No więc gdy tylko przekroczył próg domu, o mało nie rzucił się przed me stopy z błagalnym wręcz wzrokiem mówiącym "wybacz mi, niech będzie jak dawniej", usiadłam na kanapie, zarzuciłam nogę na nogę, w tle leciała mozart (przysięgam, jak kurwa w kiepskim amerykańskim filmie z lat 80siątych), powiedziałam, że ma chwile bo zaraz wychodzę, i tak jak przypuszczałam powtórzył to, co wykrzykiwał zza drzwi wejściowych, że kocha, że to jednorazowe(kłamstwo! Kilka dni po tym, detektyw dał mi zdjęcia na których obmacywał się z tą lafiryndą), że to skończone(kłamstwo!), i tak na pieprzonej paplaninie minęła godzina, po czym wstałam, spojrzałam mu wprost w oczy i powiedziałam "To koniec,wyjdz!", prosił, błagał, chciał podejść, przytulić, odwróciłam się i powtórzyłam, że ma wyjść, staliśmy tak jeszcze, chciało mi się płakać, łzy napłyneły do oczu, nie chciałam by to zobaczył, wyszedł.