Jesteśmy ze sobą trzy lata. Ona ma 21, ja 27. Ja jestem jedynakiem i, ona jest jedynaczką. Mamy oboje trudne charaktery (jej rodzice mnie nie akceptują, ona z trudnością zyskuje sympatię u ludzi). Ja myślę powoli o dzieciach, małżeństwie i stabilizacji, mieszkam sam od końca liceum, ona niedawno nauczyła się obsługiwać pralkę. Ja pochodzę z biednej rodziny, więc oszczędzam co się da i nieustannie muszę sobie odmawiać wielu, czasem nawet potrzebnych rzeczy, ją stać na wszystko, bo za wszystko płacą jej bogaci rodzice. Jestem leniwym domatorem, ona jest pracowita i wszędzie jej dobrze gdzie jej nie ma. Pracuję nad tym aby na życie patrzeć optymistycznie, bo zdrowo dostałem po dupie w dzieciństwie, ona jest wiecznie z czegoś niezadowolona, nieustannie się czymś martwi lub przejmuje. Tak to po krótce wygląda. Pod koniec zeszłego roku mieliśmy kryzys, kiedy coraz częściej wyjeżdżała ja już nie dawałem sobie z tym rady napisałem jej maila w którym wylałem jej w punktach wszystkie swoje frustracje, niestety zbyt dosadnie i personalnie (chociaż nie wulgarnie). Załamała się tym. Chciała się rozstać. Postanowiliśmy się nie widzieć przez pół roku. Oboje kiepsko to przeżyliśmy. Od niedawna zaczęliśmy się znowu spotykać, jednak ona jest chłodna i mówi, że prawie nic nie czuje. Zamierza wyjechać do innego miasta aby rozpocząć pierwszy rok studiów i ta myśl, dla mnie dobijająca, nie jest dla niej żadnym ciężarem. Mówi, że w wielu związkach to miało miejsce. Lecz ja nie widzę aby chciała go kontynuować. Ja sam już nie wiem czy warto. Kocham ją. Jest piękna, dobra, mądra, ciepła, świetnie się z nią rozmawia, robi znakomite spaghetti, a w łóżku... Co z tego że jest blondynką Blondynki nie są wcale takie głupie Ale mam wrażenie, że albo źle ulokowałem uczucia, albo ten związek na dłuższą metę nie ma szans. Co wy sądzicie na ten temat?