marchewko, ja miałam wywoływany poród, ale nie po terminie ale przed, w 38 tygodniu (lipiec 2006). Pamiętam jak dziś, we wtorek się relaksowałam nad wodą, grillowałam, w środę wizyta u ginki i okazało się, że szyjka sie już skróciła, małe rozwarcie, a że w czwartek moja ginka miała dyżur w szpitalu, więc dała mi skierowanie do szpitala i na moje pytanie czy na weekend będę już miała dzidziorka, odpowiedziała \"jutro spróbujemy urodzić\". Musze tu dodać, że ja strasznie się bałam porodu, wydawało mi sie, że jeszcze nigdy w dziejach historii żadna kobieta się tak nie bała jak ja, myślałam, że coś się na pewno złego stanie, że umrę. no więc czwartek rano to była dla mnie koszmar, jechałam do tego szpitala z płaczem, bo z tym brzuszkiem to mi tak fajnie było, już się przyzwyczaiłam, a tu teraz przede mną samo nieznane :(.
No ale nic pojechaliśmy. Najpierw badanie na Izbie przyjęć, tysiąc formalności, i położyli mnie na sali przedporodowej. Leżałyśmy tam dwie kobietki. Wzięli mnie na ktg, wyszło, że mam skurcze co 8 minut, tylko, że ja niczego nie czułam, nawet brzuszek mi sie nie bardzo stawiał, no ale nic to.
Nagle mnie wołają, położna mi daje wypić olej rycynowy, co to niby po tym ma przeczyścić, żeby przy parciu nie było jakiejś niespodzianki, a przy okazji ruchy jelit mogą pobudzić macicę do skurczy i poród się zacznie. Wypiłam ten olej i się zaczęło......, ale tylko wielkie czekanie, bo nawet mnie w żołądku nie zakręciło :D
No nic to. Czekam dalej, leżę sobie, spaceruję, bo kazali mi dużo chodzić. Wołają mnie znowu, tym razem lewatywka :D. Zrobili mi tą lewatywę i się zaczęło......... ale wielkie sr...nie, bo macica znowu nie załapała i skurczy niet.
No ale nic to, czekam dalej, kilometry przemierzam, czas ucieka, nagle mnie wołają, przyszła położna i dała mi zastrzyk (chyba to była oksytocyna) no i się zaczęło......... wielkie czekanie, bo dalej nic :D, no może oprócz tego, że się dziwnie poczułam, trochę jakbym dostała głupiego Jasia (potem to uczucie przeszło). No to se lezę i se mysle, że chyba dzisiaj już nie urodzę, bo już mnie tyloma rzeczami uszczęśliwili (hahaha ta lewatywka), a ja się czuję tak, ze mogłabym brać torbę i autobusem do domu wracać. A skurcze na ktg podobno były dalej, ale pisze podobno, bo ja ich nie czułam.
No ale nic to, chodzę sobie dalej, rozmyślam, nic się już nie boję (jak mnie położyli na sali, to strach minął, jak teraz to sobie analizuję, to byłam jak gdyby zaciekawiona, jak to będzie, kiedy to będzie itp, a strachu zero, może dlatego, że nie bolało, nie wiem), no więc chodzę, gadam z druga kobitką, poleguję, oddycham cały czas głęboko, bo nie czuję skurczy które są, a przecież na skurczach trzeba odpowiednio dychać, nagle mnie wołają. Okazuje się, że mnie przenoszą na porodówkę???????!!!!!!! Ja w szoku, jak to???? No ale idę, położyli mnie na łóżku i żadnych kilometrów już nie dane mi było przemierzać, bo podłączyli mi kroplówkę z oksytocyną, a tym samym uziemili. Po jakimś czasie jakieś bóle poczułam, ale były one słabsze od bóli miesiączkowych, z którymi się męczę co miesiąc. No byłąm zdziwiona, zdezorientowana, pytam lekarki, czy to jeszcze bardziej bedzie bolało, czy nie, ona też na mnie patrzy zdziwiona i mówi, że jak na ten etap porodu, to raczej juz mocniejsze nie będą. To ja sobie kombinuje w mojej łepetynce, ze jak bedę opowiadać, jaki miałam poród, praktycznie bez bólu, to przecież nikt mi nie uwierzy. No ale nic to :D
Leżę dalej, patrzę na zegar, liczę te skurcze i czas, no okazuje się, że akcja się zatrzymuje, skurcze coraz rzadziej, lekarze pogadali, pogadali i zaczęło się. Masaż szyjki na szczycie każdego skurczu, bo niby skurcze były, ale z rozwarciem kiepsko, bolało, ale jeszcze do wytrzymania, ale szło dalej to wszystko jak krew z nosa. w końcu podjęli decyzję, ze przebija pęcherz płodowy, jeden lekarz wziął takiego długiego szpilora i do mnie z nim, spiełam się cała, bo myślałam, że będzie mi krzywde robił, że będzie bolało, ale poczułam tylko w pewnym momencie takie ciepłe chluśnięcie, wody odeszły i zaczęło się :D. Ale teraz to się dopiero naprawdę zaczęło, bóli takich dostałam, że szok, i jeszcze ten masaż, myślałam, że położną pogryzę, nawet poprosiłam o znieczulenie, jakiś zastrzyk mi dała. To może tak z pół godziny trwało, potem dostałam bóli partych i gdzieś tak na 5 czy 6 skurczu wyszedł mój synalek maluśki. Ale to parcie to bardzo męczace, jak bym miała jeszcze z parę razy przeć to bym juz chyba padła.
Reasumując, takiego prawdziwego porodu to było ze 40 minut (z bólami, właśnie po przebiciu pęcherza), tak to błyskawicznie poszło, że nawet nie krzyknęłam sobie :(
Także brzuchatki kochane, nic się nie bójcie, wszystko jest do przeżycia, a potem jakie wspomnienia. Pewnie, że zdarzają się i inne porody, ale Wam się uda, trzeba być dobrej myśli.
Najważniejsze, to moim zdaniem trafić na dobra położną, ludzką. Moją to chyba będę wspominać do końca życia. Właściwa osoba na właściwym stanowisku. Ale potem jak już leżałam na sali poporodowej i po jakimś czasie przynieśli mi synka, dostawiłam go do cyca, possał troszkę, pospał, a potem zaczął płakać, nie umiałam sobie dac rady, jakoś go przesunąć i zaczęłam wołać, żeby mi ktoś pomógł, bo mi dziecko wypadnie i ta położna co przyszła na następną zmianę, to nawet dupska nie ruszyła, gdyby nie sprzątaczka, która tam się krzątała, to doszłoby do tragedii, a ta kobicina poleciała na noworodki i zawołała siostry. A tą pipę kręgosłup bolał i sie nie ruszyła z miejsca.
Lekarka i ta \"moja\" położna zostały po swoim dyżurze aż urodzę, a nie dawałam w łapę nic a nic!!!! Bardzo wiele zależy od ludzi na jakich się trafi, dlatego życzę Wam, zebyście trafiły na przysłowiowe "anioły".
Pozdrawiam.