psychopatyczną. Bóg stwarza na swój obraz i podobieństwo. Co to znaczy? To nie znaczy, że Bóg ma nogi, ręce i glowę. To znaczy, że jakościowo jestesmy bytami takimi samymi jak Bóg. Jeśli kocha nas, to daje nam to co sam ma, jak każdy naprawdę miłujący rodzic: pokój, radość, miłość, szczęście, zdolność kreacji, wieczne życie. Teza, że Bóg jest tajemniczy i niemozliwy do poznania, bo my jesetśmy zbyt mali, jest zagraniem ego, czyli naszym własnym. To skutecznie uniemożliwa poznanie Boga, czyli powrót do NiIego, a On chce naszego powrotu. Jeśli ktoś wmawiałbym nam od dziecka, że nie ma absolutniej żadnej mozliwości byśmy np,. zdobyli jakąś górę. I wszyscy inni by to powtarzali, cały świat tak naprawdę, to czy w ogóle powstałaby w nas myśl by jednak spróbować? Nie. Nawet jeśli z punktu widzenia naszej sprawności, siły fizycznej i inteligencji nie stanowiłoby to żadnego problemu. Proste zagranie tych, którzy nie chcą poznać Boga, to wmówić sobie, ze dla nas małych, poznanie Boga jest niemożliwe. Nie da się obalić tego rozumowania w logiczny sposób. Można w nie jedynie nie wierzyć , przypisując Bogu niezrozumiałe, niewyjaśnialne atrybuty. Ale nikt nie jest w stanie wrocić do takiego Boga, nikt. Miłość nie jest tajemnicza i niezrozumiała. Jak mogłaby taka być? Jest bardzo prosta: miłuje bez warunków, bez wzbudzania strachu, lęku, bez grożenia karami. Każdy to wie w swoim sercu z oczywistą prostotą i jasnością. Mowienie, że Bóg taki nie jest, to właśnie nasza gra, to element sztuczki opisanej w poprzednich akapitach. Pozdrawiam :)