Mam 22 lata, od dwóch lat wspaniałego faceta, który pragnie dać mi wszystko, który wspaniale mnie traktuje, zawsze chętny do pomocy, rozrywkowy, zabawny, kochany, opiekuńczy, wręcz anioł. Dobrze się dogadujemy, czasem snujemy plany dotyczące przyszłości; dziecko, może nawet dwoje, wspólne mieszkanie. Wszystko jest pięknie, ładnie, wiadomo, zdarzają się także kłótnie, ale kłócąc się pamiętamy o wzajemnym szacunku i chyba każde słowo nawet w kłótni jest przemyślane, aby nie ranić drugiej osoby. Znajomi i rodzina często pytają, kiedy ślub, bo oboje pracujemy i w sumie moglibyśmy już założyć rodzinę i się usamodzielnić. Problem w tym, że na dźwięk słowa 'ślub' dostaję dreszczy. Myślę, że mogłabym z nim zamieszkać, a nawet bardzo bym chciała. Chciałabym mieć z nim dziecko, budzić się obok i zasypiać przy nim, planować wydatki i jutrzejszy obiad, wybierać meble do pokoju, przeżywać dobre i złe chwile razem. Ale nie chcę ślubu. Nie wiem z czego to wynika. Często słyszę, że po ślubie wszystko się zmienia. Albo nawet tutaj - na Kafeterii, czytam, że był ideałem, a po ślubie poczuł się pewnie i stał się tyranem. I jeszcze jedna sprawa. Niełatwo mi wierzyć w miłość na całe życie. Przed momentem czytałam, że para rozstała się po 6 latach, bo wygasło uczucie. I choć na chwilę obecną jestem pewna, że mój mężczyzna jest wspaniały, nie wiem, co będzie jutro. I wierzę w to, że dziś jest mi wierny, ale nie wiem, czy będzie jutro? A jeśli ta miłość umrze, wygaśnie? Boję się...