Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Olka890

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Reputacja

0 Neutral
  1. Cześć forumowicze. Nie uwierzycie, ale założyłam tutaj konto specjalnie dla tego wpisu. Mam dość mętliku w mojej głowie, więc naprawdę liczę na obiektywne podejście do tematu. A że od pięciu dni ledwo funkcjonuję, mam nadzieję, że konkluzje po tym wpisie postawią mnie na nogi - niezależnie od tego, jaki będzie skutek. Ale od początku. W moim życiu wiecznie było pod górkę. W tej sprawie, w której do Was piszę warto jedynie zaznaczyć, że moi rodzice rozstali się, gdy byłam nastolatką po całkiem burzliwym małżeństwie, w którym NIGDY się nie układało. Stąd też mam zapewne syndrom ciągłego szukania akceptacji wśród mężczyzn. Od 16 r.ż. ciągle musiałam z kimś być. Seks przyszedł stosunkowo późno, ale jak już się pojawił, to musiał być ciągle, niekoniecznie z kimś, na kim mi zależało (ale z góry zaznaczam, że żadnych zaburzeń w tym temacie nie posiadam). Wspominam o tym dlatego, że to był jedyny znany mi wtedy sposób na bycie z kimś blisko. Dwa lata temu poznałam kolegę kolegi. Ot tak, na sylwestrze, na którym byłam zresztą z kolejnym z kolei chłopakiem. Kiedy mój związek dawno się zakończył, a ja latem tamtego roku robiłam grilla, ów kolega przyszedł ze swoim kumplem. I jakoś tak się stało, że cały wieczór przesiedzieliśmy razem. Przez pierwsze trzy miesiące związku trzymaliśmy to w tajemnicy. Były romantyczne spacery, spotkania z parku, obiady na mieście i ukrywanie się między drzewami, żeby skraść sobie chociaż jednego buziaka. Potem, kiedy wszystko wyszło na jaw, było chyba jeszcze lepiej. Codziennie rano sms "Kocham Cię" i mnóstwo zainteresowania moją osobą. Po ok. 8 miesiącach wszystko zaczęło się zmieniać. Coraz częstsze kłótnie, ponieważ przestał mi okazywać czułość, bo nagle okazało się, że "zapomniał" powiedzieć mi o swoim jutrzejszym wyjeździe do rodziny, bo mimo zaplanowanego spotkania na wieczór napisał mi, że jednak nie dzisiaj, bo chce pobyć sam. Na początku to ostatnie rozumiałam - mój facet jest typowym introwertykiem. Nie lubi ludzi, nie jest typem gaduły (chociaż o dziwo ze mną mógł gadać ciągle), nie lubi spędzać sporo czasu poza domem, a telefonu najchętniej wcale by nie odbierał. W pewnym momencie kłótnie zaczęły się o wszystko. Że nie zadzwonił, że wyłączył telefon na 24 h, a ja martwiłam się jak głupia będąc na drugim końcu kraju w delegacji, a potem włączał go i pisał mi smsa 'przepraszam slonce. bardzo bolala mnie glowa, wiec wylaczylem telefon i poszedlem spac'. Ale mógł napisać, prawda? Zawsze spotkania były tylko wtedy, kiedy on mógł/chciał. Ja nigdy nie wyplątywałam się ze spotkań, bo najzwyczajniej w świecie chciałam go zobaczyć, z nim było różnie. Po pewnym czasie zauważyłam, że nie wyznaje mi miłości. Że ledwo te słowa przechodzą mu przez gardło. Zapytałam go dlaczego. Powiedział, że to wina tych kłótni. Że coś się w nim zmienia. Że w większosci nie rozumie o co w ogóle są te walki. Problem z naszymi kłótniami jest taki, że ja jestem osobą bardzo gwałtowną. Od razu mówię co mnie boli. Kiedyś miałam zwyczaj krzyczeć. Przy nim nauczyłam się spokojnie oświadczać co mnie boli, ale... on nigdy nie odpowiada. Siedzi cicho, patrzy na mnie ze złością, a potem wychodzi/odwraca się i ... mamy ciche dni. Nie dwa czy trzy, ale tydzień, czasem dwa tygodnie. I zazwyczaj kończą się wtedy, kiedy ja się odezwę. O ile do niego dotrę, bo oczywiście ma wtedy wyłączony telefon, FB itd. Ostatnio zaczęły mu się gówniarskie zagrywki - usuwanie statusu na FB (jakby miał 15 lat, serio. nie omieszkałam mu tego powiedzieć), odznaczanie się na naszych zdjęciach, etc. Moja siostra zapytała mnie czy on może nie wie po prostu jak to skończyć? Sama nie wiem. Mieliśmy teraz piękne 1,5 tygodnia spokoju. Zero kłótni, o dziwo starał się okazywać mi czułość. Usłyszałam nawet, że mnie kocha i że powinniśmy poszukać wspólnego mieszkania. Po czym wieczorem znowu kłótnia. Nad ranem zachowywał się jak gdyby nic. Wróciliśmy do domu, a on... wygarnął mi wszystko, odwrócił się na pięcie i powiedział, że wraca do siebie do domu. Zgłupiałam. I tak mam 5 dzień z serii tych cichych. Ok, wpis mocno chaotyczny, ale podsumowując: Boję się, że zostanę sama. Nie, że tylko teraz, całe życie mam takie lęki. Wiem, że to niezdrowe (dzięki wykształceniu trochę się sama diagnozuję), ale przy nim poczułam, że to jest ktoś, z kim chcę być już zawsze. Wiecie - dzieci mu rodzić, itd. Pierwszy raz nie bałam się z kimś być. Starałam się jak mogłam nie robić pseudoawantur, żeby wykrzyczał mi, że przecież mnie kocha. Nauczyłam się przy nim wiele, ale mam wrażenie, że on podchodzi do tego związku w inny sposób. Niby coś się zmieniło, niby nad sobą pracuje, ale kiedy przychodzi do konfliktu - działa z automatu. Foch, ciche dni, radź sobie. Jego brat jakieś 3 tyg. temu powiedział mi, że dziwi się [wraz z ich matką], że jeszcze wytrzymałam, bo fochy w przypadku P. to stały element gry. Od małego tak załatwiał sprawy, bo - ważna chyba kwestia - jestem jego pierwszą partnerką. Ok, podsumowując. Najlepiej, gdybym dostała odpowiedź na pytanie: czy on mnie w ogóle kocha? Ale wiem, że nikt jasnowidzem nie jest. Ale napiszcie mi proszę co o tym sądzicie. Wiem, że niby dużo tekstu, a mało konkretów, ale jeśli tylko ktoś zechce mi pomóc, to uściślę kwestie. Nie wiem.. mogę być królikiem doświadczalnym dla początkującego psychoterapeuty, tylko... zróbcie coś z moimi myślami, bo chyba zwariuję.
×