JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
Modelka Karen Duffy opowiada, jak gra ze śmiercią w kotka i myszkę ....... Głupia sprawa: trafiłam na kolec na drodze usłanej różami . Karen Duffy Trafiłam na kolec na drodze usłanej różami NA ROZDANIE nagród Emmy szłam z George'em Clooneyem. Rok 1995 przyniósł mi sukcesy, które mnie samą zadziwiły. Byłam prezenterką MTV, nagrałam około 300 reklam, wystąpiłam w filmie Głupi i głupszy, a program telewizyjny, w którym pracowałam, zdobył właśnie nagrodę Emmy za wyjątkowe walory informacyjne. Podpisałam też umowę z agencją modelek Forda. Czułam się urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Tyle, że od paru tygodni męczył mnie ból głowy. Próbowałam nie zwracać na to uwagi, ale przed wieczorną ceremonią czułam się tak jakby w mózgu siedział mi diabeł, który rozpalonym świdrem chce przewiercić mi czaszkę. Postanowiłam jednak, że pojadę na to rozdanie nagród, choćby głowa miała mi odpaść. W końcu randka z George'm to nie lada gratka. Dostał nominację do nagrody dla najlepszego aktora. Nie wygrał wprawdzie, ale ja miałam co uczcić. Przecież moje życie było usłane różami. Tylko się cieszyć i bawić na całego. Następnego dnia po rozdaniu nagród, ból głowy się nasilał. Z godziny na godzinę moją czaszkę rozsadzały coraz większe eksplozje. Nie było na co czekać. Odwołałam wszystkie spotkania w Los Angeles i złapałam samolot do Nowego Jorku. Tam prosto z lotniska pojechałam do mojego lekarza. Nie wiedziałam wtedy, że wysiadając z taksówki, zostawiam w niej styl życia zdrowej osoby. Zaczęłam życie ciężko chorego człowieka. LEKARZ MNIE OBEJRZAŁ i tego samego dnia wysłał na badanie tomograficzne. Wynik: zmiany w rdzeniu kręgowym i mózgu. Dopiero po wielu miesiącach różnych badań postawiono diagnozę: sarkoidoza ośrodkowego układu nerwowego. Sarkoidoza - choroba, o której nigdy przedtem nie słyszałam - wywołuje stany zapalne i powstawanie guzków w różnych organach. Czasem zagraża życiu. Sarkoidoza ośrodkowego układu nerwowego zdarza się bardzo rzadko; najwyraźniej należałam do elitarnego grona pechowców. Miałam coraz bardziej przykre objawy. Guzki rozrastały się i uciskały nerwy, więc traciłam władzę w lewej połowie ciała. Potem złośliwa choroba postanowiła zaatakować prawą stronę. Co gorsza, morderczy ból od głowy rozlewał się na całe ciało. Nie byłam nawet w stanie sama umyć sobie włosów. Cierpiałam tak bardzo, że nie mogłam powstrzymać łez. Szlochałam chyba głośniej niż w dzieciństwie na filmie Żółte psisko. A skórę miałam tak wrażliwą, że łzy na policzku paliły jak kwas siarkowy. Nie mogłam ich otrzeć, bo dotyk chusteczki z ligniny był jeszcze gorszy - jakbym przeciągała po ranie papierem ściernym. Tym przypadkiem tortur chyba powinnam zainteresować Amnesty International. Jako 34-letnia samotna kobieta w pełni korzystałam z uroków życia. Z nikim i z niczym się nie wiązać. W pracy i w romansach zawsze stałam jedną nogą za drzwiami, gotowa biec za następną przygodą. Jeśli myślałam o chorobach, to bałam się tylko utraty niezależności, którą tak ceniłam. Teraz więc z całej siły broniłam się przed myślą, że sarkoidoza może odmienić mi życie. Jednym ze sposobów tej obrony było oszukiwanie samej siebie, wmawianie sobie, że wciąż należę do świata bywalców poszukujących ciekawych zajęć. Jednak choroba podcięła mi skrzydła. Wszystko, do czego zmierzałam, na co miałam nadzieję, zaczęło mi się wymykać. Modliłam się o siłę, by znieść to, co mi się stało. KTÓREGOŚ DNIA, po kolejnej serii badań, wlokłam się u boku matki przez Central Park. Doświadczyłam już tak wiele, że gdy wracałyśmy do mieszkania, się załamałam. - Mamo, tonę, już nawet nie mam siły przejść przez park - szlochałam. - Nigdy nie urodzę dziecka. Nigdy niczego nie osiągnę, nic nie zrobię. Czyja na to zasłużyłam? - pytałam się w duchu. W myślach przewijałam taśmę z filmem o moim życiu. Szukałam najwcześniejszych objawów choroby, która zżerała mój rdzeń kręgowy. Jednak nawet taka gimnastyka umysłu mnie męczyła. Najczęściej leżałam w łóżku z otwartymi oczami, zbyt obolała, by utrzymać książkę w ręce. KURACJĘ ZACZĘŁAM U neurologa Franka Petito, który wręcz nafaszerował mnie doustnymi sterydami i morfiną na uśmierzenie bólu. Sterydy pomogły natychmiast. Ich działanie przeciwzapalne zmniejszyło bóle, więc mogłam się ruszać. Po kilku dniach przestałam czuć, że balansuję na krawędzi życia i śmierci. Mogłam chodzić, chociaż powoli. Pod koniec listopada 1995 roku doszłam do wniosku, że czuję się na tyle dobrze, że znów mogę się umawiać - a raczej do takiego wniosku doszli moi przyjaciele. Któregoś dnia moja koleżanka Sharon i jej mąż Jim oznajmili, że przy obiedzie w Dniu Dziękczynienia będzie mi towarzyszył jakiś Richard. Nie miałam zamiaru przyznawać się nieznanemu facetowi, że cierpię na rzadką chorobę. Na sparaliżowaną lewą rękę założyłam więc temblak z eleganckiego szala. Moja przyjaciółka Jody, specjalistka od artystycznego makijażu, zadbała o twarz. Przyszłam na przyjęcie i posadzono mnie obok Richarda - Richarda Gere. Ten sławny aktor okazał się cudownym dżentelmenem w każdym calu. Kroił mi nawet mięso na talerzu, bo z rąk nie miałam pożytku. Miałam za to nadwrażliwość na dotyk. Gdy Richard niechcący musnął mi kolano, wierzgnęłam tak mocno, że na stole wywróciły się świece i zapłonął obrus. Zdaje się, że Richard Gere nie spodziewał się tak ognistej i kłopotliwej towarzyszki. Zerwał się i błyskawicznie ugasił pożar. Byłam niewiarygodnie zażenowana, lecz życzliwa troskliwość aktora rozluźniła mnie na tyle, że mogłam opowiedzieć mu o chorobie. cdn......
-
WITAM BIESIADO ORZECH SREBRNA AKACJO za wiersze! JODELKO, czy jestes juz w drodze na Biesiade? Mysle, ze przciazony moze byc moj laptop, chociaz odpukac , dzis moglam troche pobusziwac w sieci w naszym ulubionym miejscu i wylaczyl sie tylko raz, no zobaczymy jak bedzie dalej. Nareszcie pogoda sie zmienila......... jest bardzo przyjemnie, chociaz przydaloby sie troche deszczu, bo trawy sa spalone a nie wspomne o rolnikach. Dopoludnia sie zachmurzylo, juz myslalam,ze popada a tu spadlo zaledwie pare kropel i po wszystkim .Na weekend wybieramy sie naszym\" malym domkiem\" nad jeziora. Pozdrawiam bardzo serdecznie .
-
Bez taryfy ulgowej, ale z nadzieją Gosia Więcek mieszka z rodzicami i 10-letnią siostrą. Dwa koty przemykają po mieszkaniu. - Siostra bardzo chciała mieć kota, namówiła tatusia, no i mamy dwa. Od października znów zaczyna się zwykły rytm Gosi studentki. Miała różne pomysły, chciała być malarką ("zza sztalug w ogóle by mnie nie było widać"), po doświadczeniach z lekarzami myślała o medycynie, konkretnie - o chirurgii. Rzeczywistość sprowadza na ziemię, szansę Małgosi na pracę przy stole operacyjnym równe były zeru. - Myślałam też o pomaganiu innym, sama wiem, jakie to trudne: dawać i przyjmować pomoc - przyznaje. Studiuje na kierunku pedagogika i praca socjalno-wychowawcza Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie. - Mogę pracować w MOPS, w domach pomocy społecznej, domach dziecka - wylicza studentka ostatniego roku. Tata podwozi ją zwykle na uczelnię, córka woli jeździć z tyłu, siada na podwyższonym foteliku, choć chętniej zasiadłaby za kierownicą własnego samochodu. - Moje poważne marzenie to własny samochód. Wiem, że za granicą wiele osób chorych, niepełnosprawnych, o niewielkim wzroście, samodzielnie prowadzi auta. Potrzeba pewnych przeróbek, podwyższenia fotela, wspomagania kierownicy. Nie wiem, jak się o to starać, a mogłabym wtedy odciążyć rodziców. Wierzę, że jakoś i do tego dojdę - mówi Gosia. Jest świetną studentką, otrzymuje stypendium naukowe, chciałaby 'się usamodzielnić. Zaczęła już pisać swoją pracę magisterską. - Mam wymagającego promotora, to dobrze, żadnej taryfy ulgowej! Piszę na bliski mi temat: "Funkcjonowanie w społeczeństwie osób z wrodzoną łamliwością kości". Część teoretyczną już mam - chwali się Więckówna. Przyznaje, że gorzej jest z badaniami: osoby chore na łamliwość kości mieszkają często bardzo daleko, trudno jej się z nimi spotkać. Niedaleko jednak, w Skoczowie, mieszka jej koleżanka Agnieszka: pracuje w magazynie, obsługuje komputer, porusza się na wózku. Zbieranie materiałów do tej pracy pozwoliło Gosi poznać wyniki prac naukowych w Szwecji. Przeszczepiono tam geny z płodu zdrowego płodowi z wrodzoną łamliwością kości i dziecko urodziło się zdrowe. - To daje jakąś nadzieję. Nauka nie twierdzi, że nie mogę mieć dzieci. Potomstwo nie musi odziedziczyć choroby - mówi z przekonaniem. Ja też czuję - Nie czuję się osobą gorszą ze względu na swoją niepełnosprawność. Lubię przebywać w środowisku niepełnosprawnych, to dobra szkoła życia, nie tylko ja jestem osobą pozytywnie nastawioną do życia. Jest wiele innych, jeszcze bardziej chorych ode mnie, świetnie sobie radzą. Nie dają poznać po sobie, jak im trudno, nie przejmują się tym, że są na wózku -z przekonaniem mówi Gosia. Czasem nie można obejść się bez pomocy w pełni sprawnych, ważne jednak, by była to mądra pomoc. - Nie należy się litować, użalać. Czasem dzieci, osoby starsze zwracają na mnie uwagę: "Ooo, patrz, jaka mała pani!", wykrzykują, pokazują palcem. To świadczy o nich, nie o mnie, choć czasem jest przykre. Staram się nie przejmować tym, co o mnie myślą. Czasem mam wrażenie, że niektórzy nie wiedzą, że ja też czuję - podsumowuje. Gosia jest od trzech lat wolontariuszką w MOPS w Cieszynie. Przynajmniej raz w tygodniu pracuje osiem godzin w dziale pracy specjalistycznej: pomaga bezrobotnym w poszukiwaniu pracy, pisaniu dokumentów. Petenci czasem najpierw słyszą stukot klawiatury, dźwięczny śmiech, potem dostrzegają ukrytą za biurkiem Gosię. Zawsze słyszą "nie ma sprawy". - Jasne, że się bałam na początku, chciałam w praktyce sprawdzić, czy moje studia to właściwy wybór, czy się odnajdę w takiej pracy Jakub Wąsik, mój kierownik w MOPS, przyjaźnie mnie przyjął, od razu pytał, jak dostosować stanowisko pracy, jak będzie wyglądać moje poruszanie się po biurze. Nie było problemów; podobnie koleżanki przyjęły mnie ciepło. Tam chętnie zatrudnia się niepełnosprawne osoby - podkreśla wolontariuszka. Dostaje czasem od znajomych oferty pracy, przekazuje je "swoim" bezrobotnym, czasem praca wymaga cierpliwości, bo rozmowy z klientami biura bywają ciężkie. - Częściej zdarzają się miłe słowa. Pewna pani nazwała ją "uroczą, małą kobietką". Gosia lubi też uciekać w świat marzeń, kiedyś fotograf Krzysztof Niesporek zaprosił ją na sesję fotograficzną: - Zajęto się mną jak modelką, makijaż, włosy, światła. Zmieniałam kapelusze, boa z piór, suknie miałam swoje. Przyjaźni się z Asią Małysz ze studiów (nie, nie z tych Małyszów, prostuje Gosia), jej serdeczna przyjaciółka od dziecka, Ania, wyszła za mąż, wyjechała do Anglii. - Mam dużo zajęć, odwiedzam znajomych, rodzinę, lubię podróżować, pomagać innym. Czasem, kiedy moje koleżanki układają sobie życie, wychodzą za mąż, rodzą dzieci, robi mi się trochę żal... Czuję się samotna. Wiem, jak to pięknie być zakochanym, czasem brakuje mi tej drugiej osoby... Wierzę, że znajdę swoją drugą połówkę, chyba każdy o tym marzy. To już życie pokaże - zamyśla się Gosia. Wrodzona łamliwość kości (łac. Osteogenesis Imperfecta) - choroba uwarunkowana genetycznie, polegająca na zaburzeniach w prawidłowej budowie kolagenu (głównego składnika tkanki łącznej). Charakteryzuje się nadmierną kruchością kości. Występuje stosunkowo rzadko (1 przypadek na ok. 30 tys. urodzeń). Jej cechą charakterystyczną jest skłonność do złamań kości, nie tylko w wyniku upadku, ale także z błahych powodów, często samoistnie, np. w czasie snu. Choroba ta jest wywołana wadą genetyczną, a możliwości jej leczenia są, jak dotąd, znikome. koniec
-
Gosia Więcek, mieszkanka Kaczyc pod Cieszynem, waży 19 kg, mierzy 90 cm. Mimo choroby kończy właśnie studia...... MAŁA WIELKA GOSIA Beata Dżon. Stuknęło mi 23 lata! To już poważny wiek! - śmieje się radośnie Gosia z wysokości dziecinnego rowerka i już jej nie ma. Szybko porusza stopkami rozmiar 30, pędzi do swojego pokoju i już szuka telefonu w torebce. Pewnie kolejne życzenia urodzinowe. Gosia Więcek, mieszkanka Kaczyc pod Cieszynem, waży 19 kg, mierzy 90 cm. Jest chora na wrodzoną łamliwość kości, ale wbrew zapowiedziom lekarzy śmiertelna łamliwość - jej nie złamała. - Życie czasem daje mi w kość, tak dosłownie i w przenośni, ale ja mu oddaję! - mówi dziewczyna. - Nie uważam się za osobę szczególną. Robię wszystko, tak jak mi siły pozwalają, tak jak mogę. Nie pójdę po schodach, to pojadę windą. Jeśli nie ma windy, są inne możliwości - śmieje się Gosia. Nie rozstaje się z dziecinnym rowerkiem, którym przemieszcza się po mieszkaniu, uczelni czy pracy - nie może samodzielnie chodzić. Podkreśla, że gdyby nie upór rodziców, ich wsparcie, byłaby smutną i zdaną na innych istotą. Początki były trudne. Poza lekarzami, którzy nie dawali jej szans, mierzyli, ważyli, uczenie kiwali głowami, rodzina musiała zmierzyć się z obawami otoczenia. Dyrektorka szkoły podstawowej nie chciała Gosi u siebie widzieć, nie chciała brać odpowiezialności, jeśliby dziewczynce coś się; stało. Nie wzięła pod uwagę, że mogła odebrać jej coś bezcennego w tym wieku - kontakt z rówieśnikami. - Mama była uparta! - podkreśla z wdzięcznością Gosia. Dzięki pomocy mamy skończyła szkołę, pani Ewa właściwie chodziła z nią do szkoły. Na jej rękach lub w wózeczku Gosia przemieszczała się z klasy do klasy, a mama uważała, by kruchej, ale pełnej temperamentu dziewuszce nic się nie stało. Liceum to był już zupełnie inny świat - dyrektor przyjął ją bardzo serdecznie, umożliwił kontynuowanie nauki i zdanie matury, nigdy zresztą nie miała problemów z uczeniem się, przeciwnie, oceny miała świetne. Małgosia właśnie kończy studia dzienne na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie. Mieć butki na obcasach - Gosia jestem - tak się przedstawia, Małgorzata czy Małgosia do niej nie pasuje. Jest bardzo bezpośrednia, szybko i dużo mówi, energia aż kipi w tej drobnej osóbce. - Udało mi się, jak niektórzy mówią, może i prawda. Jednak to dzięki rodzicom, no i sobie. Jestem optymistką, trochę zwariowaną, znajomi mówią, że mam wiele odwagi. Lubię ludzi, mam wielu znajomych, przyjaciół. Czasem mnie dopadają smuteczki. Słucham wtedy muzyki albo przeciwnie - z mamą czy przyjaciółką idziemy poszaleć po sklepach! Uwielbiam to, jak każda kobieta, zmieniam fryzurę, jakiś kupiony drobiazg poprawia humor - wylicza Gosia. Cieszyn jest wtedy dobrym lekarstwem, piękne stare miasto, uliczki, sklepiki, rzeka Olza. Znajomi noszą ją na rękach albo wożą w wózku po starych brukach miasta, słychać wtedy tylko szczebiot Gosi. -Jak już nic nie pomaga, to przeklnę, ale staram się być cierpliwa - tłumaczy Gosia. Uwielbia tańczyć, czasem można ją spotkać w dyskotece Retro, tańczy noszona, przez kolegów, rozbawiona z rozwianym włosem, szczęśliwa. Chętnie pływa "w motylkach albo z jakąś pomocą", jeździła konno. - Wolę dużego konia, inaczej się porusza, jechałam kiedyś na kucyku, dał mi popalić! Wie też, że z wiekiem stan kości się poprawia, jeśli ktoś się rusza, jest aktywny, mięśnie lepiej trzymają kości. -Ja się chyba od sześciu lat nie połamałam, wcześniej często zdarzały się stłuczenia, pęknięcia. Teraz wiele razy przewracam się na uczelni i nic się nie dzieje! - cieszy się Gosia. Z powodu tych upadków lepiej czuje się w spodniach. - Uwielbiam spódniczki, są takie kobiece, ale jak koledzy biorą mnie na ręce, żeby wnieść na schody na uczelni, spodnie są praktyczniejsze - uśmiecha się, poprawiając opadające włosy. Na drobnych dłoniach widać staranny manikiur, kilka pierścionków. - Lubię biżuterię, wiem, że złota ze srebrem nie powinno się nosić, ale co tam! Kupuję ubrania w najmniejszych rozmiarach, nawet dziecięce, jeśli mi styl odpowiada. Sama skracam sobie rękawy czy nogawki, umiem szyć. Najgorzej jest z butami, noszę numer 30, a te produkują przecież tylko jak dla dzieci: z kwiatuszkami, miśkami, wolałabym coś eleganckiego. Sandałków szukam od dwóch lat, nic nie mogę znaleźć! - żali się drobna kobietka. W sekrecie Gosia zdradziła, że marzą jej się buty na obcasach: czarne lakierki. - Tak, mieć butki na obcasach... cdn......
-
WITAJ BIESIADO ! ORZECH SREBRNA AKACJO za wiersze! JODELKO! dziekuje za wiadomosci Zaczynam sie niepokoic, bo moj laptop zaczyna robic mi niespodzianki, nie wiem dlaczego... ale sam sie wylacza, :-( boje sie czy czasem nie zrobi mi psikusa i trzeba bedzie nowy kupic. Nie wyobrazam sobie tego, ze moje okienko na swiat sie kiedys nie otworzy, tak sie do niego przyzwyczailam. :D Jodelko tez czytam te opowiadania i wzruszam sie do lez.... ile to ludzi cierpi na swiecie..... i pomimo ciezkich chorob, kazdy chce zyc! Pozdrawiam
-
"Serca przepełnione miłością nigdy daleko od siebie nie odejdą." Ellen White Zycze milego popoludnia!
-
MOŻE TO SENS? Dziewięć lat z pozycji łóżka patrzysz na dywan w bordowe kwadraciki. Elka zmieniłaby ten dywan. Na najtańszy. Może w tulipany? To tak jakby zmienić świat wokół. Czasem, żeby zmienić świat, ktoś poprzestawia jakieś drobiazgi - przełoży książkę w inne miejsce albo zdjęcie w oprawce. Zawsze to inaczej. Załamanie. Raz przyszło. Gdy koleżanki zaczynały się zakochiwać, przynosić te wszystkie fotografie z wyjazdów na żagle, potem fotografie w białych sukienkach. A Elka ciągle widzi tylko ten cholerny skrawek nieba w okiennej ramie. - Idźcie sobie - krzyczałam. - Nie szły. Godzinami tak potrafiły siedzieć. Patrzyłam w ścianę, żeby nie patrzeć im w oczy. Byłam wściekła na tego ich Boga, na żagle, na wszystko. I na siostrę w czarnym habicie, która w szpitalu pocieszała chorych swoją hiobową opowieścią: Dziękuj za cierpienie, ono uszlachetnia, Bóg cię tym cierpieniem wyróżnił. Elka nie wierzy w sens cierpienia. W ogóle nie chce żadnej grobowej ciszy wokół. Życie ma sens. Cierpienie nie. Dziś Kaśka, wolontariuszka z hospicjum, przyniosła Elce liście. Ze wszystkich drzew w parku. Żeby pokazać jesień. SMS do Józka ze Śląska, który przychodził do Eli jeszcze jako zakonnik kamelianów. Rzucił zakon cztery lata temu. Zaczął studiować, wyjechał, ożenił się: "Kochana misiu, jak minął dzień?". Józek pisze codziennie. Pan Leon, kombatant, przysłał list, a w nim zasuszony kwiat: "To oryginalna szarotka górska rosnąca w szerokich skałach, zerwana przeze mnie na szczycie góry Rysy w 1948 roku, gdy byłem szefem strażnicy nr. 187 na Łysej Polanie". - W końcu coś we mnie pękło. Długo to trwało, zanim zrozumiałam, że ci wszyscy ludzie wcale nie robią mi na złość tym, że jadą na żagle. To ich życie. Trzeba tak żyć. Spacerować po deptakach, wejść na Rysy. Przecież nigdy nie zostałam sama. Nigdy. Zawsze, gdy już; nie ma pieniędzy, nadziei, zjawia się ktoś. Zawsze. Jak pani Grażyna, nauczycielka z Lublina, z którą Elka leżała na sali 5 lat temu, czekając na kolejny koniec. Pulsoksymetr. Nie może wyjść bez niego ze szpitala. Nikt nie wytrzyma kontrolowania, czy oddycha, dzień, noc, miesiąc, rok? Aparat kosztuje 5,5 tyś. zł. Kosmiczna suma. Pani Grażyna wyszła z sali. Weź dwa tysiące, rozmawiałam z mężem - powiedziała. W sali obok leżał właściciel przedsiębiorstwa transportowego. Chciał wpłacić pieniądze na szpital za udaną operację. Profesor się nie zgodził. Niech pan pomoże Eli - zadzwonił do przedsiębiorcy. Rano telefon od męża Grażyny: Powiedziałem szefowi w zakładzie. Też chce dołożyć. Jak siostra Janina, zmartwychwstanka. Starsza pani zbiera od zakonnic w klasztorze owoce i soczki, żeby Elka miała witaminy. Oprócz owoców przynosi trochę życia z zewnątrz, opowiada, jak mija dzień w zakonie, co jedzą, że ktoś rzucił się pod pociąg i stali kilka godzin w szczerym polu. W soboty przynosi ciasto - od siostry kuchenkowej. - Nie, nigdy nie rozmawiamy o cierpieniu. PIĘKNI, ZDROWI, ZDOŁOWANI Gdy ludzie idą do pracy, do pracy idzie też pani Małgosia, pielęgniarka, która co rano robi Elce zastrzyk na rozrzedzenie krwi. Gdyby zrobił się skrzep... gdyby... stymulator przestałby bić. Kiepski ranek. Elka buja się tak monotonnie. Bujaniem zagłusza ból. Boli tak, jakby ktoś ciągnął to ciało i ciągnął. Potem już nie da się wytrzymać. Dwoma palcami u lewej ręki Ela wstrzykuje morfinę. Mogłaby zwiększyć dawkę, ale nie zwiększy. Gdyby podała taką, która wyłączy ból, wyłączyłaby się świadomość. Woli wstrzyknąć mniej, żeby ból ćmił, ale żeby nie spać, tylko żyć. W każdej chwili mogłaby... no, złoty strzał. Parę centymetrów. - Czasem przychodzi to do głowy, wiesz. Ale jak potem spojrzałabym w oczy: Kasi - rodzonej siostrze, która zmarła 11 lat temu, matce, Piotrusiowi - to syn przyjaciółki, którego trzymałam do chrztu. Po południu i w nocy funkcjonuje najlepiej. Wtedy wirtualną myszką i tymi dwoma palcami porządkuje zdjęcia w komputerze. Właściwie nie swoje zdjęcia porządkuje, tylko cudze życie: zdjęcia przyjaciółek w parku, Agnieszki z Garwolina, która przychodzi do Elki od lat i opowiada, że dobrze z mężem żyją, że dzieci, praca. Fotografie ze ślubu Ani, z którą wtedy tak szalały na lodowisku, narodziny synka Ani - Piotrka, potem narodziny Maćka, komunia Piotrka. Gdy się urodził, Anka sadzała półroczne niemowlę na szpitalnym łóżku. Nie bała się oswajać dziecka ze światem, który nie jest dla dzieci. Dziś Piotrek ma 9 lat. Przylatuje, żeby pokazać, jak rośnie, obejmuje splataną w rurkach ciocię, przynosi świadectwa, nagrywa szkolne przedstawienia, żeby usłyszała, jak recytuje wiersze. Oswoił się. Gdy w zeszłym roku Eli wymieniali stymulator, 8-letni Piotrek podszedł do nauczycielki poprosić, żeby za ciocię pomodliła się cała klasa. - Nie mogłabym mu tego zrobić - z piersi Eli wyrywa się żal, taki ni jęk, ni westchnienie. Jest już wieczór, gdy puka Agata. Małomówna dziewczyna leczy się na schizofrenię. Był czas, że straciła sens. Coraz częściej do Elki znajomi przyprowadzają znajomych, którzy stracili sens. Jak pan Antoni. Wrócił z emigracji z Australii, zachorował, potem miał kłopoty z synem, chciał komuś pomóc. Gdy Ela spała, pan Antoni kładł się na wersalce i też spał. Przychodzą ci wszyscy, którzy zaśmiecają swoje życia pretensjami, depresjami; piękni, zdrowi, a zdołowani. Elka jest dla nich jak zastrzyk. Potem wychodzą onieśmieleni tym swoim zapatrzeniem w drobiazgi, które znieczula na rzeczy najważniejsze. Mówią: Dzięki tobie jakoś tak inaczej patrzę na świat. Czasem płaczą: Ja bym nie wytrzymała, już dawno popełniłabym... - Wtedy się śmieję. Tylko tak się ludziom wydaje. Kiedyś w sali obok pod respiratorem umierała kobieta. Miała 30 lat, końcówka zaniku mięśni. Taka złośliwa, bez bliskich, prosiła obcą dziewczynę, żeby potrzymała ją za rękę. Mówiłam, że wolałabym nie żyć, gdybym musiała tak wegetować pod tą maszyną. Z tego szpitala trafiłam prosto pod respirator. Niektórzy przychodzą tylko raz. Uciekają. NIE CZEKAM. ZWARIOWAŁABYM O trzeciej w nocy znów był atak. Takie rzucawki. Wtedy Elka traci przytomność. Rzucawki trwają nawet kilka godzin. Czasem mama staje przy łóżku i trzyma Elę z całej siły, żeby nie spadła. Lekarz mówi, że to takie wyładowania elektryczne. Rozładowują się nerwy w rdzeniu kręgowym. Mięśnie kurczą się tak bardzo, jakby człowiek przerzucił tony węgla. - Wiesz, widzę, że jest gorzej z miesiąca na miesiąc. Wiesz, zatrważa mnie, że to tak szybko idzie. Ostatnią książkę przeczytałam rok temu. Wzrok... Zaczął się psuć. Obiad. Od leków zbuntował się żołądek. Przyjmuje jeszcze takie papki dla dzieci powyżej 12 miesiąca. Więcej nic. Elka trzyma w pamięci smaki sprzed lat jak notatki: smak lizaków, oranżady w proszku, andrutów, wędzonej wędliny. Zostajemy same. Nie znam się na umieraniu. Może przyjść w każdej chwili. Elka się śmieje. - Nie bój się, weź to - wyjmuje rurkę z krtani, pokazując na taki gumowy balon, który wkłada się w dziurę i pompuje w płuca powietrze, gdyby trzeba było reanimować. - Nie tak - mówi jakoś nonszalancko. - Pompuj szybciej. Źle. Po każdym wydechu balonu licz do trzech. Nie trzeba układać w myślach, jakich dobierać słów. Elka sama dobiera. Ośmiela rozmawiając bez znieczulenia. - Jak zaczniesz się bać, tu masz telefon do przyjaciółki. Jest lekarzem. Czas Elki jest dostosowany do bólu. Właściwie w nocy tymi dwoma palcami lewej ręki robiła notatki na serwetkach. Rano kładła na poduszce segregator i przepisywała myśli do zeszytu, a przyjaciele przenosili myśli w komputer. Po kawałku zawoziły je do promotora. Nie było taryfy ulgowej. Nikt się nie użalał. To dobrze. Tak napisała pracę magisterską. 14 grudnia 2004 r. nad łóżkiem stanęła komisja. Mama ubrała Elę w najładniejszą nocną koszulę. Ela została magistrem Wydziału Resocjalizacji Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Terapia dzieci głęboko upośledzonych poprzez muzykę, ruch: i dotyk. Zdała na pięć. - Czekanie? Nauczyłam się nie czekać. Wierzę, że może przyjść taki dzień, że ty wyjdziesz, a ja wstanę. Ale oszalałabym, gdybym czekała, nic nie robiła, tylko czekała, aż wstanę. Czekam na to, co się dzieje w życiu innych. Chcę zacząć doktorat. Na razie nie ma komu jechać na uczelnię zapytać promotora, jakie publikacje powinnam przedtem napisać. To jest sens. Że żyjesz, bo musisz zrobić doktorat. Będę planować dzień po dniu. Ważne jest dziś. Że może zasnę bez tabletki, że... Gdzieś za oknem rosną nowoczesne biurowce. I supermarket. - Położyłam się, jak Warszawa zaczęła się budować. Akurat robili wykopy pod te sądy przy pomniku Powstańców. Widziałam w telewizji, że są zielone. Wiesz, tego lata ludzie zorganizowali karetkę. Żeby jechać na piknik nad rzekę, z respiratorem, koncentratorem tlenu, ssakiem, mieliśmy wyjąć łóżko i położy ć na trawie. Choć popatrzeć na tę trawę. Od 8 lat nie czuje zapachów. Ale pojawiły się te rzucawki. Najpierw co tydzień,potem częściej, częściej... Poznałam Elkę trzy lata temu, gdy pisałam reportaż o ludziach, którzy wiedzą, że to już niedługo. Przyszłam do niej z projektem czarnej okładki, na której straszył tytuł: "Wiem, że umieram". Była wyczerpana, przy łóżku stał pojemnik na wymioty. Długo nie miałam śmiałości pokazać jej tej okładki. Ale nie przeraziła Elki. Uśmiechnęła się tylko na podtytuł: "Wyznania osób, które pogodziły się z...". Powiedziała: - Z tym się człowiek nie godzi. Gdy w mediach mówiło się o eutanazji, przyszli da mnie dziennikarze zapytać, co ja na to. Byli nastawieni, że na pewno powiem - tak, jestem za. Nikt, kto czuje się kochany, tego nie chce. Nikt. Nie zrobili programu o Eli. - Każdy się boi. Że nie będzie żartów. Widziałam zepchniętych na szpitalny korytarz, którzy umierali w przerażającej samotności. Tego się boję najbardziej. Nie wyobrażam sobie, że nikt mnie nie będzie trzymać za rękę, nie zażartuje: coś ty znowu narobiła? Tak chcę odejść. Sens? To pierwsze, o co zapytam po tamtej stronie.
-
Niemal w każdej sytuacji można znaleźć sposób, żeby pomóc sobie i innym ...... ZAPYTAM O SENS JUŻ TAM ....... Edyta Giętka Nazywa się Ela Rembelska. Ma 34 lata, ciemne brwi nad spuchniętymi od morfiny oczami i potworną chęć, by żyć. Choć z medycznego punktu widzenia powinno już Elki nie być. Ile już razy ludzie w białych kitlach mówili matce: zrobiliśmy wszystko. Ale żyje. Przy życiu trzyma ją jakaś irracjonalność. No bo nie sens? Sens czego? Przed blokiem na warszawskim Żoliborzu warczą wiertarki. Robotnicy układają nowy chodnik. Kończy się jesień. To dobrze. Elka woli mrok. Od światła głowa boli bardziej. W pokoiku stoi szpitalne łóżko przykryte materacem na odleżyny. Nawet głowa nie chce się podnieść. Jedyne, co można, to wywrócić oczy w kierunku okna. I zobaczyć skrawek nieba. Ten sam skrawek od 9 lat. Tak długo już leży. I patrzeć, jak w skrawku nieba zawężonym do okiennej ramy zmieniają się pory roku. W tym roku sroki zrobiły gniazdo na drzewie. Od pierwszego do ostatniego drewienka Elka obserwowała, jak rósł wielki sagan. Potem gniazdo zajęły kawki. Jak zaczynają krzyczeć, znaczy, że wychodzą ludzie z psami. Czasem w ramie okna zjawia się księżyć. Poruszają się liście, a światło miga wtedy jak brokat. Ludzie z bloku, spieszący rano do pracy, nawet nie wiedzą, ile można wyczytać ze skrawka nieba. Medycyna nie wie, co tak naprawdę Elce jest. Wiadomo tylko, że wszystko przestaje pracować. Ciało stopniowo odmawia życia. Ukradzione śmierci serce bije rytmem stymulatora: 82 uderzenia na minutę. Słowa świszczą, odbijając się od rurki włożonej do tchawicy. Słowa zagłusza warczący koncentrator tlenu, który całą dobę pompuje w Elkę życie. W gmatwaninie rurek, ułożonych na pstrej koszulce w żółte paski, jedyna część ciała, która jeszcze ma wolność, to dwa palce u lewej ręki. Więcej nic. Prawa ręka i nogi leżą bezwładnie na kołdrze z flaneli. Mama opowiada Elce świat, który nie zmieścił się w okiennej ramie. Że za oknem jest ulica, jakiej szerokości będzie chodnik, że po drugiej stronie jest blok. Cytadela jest w kierunku tej ściany i naprzeciwko łóżka. Kiedyś Elka widziała Cytadelę. Dzięki temu wie, w którym zakątku Warszawy właściwie mieszka. PRZYMIARKI DO ŚMIERCI Ze zdjęć w albumie uśmiecha się dziewczyna w wiatrówce. To trzecia klasa. Ciało pozwalało jeszcze Elce chodzić do trzeciej klasy o własnych siłach. Lodowisko. Elka z Anką wariują na łyżwach. Trzask kości o lód. Już nie wstaje. Diagnoza - złamany obojczyk. Wyjmują z gipsu rękę, która już nie chce się poruszyć. Nie boli, tylko jakby nie było tej ręki. Szpital. Diagnoza: zanik mięśnia barkowego. Wystarczy dotknąć Elkę, a ciało łamie się jak gałąź. Sadzają Elkę na wózek. Będzie dobrze - dziecko zawsze myśli, że będzie dobrze, bo tak kończą się bajki. Dlatego dziecko ściga się na tych wózkach po szpitalnych korytarzach. Teraz brzuch robi na złość. Boli tak, mówi Elka, jakby ten brzuch coś skręcało, wyżymało z całej siły, tak jak wyżyma się mokry ręcznik. Diagnoza - może to rozwojowe, przecież ma 13 lat, może owsiki. Na wszelki wypadek wycinają wyrostek. (Pisk. Jakby odgłos karetki na sygnale. To pulsoksymetr, aparat mierzący dopływ tlenu do organizmu Elki przez 24 godziny na dobę alarmuje, gdy poziom tlenu spada. Przerwa. Trzeba wyciągnąć z gardła rurkę tracheotomijną do przemycia. Rurkę myje się kilka razy dziennie, żeby nie przeszkadzała oddychać. Ela łyka powietrze głębiej, głębiej... Czuwająca maszyna cichnie). Następne lato. Elka jest u cioci. Nie sika już trzy dni. Diagnoza - od tego upadku na lodowisku Ela chodzi ze złamaną miednicą. Teraz kość weszła w pęcherz i zablokowała mocz. Serce. Psuje się akurat wtedy, gdy zaczyna się pierwszy rok studiów, właśnie budują metro. Jedzie na uczelnię z książkami. Potem nie pamięta. Diagnoza - skurcze zatokowe w sercu. Rzadki przypadek. Wszczepiają stymulator. Kwadracik w piersi wielkości pudełka zapałek, a jakby drugie życie dostała. Zobaczyła świat - góry, Rabkę, Częstochowę. Krtań. Elka zaczyna trzeci rok pedagogiki. Siada pod kasztanowcem i przestaje oddychać. Trzeba wszczepić rurkę. Nie! Widziała w telewizji ludzi z dziurą w krtani. Te świszczące słowa. Reanimacja. Budzi się już z rurką na zawsze. Potem pierwsza prawdziwa przymiarka do umierania. Diagnoza - udar móżdżku, najgorsza rzecz. Zwykle koniec. Tak jakby zgasić ekran telewizora. 23.30. Telefon do matki: zrobiliśmy wszystko. Pół roku, dzień i noc nie można pozwolić Elce zasnąć. Trzeba opowiadać od nowa te same historie, szarpać, gdy wywraca oczy do góry. Pół roku, dzień i noc. Nie wiedzieć czemu dożyła do sylwestra. Znów udar. Kolejna przymiarka do... Operacja na cewnik. Centymetrowa dziura, zrobiona w brzuchu na żywca. Pogryzła mamę z bólu. (Godzina 21. Aparat piszczy na alarm. Trzeba włączyć respirator. Gdy Elka usypia, mózg zapomina, że trzeba oddychać). CHCĘ ŻYĆ. PRZEPRASZAM Ranek. Najgorszy jest ten strach, moment, gdy odłączasz respirator. Potem trzeba bardzo się koncentrować, żeby przypomnieć sobie oddychanie. Robisz jeden wdech, drugi... - Nie lubię respiratora. Ma zakodowane, że musi pracować. Nieważne, czy oddycham, czy nie. Czasem złapię oddech, a za chwilę on pompuje we mnie drugi. To tak, jakby się zachłysnąć podwójnym powietrzem. Muszę kontrolować, żeby pogodzić nasze oddechy, czyli robić wdech w tym samym czasie. Lekarz każe się z nim zaprzyjaźnić. Nigdy się nie zaprzyjaźnię. Elka nie podłączy go na stałe. Potem rodzina ma dylemat etyczny, kiedy..., no..., powiedzieć dość. Do mycia są potrzebne specjalne środki przeciwgrzybiczne. Matka myje Elę oszczędnie. Butelka to 26 zł. Gdy lepiej się czuje - samą wodą. Rurki do cewnika, do gardła, respiratora, koncentratora... Wypożyczenie koncentratora kosztuje 250 zł miesięcznie. Za 510 zł renty lepiej nie chorować. To nie są czasy dla takich wyroków Boskich. Jeśli nie umierasz, choć zaprzestano już leczenia, Fundusz Zdrowia się irytuje. Nie raz wezwani lekarze mieli pretensje, że nie umiera. Dodatek opiekuńczy dla czepiających się życia na siłę to 160 zł. Hospicjum. Trafiają tu ci, którzy skończyli chorować. Tzw. terminalni (terminus - granica, kres). Matce podali kartkę papieru: "Zostałam poinformowana, że choroba mojego dziecka jest nieuleczalna. Przyjmuję do wiadomości, że pracownicy nie będą stosowali metod mających na celu przedłużanie życia". Czyli będą wyłączali ból, żeby odeszła w spokoju. Pomożemy jej umrzeć - podają kartkę jeszcze raz. Nie podpisała. Kiedy wyzdrowieję? - zapytała Elka doktora w swoje urodziny akurat. - Skończyliśmy leczenie. Proszę się przygotować do śmierci - zirytował się. Przecież do tego nie da się przygotować. Sala operacyjna. Nie raz, gdy wieźli Elkę na salę, po drugiej stronie korytarza mijały ją łóżka wracające z sali, spod prześcieradeł wystawały opuchnięte martwe twarze. Z tym się człowiek nie oswaja. Pani Basia, matka Elki, zniszczona kobieta, od 9 lat siedzi przy łóżku dziecka. Jest dłońmi Elki, głosem komunikującym się przez telefon. Nawet na sekundę nie można wyjść z pokoju. To może stać się w każdej chwili... Wychodzi raz w tygodniu kupić leki, chleb i coś do chleba. Nie, nie trzyma gromnicy w pogotowiu. Po co? Hospicjum zdiagnozowało matkę: nadwrażliwa. Bo przeszkadza umrzeć, zamawia prywatne wizyty i podaje antybiotyki. - Nie można było tak patrzeć... Dawali jej morfinę. Straszne ilości. Już nie jadła, nie widziała. Zabrałam ją do domu. W karetce znów był atak. Podłączono respirator. - U nas się umiera - krzyczał hospicyjny lekarz przy łóżku. - Wiesz, nie jestem za tym, żeby przedłużać życie, kiedy umrze pień mózgu - Elka jakby tłumaczy się z tego, że chce żyć. cdn........
-
WITAM BIESIADE ORZECH SREBRNA AKACJO JODELKO tyle tu wspanialosci, dziekuje Wam bardzo! Piekne wiersze, uwaznie wysluchlam co opowiedziala Karolina...... smutne to, nie wiem jak postapi dalej Karolina....... dla mnie bylby to kategoryczny koniec, chociaz wiadomo nam wszystkim , najbardziej cierpia dzieci za rodzicow bledy! Dochowanie wiernosci małzenskiej nie powinno byc traktowane jako zewnetrzny nakaz czy narzucony obowiazek, ale powinno stanowic oczywista konsekwencje milosci do wspolmalzonka oraz szacunku do siebie samego. Pozdrawiam bardzo serdecznie!
-
JODELKO! dziekuje za opowiadanie o Marii! pozdrawiam i zycze milego popoludnia!
-
JODELKO witam dziekuje za piekne zyczenia dla mojej corci, napewno Jej przekaze! Popatrz ile my mamy wspolnego, :D wczoraj moja, dzisiaj Twoja corcia ma urodziny. Skladam najserdeczniejsze zyczenia dla corci! http://www1.100lat.pl/kartki/2/252/ Solenizantko kochana biegne do Ciebie z kwiatuszkiem! :D. ____________$$$__$_$$$$ ____________$$__$$_____$ ___________$$$_$__$_____$ __________$$$$_____$$___$$$$$$ _________$$$$$______$$_$_____$$ ________$$$$$_______$$________$ ________$$$$$_______$_______$ ________$$$$$$_____$_______$ _________$$$$$$____$______$ __________$$$$$$$$_______$ __$$$_________$$$$$$$_$$ $$$$$$$_________$$$ _$$$$$$$_________$ __$$$$$$_________$$ ___$$$___$_______$$ ___________$_____$ _______$$$$_$___$ _____$$$$$$__$_$$ ____$$$$$$$___$$ ____$$$$$______$ ____$$$________$ ____$__________$ _____________$_$ ______________$$ _______________$ _______________$ _______________$ W dniu Twoich urodzin składam Ci życzenia : aby spełniły się wszystkie Twe marzenia, które sa dla Ciebie jak słońce dla świata. Niech szczęśliwie płyną Twe kolejne lata.
-
MOJE SERCE JEST WIOLONCZELOWE........ Z DOMINIKIEM POŁOŃSKIM rozmawia BRONISŁAW TUMIŁOWICZ . Wywiad z Dominikiem jest uzupełnieniem tekstu JESZCZE ZAGRAM...... Czym dla pana jest wydana w czerwcu br. płyta z koncertem Schumanna i fantazją Tansmana? - Ostatnia płyta jest dla mnie bardzo ważna. Przede wszystkim z powodu choroby nowotworowej od ponad dwóch lat nie mam kontaktu z wiolonczelą i przestałem grać koncerty. Zawsze wierzyłem, że ofiarowuję ludziom piękno, przypominam o często zakurzonych uczuciach, marzeniach. Jednak teraz możliwość dawania tego wszystkiego jest niewielka. Dlatego tak się cieszę, że ta płyta się ukazała i że po dwóch latach milczenia mogę dzięki niej ponownie przemówić. Koncert Schumanna jest nagraniem wyjątkowym. Pracowaliśmy z moim przyjacielem, wspaniałym dyrygentem Łukaszem Borowiczem bardzo długo nad wspólnym odkryciem najsubtelniejszych odcieni tej muzyki. Nagranie jednak realizowano kilka lat temu. - To jeden z moich ostatnich kontaktów z muzyką przed chorobą. Wszystko we mnie się zmieniało, było intensywniejsze i wpływało to wtedy na moją muzykę. Po dłuższych fragmentach sesji musiałem zamykać się w garderobie i odpoczywać. Biedny Łukasz nie bardzo wiedział, skąd ta zmiana, ale pomagał mi cudownie. Ostatecznie wszystko to znajduje się na płycie. Jestem bardzo szczęśliwy, że tak wiele Dominika Potońskiego zostało w tym koncercie odkryte przed światem. Wsłuchując się w ten koncert, można zobaczyć moją duszę. Fantazja Tansmana natomiast jest utworem niebywale efektownym i kolorowym (jazz, muzyka filmowa i liryka słowiańska przeplatają się w niej w najlepszym wydaniu). Nagrania tego dokonałem z wybitnie utalentowanym pianistą Hubertem Salwarowskim przy okazji Konkursu Eurofonii w Bukareszcie (nagrania były pierwszym etapem w tym ważnym konkursie, który w 2002 r. wydałem, zdobywając grand prix). Jakie znaczenie ma dziś dla pana muzyka? Jak wypełnia pan czas? - Mój czas jest teraz poświęcony głównie powrotowi do zdrowia i pełnej sprawności fizycznej. Często wyjeżdżam do Lackendorf (Schwarzwald, Niemcy), by tam pod opieką wspaniałego człowieka i specjalisty od rekonstrukcji układu nerwowego, Martina Buscha, powracać do pełni sił po ciężkiej walce z chorobą. W międzyczasie uczę młodych wiolonczelistów, czytam książki, przygotowuję się do obrony doktoratu i spędzam czas z przyjaciółmi. Muzyka zajmuje w moim życiu nadal bardzo ważne miejsce, pracuję nad partyturami, analizuję nagrania. Pracuję z młodymi ludźmi, a w każdej wolnej chwili słucham muzyki, ciesząc się jej obecnością, pięknem i różnorodnością. Był pan członkiem Polskiej Orkiestry Festiwalowej Krystiana Zimermana, choć wcześniej podobno nie znosił pan grania w orkiestrze. - Nie wiem, skąd takie informacje. Nigdy nie wypowiadałem się negatywnie o graniu w orkiestrze! Zawsze kochałem muzykę symfoniczną. Swoją muzykalność kształtowałem, słuchając symfonii Beethovena i od czasu grania w Polish Festival Orchestra Zimermana jestem już całkowicie przekonany, że stawanie się częścią tych wielkich dzieł w grupie wybitnych muzyków może być wydarzeniem porównywalnym do kreowania muzyki solowej. Pojawiłem się w tej orkiestrze ku mojej wielkiej radości po to, by poznać myśli i uczucia towarzyszące Krystianowi w chwili tworzenia swojego wyjątkowego i ujmującego pięknem świata. Cel ten osiągnąłem, a bliskość tych niecodziennie pięknych emocji, jakie rodzą się w nim, gdy wychodzi na scenę, zmieniła mnie i bardzo wzbogaciła. To był czas absolutnej magii. Zetknął się pan z najwybitniejszymi wiolonczelistami świata, takimi jak Rostropowicz, Maisky, Starker, Gutman i inni. Który z tych wielkich odpowiada panu najbardziej, który najwięcej panu dał? - Policzyłem niedawno wszystkich pedagogów, z którymi miałem kontakt. Było ich przeszło 50. Pięćdziesiątka wspaniałych artystów Jeśli od każdego usłyszałbym jedynie dwa otwierające nowe światy zdania, to wzbogaciłem się ogromnie i każdy z nich miał znaczący wpływ na kształt mojej wiolonczelistyki. Uważam, że bardzo istotne jest szukanie kontaktu z innymi artystami i pedagogami, dlatego moich studentów w Akademii Muzycznej w Łodzi zawsze gorąco zachęcam, by poszukiwali lekcji u jak największej grupy artystów. I by byli otwarci na uwagi różnych pedagogów. Nie wszystko trzeba przyjmować, natomiast poznawanie wielu odmiennych zdań bardzo nas rozwija! Wszyscy wpłynęli na pana w równym stopniu? - Nie. Na mój rozwój najbardziej wpłynęła czwórka pedagogów. Prof. Stanisław Firlej, u którego studiowałem pięć lat. Wspaniały pedagog i artysta, od pierwszego kontaktu odkrywał przede mną magię muzyki. Bez wątpienia pani Małgorzata Ślęzak, która była moją nauczycielką w liceum Muzycznym w Katowicach. Udało się jej rozwinąć we mnie pasję do muzyki i wiolonczeli. Zawsze będę pamiętał, ile jej zawdzięczam. Trzecim pedagogiem był prof. Tomasz Strahl, jeden z pierwszych wybitnych wiolonczelistów koncertujących, jakich poznałem, a czwartym Natalia Szachowska. Nie bez przyczyny młodzi wiolonczeliści stoją w Moskwie po kilka tygodni w kolejce, by usłyszeć choć kilka uwag z jej ust. To zwyciężczyni 1. Konkursu Wiolonczelowego im. Czajkowskiego w Moskwie i jej słowa są jak złoto. Nagrywał pan dla wielu wytwórni, także dla słynnej Sony Classical, gdzie występował pan z muzykami Beethoven Quartet. Czy sławni kameraliści nie patrzyli na "dodatkowego" muzyka z wyższością? - Nie, nigdy nie traktowali mnie jak "dodatkowego muzyka". Współpraca z nimi była czymś niepowtarzalnym, sprawiła mi dużo satysfakcji. Przez wiele lat współpracowałem też z naszym Kwartetem Śląskim, co zaowocowało nawet wspólną płytą. Własny kwartet smyczkowy jest moim jeszcze niespełnionym marzeniem. Wierzę jednak, że i to się spełni. Czy istnieje polska szkoła wiolonczelowa? - Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że nadal się tworzy, każdego dnia tworzymy ją my - polscy wiolonczeliści i pedagodzy. To szkoła coraz bardziej licząca się w świecie. Ja również staram się wnieść do niej cząstkę siebie. Nie tylko jako wykonawca, lecz także jako pedagog (jestem asystentem prof. Firleja w AM w Łodzi). Kocham pracę z młodzieżą. Spędzam każdą wolną chwilę na rozwiązywaniu problemów wiolonczelowych, pomaganiu studentom i zarażaniu ich miłością do muzyki i pragnieniem jak najbliższego kontaktu z kompozytorem i dziełem w ich samodzielnych interpretacjach. Tak, to moja pasja! Czy tego pan uczy swoich studentów? - Pomagam im nauczyć się odszyfrowywania ukrytych znaczeń i emocji w świecie nut, odkrywania ich własnego świata. W każdym przypadku staram się podchodzić do problemów indywidualnie, ponieważ nie da się podać jednego rozwiązania dla wszystkich. Tak w olbrzymim skrócie mogę opisać "moją szkołę wiolonczelową". Czy muzyka może być sposobem na życie? - Artysta to nie zawód w społecznym rozumieniu tego słowa. To musi być pasja i treść życia. Nawet teraz, gdy już od dwóch lat nie gram, nadal każdego dnia, w każdej minucie istnieje we mnie muzyka. Słyszę ją, odnajduję w niej przyjemność, szczęście, a gdy trzeba, tęsknotę i smutek Moje życie jest nierozerwalnie połączone z muzyką. Gdy podczas walki z rakiem miewałem chwile zwątpienia, zanurzałem się cały w muzyce, a ona pomagała mi odnaleźć siłę, uśmiech i nadzieję. Niektórzy pacjenci zazdrościli mi tej siły. Podnosiłem się dzięki temu, że muzyka jest moim życiem... Coraz silniej umacnia się w społeczeństwie przekonanie, że choroba, cierpienie też są dla człowieka wartością, która wzbogaca, nadaje wszystkiemu wyższą rangę. Czy zgadza się pan z takim poglądem? - Walczę z rakiem mózgu od przeszło dwóch lat i z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że mimo czterech operacji usuwania guza, częściowego paraliżu ciała i niewyobrażalnej ilości bólu i strachu moje życie zmieniło się na lepsze. Moja droga zmieniła się na zdecydowanie mniej wygodną i dłuższą, natomiast patrzę na zupełnie nowy świat, poznaję mądrych i wspaniałych ludzi, których mógłbym nigdy nie spotkać, gdyby nie choroba. Bardzo zacieśniły się moje stosunki z rodziną, zobaczyłem, jak wiele potrafię przetrwać, nauczyłem się odnajdywać w życiu światło i zrozumiałem, że cierpienie i radość są tym samym - należy jedynie spojrzeć z tej lepszej strony, bo przecież jeżeli nie stoimy w świetle, tylko w cieniu, to przecież patrzymy na światło. Moje życie jest cudem, bo według medycyny powinno było zgasnąć. Każdego dnia odkrywam wszystko z radością poznawania za pierwszym razem. Przeżywam życie od początku, bo zostało mi podarowane nowe życie. Czy nie jest to wspaniałe? Na pańskiej ostatniej płycie w notce poświęconej soliście znajduje się rzadko stosowany w tego typu wydawnictwach fragment odnoszący się do stanu zdrowia. Jest tam też informacja o tym, że wraca pan do sił pod opieką znakomitego zagranicznego profesora. Jak pan do niego trafił? - To był kolejny cud, jaki wydarzył się w moim życiu i dzięki chorobie. Tak: dzięki. Martin Busch jest wielkim człowiekiem, mądrym, dobrym i wyważonym myślicielem, który inspiruje mnie do życia, pobudza moją ciekawość, pomaga mi odnajdować światło w najciemniejszych nawet chwilach. Poznałem go dzięki kontaktowi z Polskim Instytutem Ericksonowskim w Łodzi. To jest jeden z najwybitniejszych na świecie specjalistów od rekonstrukcji układu nerwowego. Jego przekonanie, że ludzki mózg jest w stanie się regenerować, spotyka się z niezrozumieniem środowiska medycznego, jednak ma efekty swojej pracy - ludzie powracają do sprawności po latach spędzonych w zupełnym paraliżu. Cud mojego powrotu do sprawności również jest dowodem niezwykłości daru, jaki posiada. Czy istnieje świat bez cierpienia? - Cały świat według praw fizyki jest zbudowany z plusa i minusa. Wszystko, co dzieje się wokół nas i w nas samych, istnieje dzięki swojemu przeciwieństwu. Jedno nie istnieje bez drugiego. Analogicznie szczęście istnieje w cieniu cierpienia. Jestem przekonany, że nie można dostrzec szczęścia czy wykreować go, nie stając się choć przez moment cierpieniem. Najpiękniejsza bowiem jest ta granica pomiędzy światłem piękna a mrokiem cierpienia. Nigdy nie czułem się bardziej spokojny i pogodzony ze sobą, innymi i światem. Jestem szczęśliwy. Przez to, że poznałem prawdziwą ciemność, potrafię w pełni cieszyć się każdym łykiem światła. BRONISŁAW TUMIŁOWICZ Zycze milego czytania i pozdrawiam
-
POWROTY Dominik wrócił do Martina w styczniu. Szybko dochodził do zdrowia. Pomagały mu też spotkania z innymi pacjentami, zwłaszcza z Ralfem, głównym psychologiem policji bawarskiej, który przyjeżdża do Martina z Monachium. Ralf urodził się z porażeniem mózgowym. Kiedyś był całkiem pozginany, dziś trzyma się prosto, chodzi w charakterystyczny sposób, ale radzi sobie znakomicie i nie lubi, żeby mu pomagać. Dominik: - Lekarze wmawiali mi, że muszę starać się wrócić do dawnej sprawności. To mnie paraliżowało. A kiedy zobaczyłem, że Ralf robi to, co inni, ale w sposób, który sam stworzył, mimo wrodzonych ograniczeń, zrozumiałem, że to jest droga dla mnie: nie odtwarzać tego, co było, tylko zbudować nowe, własne schematy działania. Także Martin powtarza mu, żeby nie myślał o odtwarzaniu, odbudowywaniu, regenerowaniu, tylko o tworzeniu, budowaniu - ponieważ teraz kreuje nowe połączenia nerwowe praktycznie od zera. W tym czasie laska stojąca przy wyjściu była znakiem, że Dominik jest w domu. Ale pewnego dnia laska została, a on zniknął. Odzyskaną wolnością nie mógł się nacieszyć. Raz poszedł na spacer w ulewę i chłód o 6 rano; potem sąsiedzi śmiali się życzliwie do Martina: widzieliśmy tego twojego wariata! Pomiędzy nimi nawiązał się serdeczny ojcowsko-synowski kontakt. Martin nie bierze od Dominika pieniędzy. Oddasz mi swoje honorarium za pierwszy koncert w filharmonii w Stuttgarcie - żartuje. Dla Dominika ważna jest też atmosfera domu Martina, dobrego, ciepłego, pełnego wzajemnego szacunku. - W dzieciństwie nie zaznałem tego w takim stopniu. Dopiero tu zrozumiałem, że konstrukcja mojego życia, którą tworzyłem bez tych elementów, była wadliwa. Teraz odnajduję jej właściwe znaczenie: miłość. Buduję się na nowo, po raz pierwszy w zgodzie ze sobą i światem. Martin dodaje: - To prawda, tu nie chodzi tylko o uruchomienie ręki czy nogi Dominika, tylko o coś głębszego: o jego rozwój jako człowieka. Nie można oddzielić jego przeżyć wiążących się z ciałem od tego, co siędzieje wjego świadomości. Medycyna rzadko bierze pod uwagę, że człowiek jest całością, że umysł wspiera ciało, a ciało umysł - i że rozwijamy się w relacjach międzyludzkich. Lekarze, którzy nie traktują pacjentów jak numerki, lecz biorą pod uwagę, że wchodzą w związek z człowiekiem, osiągają większe sukcesy w terapii. Dominik przyjeżdża do Martina co miesiąc. Latem spędza tu kilka tygodni. W sierpniu nagle odtwarza z pamięci, co mówili przy nim lekarze podczas ostatniej operacji: "Dominik po raz kolejny na stole! Tym razem już nam się to nie uda". Przypomina sobie też uczucia, jakie mu towarzyszyły, gdy wycinano mu mózg centymetr po centymetrze. Po tej sesji płacze kilka godzin. Martin potwierdza: czasem organizm uśpionego pacjenta rejestruje słowa lekarzy i traktuje je jak sugestię posthipnotyczną. Dominika spotkała straszliwa trauma - wycięto mu część jego osoby. Do przerażenia, jakie odczuwał, doszedł jeszcze szok wywołany tą rozmową. Ale odkąd jego świadomość dotarła do tych przeżyć, można było się od nich uwolnić. SNY Dominikowi śnią się często własne koncerty. To sny znaczące. Kiedyś przyśniło mu się, że wyszedł z wiolonczelą na scenę i upadł. Ludzie zamarli, a potem zaczęli szeptać, że trzeba pomóc biednemu, choremu chłopcu. To wzbudziło w nim protest, wręcz złość. Poprzedniego wieczoru wyznał Martinowi, że obawia się przywyknięcia do wygodnej sytuacji biednego, chorego chłopca. Z tego snu dowiedział się, jak bardzo chce ją zmienić. Martin spytał Dominika, co czuje, kiedy wraca do Polski. Ten odparł: zagubienie. Lęk, że nie potrafi wytłumaczyć innym, jak z nim jest i dlaczego tak jest. Martin: - Ludzie mają z tobą problem. Włożyli cię już w tę szufladkę: biedny, chory chłopiec, umierający na raka. To częsty mechanizm: fiksowanie się w osądach. Tymczasem ty pokazujesz im, że nie jest tak, jak im się wydaje, więc czują niepokój. Ale tłumacząc, że wychodzisz z choroby, że się rozwijasz, możesz im pomóc wydostać się ze schematów myślowych, których są niewolnikami. Kolejny sen o koncercie: Dominik wychodzi na scenę, żeby zagrać Suitę wiolonczelową G-dur Bacha, ale jej nie pamięta. Przybiegają dzieci i śpiewają mu ją. Tonacja G-dur kojarzy mu się ze swobodą. Potem przychodzi starszy człowiek i podpowiada mu utwór w tonacji Es-dur, która symbolizuje w myślach Dominika kamień i schemat. Tę podpowiedz Dominik odrzuca. ROWER Mała wiejska uliczka. Mieszkańcy serdecznie pozdrawiają Dominika, którego widzieli tu wielokrotnie. To ważne dla niego miejsce. Tu zaczął chodzić bez laski. Teraz czeka go nowe wyzwanie: trójkołowy składany rower. Wsiada. Z początku rusza z trudem, wreszcie jedzie gładko. Potem opowiada, że gdy zastanawiał się świadomie, jak ma kręcić pedał lewą, sztywną nogą, nie wychodziło. Dopiero gdy zaczai myśleć tylko o tym, żeby jechać do przodu, wszystko przyszło samo. - Zawsze tak jest - komentuje Martin. - Kiedy świadome myślenie przeszkadza, lepiej zawierzyć podświadomości. Raz był tu chłopak ze Szwajcarii, który miał stałe podkurczoną nogę. Wsiadł na konia, automatycznie ją wyprostował - i jego problemy się skończyły. To odruch każdego żywego stworzenia: odnaleźć balans, oparcie na ziemi, wtedy wraca poczucie bezpieczeństwa. Na sesjach Martin pracuje nad lewą nogą Dominika. Po paru dniach zarządza: jedziemy do lasu. To już nie asfaltowa uliczka, ale leśna ścieżka na nierównym gruncie. Najpierw wszystko przebiega świetnie, ale przy niewielkim spadku terenu w dół Dominik traci panowanie nad kierownicą (trzymał ją tylko prawą ręką) i spada z roweru. Ląduje na ziemi ze zgiętymi rękami i nogami, na chwilę w szoku traci przytomność. Martin natychmiast jest przy nim, sprawdza, czy nic się nie stało. Poza drobnym stłuczeniem ręki - nic. - Świetnie spadł - cieszy się. - Specjalnie chciałem, żeby przeżył to po raz pierwszy wśród przyjaciół. Dominik jest młodym, zdrowym facetem, który może sobie pozwolić na przejażdżkę rowerową. Teraz już wie, że potrafi bezpiecznie upadać i się podnosić, że i nie musi to być zagrożenie życia. Ostatniego dnia pobytu Dominik kręci już na rowerze ósemki i po raz pierwszy trzyma kierownicę obiema rękami. MUZYKA Kiedyś u Martina ktoś spytał Dominika, kim jest. Odparł: byłem wiolonczelistą, potem zachorowałem, teraz nie wiem. Po paru dniach już wiedział. - Uświadomiłem sobie, że nie ma takiego uczucia, którego nie słyszałbym w sobie pod postacią dźwięku wiolonczeli. Jeżeli łączę swoje życie emocjonalne z muzyką, a własną ekspresję z dźwiękiem wiolonczeli, nadal jestem wiolonczelistą, nawet mając tylko jedną sprawną rękę. Muzyka go ratowała. Kiedy grał, szczególnie był przywiązany do twórczości romantycznej - Brahmsa, Schumanna, a także muzyki barwnej, pełnej fantazji, jak dzieła Prokofiewa czy Tansmana. W szpitalu jednak najchętniej słuchał Bacha. Czy rzeczywiście muzyka pomogła mu wrócić do zdrowia? Martin to potwierdza: ośrodek, którym mózg odbiera muzykę, znajduje się w pobliżu ośrodka mowy, ten zaś związany jest z motoryczną reprezentacją dłoni, szczególnie kciuka. Odbiór muzyki jest więc powiązany zarówno z motoryką, jak z komunikowaniem się. Dziś wiemy też, że reakcje emocjonalne utrwalają się w ciele jako mięśniowe wzorce ruchowe. Dominik ma w sobie pamięć gestów związanych z graniem. Ale muzyka to także emocje przeżywane całym ciałem, i te emocje te są zapisane w jego pamięci. Kiedy słuchał Bacha przez całą noc, słuchał go całym sobą. Stąd efekt. Dziś nie może grać. Ale swoje doświadczenie przekazuje studentom Akademii Muzycznej w Łodzi, gdzie jest asystentem prof. Stanisława Firleja. Studenci odwiedzali go w chorobie, często dawał im rady prze telefon. Teraz szykuje się do doktoratu. Myśli też o tym, że miał szczęście w nieszczęściu: oszczędności z honorariów za koncerty, prą cę na uczelni. Co począłby w jego sytuacji muzyk bez stałego zatrudnienia i odłożonych pieniędzy? Dlatego chce założyć fundację, żeby takim ludziom pomagać. Myśli też o powrocie do grania. Nie wie tylko, czy nie będzie musiał trzymać wiolonczeli odwrotnie: smyczek w lewej ręce zamiast w prawej. Ale już się na to cieszy. - To będzie fascynujące. Będę na etapie uczącego się dziecka, ze świadomością trzydziestoletniego muzyka. Mówi, że odbiera dziś muzykę głębiej, widzi w niej więcej przestrzeni i wymiarów. Martin uważa, że kiedy Dominik wróci do instrumentu, jego gra będzie miała szczególną moc. - Kiedyś to muzyka była jego główną przestrzenią emocjonalną. Ale teraz odkrył nowy wymiar: miłość doznawaną nie tylko poprzez muzykę, ale w związkach z ludźmi i ze światem. Nie będzie więc już tylko interpretował utworów - on będzie grał miłość. Wiem, że to nastąpi.
-
Dominik Połoński, wiolonczelista, 29 lat. Paszport \"Polityki\" za 2002 r. Kilka wygranych konkursów, w tym trzy międzynarodowe. Cztery operacje raka mózgu. Miał być na wózku do końca życia. Dziś chodzi samodzielnie, prawą rękę ma sprawną, lewą uruchamia. Na powrót do grania daje sobie dwa lata........ JESZCZE ZAGRAM ....... Dorota Szwarcman Muzyka była jego życiem - grał po 12 godzin dziennie. Odnosił sukces za sukcesem. 15 maja 2004 r. miał zainaugurować festiwal w Łańcucie. Tydzień wcześniej w nocy dostał ataku epilepsji. Tomografia wykazała guza mózgu (glejak gwiaździsty) o średnicy 6 cm i drugim stopniu złośliwości. Lekarze dawali mu od kilku miesięcy do trzech lat życia. Operowano go natychmiast. Dwa razy, bo wadliwie umocowano dren i wywiązały się powikłania. Potem wyczerpująca radioterapia i chemioterapia zakończona w styczniu 2005 r. jeszcze wtedy liczył na powrót do normalnego życia; dał nawet koncert w Filharmonii Białostockiej. Ale to był jego ostatni występ. W lutym miał trzecią operację odrodzonego, już niezłośliwego guza (złośliwe komórki usunęła wzmocniona radioterapia). Jednak wciąż miał zawroty głowy i tracił czucie w lewej stronie ciała. Musiał zacząć chodzić o kulach. W maju posłano go do sanatorium podejrzewając, że te objawy są efektem uszkodzeń po poprzednich operacjach. Ale to był nowy guz. W czerwcu odbyła się czwarta operacja. Najgorsza. Guz wielkości 8 cm wycięto z częścią prawej półkuli mózgowej. Paraliż lewej strony ciała. Czarna dziura bez wyjścia. Jednak po pewnej nocy, którą Dominik spędził na słuchaniu \"Das Wohltemperierte Klavier\" Bacha w wykonaniu Glenna Goulda, poczuł, że jego lewa noga wraca do życia. Zaczął więc szukać pomocy w klinikach rehabilitacyjnych. Lekarze byli bezradni, uważali, że nie zejdzie z wózka. Kiedy zaczął chodzić podpierając się czwórnogiem - mówili, że to \"dziwne ruchy zastępcze ciała\". Raz, gdy chciał się dowiedzieć, co robić, żeby zginać lewą nogę, zaproponowano mu protezę za 500 euro: - Zamontujemy ci ją na kolanie, będziesz je miał cały czas zgięte i łatwiej ci będzie się przemieszczać. Kiedy indziej powiedziano mu, że aby uruchomić lewą rękę, musi nią poruszyć dwa miliony razy. Miał ze wszystkich sił odginać łokieć zgięty w spastycznym skurczu. Innym razem założono mu aparat do poruszania ręki, ale niedopasowany; pokaleczył mu ją. ROLNIK ZE SCHWARZWALDU Martin Busch, 55 lat. Studiował nauki polityczne, wiedzę o sporcie i psychologię. 25 lat temu z żoną Irmą kupili i wyremontowali duży dom wiejski z końca XIX w. w Schwarzwaldzie. Założyli tu rodzinny dom dziecka; w miarę zaangażowania Martina w pracę terapeutyczną stopniowo wygaszali tę działalność. Mieszka tu jeszcze najmłodszy z 36 dzieci, 17-letni Pico. W ekologicznym gospodarstwie są krowy, konie, psy, koty, króliki. Też bywają pomocne w terapii. Ale Martin nie określa się jako terapeuta. - Nie jestem też uzdrowicielem ani guru. Jestem po prostu Martin Busch, rolnik ze Schwarzwaldu. Studiuję mowę natury, żeby głębiej rozumieć, jak rozwija się człowiek. Zdaniem Martina relacja terapeuta-pacjent zazwyczaj opiera się na władzy pierwszego nad drugim. On zaś jest partnerem człowieka potrzebującego pomocy. Daje mu do dyzycji narzędzia, ale to pacjent je wybiera i wykorzystuje. Przyjeżdżają tu ludzie z zaburzeniami ruchowymi i psychoruchowymi, po wypadkach czy operacjach. Na sesjach Martin łączy swobodną rozmowę z subtelną pracą z ciałem (korzysta m.in. z odkryć Moshego Feldenkraisa, izraelskiego fizyka i terapeuty). - Mózg ludzki jest głodny nowości - tłumaczy. - Rehabilitanci proponują powtarzanie ruchów, których określona liczba ma być gwarancją sprawności. Ale skuteczniejsze bywa poznanie rozmaitych wariantów jednego ruchu, różniących się minimalnie jak odcienie koloru. Najdrobniejsza zmiana, która wywołuje pozytywny efekt, powoduje wyobrażenie jeszcze lepszego efektu. Najważniejsze to widzieć cel i szanować każdy krok, który doń przybliża. Zawsze pyta pacjenta, nad czym chce pracować; pyta również o zgodę na filmowanie sesji i obecność praktykantów. Prowadzi też zajęcia grupowe. Czasem jeździ za granicę, m.in. do Polski (współpracuje z Polskim Instytutem Ericksonowskim) i na Ukrainę. W domu panuje atmosfera swobody, choć rozkład dnia podporządkowany jest zajęciom Martina. Organizacją zajmuje się Irma. Wynajmują osoby do pracy w biurze, kuchni i gospodarstwie, ale i praktykanci pomagają. W rodzinnej atmosferze do stołu zasiada często kilkanaście osób. SPOTKANIE Kiedy Dominik usłyszał o Martinie, miał przeczucie: to może być to. Odmówił wyjazdu do kolejnej kliniki, przezwyciężając sceptycyzm rodziny. Do Niemiec przywieziono go samochodem w listopadzie zeszłego roku. Pozginany w spastycznych skurczach, poruszał się na wózku lub z czwórnogiem. Już podczas pierwszej sesji przydarzyły się Dominikowi trzy istotne rzeczy. Po pierwsze: poznał Martina i od razu nawiązali bardzo dobry kontakt. Po drugie: odkrył, że może stanąć na nogach bez laski. Bo równowaga nie zależy od laski, tylko od człowieka, który znajduje ją w sobie. Po trzecie: zrozumiał, że to on jest twórcą każdej swojej kolejnej minuty. To był przełom. Martin: - Kiedy się rodzimy, nie umiemy nic. Wciągu roku stajemy na nogi i wchodzimy w kontakt ze światem. Ten niesłychany postęp ma dwa źródła: związki emocjonalne z bliskimi, które są podstawą, i ruch, dzięki któremu rozwijają się skojarzenia i połączenia w mózgu. Niemowlę od narodzin jest ciekawe świata. Gdyby jednak znało treść książeczki, którą dostają w Niemczech młode matki, z opisem, co kiedy powinno umieć, chyba powiesiłoby się na pępowinie z lęku, że tym wymaganiom nie sprosta. Jak mówił Szekspir ustami Hamleta: \"Tak to świadomość czyni nas tchórzami\". Dominikowi powrót do zdrowia utrudniała świadomość choroby, uszkodzenia, niezdolności do czegoś, co wcześniej potrafił. Całą wizję przyszłości zdominowała niemoc, niepokój i lęk. Tymczasem jego zadaniem było, jak u dziecka, zaktywizowanie mózgu do rozwijania nowych lub zapomnianych funkcji. Potrzebny był więc powrót do dziecięcej ciekawości i koncentracja na chwili bieżącej. Na szczęście Dominik potrafił swoje problemy zwerbalizować. - Jasno stawiał cele i formułował pytania; bardzo mi pomógł ze sobą pracować - mówi Martin. Na zakończenie pierwszego spotkania Dominik spytał Martina, jakie widzi granice jego rozwoju. Martin odparł, że ich nie widzi. Po kilku dniach Dominik, który odmawiał filmowania swoich sesji (nie chciał pamiątek z choroby), zgodził się na zarejestrowanie ostatniej. Bo obudziła się w nim nadzieja, którą chciałby przekazać innym. Rozmawiał wówczas z Martinem na wiele tematów. Także o wizualizacji - wspomaganiu leczenia przez wyobraźnię i pozytywne emocje. Teoria wizualizacji powstała w latach 70. na podstawie autentycznych przypadków samowyleczenia. Okazało się, że Dominik poruszając ten temat znów miał trafne przeczucie. Gdy wrócił z Niemiec, zdiagnozowano mu guza pnia mózgu wielkości 6,5 cm. Ale zrezygnował z kolejnej operacji, która niechybnie zmieniłaby go w roślinę, i wziął sprawę we własne ręce. Najpierw wyobraził sobie guza i niszczył go w myślach na różne sposoby, potem skupił się na zdrowych komórkach, by uniemożliwić chorobie powrót. Po trzech tygodniach guza nie było. cdn.....
-
WITAJ BIESIADO ORZECH SREBRNA AKACJO za wiersze. JODELKO u nas kolejny goracy dzien, wczoraj spedzilismy milo czas w ogrodzie na urodzinach corci, wieczorem wspolnie ogladany mecz........ no coz, szkoda, ze nasi pilkarze przegrali. Nie jestem wielkim fanem futbolu ale jak sa takie mecze , to ogladam. pozdrawiam cala Biesiade!
-
JODELKO SREBRNA AKACJO ORZECH Kochane drzewka , zycze cudownej niedzieli ..........a wieczorem trzymamy kciuki za naszych polskich pilkarzy! :D POLSKA gola, POLSKA gola! taka jest kibica dola! :D Wybieramy sie dzis popoludniu do naszej Corci na urodziny i tam bedziemy ogladac wieczorkiem mecz !
-
KAŻDY MA W SOBIE DOBRO I PIĘKNO, WYSTARCZY JE DOSTRZEC I DOCENIAĆ.
-
Pomaranczo.... pozostawie to bez komentarza. Kochane Drzewka zycze milej soboty!
-
Żeby tylko nie zdziadzieć Edward Niemczyk walczy cały czas z ciałem boleśnie doświadczonym przez los. Ćwiczone jest bez żadnych ulg. Ma być posłuszne, tak jak tylko się da. Jest zupełnie samodzielny, opracował specjalne techniki wykonywania właściwie wszystkich czynności domowych. - Przy bieliźnie mam dzwoneczki. Jak to po co? Żeby wiedzieć, gdzie jest przód - śmieje się. Należy do sekcji niepełnosprawnych sportowców seniorów Masters. - Ja jestem wśród nich jedyny z widoczną niepełnosprawnością -zaznacza. - Mimo to zdobyłem w 2001 r. dwa złote i dwa srebrne medale w pływaniu. W 2001 r. przy siadaniu, jako że z oczami było już kiepsko, nie trafił na krzesełko, efekt - złamany krąg. Na pływalni jeszcze znajdował punkty orientacyjne. - Ale już straciłem drugie oko. Buntuję się przeciw kupowaniu protez dłoni, człowiek musi się uczyć nowych możliwości. Kładłem więc leki na stół bez protez, przesuwałem je i paskudny los sprawił - paskudny, bo mógł np. tylko rozbić mi czoło - że trafiłem okiem w kant półki. Gdy się nie ma dłoni, oczu, ale ma się złamany kręgosłup, trzeba żyć ostrożniej, unikać przemieszczeń. Wkrótce skończę 77 lat. Teraz pracuję nad intelektem, żeby nie zdziadzieć, bo starzy ludzie są okropni - mówi z humorem. Na uniwersytecie życia W latach 60. i 70. turnusy rehabilitacyjne były uniwersytetem powszechnym. Ludzie zyskiwali nie tylko zdrowie. Wymieniali między sobą doświadczenia, wiedzę o swych prawach, o tym, co powinni otrzymać i skąd. - Zapominamy, że nie było wtedy tylu publikacji co dziś, ta wiedza była trudniej dostępna. Nasze turnusy miały bogaty program rozrywkowy - śpiewanie, towarzyska gra tombo-la, bijąca rekordy popularności. Były wieczory poezji, ogniska takie jak harcerskie, randki w ciemno. Na każdym turnusie, który prowadzimy, są wianki. Powinny być tylko w czerwcu, ale robimy je aż do zimy. To jest ludziom potrzebne. Niestety, nie rejestrowałem, ile małżeństw poznało się na turnusach przez te 40 lat. Po prostu były warunki do kontaktów międzyludzkich. Szalenie potrzebne jest poznawanie się ludzi z różnych rejonów, uprawianie sportu na turnusach. - A co robią wtedy osoby ciężej poszkodowane? - Leżą na łóżkach ortopedycznych, ale są wśród ludzi, uczestniczą, jak tylko potrafią - śmieją się, przeżywają to, w czym uczestniczą, ruszają się, na ile dadzą radę. To nie legendy, że ktoś na turnusie po raz pierwszy wstał, zrobił samodzielnie krok. Kontakty międzyludzkie odgrywają olbrzymią rolę terapeutyczną. Może pogłoski o końcu turnusów rehabilitacyjnych dofinansowywanych przez PFRON okażą się nieprawdą. W grudniu 2003 r. Edward Niemczyk został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ma jeszcze 32 inne odznaczenia za działalność społeczną. W jego orzeczeniu inwalidzkim jest lakoniczny opis: sprzężone inwalidztwo, znaczny stopień niepełnosprawności, niezbędna pomoc osoby drugiej. Jak z tym żyć? Z uśmiechem, z pokorą wobec losu, z ciągłą chęcią działania dla innych - tak chyba tylko on potrafi. koniec ]usta]
-
Niemal w każdej sytuacji można znaleźć sposób, żeby pomóc sobie i innym ...... LEPSZA CZĘŚĆ ŻYCIA ........ Joanna Wodnicka Edward Niemczyk jest niewidomy, nie ma obu dłoni. I jest jednym z najweselszych, najaktywniejszych ludzi, jakich znam. Emanuje z niego pogoda ducha, która udziela się innym. Każdy, kto o nim mówi, od razu się uśmiecha. A przecież Edward należy do ludzi najbardziej poszkodowanych przez los. Ale ma na swoim koncie tysiące zrehabilitowanych ciał i dusz. - Ludzie w trudnych sytuacjach potrzebują pomocy z zewnątrz. Niektórym wystarczy piosenka, na przykład taka: "Jestem rad, jestem zawsze rad i z piosenką zawsze gonię w świat" - to śpiewaliśmy na turnusach rehabilitacyjnych. Zawsze podkreślam: musimy, jako niepełnosprawni, być pogodni, zadbani i otwarci na świat. To zjednuje otoczenie, pomaga łatwiej funkcjonować. Nie można sobie pozwalać na ucieczkę w chorobę - mówi. Uciec od codzienności Siedzimy w małym pokoju jego poznańskiego mieszkania. Magnetofon, radio, telefon - wszystko z przyciskami domowej roboty z gąbki, gumki, szpilek. Zrobił to jego troskliwy syn, Mirosław. Zamontowane sygnały dźwiękowe mają ułatwić temu pozbawionemu rąk i wzroku człowiekowi uruchamianie sprzętu za pomocą kikutów. To ważne, by nadal mógł żyć aktywnie, bo zamiast pisać, nagrywa. Telefon zapewnia kontakt ze światem, chociaż trudno go odebrać bez rąk. - Moje kikuty mają mało zakończeń nerwowych. Często nie mogę rozróżnić tych przycisków. Zdarzaa się, że to, co z mozołem nagrywałem, nagle kasuję niefortunnym ruchem. Wtedy nagrywam od nowa. Czasem piszę alfabetem Morse'a, a komputer to przerabia, ale to i tak trudne. Nie zapamiętuję dat. Odkąd straciłem drugie oko, z trudem rozróżniam, czy to dzień, czy noc - opowiada. Właśnie odebrał telefon - załatwia turnus rehabilitacyjny kobiecie z porażeniem wszystkich kończyn, która ma dziesięcioletnią córeczkę. Od lat nigdzie nie wyjeżdżała. - Zawsze prowadziłem turnusy dla osób z ciężkimi uszkodzeniami ruchowymi. Kontakty społeczne są szalenie ważne, to oderwanie od potwornej codzienności, szansa na nowe życie. Taki turnus to oddech, rehabilitacja psychiczna dla chorego i jego rodziny. Szansa na kontakt z życzliwszym światem. Efekty są zaskakujące i cenne. Zdrowi często tego nie rozumieją, a szkoda. Świat nie jest taki zły Po studiach prawniczych (- Wiedziałem, że tylko w miarę porządna wiedza mogła mi dać szansę na dobrą pracę - wspomina) przez wiele lat pracował w Regionalnym Związku Spółdzielczości Inwalidów w Poznaniu. W 1961 r. powstała tam Poradnia Rehabilitacji Zawodowej - trzecia po Krakowie i Łodzi. A w 1963 r. zorganizowali pierwszy w Polsce letni turnus rehabilitacyjny dla inwalidów narządu ruchu. Do dziś organizuje turnusy w stowarzyszeniu Start. Był jego prezesem przez wiele lat, współorganizował pierwszy wyjazd zagraniczny polskich sportowców w 1963 r. na Europejskie Igrzyska Inwalidów w Linzu w Austrii. Przyjaźnie nawiązane w tamtym okresie pielęgnuje do dziś. Start nadal działa prężnie, obecny prezes, Romuald Schmidt, to niemal jego wychowanek. Stowarzyszenie osiąga ze swymi podopiecznymi ogromne sukcesy w sporcie, medale trudno zliczyć. - Zawsze dużą wagę przywiązywałem do różnych form sportu i turystyki jako czynnika integracji społecznej. To także bardzo pożądany sposób zaspokajania ambicji. W Starcie staraliśmy się wyszukiwać te dyscypliny sportu, w których mogliśmy rywalizować z pełnosprawnymi. Tak właśnie rozumiem wyrównywanie szans. W kręglach, tenisie stołowym i łucznictwie nasi niepełnosprawni są kwalifikowani co najmniej w środku stawki zdrowych. - Sam pan również pływał? - Tak, jestem przewodnikiem turystyki kajakowej. Mam specjalne uchwyty dostosowane do wioseł, to daje pełny zakres ruchu. Pamiętam, jak robiliśmy furorę na spływach Dunajcem, włączaliśmy się dwoma, czterema kajakami do zespołów pełnosprawnych kajakarzy. Mówi to z zapałem, chociaż właśnie tam, gdy przewrócił się kajak, doznał urazu, w wyniku którego odkleiła się siatkówka, a potem stracił oko. Z humorem opowiada, jak opracował technikę poruszania głową, żeby nie było widać, że ma protezę oka. Ręce stracił wcześniej. W 1942 r. jako młody chłopak trafił do kompani dywersyjnej AK, był łącznikiem i zwiadowcą. Przyznaje otwarcie, że po burzliwych przejściach wojennych niełatwo było wrócić do zwykłej rzeczywistości, do nauki, szkoły. W 1945 r. w konspiracji uczył się strzelać, pomagał w kolportażu ulotek, zajmował się uzbrojeniem. 15 maja 1945 r. sprawdzał granat wyłowiony z rzeki. Wybuch pozbawił go obu dłoni. Miał 18 lat. I całe życie przed sobą. - Wtedy pomogli mi rodzice, nauczyciele i koledzy. Dostałem tyle pomocy! Teraz to się nazywa integracją społeczną - żartuje. - Na studiach bardzo pomagała mi Bożen-ka, została potem moją żoną. Była jego ostoją, dzięki jej wyrozumiałości mógł tyle pracować społecznie przez całe życie. Zmarła jesienią ubiegłego roku. cdn......
-
WITAM BIESIADO! JODELKO dziekuje za golabka! SREBRNA AKACJO ORZECH Spotkania...... JODELKO \" Nadzieja przychodzi do czlowieka wraz z drugim czlowiekiem\"........ piekne slowa i dlatego, powiem tak: Nie bójmy się podać ręki komus cierpiącemu z jakiegoś powodu, bo to tak niewiele kosztuje a czasem znaczy bardzo wiele........ Pozdrawiam cala BIESIADE!
-
Jestem Twoim Przyjacielem. Kiedy potrzebuje twojego wsparcia... Zawsze mi pomozesz, Gdyz jestes moim przyjacielem... Kiedy cos mi sie stanie... Zawsze mi pomozesz, Gdyz jestes moim przyjacielem... Kiedy popadne w nalog... Zawsze mi pomozesz, Gdyz jestes moim przyjacielem... Kiedy cos... Lub ktos... Tobie bedzie zagrazac... Pamietaj, schronienie i spokoj zawsze znajdziesz u mnie, Gdyz... Jestem Twoim Przyjacielem...
-
Bez taryfy ulgowej, ale z nadzieją ........ Gosia Więcek mieszka z rodzicami i 10-letnią siostrą. Dwa koty przemykają po mieszkaniu. - Siostra bardzo chciała mieć kota, namówiła tatusia, no i mamy dwa. Od października znów zaczyna się zwykły rytm Gosi studentki. Miała różne pomysły, chciała być malarką ("zza sztalug w ogóle by mnie nie było widać"), po doświadczeniach z lekarzami myślała o medycynie, konkretnie - o chirurgii. Rzeczywistość sprowadza na ziemię, szansę Małgosi na pracę przy stole operacyjnym równe były zeru. - Myślałam też o pomaganiu innym, sama wiem, jakie to trudne: dawać i przyjmować pomoc - przyznaje. Studiuje na kierunku pedagogika i praca socjalno-wychowawcza Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie. - Mogę pracować w MOPS, w domach pomocy społecznej, domach dziecka - wylicza studentka ostatniego roku. Tata podwozi ją zwykle na uczelnię, córka woli jeździć z tyłu, siada na podwyższonym foteliku, choć chętniej zasiadłaby za kierownicą własnego samochodu. - Moje poważne marzenie to własny samochód. Wiem, że za granicą wiele osób chorych, niepełnosprawnych, o niewielkim wzroście, samodzielnie prowadzi auta. Potrzeba pewnych przeróbek, podwyższenia fotela, wspomagania kierownicy. Nie wiem, jak się o to starać, a mogłabym wtedy odciążyć rodziców. Wierzę, że jakoś i do tego dojdę - mówi Gosia. Jest świetną studentką, otrzymuje stypendium naukowe, chciałaby 'się usamodzielnić. Zaczęła już pisać swoją pracę magisterską. - Mam wymagającego promotora, to dobrze, żadnej taryfy ulgowej! Piszę na bliski mi temat: "Funkcjonowanie w społeczeństwie osób z wrodzoną łamliwością kości". Część teoretyczną już mam - chwali się Więckówna. Przyznaje, że gorzej jest z badaniami: osoby chore na łamliwość kości mieszkają często bardzo daleko, trudno jej się z nimi spotkać. Niedaleko jednak, w Skoczowie, mieszka jej koleżanka Agnieszka: pracuje w magazynie, obsługuje komputer, porusza się na wózku. Zbieranie materiałów do tej pracy pozwoliło Gosi poznać wyniki prac naukowych w Szwecji. Przeszczepiono tam geny z płodu zdrowego płodowi z wrodzoną łamliwością kości i dziecko urodziło się zdrowe. - To daje jakąś nadzieję. Nauka nie twierdzi, że nie mogę mieć dzieci. Potomstwo nie musi odziedziczyć choroby - mówi z przekonaniem. Ja też czuję - Nie czuję się osobą gorszą ze względu na swoją niepełnosprawność. Lubię przebywać w środowisku niepełnosprawnych, to dobra szkoła życia, nie tylko ja jestem osobą pozytywnie nastawioną do życia. Jest wiele innych, jeszcze bardziej chorych ode mnie, świetnie sobie radzą. Nie dają poznać po sobie, jak im trudno, nie przejmują się tym, że są na wózku -z przekonaniem mówi Gosia. Czasem nie można obejść się bez pomocy w pełni sprawnych, ważne jednak, by była to mądra pomoc. - Nie należy się litować, użalać. Czasem dzieci, osoby starsze zwracają na mnie uwagę: "Ooo, patrz, jaka mała pani!", wykrzykują, pokazują palcem. To świadczy o nich, nie o mnie, choć czasem jest przykre. Staram się nie przejmować tym, co o mnie myślą. Czasem mam wrażenie, że niektórzy nie wiedzą, że ja też czuję - podsumowuje. Gosia jest od trzech lat wolontariuszką w MOPS w Cieszynie. Przynajmniej raz w tygodniu pracuje osiem godzin w dziale pracy specjalistycznej: pomaga bezrobotnym w poszukiwaniu pracy, pisaniu dokumentów. Petenci czasem najpierw słyszą stukot klawiatury, dźwięczny śmiech, potem dostrzegają ukrytą za biurkiem Gosię. Zawsze słyszą "nie ma sprawy". - Jasne, że się bałam na początku, chciałam w praktyce sprawdzić, czy moje studia to właściwy wybór, czy się odnajdę w takiej pracy Jakub Wąsik, mój kierownik w MOPS, przyjaźnie mnie przyjął, od razu pytał, jak dostosować stanowisko pracy, jak będzie wyglądać moje poruszanie się po biurze. Nie było problemów; podobnie koleżanki przyjęły mnie ciepło. Tam chętnie zatrudnia się niepełnosprawne osoby - podkreśla wolontariuszka. Dostaje czasem od znajomych oferty pracy, przekazuje je "swoim" bezrobotnym, czasem praca wymaga cierpliwości, bo rozmowy z klientami biura bywają ciężkie. - Częściej zdarzają się miłe słowa. Pewna pani nazwała ją "uroczą, małą kobietką". Gosia lubi też uciekać w świat marzeń, kiedyś fotograf Krzysztof Niesporek zaprosił ją na sesję fotograficzną: - Zajęto się mną jak modelką, makijaż, włosy, światła. Zmieniałam kapelusze, boa z piór, suknie miałam swoje. Przyjaźni się z Asią Małysz ze studiów (nie, nie z tych Małyszów, prostuje Gosia), jej serdeczna przyjaciółka od dziecka, Ania, wyszła za mąż, wyjechała do Anglii. - Mam dużo zajęć, odwiedzam znajomych, rodzinę, lubię podróżować, pomagać innym. Czasem, kiedy moje koleżanki układają sobie życie, wychodzą za mąż, rodzą dzieci, robi mi się trochę żal... Czuję się samotna. Wiem, jak to pięknie być zakochanym, czasem brakuje mi tej drugiej osoby... Wierzę, że znajdę swoją drugą połówkę, chyba każdy o tym marzy. To już życie pokaże - zamyśla się Gosia. Wrodzona łamliwość kości (łac. Osteogenesis Imperfecta) - choroba uwarunkowana genetycznie, polegająca na zaburzeniach w prawidłowej budowie kolagenu (głównego składnika tkanki łącznej). Charakteryzuje się nadmierną kruchością kości. Występuje stosunkowo rzadko (1 przypadek na ok. 30 tys. urodzeń). Jej cechą charakterystyczną jest skłonność do złamań kości, nie tylko w wyniku upadku, ale także z błahych powodów, często samoistnie, np. w czasie snu. Choroba ta jest wywołana wadą genetyczną, a możliwości jej leczenia są, jak dotąd, znikome. koniec.
-
Gosia Więcek, mieszkanka Kaczyc pod Cieszynem, waży 19 kg, mierzy 90 cm. Mimo choroby kończy właśnie studia. MAŁA WIELKA GOSIA ........ Beata Dżon. Stuknęło mi 23 lata! To już poważny wiek! - śmieje się radośnie Gosia z wysokości dziecinnego rowerka i już jej nie ma. Szybko porusza stopkami rozmiar 30, pędzi do swojego pokoju i już szuka telefonu w torebce. Pewnie kolejne życzenia urodzinowe. Gosia Więcek, mieszkanka Kaczyc pod Cieszynem, waży 19 kg, mierzy 90 cm. Jest chora na wrodzoną łamliwość kości, ale wbrew zapowiedziom lekarzy śmiertelna łamliwość - jej nie złamała. - Życie czasem daje mi w kość, tak dosłownie i w przenośni, ale ja mu oddaję! - mówi dziewczyna. - Nie uważam się za osobę szczególną. Robię wszystko, tak jak mi siły pozwalają, tak jak mogę. Nie pójdę po schodach, to pojadę windą. Jeśli nie ma windy, są inne możliwości - śmieje się Gosia. Nie rozstaje się z dziecinnym rowerkiem, którym przemieszcza się po mieszkaniu, uczelni czy pracy - nie może samodzielnie chodzić. Podkreśla, że gdyby nie upór rodziców, ich wsparcie, byłaby smutną i zdaną na innych istotą. Początki były trudne. Poza lekarzami, którzy nie dawali jej szans, mierzyli, ważyli, uczenie kiwali głowami, rodzina musiała zmierzyć się z obawami otoczenia. Dyrektorka szkoły podstawowej nie chciała Gosi u siebie widzieć, nie chciała brać odpowiezialności, jeśliby dziewczynce coś się; stało. Nie wzięła pod uwagę, że mogła odebrać jej coś bezcennego w tym wieku - kontakt z rówieśnikami. - Mama była uparta! - podkreśla z wdzięcznością Gosia. Dzięki pomocy mamy skończyła szkołę, pani Ewa właściwie chodziła z nią do szkoły. Na jej rękach lub w wózeczku Gosia przemieszczała się z klasy do klasy, a mama uważała, by kruchej, ale pełnej temperamentu dziewuszce nic się nie stało. Liceum to był już zupełnie inny świat - dyrektor przyjął ją bardzo serdecznie, umożliwił kontynuowanie nauki i zdanie matury, nigdy zresztą nie miała problemów z uczeniem się, przeciwnie, oceny miała świetne. Małgosia właśnie kończy studia dzienne na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie. Mieć butki na obcasach - Gosia jestem - tak się przedstawia, Małgorzata czy Małgosia do niej nie pasuje. Jest bardzo bezpośrednia, szybko i dużo mówi, energia aż kipi w tej drobnej osóbce. - Udało mi się, jak niektórzy mówią, może i prawda. Jednak to dzięki rodzicom, no i sobie. Jestem optymistką, trochę zwariowaną, znajomi mówią, że mam wiele odwagi. Lubię ludzi, mam wielu znajomych, przyjaciół. Czasem mnie dopadają smuteczki. Słucham wtedy muzyki albo przeciwnie - z mamą czy przyjaciółką idziemy poszaleć po sklepach! Uwielbiam to, jak każda kobieta, zmieniam fryzurę, jakiś kupiony drobiazg poprawia humor - wylicza Gosia. Cieszyn jest wtedy dobrym lekarstwem, piękne stare miasto, uliczki, sklepiki, rzeka Olza. Znajomi noszą ją na rękach albo wożą w wózku po starych brukach miasta, słychać wtedy tylko szczebiot Gosi. -Jak już nic nie pomaga, to przeklnę, ale staram się być cierpliwa - tłumaczy Gosia. Uwielbia tańczyć, czasem można ją spotkać w dyskotece Retro, tańczy noszona, przez kolegów, rozbawiona z rozwianym włosem, szczęśliwa. Chętnie pływa "w motylkach albo z jakąś pomocą", jeździła konno. - Wolę dużego konia, inaczej się porusza, jechałam kiedyś na kucyku, dał mi popalić! Wie też, że z wiekiem stan kości się poprawia, jeśli ktoś się rusza, jest aktywny, mięśnie lepiej trzymają kości. -Ja się chyba od sześciu lat nie połamałam, wcześniej często zdarzały się stłuczenia, pęknięcia. Teraz wiele razy przewracam się na uczelni i nic się nie dzieje! - cieszy się Gosia. Z powodu tych upadków lepiej czuje się w spodniach. - Uwielbiam spódniczki, są takie kobiece, ale jak koledzy biorą mnie na ręce, żeby wnieść na schody na uczelni, spodnie są praktyczniejsze - uśmiecha się, poprawiając opadające włosy. Na drobnych dłoniach widać staranny manikiur, kilka pierścionków. - Lubię biżuterię, wiem, że złota ze srebrem nie powinno się nosić, ale co tam! Kupuję ubrania w najmniejszych rozmiarach, nawet dziecięce, jeśli mi styl odpowiada. Sama skracam sobie rękawy czy nogawki, umiem szyć. Najgorzej jest z butami, noszę numer 30, a te produkują przecież tylko jak dla dzieci: z kwiatuszkami, miśkami, wolałabym coś eleganckiego. Sandałków szukam od dwóch lat, nic nie mogę znaleźć! - żali się drobna kobietka. W sekrecie Gosia zdradziła, że marzą jej się buty na obcasach: czarne lakierki. - Tak, mieć butki na obcasach... cdn.....
-
WITAM BIESIADO! SREBRNA AKACJO piekne wiersze! JODELKO! u mnie tez goraco i deszczu nie widac, chociaz powinno juz popadac, wszystko suche , trawy zrobily sie jak siano, ogrodek moj podlewam 2 razy dziennie.... dobrze, ze nie jest duzy! \"...... czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego jak wiele mamy ....poki tego nie stacimy\".... Swiete slowa !!! Pozdrawiam cala BIESIADE