ups- przekroczyłam llimit, ale c.d.n.
. Gospodyni terkotała jak najęta- po rumuńsku oczywiście. My zadawaliśmy pytania- po polsku oczywiście .
Ona odpowiadała, w jakiś tajemniczy sposób mniej więcej rozumieliśmy się.
Na koniec zaczęła stroić naszą Patrycję i Rysia w ichnie stroje. Potem była sesja fotograficzna. Mam nadzieję,że wkrótce wam ją zaprezentuję ;)
W końcu stromą, szutrową drogą wjechaliśmy do Pleszy. Polska szkoła jeszcze stoi , jednak dzieci już tu nie ma. Chodzą do szkoły w Nowym Sołońcu bo „ta już całkiem zniszczona .
Okna pootwierane, przez nie powiewają potargane firany. Drewniany budynek z pięknymi kaflowymi piecami.
Na podłogach walają się stosunkowo nowe , ale podarte polskie podręczniki, jakieś pomoce szkolne, mnóstwo slajdów ze zdjęciami Bukowiny. Skrzętnie je pozbieraliśmy.
Ryś dodatkowo zabrał zrobionego na szydełku chyba- misiaczka.
Taki brudny, biedny, taki niczyj- nie mogliśmy go tam zostawić ;)
Gdyby mieszkańcom zależało, gdyby im wpadło d o głowy!, że mogą uprzątnąć, umyć podłogi
i okna- mogliby mieć miejsce spotkań jeśli już nie nauki. Z rozmów z mieszkańcami odnoszę wrażenie, że z Polską są związani jedynie przez kościół, księdza, tradycję. Poza tym to miejsce gdzie można taniej kupić np. armaturę do łazienki .
Nasza gospodyni Gienia pytana o korzenie potrafiła jedynie powiedzieć ,że siostry jej Babci w czasie wojny wróciły do Polski a Babcia została.
Powiadają, że nie tyle mówią po polsku co po pleszewsku. Taka mieszanka polskiego z wtrętami
i przekręconym rumuńskim.
W całej wsi turystów przyjmują jedynie Gienia i Staś.
Tam się zatrzymujemy na kolejne dwie noce. Krówki, świniaki, kury tuż obok, a w jednym
z pokojów komputer z WI-FI :)
Głodni jesteśmy już bardzo a tu zanosi się na deszcz.
W pokoju niezręcznie jest nam palić kartusze i odkrywamy nagle super „taras z widokiem jak marzenie- oko można zapuścić na wzgórza, pola, lasy i całe mnóstwo nieba.
Okazuje się, że jest to nieskończony [na nasze szczęście :)] chlewik dla świń, które mają tam być przeniesione aby uniknąć przykrego zapachu w domu .
Rozkładamy tam nasze stoliczki, gotujemy kolację [sałatka z ryżem, tuńczykiem i kukurydzą ] , pijemy zupełnie niezłe wino rumuńskie, gwarzymy, wspominamy i snujemy wizje, słońce zachodzi. chwilo trwaj.
A na śniadanie dostajemy świeże mleko i twaróg własnej roboty, którego smaku słowa me nie opiszą taki był pyszny!
Ponieważ Stasiu miał w tym dniu urodziny odśpiewaliśmy 100lat i wręczyli polską wódkę-krupnik, piwo żywiec i słodycze dla dziecek. Bardzo się tym wzruszyli i ucieszyli i trzeba ich było uczyć „niech mu gwiazdka pomyślności, bo bardzo się im spodobało a wcześniej nie znali.
Po śniadaniu postanawiamy ruszyć do kolejnej, bardziej znanej wsi Kaczyki słynnej z sanktuarium Matki Boskiej , Domu Polskiego i kopalni soli.
Drogą 12-15 km , przez las [ i góry] 1,5- do 2 godz.
Postanawiamy iść przez las z GPS-em. Tyle tylko, że GPS pokazuje najkrótszą drogę nie bacząc, że po drodze jest strumień, góra, dwie góry, trzy góry?!
W połowie marszu nawet najbardziej napaleni chodziarze stwierdzają, że Pietrosul przy tym to był pikuś! :D Po drodze mijamy stawik, w którym wre życie. Żaby, kijanki, raszki, zaskrońce, jaszczurki wszystko w pełnej symbiozie i dużych ilościach ;)
Żeńska część wyraźnie przyspieszyła kroku.
W końcu jesteśmy we wsi. Kilkanaście domów i trzy świątynie. Grekokatolicka, cerkiew i katolicka bazylika mniejsza z obrazem Matki Boskiej. Kościół taki sobie. Banalny. A cerkiew zamknięta.
Za to właśnie przywieźli towar do jedynego sklepu a upał jak cholera.
Czekając na otwarcie i piwo integrowaliśmy się z grupą młodzieńców, która przyjechała w dwa zaprzęgi. Jeden to normalna furmanka, a drugi- to mały domek na kółkach.
Chłopcy nie znali angielskiego, ale znali włoski.
Mają chyba jakąś wymianę albo inne związki, bo nawet część starszych [ i nie tylko w tej wsi] na nasze dzień dobry odpowiadała- „bona sera .Część napisów też była włosku , ale nie udało nam się dociec skąd ten włoski się wziął.
Chłopców w ciemnej uliczce można było się przestraszyć ,a le w kontakcie okazali się bardzo mili
i życzliwi.
W końcu ruszyliśmy do kopalni. Po Wieliczce większego wrażenia nie była w stanie zrobić, za to capiło tam niemiłosiernie. Do konserwacji drewnianych elementów używają ropy naftowej. Błeee... jeden z kolegów musiał wyjść bo zrobiło mu się niedobrze.
Ale ciekawostką jest, że kopalnia nadal jest czynna na jednym z poziomów, że nie zjeżdża się tam windą tylko schodzi „ropnymi schodami. Tylko urobek jest wywożony windą. Jest tam kaplica św. Barbary i kaplica prawosławna. Jest też jeziorko, sala balowa i inhalatorium dla dzieci jedyne miejsce gdzie nie cuchnęło ropą ;)
Wyszliśmy stamtąd nieźle już głodni a tu w Domu Polskim nici z obiadu. Nadjechał z nagła autokar
z 45-ma Polakami i z trudem nadążali smażyć im naleśniki. Nawet miejsc siedzących tyle nie mieli. Musieliśmy nasycić się zapachem.
Ale sklep był nadal otwarty, więc kupiliśmy chleb [pani pokroiła nam grube pajdy] i salceson- też w grubych plastrach i najedliśmy się, że hej:)
Droga powrotna jeszcze bardziej hardkorowa, ale krótko popadało i było już czym oddychać, więc szło się lżej aczkolwiek nadal pionowo w górę i w dół ;)
W końcu przed szóstą dotarliśmy do naszych gospodarzy i zaczęli szykować kolację.
A tu niespodzianka. Gospodarze nakryli stół w „naszym chlewiku pysznościami- gołąbki, każdy malusieńki, z kapusty kiszonej [kiszą całe główki] -pycha! Swojska kiełbasa, warzywka, ciasto i taca z literatkami w dwóch trzecich napełnionymi wódką. O matko! To były istne stakany!
Ale, że zagrycha była zmiataliśmy wszystko równo. Niektórzy równiej i rano był kłopot a busik miał jednego kierowcę mniej ;)
A wszystkiemu winna palinka, którą na koniec szwagier Stasia przyniósł z domu boi się okazało, że nie ma gdzie kupić, bo wcześniej była już grupa polskich turystów i wszystko „wyszło :D
Gospodyni przypadła do serca nasza nowa liderka Jola. Poszeptały coś i znikły.
Za chwilę wpadły ze śpiewem na ustach i w strojach ludowych! To było kapitalne! Przyśpiewki, przytupy- folklor po pleszansku. Niektórym zrobiło się żal więc w drugiej odsłonie wystąpił Ryś
w haftowanej koszuli i inne dziewczyny też się poprzebierały.
Myślę, że nie da się tego do końca przekazać- te stroje, ta chęć śpiewu wspólnego z nami, polskich piosenek ludowych było to zabawnie i wzruszająco jakoś.
Ale przed północa się rozeszliśmy bo następnego ranka ruszaliśmy w drogę powrotną.
A w drodze powrotnej przepiękny wąwóz Bicaz. Serpentyny, po obu stronach strome skały
a wszystko wzdłuż rzeki. Na wylocie szersze miejsce , parking i stragany z „ludowymi duperelkami i ciuchami.
Tradycyjnie już w pierwszym lepszym ładnym widokowo miejscu zrobiliśmy sobie pikniko-obiad
I w końcu dotarli do Węgier i zabrali PiotrkaBezDowodu oraz Anię i ruszyli w ciemną noc, do domu.
Tak się skonczyła moja rumuńska przygoda.
Rany! Jak tam było pięknie!