Budząc się,
hmmm, pojawia mi się tu parę znaków zapytani:
twierdzisz, że Bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo (swoją drogą, skąd to wiesz - bo tak jest napisane w Biblii?), oznaczałoby, że dał nam moc równą swojej. Dalej piszesz, że Bóg stwarza tylko rzeczy doskonałe. Jeśli więc człowiek został obdarzony mocą równą mocy Boga, jest taki sam jak Bóg, też musi tworzyć tylko doskonałość. Czyli, jeśli sami stworzyliśmy sobie ten świat, musi on być doskonały, nie ma innej możliwości. Podobnie, jak wszystko inne co wytworzy człowiek. A jednak, stwarzając dzięki swej boskiej mocy te wszystkie doskonałe rzeczy człowiek cierpi... kto stworzył więc cierpienie? Nie Bóg - nasz doskonały rodzic, nie człowiek, stworzony na jego obraz i podobieństwo - więc kto? Pora chyba wyciągnąć z lamusa jakiegoś Szatana... I to musiałaby być jakaś obiektywnie istniejąca siła poza mocą Boga i poza mocą człowieka, znów nie ma innej możliwości.
Można oczywiście argumentować, że ten świat nie istnieje, jest nierealnym snem (czyim? Człowieka równego Bogu? Jak Bóg może zapaść w koszmarny sen?! To absurd!). Wtedy cierpienie jest tak samo nierealne jak ten świat... Wiele filozofii i religii poszło tym torem. To jest droga donikąd, gdyż prowadzi prosto do negacji sensu egzystencji, depresji i szaleństwa. Helen Schucman znalazła się w doborowym towarzystwie: Kirkagaard, Sartre, Russel... Pytanie o realność świata jest źle, niedokładnie postawionym pytaniem. Realny - pod jakim względem? Świat jest realny, dopóki jesteśmy w ciałach, musimy jeść, oddychać itd. Kto przestaje oddychać musi stąd odejść w ciągu kilku minut. Jesteśmy organiczną całością z tym światem, czy nam się to podoba czy nie. Gdyby to było takie proste - ciało, świat to jedna wielka iluzja, sen, to wtedy nic prostszego - wyjście z ciała oznaczałoby wyjście ze snu. Wielu filozofów doszło do takiego wniosku, drogą logicznego rozumowania, że samobójstwo jest jedynym wyjściem. Jak się powie A to trzeba też B. Dziwne, że żaden z nich nie był konsekwentny i nie wprowadził tej wiedzy w czyn. Pewnie żyli tak długo, poświęcając się dla ludzkości, by głosić prawdę o bezsensie ;) ?
Pytanie może być postawione tak: jaki jest sens pobytu w ciele? Ale znów odpowiedź jest tylko jedna: nie ma to sensu, pobyt w ciele przynosi tylko cierpienie. Kto więc stworzył nam te ciała, kto nas tu wrzucił? Sami siebie? My, doskonali ludzie? Nie jest możliwe, byśmy stworzyli coś tak niedoskonałego mając boską moc i wszystkie boskie atrybuty. Więc...? Bóg nie tworzy przecież rzeczy niedoskonałych...
Pytam o to wszystko, bo widzę nieciągłości i niekonsekwencje w prezentowanym przez Ciebie rozumowaniu.
Dla mnie osobiście pytania o sens życia, o sens istnienia świata itd nigdy nie istniały. Moje wnętrze jest zorientowane na syntezę, nie analizę. Czuję, że pytania o sens są bezsensowne, bo to tylko ego pyta. Dusza nie pyta, ona jest. Czuję, że cała moja istota chce tylko jednego: całkowitego zespolenia ze wszystkim co jest, z całym istnieniem. Chcę, by bicie mojego serca zjednoczyło się z biciem serca Wszechświata, chcę być jednością, chcę swoja miłością ogarnąć wszystko co jest. Chcę wyjść z iluzji oddzielenia. Cała moja słabość i cały mój problem jest taki, że to postępuje tak powoli. Też się na siebie złoszczę, za uleganie słabości, tzn. wchodzenie w stare tory myślowe, w stare nawyki. Wiem, że dopóki nie porzucę całkowicie swojej woli, nie stanę się narzędziem, Bóg, czy Miłość (też wolę tą nazwę) nie wykorzysta mnie do swojego dzieła. Z punktu widzenia świata mam wszystko: kochającą rodzinę, piękne mieszkanie, tytuł budzący respekt i tzw. karierę. Wciąż się na siebie jednak gniewam, że nie dość kocham... nawet tych najukochańszych, za których dałabym sobie rękę obciąć. A przede wszystkim siebie. Złoszcząc się na siebie już okazuję sobie brak miłości. Doskonale Cię rozumiem. Jak mogę nie oceniać innych skoro wciąż oceniam siebie? To wszystko fałsz, fałsz. Bogaczom trudno jest wejść do Królestwa Bożego, ale dla perfekcjonisty to prawie niemożliwe ;) Najgorzej jednak ma człowiek ambitny... Szczególnie jeśli tą ambicją jest oświecenie całego świata. To jest wielki ból. Piszesz, że mógłbyś pogrążyć się w błogości, ale nie możesz, bo inni cierpią. Przecież to jest właśnie najlepsza, najkrótsza droga do ulżenia ich cierpieniom! Ludzie pogrążeni w błogości maja wokół siebie niezwykłą aurę, przyciągają innych jak magnes. Błogość wypływa z nich, ludzie spijają ją jak wodę z najczystszego źródła i sami doznają ulgi! Doświadczanie błogości to jest najlepsze, co mógłbyś zrobić dla innych! Cóż pomoże Twoje cierpienie? Jaki z niego pożytek? Też tak miałam: otwierałam gazetę i płakałam nad ludzkimi losami, osieroconymi dziećmi, rozbitymi rodzinami, klęskami głodu... Świat dostarcza tego codziennie. Moje współczucie i ból nic jednak nie pomogą. Nic. Czy jest pożytek z ludzi, którzy płaczą i łamią ręce widząc palący się dom? Nie, pożytek jest z takich, którzy przyniosą wodę. Każdy powinien gasić pożary, najpierw w sobie. Gdy zacznie emanować błogością i spokojem może stać się krynicą i ostoją dla innych. Gdy czujesz błogość pytanie o sens czy bezsens znika, bo i znika też pytający. Takie jest moje doświadczenie - gdy zdarza się błogość znikają wszelkie pytania, jest tylko wielka, pulsująca, wibrująca Miłość. Dlaczego wciąż mówię, że człowiek jest malutki w stosunku do Boga, do tej Miłości? Bo nie jestem w stanie jej przyjąć, czuję się jak kieliszek nad oceanem. Ta Miłość jest tak ogromna, że mogę pomieścić w sobie parę kropli i mam wrażenie, że jeszcze trochę i mnie rozerwie, oszaleję, przestanę istnieć. Dlatego to idzie tak powoli - otwieranie się na Światło, rozszerzanie siebie, swojego serca to proces.
Propagowanie wiedzy, że świat nie ma sensu to zły trip. Można wywołać tym jedynie depresję i zagubienie, vide Helen S. Mówienie o miłości to też ersatz. Wejście w błogość to dobry trip, dobra dilerska robota. Inni naćpają się samą obecnością, samym aromatem takiego dilera. Słowa staną się zbędne :)
miłego weekendu!