Proszę o pomoc. To sprawa delikatna.
Żeby ją zrozumieć, musze nakreślić cały kontekst znajmości z K, moją koleżanką. Ponzałyśmy się jakieś 5 lat temu. Był to dla mnie trudny czas, moja bliska ciotka, która mnie wychowywała umierała na raka. Mam kilkuletnią córkę, męża, pracę, dom, pomagałam ciotce w chorobie. Zawosiłąm do szpitali, na badania, byłam do końca - praktycznie umarła mi na rękach. Byłam wtedy rozbita.
Poznałam wtedy pewną dziewczynę. ZBierała się właśnie po dość burzliwym zwiazku. Jest to osoba, która nadużywa alkoholu. Ja sama piję go bardzo mało - okazjonalnie. Wtedy też zaczęłysmy razem wychodzić z psami - mieszkamy na osiedlu domków jendorodzinnych, ona mieszka sama u staszej kobiety. K. jest osobą samotną, nie ma dzieci, nikogo.
Wyszłyśmy raz, dwa, trzy. Coraz częściej zaczęła do mnie dzownić, pisać, żebym wychodziła. Telefony miałam codziennie. Nie zauważyłam wtedy, zaaferowana chorobą ciotki, że wkrada się w moje życie. Ona bezrobotna, nie miała co robić. Ja - choroba ciotki, praca, dziecko. Jendocześnie fajnie mi się z nią rozmawiało. Lubiłam spędzać z nią czas - nie wiem, może chciałam uciec od mojej rzeczywistości?
Cały czas narzekała że nie ma pieniedzy. Pożyczyłam jej kilka razy drobne kwoty - do tej pory nie oddała, mimo, że ma już pracę.
Po jakiś dwóch miesiacach znajomości zaczęłam zauważać, że jest jej w moim życiu bardzo dużo. Że praktycznie ie mam czasu na swoje życie rodzinne. Co chwilę angażowała mnie w jakieś drobne przysługi. Jednocześnie odwdzieczała się np. ciastem itp - chociażby za podwiezienie.
W pewnym momencie zaczęłam się odcinać, mimo sympatii, jaką ją darzyłąm i nadal darzę. Stwierdziłam, że jest jej za wiele, że zaniedbałam swoje życie na rzecz cudzych problemów. Pewnych rzeczy nie da się jednak cofnąć. Ta znajomość jest, a przynajmniej była głęboka - zwierzenia, problemy itp. Tylko, że w pewnym momencie zauważyłam, że ja opowiadam o swoich problemach, a ona mnie w swoje po prostu angażuje - podwieź mnie tu, pomóż mi z tym, pożycz mi pieniądze. Ja pomagałam, bo jestem mało asertywna. Poza tym, lubiłąm ją.
Zdarzyło się, że ja potrzebowałam pomocy - małej, bo tylko numeru do kolegi, któy jeździ jako taksówka. Nie doczekałam się. Drugi raz poprosiłam o popilnowanie chwilowo córki - nie dało się. Ja do tego momentu nie odmówiłam je w niczym.
Od tej ostatniej odmowy pomocy stwierdziłąm, że koniec podwózek itp. Nie zawożę, lecz ona pisze do mnie praktycznie co tydzień - czy mogę ją gdzieś zawieść, np. do koleżanki. Bo koleżanka nie może po nią przyjechać. Ja odmawiam albo nie odpisuję. Widujemy się na ulicy, ale staram się dystansować - z żadną koleżanką w swoim dorosłym życiu nie widywałam się tak często. Za każdym razem, gdy do mnie dzwoni (a robi to często) obawiam się odebrać, żeby znów czegoś nie chciała.
Odczuwam, że ona, gdybym jej na to pozwoliła, widywałaby się codziennie, bo nie ma co robić. Ale gdy ma innych znajomych - już o mnie nie pamieta.
Lubię ją, fajnie mi się z nią rozmawia, ale równoczęsie czuję, że to wszystko jest jednostronne. Czy się mylę?
Dodam, że mój mąż jej nie trawi od początku. Od momentu, kiedy zaczełam się z nią kumplowac zaczęło się między nami psuć - wpływ na to miało to, że zaczełam częściej znikać z domu, angażując się w cudze życie. Wiem, zawaliłam. Ale czuję sympatię do niej, nie chcę być świnią.
W przeciągu trzech ostatnich tygodni poprosiła mnie o transport trzy razy, w tym również dzisiaj. Nie do szpitala, w pilnej sprawie - ot, do koleżanki. Która ma prawo jazdy, ale jakimś cudem nie może po nią przyjechać. O transport do koleżanek potrafiła nawet dzwonić do mojego męża.
Powiedzcie, co mam zrobić. Dziwnie się z tym wszystkim czuję. Odmówiłam jej transportu kolejny raz. Jest mi jej żal, jest samotna. Jednocześnie czuję się wyorzytsywana. Czy mam rację?