Na początku witam Was wszystkich. Wasze historie strasznie pasują do mojej osoby... a raczej nie strasznie a przerażająco:[ Wiele z Was pisze że użeracie się z tym kilka/naście lat!! ....chyba się przeraziłam....
Chyba można powiedzieć że stosunkowo niedługo na to cierpię... zaczęło się w tym roku pod koniec zimy. Na początku sporadycznie robiło mi się słabo... potem coraz częściej, do tego doszło walenie serca i coś co niedawno odkryłam jaką nosi nazwę, a mianowicie derealizacja. Przestałam poruszać się autoobusami, jeśli gdzieś idę to nigdy sama, co nie zawsze też pomaga... chyba zależy z kim idę. Jak mam świadomość że ta osoba wie że ja się źle czuję to jest w miarę ok, a jeśłi nie to także wariuję. Oczywiście odbyłam rundkę po specjalistach, szpitalach i oczywiście każdy patrzył się na mnie z miną: symulantka...nawet w szpitalu. Dopiero jeden kardiolog wspomniał coś o stresie, heh. Tym tropem moja mama właściwie zmusiła mnie do wizyty u psychologa i tam padło to słowo: nerwica. Byłam u niej dotychczas raz, 2 tygodnie temu i wybieram się jutro. Trudno było mi uwierzyć że ekhem... mam nerwicę! ale przesiedziałam kilka godzin przed komputerem czytając różne artyuły i fora i jednak to niestety to.. moja mama uparła się na tego psychologa więc mam zamiar chodzić, raczej nie powinno mi to bardziej zaszkodzić:/ chcę żeby pomogło, ale trudno jest mi sobie uzmysłowić fakt, że rozmowa mnie wyleczy. pani psycholoog na początku powiedziała że są dwie drogi leczenia: terapia bądź leki. Skoro tak postawiła sprawę, wybrałam terapię. o lekach za dużo się słyszy, że uzależniają, bądź wywołują skutki uboczne gorsze od samej przypadłości.
ale najgrsze w tym wszytkim jest to, że te objawy (serce, oddech, mdlenie) to okazuje się że nie koniec. teraz wygląda na to że doszły mi do tego drgawki. pierwszy raz miałam je w tą niedzielę, była ładna pogoda, nawet fajne samopoczucie mi sprzyjało, więc z koleżanką wybrałyśmy się do sklepu. wszystko było ok, do momentu jak niespodziewanie spotkałam kleżankę której nie widziałam dobrych kilka lat. i nagle co? zrobiłam się cała mokra, serce zaczeło mi walić, myślałam że się uduszę i zaczełąm mieć te feralne drgawki... więc zwaliłam to na przeziębienie i się szybciutko pożegnałam. resztę dnia miałam z już z głowy... ale oczywiście sobie wytłumaczyłam to tym, że poprzedni tydzień miałam grypę więc to pewnie pozostałości. z tym że dzisiaj siedząc w pracy (gdzie o dziwo zawsze genijalnie się czuję) dostałam tak ogromnego ataku że zwiałam do domu. wszystko zaczęło mnie wyprowadzać z równowagi: ktoś wszedł do biura i spjrzałam- od razu gorąco i te drgawki. ktoś coś opuścił i to samo. chwiami nie wiedziałam gdzie jestem. u mnei w pracy zawsze mnóstwo osób jest, ciągły ruch szmer- to jest fajne. ale dzisiaj wariowałam przez to. wydawało mi się że jeśli broń boże ktoś o coś się mnie zapyta to ja umrę!! niby póki co udaje mi się w jakiś sposób je opanować szybko odwarcając sobie uwagę czymś innym.. ale... jak robi mi się słab, wpadam w panikę czy zaczynam widzieć inaczej, to wówczas mogę komuś powiedzieć że źle się czuję czy w głowie mi się kręci i wówczas współtowarzysze najwyżej pomyślą sobie że nie jadłam śniadania bądź coś w tym stylu. natoomiat jeżeli siedzę za biurkiem ktoś wejdzie i się przywita a ja zaczynam zachowywać się jak.. sama nie wiem, no to... koniec.
nie wiem czym to wszystko jest spowodowane ale mam tego dość. zawsze byłam bardzo aktywna... a teraz nawet do sklepu pod domem nie mogę wyjść. mój dzień wygląda zazwyczaj w ten sposób iż rano biegiem do taxówki, następnie 8 h w pracy gdzie zazwyczaj czuję się bosko i spowrotem biegiem z taxówki do domu żeby za bardzo się nie zdenerwować samym chodzeniem. jeżeli teraz jeszcze musiałabym zrezygnować z pracy to chyba byłaby kaplica...
heh mam nadzieję że nie zanudziałam:>