usprawiedliwienie absencji:
27.IV-4.V.2012
I nadszedł dzień wyjazdu. A raczej noc, bo ruszaliśmy w piątek o 23-ej z Żor. Tam do busika pakowała się już ekipa, my jeepem zabierając Patrycję z Mariuszem -para rewelacyjnie wprowadzająca
i podtrzymująca stan głupawki.
Głupawka-najpierw bardzo potrzebna, sprowadzająca rozluźnienie i błogostan, a potem już stan niemal permanentny:)
Wersja przy wyjeździe - o 6ej jesteśmy w Debreczynie [prowadził bus klubowy z czterema kierowcami do zmiany i trzema GPS-ami ].
W pewnym momencie nasza Zuzia ogłupiała bo ona prowadzi nas na Debreczyn a busik pojechał naKoszyce O_O [do tej pory nie wiadomo, kto tak poprowadził:D
Zuzia dzielnie i upierdliwie powtarzała „zawróc jeśli to możliwe aż nad ranem w zupełnie dzikich okolicznościach przyrody załamała się nerwowo i stwierdziła- „jesteś u celu !
Została więc odłączona od zasilania i jechaliśmy już ślepo za busem.
A na granicy rumuńskiej, na której byliśmy gruubo po szóstej kontrola paszportowa i jedyna osoba znająca trasę naszej wyprawy, adresy, mety itd. [ Piotrek,lider wyprawy, etnograf z wykształcenia]- ma nieważny dowód osobisty [od stycznia!].
Rumuni sprawdzali wszystkie paszporty i dowody a część samochodów była systematycznie wybebeszana na boku- brrrr..zrobiło mi się strasznie. Przez tych parę lat normalności zdążyłam zapomnieć jak było obrzydliwie i strasznie na granicach.
Nic nie dało się nic załatwić albowiem oni nie są w Schengen!
Spróbowaliśmy więc raz jeszcze na innym przejściu, drobnych 100km dalej- to samo, choć celnicy o niebo milsi i grzeczniejsi.
Zawróciliśmy więc wszyscy i podjechali na obiad.
Tam PiotrekBezDowodu wręczył wszystkie papiery i pieniądze jednej z dziewczyn [50 ;) ], na co dzień zajmującej się „sekretariatem klubu, wypakował swoje rzeczy, wziął pod ramię swoją dziewczyną, która została z nim i rzekł: dacie radę, bawcie się dobrze! „
Miałam ochotę go lekko uszkodzić, wrócić i jechać w Bieszczady i parę jeszcze równie głupich pomysłów. Na szczęście nie jestem przedsiębiorczą więc grzecznie wsiadłam do auta i pojechaliśmy dalej.
Po 20 godz.podróży mieliśmy już serdecznie dość a do celu było jeszcze sporo km, więc zatrzymaliśmy się w pierwszym wpadniętym nam w oko pensjonacie-schronisku.
Przy drodze, po wyjeździe z serpentyn [akurat ja byłam za kierownicą- dumna jak paw jestem do dziś, że sobie poradziłam :D ],ale w sumie w głębi lasu. Piękne miejsce-z zapachem, widokiem i klimatem..
Tam kolacja, piwo i humory powoli zaczęły wracać a z nimi nadzieja, że może rzeczywiście sobie poradzimy ;)
Tam też na śniadanie zjadłam pierwszy raz w życiu mamałygę. Z bryndzą. Pierwszy kęs capił mocno tym serem ,ale następne już były mniam:)
W drodze do Borsy widoki jakby znajome i swojskie a jednak jakieś dzikie, inne.
Przestrzeń niesamowita, góry naokoło głowy ,ale nie ciasno jak u nas tylko duuużo i daleeeeko ;)
Ponieważ zgłodnieliśmy zatrzymaliśmy się na jednym ze wzgórz z taką piękną panoramą, rozłożyli krzesełka, stolik i zgotowali obiadek :) Czyli na kuchenkach gazowych [się naumiałam,że kartusz się to-to nazywa] podgrzaliśmy klopsy i gołąbki, ugotowali makaron, herbatę, kawę a na deserkołacz. Bo Piotrek wziął ze sobą dwie olbrzymie blachy śląskiego „kołocza :)
I znów poczułam się spełniona jako kierowca, bo wjechałam na tę widokową górkę autem- nie chciało mi się tachać butelek z wodą pod górę w tym upale. [Wspominałam, że cały czas towarzyszył na m upał? ;)]
Po południu dotarliśmy do Borsy i znaleźli nocleg u belgijskiego Rumuna lub też rumuńskiego Belga.
Trzy domeczki kampingowe a za nimi solidny, czarny, marmurowy-GRÓB. Ze zniczami i kwiatkami O_O A za płotkiem jeszcze z pięć grobów, ale już nie tak zadbanych. I te dziwne cmentarzyki są tam na porządku dziennym. Przy ulicy ,między domami, takoż i w miasteczkach i wsiach. Są też przy kościołach, ale znacznie mniej.
Następnego dnia zrobiliśmy sobie rest po podróży ;) Zwiedziliśmy tzw „Wesoły cmentarz
[ja tam czosnek nosiłam cały czas w kieszeni :)]. Wszystkie nagrobki z krzyżami w niebieskie wzory
i rysunkami przedstawiającymi życie i śmierć delikwenta leżącego poniżej.
Np. siedzi pan na traktorze albo pasie owieczki ,a na obrazku poniżej inny pan trzyma jego głowę
w jednej ręce a w drugiej nóż, krew się leje z obu stron a tułów spoczywa opodal :D
Albo pani giba się pod samochodem. Albo inny pan wystawia tylko rączki spod pociągu. No, baaardzo wesoły ten cmentarz:D
Tam też podziwiałam autochtonki w kwiecistych, krótkich-ledwie do kolan-niezależnie od wieku i tuszy :)-spódnicach i takich chustkach i SZPILKACH. Nie tam czółenkach czy kaczuszkach tylko SZPILACH co się zowie. Obcasy wysoookie, inkrustowanie cyrkoniami, Swarowskim i cholera wie czym jeszcze, złote, czerwone, czarne, fioletowe, z brokatem -kolorowy zawrót głowy.
Potem oglądaliśmy jeszcze parę kościółków drewnianych i niesamowitych bram maramureskich [maramusz-ten skrawek ziemi ma taką nazwę]-i te bramy, towarzyszące nam w całej drodze zrobiły na mnie ogromne wrażenie-pięknie rzeźbione, niby wszystkie takie same a każda inna właśnie. Cudeńko smakowite :)
W końcu zaczęliśmy realizować główny cel naszej wyprawy [niektórzy twierdzą, że wycieczki szkolnej :p ;)]
Pietrosul [ 2300mnp,Karpaty Wschodnie], pod którym Belg mieszkał wzięliśmy na dwa razy.
Najpierw doszliśmy do stacji meteo i tam nocowali, rano następnego dnia „na lekko na szczyt.
Na dwa razy bo tachaliśmy namioty i cały sprzęt albowiem Belg po kilku telefonach przekonał nas,
że w meteo jest pełno i nie mam miejsc co było wierutnym kłamstwem :p
Podejście na szczyt w śniegu, w rakach i upale! Ściana w większości pionowa, ale widoki na szczycie- gadkę chwytało!
Ryś podsumował- „tak się idzie na Elbrus tylko kilka godzin dłużej ;)
Część ekipy miała niedosyt i polecieli jeszcze na następną górkę _Rabrę bodajże. Oni też zjechali w stylu alpejskim na dupkach ze szczytu na dół, my mozolnie krok po kroczku schodziliśmy w dół ,
ale to już był i tak pikuś. Na poziomie meteo posiłek, odpoczynek i w dół.
A poprzedniego wieczora zobaczyliśmy jak to się dzieje, że ludzie w górach giną.
Wieczorem siedzieliśmy sobie w puchach, czapeczkach, rękawiczkach, popijali gorącą herbatkę i gapili się na te niesamowite widoczki kiedy zauważyliśmy schodzącą ze szczytu grupę ludzi. W pewnym momencie zaczęli zjeżdżać, miotało trochę nimi ale dali radę. Tyle, że byli w krótkich spodenkach
Po pretekstem nabrania wody ze strumienia podeszliśmy bliżej i okazało się, że to grupa Polaków-mama w moim wieku i trzech synów. Wybrali się tego dnia też z Borsy, ale z przeciwnej strony, przez tzw wodospady Orłowicza, które o tej porze roku i przy tym upale okazały się jednym wielkim rozlewiskiem i rwącymi rzeczkami, i jedna z tych rzeczek porwała panią mamę, synkowie ją ratując też się zamoczyli zdrowo. Ale był upał więc szli dalej. Pani w bluzeczce na ramiączkach, sweterku
i ortalionowej, cienkiej kurteczce, chłopcy mieli kurtki goratexowe. Jak doszli na szczyt był już wieczór i upału raczej nie było :p Ponadto nie wiedzieli jak zejść i pchali się dalej granią, na szczęście byli tam też Rumuni z namiotów rozbitych koło nas i ci wskazali drogę.
Pani się jednak mocno wzbraniała i oburzała -„kazali nam schodzić w tę przepaść! - zupełnie nieświadoma, że zawdzięczają im życie!
Na dół dotarli skrajnie przemoczeni, wyziębieni, sino -bladzi i ewidentnie w szoku. Zgotowaliśmy im herbaty i chcielii zatrzymać na nocleg, ale się uparli, że zejdą-zresztą od tego momentu zejście nie jest już specjalnie groźne.
Od następnego dnia zaczęła się regularna wycieczka krajoznawcza ;)
*********
Szlakiem malowanych monastyrów chcieliśmy się dostać do Pleszy, jednej z kilku polskich wsi leżących na Bukowinie.
Monastyry- jak małe kościółki, trochę w stylu romańskim , każdy centymetr kwadratowy ścian zewnętrznych i wewnętrznych pokryty malowidłami, freskami cudnej roboty, z których każdy mogłaby stanowić piękną ikonę. Nie potrafię tego opisać - ale dzięki guglom można zobaczyć ;) Dla mnie miłośniczki fresków i ikon istny raj :)
Całe historie opowiedziane na tych ścianach. I stworzenie świata, i sąd ostateczny, i hospodar przyjmujący makietę tego monastyru od poddanych. W każdej świątyni te same historie, niemal identyczny układ, ale różne wykonawstwo i koloryt.
Przy tym w jednym z monastyrów prowadzonym przez zakonnice-piękny ogród, park. Upalny dzień, mniszki poruszają się nieśpiesznie. Jedna przycina zeschłe gałęzie, inna sortuje śmieci, jeszcze inna układa kwiaty do wazonu lub rozwiązuje krzyżówki .
Jeszcze inna obchodzi monastyr z wielką dechą stukając w nią drewnianym młotkiem- chyba jakieś wezwanie do modlitwy albo posiłku? Cudne obrazki :)
http://www.jazon.krakow.pl/bukowina/index.php?name=polskiewsie
? http://wadowice24.pl/wasze-artykuly/3611
Nie wiem czy to w Bukowinie czy innej krainie geograficznej [jeszcze nie doczytałam wszystkiego] mijaliśmy po drodze „haftowane domy. Tak je nazwałam, bo elewacje zdobione były we wzory jak haft ukrainski, czy bułgarski. Coś niesamowitego! Wstąpiliśmy do jednego takiego domu,
w którym gospodyni urządziła mini skansen. Jak na zewnątrz było to cudo tak w środku istny koszmar.
Pięknie tkane i haftowane serwety-ręczniki, które wiesza się tam nad obrazami, pomieszane ze sztucznymi kwiatami, plastykowymi ozdóbkami i wszelkim możliwym kiczem. Gospodyni terkotała jak najęta- po rumuńsku oczywiście. My zadawaliśmy pytania- po polsku oczywiście .
Ona odpowiadała, w jakiś tajemniczy sposób mniej więcej rozumieliśmy się.
Na koniec zaczęła stroić naszą Patrycję i Rysia w ichnie stroje. Potem była sesja fotograficzna. Mam nadzieję,że wkrótce wam ją zaprezentuję ;)
W końcu stromą, szutrową drogą wjechaliśmy do Pleszy. Polska szkoła jeszcze stoi , jednak dzieci już tu nie ma. Chodzą do szkoły w Nowym Sołońcu bo „ta już całkiem zniszczona .
Okna pootwierane, przez nie powiewają potargane firany. Drewniany budynek z pięknymi kaflowymi piecami.
Na podłogach walają się stosunkowo nowe , ale podarte polskie podręczniki, jakieś pomoce szkolne, mnóstwo slajdów ze zdjęciami Bukowiny. Skrzętnie je pozbieraliśmy.
Ryś dodatkowo zabrał zrobionego na szydełku chyba- misiaczka.
Taki brudny, biedny, taki niczyj- nie mogliśmy go tam zostawić ;)
Gdyby mieszkańcom zależało, gdyby im wpadło d o głowy!, że mogą uprzątnąć, umyć podłogi
i okna- mogliby mieć miejsce spotkań jeśli już nie nauki. Z rozmów z mieszkańcami odnoszę wrażenie, że z Polską są związani jedynie przez kościół, księdza, tradycję. Poza tym to miejsce gdzie można taniej kupić np. armaturę do łazienki .
Nasza gospodyni Gienia pytana o korzenie potrafiła jedynie powiedzieć ,że siostry jej Babci w czasie wojny wróciły do Polski a Babcia została.
Powiadają, że nie tyle mówią po polsku co po pleszewsku. Taka mieszanka polskiego z wtrętami
i przekręconym rumuńskim.
W całej wsi turystów przyjmują jedynie Gienia i Staś.
Tam się zatrzymujemy na kolejne dwie noce. Krówki, świniaki, kury tuż obok, a w jednym
z pokojów komputer z WI-FI :)
Głodni jesteśmy już bardzo a tu zanosi się na deszcz.
W pokoju niezręcznie jest nam palić kartusze i odkrywamy nagle super „taras z widokiem jak marzenie- oko można zapuścić na wzgórza, pola, lasy i całe mnóstwo nieba.
Okazuje się, że jest to nieskończony [na nasze szczęście :)] chlewik dla świń, które mają tam być przeniesione aby uniknąć przykrego zapachu w domu .
Rozkładamy tam nasze stoliczki, gotujemy kolację [sałatka z ryżem, tuńczykiem i kukurydzą ] , pijemy zupełnie niezłe wino rumuńskie, gwarzymy, wspominamy i snujemy wizje, słońce zachodzi. chwilo trwaj.
A na śniadanie dostajemy świeże mleko i twaróg własnej roboty, którego smaku słowa me nie opiszą taki był pyszny!
Ponieważ Stasiu miał w tym dniu urodziny odśpiewaliśmy 100lat i wręczyli polską wódkę-krupnik, piwo żywiec i słodycze dla dziecek. Bardzo się tym wzruszyli i ucieszyli i trzeba ich było uczyć „niech mu gwiazdka pomyślności, bo bardzo się im spodobało a wcześniej nie znali.
Po śniadaniu postanawiamy ruszyć do kolejnej, bardziej znanej wsi Kaczyki słynnej z sanktuarium Matki Boskiej , Domu Polskiego i kopalni soli.
Drogą 12-15 km , przez las [ i góry] 1,5- do 2 godz.
Postanawiamy iść przez las z GPS-em. Tyle tylko, że GPS pokazuje najkrótszą drogę nie bacząc, że po drodze jest strumień, góra, dwie góry, trzy góry?!
W połowie marszu nawet najbardziej napaleni chodziarze stwierdzają, że Pietrosul przy tym to był pikuś! :D Po drodze mijamy stawik, w którym wre życie. Żaby, kijanki, raszki, zaskrońce, jaszczurki wszystko w pełnej symbiozie i dużych ilościach ;)
Żeńska część wyraźnie przyspieszyła kroku.
W końcu jesteśmy we wsi. Kilkanaście domów i trzy świątynie. Grekokatolicka, cerkiew i katolicka bazylika mniejsza z obrazem Matki Boskiej. Kościół taki sobie. Banalny. A cerkiew zamknięta.
Za to właśnie przywieźli towar do jedynego sklepu a upał jak cholera.
Czekając na otwarcie i piwo integrowaliśmy się z grupą młodzieńców, która przyjechała w dwa zaprzęgi. Jeden to normalna furmanka, a drugi- to mały domek na kółkach.
Chłopcy nie znali angielskiego, ale znali włoski.
Mają chyba jakąś wymianę albo inne związki, bo nawet część starszych [ i nie tylko w tej wsi] na nasze dzień dobry odpowiadała- „bona sera .Część napisów też była włosku , ale nie udało nam się dociec skąd ten włoski się wziął.
Chłopców w ciemnej uliczce można było się przestraszyć ,a le w kontakcie okazali się bardzo mili
i życzliwi.
W końcu ruszyliśmy do kopalni. Po Wieliczce większego wrażenia nie była w stanie zrobić, za to capiło tam niemiłosiernie. Do konserwacji drewnianych elementów używają ropy naftowej. Błeee... jeden z kolegów musiał wyjść bo zrobiło mu się niedobrze.
Ale ciekawostką jest, że kopalnia nadal jest czynna na jednym z poziomów, że nie zjeżdża się tam windą tylko schodzi „ropnymi schodami. Tylko urobek jest wywożony windą. Jest tam kaplica św. Barbary i kaplica prawosławna. Jest też jeziorko, sala balowa i inhalatorium dla dzieci jedyne miejsce gdzie nie cuchnęło ropą ;)
Wyszliśmy stamtąd nieźle już głodni a tu w Domu Polskim nici z obiadu. Nadjechał z nagła autokar
z 45-ma Polakami i z trudem nadążali smażyć im naleśniki. Nawet miejsc siedzących tyle nie mieli. Musieliśmy nasycić się zapachem.
Ale sklep był nadal otwarty, więc kupiliśmy chleb [pani pokroiła nam grube pajdy] i salceson- też w grubych plastrach i najedliśmy się, że hej:)
Droga powrotna jeszcze bardziej hardkorowa, ale krótko popadało i było już czym oddychać, więc szło się lżej aczkolwiek nadal pionowo w górę i w dół ;)
W końcu przed szóstą dotarliśmy do naszych gospodarzy i zaczęli szykować kolację.
A tu niespodzianka. Gospodarze nakryli stół w „naszym chlewiku pysznościami- gołąbki, każdy malusieńki, z kapusty kiszonej [kiszą całe główki] -pycha! Swojska kiełbasa, warzywka, ciasto i taca z literatkami w dwóch trzecich napełnionymi wódką. O matko! To były istne stakany!
Ale, że zagrycha była zmiataliśmy wszystko równo. Niektórzy równiej i rano był kłopot a busik miał jednego kierowcę mniej ;)
A wszystkiemu winna palinka, którą na koniec szwagier Stasia przyniósł z domu boi się okazało, że nie ma gdzie kupić, bo wcześniej była już grupa polskich turystów i wszystko „wyszło :D
Gospodyni przypadła do serca nasza nowa liderka Jola. Poszeptały coś i znikły.
Za chwilę wpadły ze śpiewem na ustach i w strojach ludowych! To było kapitalne! Przyśpiewki, przytupy- folklor po pleszansku. Niektórym zrobiło się żal więc w drugiej odsłonie wystąpił Ryś
w haftowanej koszuli i inne dziewczyny też się poprzebierały.
Myślę, że nie da się tego do końca przekazać- te stroje, ta chęć śpiewu wspólnego z nami, polskich piosenek ludowych było to zabawnie i wzruszająco jakoś.
Ale przed północa się rozeszliśmy bo następnego ranka ruszaliśmy w drogę powrotną.
A w drodze powrotnej przepiękny wąwóz Bicaz. Serpentyny, po obu stronach strome skały
a wszystko wzdłuż rzeki. Na wylocie szersze miejsce , parking i stragany z „ludowymi duperelkami i ciuchami.
Tradycyjnie już w pierwszym lepszym ładnym widokowo miejscu zrobiliśmy sobie pikniko-obiad
I w końcu dotarli do Węgier i zabrali PiotrkaBezDowodu oraz Anię i ruszyli w ciemną noc, do domu.
Tak się skonczyła moja rumuńska przygoda.
Rany! Jak tam było pięknie!