Mam coraz mniej ludzi wokół siebie z którymi mogę pogadać/zorganizowac sobie czas. Urwałąm (trochę specjalnie) kontakt z większością znajomych którzy mają dziecko, bo nasze światy są teraz tak różne, że te rozmowy zacząły mnie męczyć a nie być rozrywką. Osobiście lubię dzieci, tylko po prostu jakoś podświadomie doszłam do tego, że nie chcę tak sobie życia do góry nogami odwracać. Nie mam ochoty pogarszać stanu swojego ciała, nie mam ochoty cierpieć, nie mam ochoty niedosypiać, nie mam ochoty dopraszać sie partnera, żeby wykonywał swoje obowiązki. Nie wyobrażam sobie utracić cały ten komfort do którego sie w życiu niełątwą drogą doczłapałąm. Też nie mam jakoś super dobrych wspomnień z domu rodzinnego żeby jakoś dążyć do "odtworzenia" tego (mój ojciec zdradził moja mamę, był też strasznym skąpcem i żałował nam wszystkiego (sam pochodził z biedy, wiec to taka patologia która się toczy przez pokolenia).
Teraz (33lata) pierwszy raz w życiu czuję taki oddech, że każdy dzień to nie musi być walka, można po prostu być, wydać czasem pieniądz na przyjemności, można sobie zaplanować miło czas i nie trzeba tego uzasadniać. Było by idealnie, gbyby nie to, że jest coraz mniej osób z którymi mogę to dzielić. Staram się poznawać nowe osoby, ale to nie to samo co jak się miało 25 lat i wianek znajomych , znanych od 5/10/15 lat. Nie mam tez partnera (za bardzo się bałąm skończyć jak matka żeby zaryzykować związek). Czuję jakiś taki zgrzyt. W świecie gdzie nikt nie miałby dzieci ja na 100% też bym ich nie chciała i byłabym przeszczęśliwa. Ale w istniejącym świecie gdzie ludzie mają dzieci i uciekaja do swoich rodzin ta bezdzietność nie kończy się tylko na tym że nie masz dzieci i tyle. Ona też decyduje o twoim całym otoczeniu.