Jesteśmy ze sobą od 10 lat. Poznaliśmy się jeszcze jako dzieciaki, w szkole. W tym roku kupiliśmy mieszkanie, w przyszłym roku bierzemy ślub i im bliżej ślubu, tym bardziej mieszane uczucia towarzyszą mi odnośnie naszej wspólnej przyszłości. Zacznijmy od tego, że mój narzeczony pochodzi z bogatej rodziny, ja z takiej pośredniej. Problem polega na tym, że podczas gdy ja staram się przyziemnie patrzeć na nasze potrzeby i wydatki, on musi mieć wszystko "z górnej półki". Ja mogę ubierać się w sieciówkach, on musi kupować markowe t-shirty za 300 zł sztuka. Ja tłumaczę mu, że jeżeli nie będzie nas stać na umeblowanie całego mieszkania od razu, będziemy robić to systematycznie, dokupując sobie kolejne elementy wyposażenia z biegiem czasu. Co on na to? "Nie będę mieszkał jak dziad". Jedziemy na kilka dni nad morze. Spontaniczna akcja, wiadomo, w kwaterach nie ma co przebierać, z dostępnością krucho, a i budżet z gumy nie chce być. Znalazłam pokój u sympatycznej, starszej pani. Może z zewnątrz budynek nie powala, jednak wnętrza są wyremontowane i przyzwoite, jak w większości tego typu kwater. Co usłyszałam? Że on nie będzie mieszkał w takiej ruderze. Nie pomogły nawet tłumaczenia, że to tylko na kilka dni, w dodatku w pensjonacie i tak przecież tylko nocujemy, nie spędzamy tam całego dnia... Dodam, że nie mamy takich pieniędzy do jakich był przyzwyczajony w domu i to go frustruje. Przywykł do luksusu, a teraz zderza się z rzeczywistością dnia codziennego, co go przerasta. 3-pokojowe mieszkanie w bloku, to nie jest szczyt jego marzeń. Chciałby żyć na poziomie swoich rodziców, jednocześnie nie robi nic w kierunku zmiany na lepsze. A ja? A ja nie potrzebuję domu z basenem, salonowego samochodu i wczasów zagranicą. Chcę tylko żyć w szczęśliwym związku, stworzyć normalny dom jemu, sobie i ewentualnie naszemu dziecku, jeśli takie się kiedykolwiek pojawi. Martwię się. Kocham go, ale nie wiem, czy podołam życiu z kimś o tak zaburzonym postrzeganiu świata.