Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    WIECZOREM CHCĘ... Wieczorem chcę ciepłem się otulić i słowa szeptać ciche, słowa wprost z Krainy Rozmarzenia. Wieczorem usiąść, pośpiech zgubić , leniwie przeciągnać się, jak kotka. Wieczorem wierszy już nie pisać lecz posłuchać tego, co w duszy jeszcze nienazwane mieszka Wieczorem...... A może jeszcze być retro zgasić światło elektryczne świece zapalić zapałką. Pozwolić kryształowi kieliszków nasycić się blaskiem... Jeszcze zatańczyć z tobą przy melodii, co kiedyś już brzmiała. Spojrzeć w oczy, a może w gwiazdy i cichutko nocy wyjść naprzeciw. autor. Joanna Napieralska Dobranoc BIESIADO!
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    Nie mogłem dać znać, że rozumiem A opowiada rzeczy zdumiewające. Jedynie wypadku nie pamięta. To, co nastąpiło później, pamięta z najdrobniejszymi szczegółami. Pamięta szpitalną salę, płaczącą nad nim matkę, rozpaczającą rodzinę. Słyszał każde słowo, słyszał, jak brat przekonywał lekarzy, że się przebudzi, że wszystko rozumie. - Nie mogłem mówić, nie mogłem się poruszać, nie mogłem nic zrobić, żeby dać znać, że rozumiem. Więc płakałem. A lekarze twierdzili, że to odruch bezwarunkowy. Mówili, że nic nie czuję, że nie jestem w stanie odczuwać. Byłem bezsilny. Dzisiaj lekarze, którzy opiekowali się chorym, wycofują się ze swojej diagnozy. Prof. Pintaudi ze szpitala im. Garibaldiego w Katanii, gdzie Crisafulli został przewieziony tuż po wypadku, twierdzi, że nigdy nie mówił, iż pacjent jest w stanie nieodwracalnej śpiączki. Podobnie lekarze z Mesyny. To najbardziej denerwuje Pietra. - Chowają głowę w piasek. Jak to nie wydali takich opinii? Przecież mam wszystkie papiery! I pokazuje kolejne świadectwa. - Stan wegetatywny nieodwracalny, koma, a tutaj, o, proszę zobaczyć - pacjent niekontaktowy. Co to znaczy niekontaktowy? Przecież to nie urząd telekomunikacyjny, ale szpital. Powiedziałem to lekarzowi, który tak napisał. Chciałem zrozumieć, chciałem, żeby ktoś mi wytłumaczył. Ale gdzie tam! Żaden z nich się nie pofatygował, żeby porozmawiać z rodziną, w pięć minut obejrzeli chorego, szast-prast diagnoza, następny proszę. Pietro ciągle nie potrafi spokojnie o tym wszystkim mówić. Jest przekonany, że może go zrozumieć jedynie ten, kto przeżył podobny dramat. * Sercem cię słyszę We Włoszech jest blisko 6 tys. chorych w stanie śpiączki wegetatywnej. Większość z nich to osoby młode, ofiary wypadków drogowych i wypadków przy pracy. (Najdramatyczniejszy jest przypadek Eluany Anglaro, która od 13 lat jest w stanie bezwładu wegetatywnego. Jej ojciec kilka razy zwracał się o odłączenie chorej od urządzeń utrzymujących ją przy życiu). Wielu rodzinom, które borykają się z tym dramatem, przypadek Salvatore dał nadzieję, że może i ich chorego spotka podobna łaska. - Wiele osób prosi o rady, czasem zwykłe, dotyczące pielęgnacji chorego. Problemów jest morze: z rehabilitacją, żywieniem, codzienną higieną, jak nie dopuścić do odleżyn. Czasem dzwonią w chwili zwątpienia, żeby ich podnieść na duchu, dodać otuchy - mówi Piętro. Piętro Crisafulli, który całkowicie poświęcił się bratu, zdaje sobie sprawę, że Salvatore miał ogromne szczęście, jego przypadek graniczy z cudem, dlatego zawsze znajduje czas, aby choć chwilę porozmawiać z wszystkimi, którzy telefonują, jeśli telefon jest zajęty, oddzwania. Wie, że czasem wystarczy jedno dobre słowo, aby przywrócić siły i wiarę. Jego internetowa strona stała się miejscem spotkań i wymiany doświadczeń. Niebawem ukaże się książka "Łzy życia" opisująca historię Salvatore. Najważniejsza według Pietra jest wiara. Trzeba mieć też niespożyte siły. Nie wszystkim jest to dane. Nie zniosła ciężaru tragedii żona chorego. Po wypadku doznała szoku i popadła w depresję, z której powoli się otrząsa, ale w jej życiu nie ma miejsca dla męża. - Zapomniała o nim albo chce zapomnieć, nie ma dość siły, żeby udźwignąć tak ogromny ciężar - tłumaczy Pietro. Nie ma żalu do szwagierki. - Ludzka słabość - mówi. Sam nie podejrzewał, że ma tak wiele hartu. Nie zdawał sobie też sprawy, że o dwa lata starszy od niego brat jest mu tak bliski, że gotów byłby dla niego na wszystko. Kiedy Salvatore leżał u niego w mieszkaniu w Monsummano Termę, czasem bił głową w ścianę, bo nie wiedział, co robić, kogo prosić o pomoc. Widział, że Salvatore płacze, widząc jego rozpacz - wtedy nucił mu ich ulubione piosenki. Jako chłopcy śpiewali razem w chórze prowadzonym przez instytut San Gregorio w Katanii. To koiło ich rozdygotane nerwy. Pietro własnym sumptem nagrał płytę z ulubionymi piosenkami brata. Jedną napisał sam: "Bracie mój - mówię do ciebie - ty mi odpowiadasz - sercem cię słyszę". Dzień po dniu kondycja Salvatore się poprawia. Niedawno zaczął poruszać głową i nogą. Dzięki specjalnemu urządzeniu utrzymującemu go w pozycji pionowej może ćwiczyć kręgosłup. Zaczął normalnie jeść (wcześniej był sztucznie żywiony). Powoli robi postępy w mówieniu. - Salvatore raczej nigdy nie będzie całkowicie autonomiczny, ale dla nas to i tak dużo, to cud - mówi Pietro. Przypadek Salvatore sprawił, że włoski komitet do spraw bioetyki wydał oświadczenie, w którym wypowiada się przeciwko odłączaniu sztucznego karmienia i pojenia osób będących w stanie śpiączki wegetatywnej. Podawanie pokarmu i wody nie jest uporczywym obstawaniem przy działaniach przedłużających życie za wszelką cenę. Nie jest to zajadłość terapeutyczna - stwierdza dokument. koniec
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po dwóch latach śpiączki chory odzyskał świadomość i mowę. W letargu widział i słyszał wszystko, ale nie mógł o tym powiedzieć NARODZONY PO RAZ DRUGI......... Małgorzata Brączyk 38-letni Salvatore Crisafulli jak wielu mieszkańców Katanii dojeżdżał do pracy motorowerem. 11 września 2003 r. nie dotarł na miejsce. Na prostej drodze wpadł pod ciężarówkę przewożącą mrożonki. Zderzenie było tak silne, że mężczyzna przekoziołkował w powietrzu kilka metrów. Kiedy karetka pogotowia przyjechała na miejsce, leżał bezwładnie na jezdni. Ordynator oddziału reanimacji miejscowego szpitala, Sergio Pintaudi, już po pierwszych oględzinach nie dawał żadnych nadziei. 29 października 2003 r. Salvatore został przewieziony do specjalistycznego centrum neurologicznego w Mesynie. Mężczyzna ani na chwilę nie odzyskał przytomności. Po 81 dniach lekarze zdecydowali się ograniczyć wszelkie zabiegi - uznali, że pacjent nie rokuje najmniejszych szans na poprawę. - Stwierdzili, że medycyna nie może nic dla niego zrobić - mówi młodszy brat Pietro. Kiedy starał się przekonać medyków, że Salvatore nie jest rośliną (- Przecież on płacze, zobaczcie - mówił), wzruszali ramionami. - Łzy nic nie znaczą, to odruch bezwarunkowy - twierdzili. Za bezwolne uznali również drgnięcie ręki. Pietro nie wytrzymywał nerwowo, krzyczał, że są nieludzcy. * Przyczepą po nadzieję W poszukiwaniu lepszej opieki rodzina postanowiła przewieźć chorego na północ kraju. Okazało się jednak, że nie ma żadnej możliwości umieszczenia go w specjalistycznej placówce. W tej sytuacji Pietro, który lata temu opuścił rodzinne strony i przeprowadził się do Toskanii, zdecydował się zrezygnować z pracy i przyjąć brata w swoim mieszkaniu w Monsummano Termę koło Pistoi. Pietro opiekował się chorym dzień i noc. W wolnych chwilach starał się zdobyć jak najwięcej informacji o chorobie brata, szukał pomocy. Wreszcie udało mu się nawiązać kontakt z Leopoldem Saltuarim z Austrii, uważanym za największy światowy autorytet w dziedzinie reanimacji. Ponieważ nie zdołał załatwić karetki pogotowia, zawiózł brata wypożyczoną przyczepą kempingową. Niestety, prof. Saltuari także orzekł, że Salvatore nie ma żadnych szans na wybudzenie. - Uszkodzenia mózgu są nieodwracalne i prawdopodobnie chory umrze za trzy, cztery lata z powodu niewydolności oddechowej - wytłumaczył rodzinie. Na karcie chorego wypisał: stan wegetatywny permanentny. Po powrocie z Austrii nastały czarne miesiące, coraz trudniej było uzyskać jakakolwiek pomoc ze strony państwowej służby zdrowia. Na początku lutego br. Pietro zawiózł brata do rodzinnej Katanii. Kiedy w marcu br. zrobiło się głośno o sprawie Amerykanki Terry Schiavo (mąż zwrócił się do sądu o pozwolenie na odłączenie urządzeń utrzymujących przy życiu jego pogrążoną w letargu żonę), Pietro rozpoczął z nowymi siłami swoją batalię. W sukurs przyszły prasa i telewizja. Zdesperowany mężczyzna ogłosił, że zrobi to samo, odłączy brata od urządzenia, dzięki któremu jest żywiony: - Zrobię to, bo nie mam sił, jestem sam, lekarze i tak postawili na nim krzyżyk. Zabiję go. Dramatyczny apel poskutkował. Sytuacją Salvatore zainteresował się minister zdrowia, Francesco Storace. Dygnitarz odwiedził chorego w domu i obiecał pomóc. Wkrótce mężczyzna trafił do specjalistycznej placówki San Donato w Arezzo. - Dopiero tam, półtora roku od wypadku, zajęto się nim naprawdę, jak należy - opowiada Piętro. Efekty były widoczne już po trzech miesiącach. W lipcu br. Salvatore odzyskał przytomność. Lekarze zdecydowali się przewieźć go do rodzinnego domu w Katanii. Piętro najpierw był przeciwny, bał się, że znów o nim zapomną, ale minister osobiście zapewnił go, że Salvatore będzie otoczony opieką przez całą dobę. Słowa dotrzymał. * Pierwsze słowa To w mieszkaniu matki, Angeli, na ulicy Brancato 14 w rodzinnej Katanii, Salvatore wypowiedział pierwsze słowo. Było około wpół do piątej po południu, 4 października nieodstępująca syna staruszka poprawiała mu właśnie poduszkę, pomagał jej logopeda, kiedy Salvatore wyszeptał z trudem: - Mama - i się rozpłakał. Natychmiast zadzwoniła do Pietra i całej rodziny. Zlecieli się jak na skrzydłach. Drugim wyrazem, jaki wypowiedział chory, było imię Petru (w sycylijskim dialekcie Piętro), potem wymówił po kolei imiona wszystkich bliskich: ojca, czwórki swoich dzieci, braci, sióstr. Salvatore leży na łóżku w pokoju pełnym specjalistycznych maszyn. W mieszkaniu zainstalowane są monitory, dzięki którym można go widzieć z każdego pomieszczenia. W pokoju chorego jest również specjalny komputer, za pośrednictwem którego mógł się komunikować z rodziną jeszcze przed odzyskaniem mowy. (Ponieważ rozmowa bardzo go męczy, ciągle jeszcze go używa). Na ścianie wiszą wizerunek świętej Agaty, patronki Katanii, której Salvatore jest specjalnie oddany, obrazek ojca Pio, krzyż, szalik w kolorach miejscowej drużyny futbolowej i zdjęcie ministra Storacego. Codziennie odwiedza go mnóstwo ludzi, rodzina, znajomi, dziennikarze. Każdy chce na własne uszy słyszeć jego opowieść. cdn......
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witaj BIESIADO! SREBRNA AKACJO za piekne wiersze! JODELKO! Golabek juz stuka w Twoje okienko! :D Tak sie wsluchalam w opowiadanie Hanny, ze lezki z oczu mi poplynely, dziekuje! O odchudzaniu......... no coz, to nie dla mnie ......... nie odchudzam sie i nigdy nie odchudzalam sie. :D Pozdrawiam cala Biesiade i wygladam ORZECHA!
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witam wieczorkiem Ufff wrocilam z zakupow, co za goraczka ale juz teraz mozna posiedziec w ogrodku jak sloneczko zaszlo :D JODELKO kochana zostawilam Ci wiadomosc .Tak JODELKO ogladalam wiadomosci, Boze jakie to straszne kiedy umiera tak mlody czlowiek, Ona miala zaledwie 26 lat.:-( Co do mojej alergii to smaruje sie kremami i raczej zawsze jestem w cieniu, ale jak co roku[ a mam to od 5 lat] zapominam o wczesniejszym piciu wapna a to pomaga . Pije teraz. pozdrawiam.
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO. widze, ze my chodzimy tymi samymi sciezkami.... ja tez biegne wlasnie na zakupy! :D do zobaczenia!
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    "Natomiast Tomek ma w sobie taką siłę, że gdy wracam do domu po rozmowie z nim to czuję się jak po wizycie u jakiegoś terapeuty. ........." DUCHOWY STRONG MAN. Andrzej Rabiski Trzydziestosześcioletni Tomasz Grześikowski mieszkający w Sosnowcu w jednym z bloków przy ulicy Ostrogórskiej od najmłodszych lat porusza się na wózku inwalidzkim, ponieważ cierpi na porażenie mózgowe. To, co dla innych normalne: pokonywanie schodów, robienie zakupów, załatwianie różnych spraw w urzędach, od niego wymaga niezwykłej determinacji i odwagi. Mimo to jest bardziej aktywny niż niejedna sprawna osoba. - Urodziłem się jako wcześniak, któremu lekarze nie dawali żadnych szans na przeżycie - mówi Tomek. - Przeżyłem, jednak przez wiele lat musiałem zmagać się z różnymi chorobami. Ze względu na leczenie dużo czasu przebywałem poza domem. Kiedy uczył się w szkole podstawowej w Częstochowie mieszkał w internacie prowadzonym przez Caritas. Rozmowy z siostrami zakonnymi oraz z jezuitami i franciszkanami sprawiły, że chciał coś robić, nie chciał być bierny. W wieku 14 lat wraz z kilkoma uczniami zorganizował sklepik, w którym sprzedawane były tanie bułki, zeszyty i przybory do pisania. Żeby utrzymać ceny na niskim poziomie niezbędne było ciągłe szukanie sponsorów. Tomek był koordynatorem tego przedsięwzięcia, a inni wykonawcami jego pomysłów. Celem było pomaganie uczniom znajdującym się w trudnej sytuacji materialnej oraz uczenie przedsiebiorczości tych, którzy angażowali się w prowadzenie sklepiku. Kiedy Tomek miał 20 lat przebywał w szpitalu w Sosnowcu. W ciągu dwóch lat miał pięć operacji nóg. Liczył na to, że będzie chodził. Niestety, nic z tego. Załamał się do tego stopnia, że w nocy przeciął sobie żyły rąk i szyi. Potem połknął dwie złamane żyletki. Pacjent leżący w tej samej sali obudził się i wezwał pomoc. Lekarze stwierdzili, że to cud, że Tomek przeżył. Zadał sobie tak groźne rany, ze powinien się bardzo szybko wykrwawić. Połkniete żyletki tez nie uczyniły mu krzywdy. Po tym wydarzeniu Tomek zaczął więcej uwagi poświęcać sprawom duchowym. O jego zainteresowaniach wiele mówią półki w jego pokoju. Stoją na nich grube tomy z takich dziedzin jak religioznawstwo, filozofia i historia. - Od kilku lat regularnie czytam Biblię - mówi. Im bardziej zakorzeniałem się w tej księdze, tym większy wpływ miała na moje życie. Zamiast skupiać się na tym, czego nie mogę zmienić i narzekać, zacząłem sobie zadawać pytanie, co mogę najlepszego zrobić w danej sytuacji. Tomek znów otworzył się na otaczający go świat. Korespondował z różnymi osobami. Ponieważ ma zniekształcone dłonie, więc dyktował listy mamie. Pewna dziewczyna, Marzena Maślanka ze Szczecina, która korespondowała z Tomkiem, opowiedziała o nim swojemu szefowi. Ten kupił komputer i osobiście przywiózł go Tomkowi. - To był ogromny przełom w moim życiu - podkreśla. - Dzięki klawiaturze mogę pisać samodzielnie. Mogę również rozmawiać wykorzystując małą kamerę podłączoną do komputera. Poznałem wielu wartościowych ludzi. Tomek zaczął wykorzystywać swoje kontakty do tego, by pomagać innym. Kilka lat temu sprowadził z Niemiec wózki inwalidzkie, kule i tzw. chodziki. Przekazał je Szpitalowi nr 1 w Sosnowcu. W lutym 2005 roku zorganizował w Pszczynie akcję "Dar krwi". Dwadzieścia osób oddało krew na potrzeby PCK. Obecnie pracuje nad aukcją rysunków, obrazów i zdjęć, która ma się odbyć w Bielsku-Biatej w październiku. Dochód będzie przeznaczony dla fundacji Anny Dymnej "Mimo wszystko". - Kiedy czasami spotkam się z Tomkiem - mówi jeden z jego znajomych - to zaczynam się zastanawiać, kto z nas dwóch jest naprawdę chory: ja czy on? Ja, mimo, że jestem w pełni sprawny, ciągle przeżywam niepokoje, frustracje i załamania nerwowe. Natomiast Tomek ma w sobie taką siłę, że gdy wracam do domu po rozmowie z nim to czuję się jak po wizycie u jakiegoś terapeuty. To dziwne, ale doświadczenia życiowe zamiast go zniszczyć wyszlifowały jego charakter. - Każdy umie cierpieć - mówi Tomek. - To ludziom przychodzi najłatwiej. Najtrudniejszą i najambitniejsza rzeczą w życiu jest osiągnięcie szczęścia.
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po trzecie - robili wszystko, żeby jak najwięcej rzeczy Jurek poznał. Kiedy był u dziadków na wsi, dotykał grządek, marchewek, jabłek, porzeczek. Zaprzyjaźnił się z krową, próbował z kurczakami (niestety, dla niektórych malutkich, delikatnych kurczaków to spotkanie było wyjątkowo... duszące). Był ogniwem w małym spięciu, kiedy ojciec chciał mu wytłumaczyć, co to jest prąd. Po czwarte - nie był wyręczany w codziennych obowiązkach. Bardzo późno uświadomiłem sobie, że nie widzę. To znaczy, zdawałem sobie sprawę z tego, ale nie wiedziałem, jak bardzo jestem do tyłu! Cały czas przebywałem przecież z takimi jak ja. Dopiero na studiach... Dopiero na studiach - wtedy WSP, dzisiaj Akademia Bydgoska - zetknął się z widzącymi. I był to kontakt bolesny, niestety. Przynajmniej na początku. A było tak: pierwszy etap egzaminów - zaliczony; drugi - niedopuszczony. - Szef wydziału powiedział mi, że to nie ma sensu, po co sobie i innym zawracać głowę, przecież i tak po pierwszym semestrze odpadnę - opowiada Jerzy. - Załamałem się. Bo jeśli taki mądry człowiek mówi to, co mówi, to coś w tym musi być. I tak prawdę mówiąc, pierwszy raz ktoś mi powiedział, że nie dam sobie rady, bo jestem niewidomy. To był szok! No i myślałem, co się będę pchał na to wychowanie muzyczne, jeśli mnie tam nie chcą? Ale, na szczęście, ojciec Jerzego był innego zdania. Mówił: - Spróbuj jeszcze raz. -A ja miałem do wyboru albo studia, albo spółdzielnię dla niewidomych, w której kręciłbym szczotki, ewentualnie skręcał kable (robiłem to zresztą przez rok, po tych fatalnych egzaminach). I ojciec pytał mnie: chcesz przez całe życie robić te szczotki? Chcesz? Nie chciałem. I gdyby nie ojciec, pewnie siedziałbym dzisiaj na rencie, zamknięty w domu. A tak? Następnego roku spróbowałem ponownie i okazało się, że już mogę. Dlaczego? Komisja się zmieniła. Po prostu. No i Jerzy wtedy dopiero uświadomił sobie, że różni się od kolegów! Były wykłady, tablica, książki, nuty, profesorowie, którzy nie pozwalali nagrywać wykładów albo którym przeszkadzał stukot maszyny brajlowskiej. Był obcy budynek, trzeba było uważać na popielniczki, krzesła ustawione jak bądź na korytarzu uczelni. Trzeba było udowodnić, że niewidomy da radę. Ktoś musiał mu czytać z tablicy, dyktować nuty, nagrywać książki na kasetę. Miał więc osobistego lektora, którego opłacał. Później czytali mu koledzy. - Musiałem diabelnie uważać na zajęciach, spinać się, zwracać uwagę na zachowanie. Nie chciałem sensacji, litości. Zrozumiałem, że to ja muszę się dostosować do wszystkich, a nie wszyscy do mnie. Renata: - I pomogła ci twoja otwartość. Nie masz problemów z nawiązywaniem kontaktów. Ano, nie ma problemów. W czasie studiów pracował ciężko. Dwa razy, a może nawet dziesięć razy więcej niż inni. Przepisywał, stukał na maszynie brajlowskiej, uczył się na pamięć tego, co inni czytali z nut. Jerzy Olszewski nie rozumie niektórych ludzi, nie rozumie niektórych pytań. Dlaczego, na przykład, na ulicy podchodzi do niego zupełnie obcy człowiek i pyta, czy jest niewidomy od urodzenia? Jakie to ma znaczenie dla tego człowieka, co go to obchodzi? Jerzy Olszewski nie lubi głupich pytań. - Jak pan radzi sobie w toalecie - zapytał pewien wykształcony, wydawać by się mogło, wykładowca. "Jak pan, panie doktorze" - padła odpowiedź. Albo taka niezbyt wyszukana propozycja pomocy: - Czy mogę obrać panu banana? - zapytała pewna pani podczas jakiegoś przyjęcia. To boli. Jerzy Olszewski lubi morze, piaszczyste wybrzeże. Nie lubi zimy, bo ślisko, bo śnieg wygłusza dźwięki. No i nie lubi grubych ubrań. Jego świat to jednolita szarość. Dzień i noc - szarość. Nie ma konturów, kształtów. Są zapachy, dźwięki. We śnie też. Jerzy Olszewski śni w szarościach o wrażeniach, sen przywołuje to, co przez cały dzień czuł - twardość krzesła w autobusie, miękkość fotela w samochodzie, nierówność jezdni, zapach tapicerki, rozmowy. Słońce, zapaloną lampę czuje na policzkach. Wie, kiedy żona wchodzi do zapełnionego pokoju, poznaje jej chód. Wie, kiedy rozmawiająca z nim kobieta jest elegancka i ładna. Bo to się czuje, bo kobieta roztacza trudną do opisania słowami aurę, bo używa fajnych kosmetyków, fajnych perfum. Jerzy Olszewski uczy muzyki w szkole, robi aranżacje muzyczne, gra na fortepianie i saksofonie. Ma mówiący komputer, brajlowskie książki, a żona ogromną lupę. Poznali się na obozie studenckim, są 14 lat po ślubie. Kiedy syn był mały - Jerzy sam prał pieluchy, przewijał, kąpał Michała (chłopak, dzięki Bogu, nie ma problemów ze wzrokiem). Jerzy: - Niepełnosprawny? Oprócz tego, że nie widzę, nic mi nie dolega. koniec.
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    Opowiadanie.... - Rany boskie, to nie moje osiedle! - uświadomił sobie, kiedy wysiadł z autobusu. To nie ta ulica, nie ten chodnik przecież... CAŁY SMAK ŻYCIA Joanna Grzegorzewska Środek nocy. Godzina pierwsza, druga, żywego ducha. Nie ma kogo zapytać o drogę. Czasami przejedzie jakiś samochód. Ale kto by się zatrzymał na takim pustkowiu? Idzie więc trochę w lewo, trochę w prawo. Jest blok, klatka schodowa - ale to nie ta. Następna - też nie. Nie ten zapach - po prostu. Każda klatka pachnie inaczej: bigosem, pierogami, dymem papierosowym, nowością, starością, wilgocią, czystością, mdławo, słodkawo, ostro, delikatnie... Wieje wiatr, zacina deszcz ze śniegiem. Zimno. - Nie miałem komórki. A nawet gdybym miał i zadzwonił do żony - to co z tego? l tak bym nie mógł powiedzieć, gdzie jestem - mówi Jerzy 0lszewski. Jerzy Olszewski jest niewidomy. Jerzy Olszewski ma 40 lat, 37-letnią żonę Renatę, 10-letniego syna Michała. Mieszka w Bydgoszczy, pracuje. - Pana niepełnosprawność... - Czuję się pełnosprawny. Oprócz tego, że nie widzę, nic mi przecież nie dolega. Jestem zdrowy, pracuję jak przeciętny śmiertelnik. Jerzy Olszewski jest nauczycielem. I muzykiem. * * * Historia z autobusem wydarzyła się kilka lat temu. - Mieszkałem wtedy w Fordonie. Autobus nie dojeżdżał na moje osiedle. Ale kierowca chciał mnie podwieźć pod sam blok (byłem na koncercie w klubie). Tłumaczyłem mu, jak ma jechać, a on niby tak jechał, no ale stało się. Do dzisiaj nie wiem, gdzie wysiadłem. I do dzisiaj nie wiem, jak trafiłem do domu! Może to instynkt? Palec boży? Renata: - Błądził tak przez parę godzin. Przyszedł nad ranem, zziębnięty. Jerzy: - A jaki byłem wkurzony! Renata: - I przemoczony. Jerzy: - Trudno. * * * - Jestem niewidomy, ale funkcjonuję normalnie. Mam oczywiście pewne trudności, ale kto ich nie ma? Jeden facet nie potrafi wbić gwoździ w ścianę, inny naprawić kontaktu. Ja zrobię jedno i drugie, wymienię uszczelkę, ale nie przeczytam nazwiska na domofonie. Jerzy jest wysoki; szczupły jak patyczek. Ma ładne dłonie, często się uśmiecha. Uwielbia radio, telewizję. Teraz trochę mniej, ale kiedyś słuchał jak leci: programy popularnonaukowe, rozrywkowe, filmy. Żona mówi o nim - \"odkurzacz\". Ale teraz w telewizji nie ma nic ciekawego. Komercja. Renata: - Zdrowi mało wiedzą na temat niewidomych. Nie interesują się, bo to nie ich problem. Operują stereotypami. Przykład? Wielu zdrowym wydaje się, że człowiek niewidomy to taki, który na okrągło siedzi w domu. Człowiek, który nic nie robi, nie ma nic do powiedzenia. Człowiek nieporadny, co nawet chleba sobie nie ukroi, nie umyje talerza, nie odkurzy, nie wyprasuje koszuli, a nawet kurtki nie ubierze. Renata jest niższa od Jerzego, drobna. Ma długie czarne włosy, złocistobrązowe oczy. Oczy, które niedowidzą albo widzą inaczej: tak jak przez lornetkę, ale trzymaną na odwrót. Przez lornetkę, która ma jakby rozmazany obraz. To barwnikowe zwyrodnienie siatkówki. Kiedyś - niestety - Renata nie będzie widziała wcale. Jest przecież gorzej, choroba się pogłębia. Z roku na rok. Renata nie jest sobie w stanie tego wyobrazić. Choć lekarze diagnozę postawili, kiedy miała 9 lat. Ale wtedy widziała dobrze. Do Polskiego Związku Niewidomych należy od pierwszego roku studiów. Jerzy jest niewidomy od urodzenia. Jaskra. cdn......
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIADO! ORZECH! SREBRNA AKACJO! za piekne wiersze! JODELKO! Pospacerowalam po ogrodach, bylam w Chicago i zaraz potem w W- wie, Krakowie i przykoscielnym , szybka jestem co? :D :D :D Wszystkie jak z bajki....... marzenie!!!!!!!! Dziekuje! Co do przepisu to chyba jestem juz dorosla, bo dopiero teraz polubilam szpinak, :D jako dziecko zawsze mowilam, ze trawki jesc nie bede :D a moja Mamusia mowila, ze szpinak ma bardzo duzo witamin i jest dobry. po latach wiem , ze miala racje. Chociaz przekonal mnie o Tym MM . bo On sie szpinakiem zajada pod kazda postacia. Jutro skorzystam z Twojego przepisu i zrobie na obiad :D dzieki! Pozdrawiam cala Biesiade i zycze milego dnia!
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    Pierwszej lekcji alfabetu palcowego i nazw przedmiotów z otoczenia dziewczynki Anna Sullivan nauczyła ją w dniu przybycia do domu Kellerów. Gdy wspólnie rozpakowały kufer nauczycielki, znalazły tam lalkę, którą Anna przywiozła Helenie. Był to doskonały moment do nauczenia pierwszego słowa , które zostało wyliterowane w rękę dziewczynki. Kolejnym słowem po słowie "lalka", było słowo "ciasto" (za którym dziewczynka przepadała, i które stało się szybko nagroda za postępy w nauce). Nauczycielka bardzo szybko przekonała się, że wobec żywego, trudnego do ujarzmienia usposobienia Heleny najskuteczniejszą metodą będzie metoda nagród i kar, jednocześnie szybko przekonała się, że systematyczne, uporządkowane lekcje nie przyniosą zadowalających efektów. Helena sama ustanawiała porządek poznawania świata. Pomimo, że dziewczynka poznała już kilka słów, nie miała pojęcia, jak się nimi posługiwać, nie potrafiła zrozumieć, że każda rzecz ma swoją nazwę. Przełom dokonał się pewnego dnia przy pompie z wodą. Gdy dziecko wsadziło rączkę pod strumień zimnej wody, gdy poczuło jak przepływa jej między palcami, nauczycielka w tym samym momencie przeliterowała słowo "woda", najpierw wolno, potem szybko. Cała uwaga Heleny skupiona była na ruchach palców i chłodzie przeciekającej wody. Nagle poczuła świadomość czegoś zapomnianego, radość powracającej myśli i w jakiś sposób odkryła się przed nią tajemnica języka. Dziewczynka zrozumiała, że każda rzecz ma nazwę, a alfabet ręczny jest kluczem do wszelkiej wiedzy. Helena natychmiast spytała Annę o nazwę pompy. Gdy wracały do domu dziewczynka nauczyła się nazw wszystkiego, czego dotknęła i zapytała o imię Anny. Wskazywała na przedmioty i domagała się wpisywania ich nazw. W ciągu kilku godzin Helena nauczyła się literować około 30 różnych słów. Postępy małej uczennicy były zaskakujące. Jej zdolność uczenia się była niespotykanie zaawansowana, jak na osobę gluchoniewidomą. Przez porównania, jakich mogła doświadczać dotykiem, nauczyła się odróżniać przedmioty małe i duże, zaangażowanie dziecka było tak wielkie, że nauczycielce czasem brakowało sił, by za nią nadążyć. Nie zważając więc na zasób słów Heleny, zaczęła wpisywać jej w rączkę całe zdania, których sens, na podstawie znanych już słów, Helena bez trudu odszyfrowywała. Była to nauka przez naśladownictwo. Tak przecież uczą się małe dzieci, które więcej rozumieją niż same są w stanie wypowiedzieć. W czasie wspólnych wypraw w okolice domu Kellerów Helena pytała o wszystko, a utrwalała sobie wiadomości w ten sposób zdobyte, opowiadając potem matce, co takiego "widziała" i "słyszała". Właśnie to obcowanie z ludźmi, pochwały z ich strony, wzmagały jeszcze bardziej chęć do nauki i poznawania tego, czego jeszcze nie poznała. Nauczycielce wydawało się, że kolejną trudnością będzie nauczenie dziecka czasowników. Nic bardziej błędnego. Helena rozkoszowała się słowami, oznaczającymi czynności, bardzo chętnie je wykonywała, by pokazać nauczycielce, jak doskonale rozumie, co się do niej mówi i świetnie się przy tym bawiła. Wkrótce Anna nauczyła dziewczynkę czytać, najpierw rysowanymi literami, potem brailem i pisać na zwykłej i brailowskiej maszynie do pisania. Mogłoby się wydawać, iż nauka była wrodzonym pragnieniem dziewczynki. Miała doskonale rozwiniętą wyobraźnię i zdolność kojarzenia. Zadawała z każdym dniem coraz więcej pytań. W bardzo krótkim czasie zaczęła używać zaimków, pisać ołówkiem oraz odczytywać wypukły druk. "Wydaje się być niezmordowana, gdy nie śpi, stara się usilnie zdobywać wiedzę." Z czasem Anna Sullivan zaczęła się do niej zwracać i rozmawiać z nią tak jak z innymi zdrowymi dziećmi. A jej uczennica poza tymi lekcjami chłonęła otaczający ją świat całą sobą. Michael Anagnos bardzo chciał promować Helenę. W jednym z opublikowanych przez siebie artykułów stwierdził, że Helena jest fenomenalna. Rozpoczęła się fala popularności małej Helenki. Publikowano jej zdjęcia czytającej Szekspira, czy głaszczącej psa. Świat Heleny stawał się coraz większy, poprzez podróże i starannie dobierane lektury. Helena pisywała listy, wymieniała poglądy, skarżyła się na trudności. Krąg jej znajomych ciągle się powiększał. Od 1890 r. Mieszkała w Instytucie Perkinsa, gdzie również była uczona przez Annę Sullivan. W marcu tegoz roku poznała Mary Swift Lamson, która miała spróbować nauczyć Helenę mówić. Było to coś, czego Helena desperacko pragnęła. I chociaż nauczyła się rozumieć, co mówi ktoś inny, przez dotykanie gardła i ust mówiącego, jej próby mówienia okazały się fiaskiem. Jak się potem okazało, jej struny głosowe nie były odpowiednio wyćwiczone. W roku 1894 Helena i Anna poznały Johna Wrighta i doktora Thomasa Humasona, założycieli szkoły mowy dla osób głuchych, do której Helena zaczęła uczęszczać. Niestety, mowa jej nigdy nie uległa poprawie, wydawała ona dźwięki, które tylko Anna i bliscy potrafili zrozumieć. Lecz Helena nie poddawała się, w przypadku trudności, jakie napotykała na swej drodze mawiała: "jeżeli zrobię to teraz, mój umysł wzmocni się." Dzięki swojemu uporowi w dążeniu do wiedzy wstąpiła do Radcliffe College, zostając pierwszą głuchoniewidomą osobą w szkole wyższej. Życie w Radcliffe było bardzo trudne dla Anny i Heleny. Ogromny nakład pracy doprowadził do dużego pogorszenia wzroku Anny. Podczas pobytu w college'u, Helena zaczęła pisać o swoim życiu. Pisała swoja historie zarówno na maszynie brajlowskiej, jak też i na zwykłej. W tym czasie poznała Johna Alberta Macy, który pomógł wydać Helenie jej pierwsza książkę zatytułowaną "Historia mojego życia". Niedługi czas potem napisała druga książkę " Świat, w którym żyję", po raz pierwszy odkrywając przed światem swoje myśli. W roku 1913 została opublikowana seria jej esejów pod wspólnym tytułem "Wychodząc z ciemności", którymi Helena dała wyraz swoim politycznym poglądom. Podróże Heleny Helena i Anna wypełniały następne lata jeżdżąc po świecie z wykładami, mówiąc o swoich doświadczeniach i przekonaniach. Anna tłumaczyła mowę Heleny zdanie po zdaniu, potem następowały serie pytań i odpowiedzi. Z czasem popyt na tego typu wykłady spadł i kobiety wpadły na pomysł wystawiania lekkiego wodewilu, który ukazywał, jak Helena po raz pierwszy zrozumiała słowo "woda". Pokazy te odniosły ogromny sukces. Poza wyżej wspomnianą działalnością Helena zbierała fundusze dla amerykańskiej fundacji na rzecz niewidomych. Nie tylko zbierała pieniądze, lecz prowadziła żywe kampanie celem poprawienia warunków życia i pracy osób niewidomych, którzy w tamtym czasie byli zwykle źle wyedukowani i najczęściej mieszkali w przytułkach. Bardzo pragnęła zmienić te warunki. Gdy Anna Sullivan zachorowała, a w wyniku tej choroby nie mogła dalej towarzyszyć Helenie w jej działalności, zastąpiła ją Polly Tomson, która wcześniej pracowała dla obu pań jako sekretarka. W towarzystwie Polly Anna kontynuowała swoją działalność, dalej jeździła po świecie i zbierała pieniądze dla niewidomych. Obie ddwiedziły Japonię, Australię, Amerykę południowa, Europę i Afrykę. W październiku 1961roku Helena Keller doznała szeregu wylewów i w ten sposób zakończyło się jej życie publiczne. Ostatnie lata jakie miała spędzić z opiekunką w domu, nie były pozbawione uroku. W 1964 r. Została odznaczona Prezydenckim Medalem Wolności - najwyższym państwowym odznaczeniem dla cywilów. Helena Keller zmarła we śnie 1 czerwca 1968r. Helena,z pomocą Anny Sullivan, poprzez swoje książki, wykłady i sposób w jaki pokazała milionom ludzi, że niepełnosprawność nie oznacza końca świata. Osiągnęła bardzo wiele, zdziałała dużo więcej, niż niejeden w pełni zdrowy człowiek. Jej osiągnięcia są sumą jej osobowości, jej ogromnego głodu wiedzy, wielkiego serca, otwartego na potrzeby innych oraz trudnej, a zarazem dość nowatorskiej pracy jej nauczycielki, Anny Sullivan. koniec,
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    Historia życia Heleny Keller przypominać może baśń o brzydkim kaczątku z którego wyrasta wspaniały, piękny, szlachetny łabędź. Jaka była mała Helenka do chwili spotkania z Anną Sullivan i do czasu pierwszej ważnej lekcji dotyczącej zachowania, a ściślej rzecz ujmując - dyscypliny? Gdy Helena miała 6 lat, rodzina była zdesperowana. Opiekowanie się Heleną przerastało siły najbliższych. Kate Keller (matka ) przeczytała w książce Charlesa Dickensa o fantastycznej pracy wykonanej z innym, głuchoniewidomym dzieckiem - Laurą Birgman. Gdy po tym fakcie usłyszała opinie, iż jej córka nigdy nie będzie słyszała ani widziała, udała się do lokalnego eksperta zajmującego się problemami głuchych dzieci. Tym ekspertem był Alexander Graham Bell, wynalazca telefonu, który w tym czasie koncentrował się na swoim prawdziwym powołaniu - uczeniu głuchych dzieci. Za jego namową Kellerowie napisali do dyrektora Instytutu Perkinsa i stowarzyszenia na rzecz niewidomych Michaela Anagnosa i poprosili o pomoc w znalezieniu Helenie nauczyciela. Michael Anagnos natychmiast zajął się sprawą i polecił byłą uczennicę swojej instytucji - Annę Sullivan. Co zastała Anna Sullivan po przyjeździe do domu Kellerów? Rodzice Heleny spostrzegali ją jako dziecko cudem wyrwane śmierci, a jej upośledzenie zdawało się w ich mniemaniu tłumaczyć wszelkie wybryki i ogólnie nieakceptowane formy zachowania. Ich wielka miłość i pobłażliwość doprowadziła do tego, że Helena robiła, co chciała, była niecierpliwa, wybuchowa, krnąbrna. Tłukła talerze, lampy i terroryzowała całe otoczenie swoim wrzaskiem. Gdy dodamy do tego jej siłę, niezmordowaną energię i ruchliwość, okaże się, że w takich warunkach staje się dzieckiem nie do ujarzmienia. Krewni uważali ją za potwora i chcieli umieścić w zakładzie. Oczywistym jest, że dziewczynka z powodu utraty wzroku i słuchu nie mogła nauczyć się podstawowych norm społecznych na zasadzie naśladownictwa. Nikt tez nie próbował w żaden sposób modelować jej zachowań z bardzo prostego powodu, nie wiedziano jak można do niej dotrzeć, jak porozumieć się w tej trudnej kwestii. Helena wypracowała na własny użytek system znaków dotyczących rodziny i podstawowych potrzeb, których zaspokojenia zawsze domagała się bezwzględnie. Wobec powyższych faktów, pierwszym i zasadniczym zadaniem jakie postawiła sobie jej nauczycielka, było znalezienie sposobu "na zdyscyplinowanie jej i wzięcie w karby, ale tak, aby nie przeciągać struny". Doszła jednak do wniosku, że nie będzie to możliwe razem z rodziną, która pozwalała zawsze Helenie na wszelkie wybryki, jednocześnie była świadoma tego, że na nic zdadzą się wszelkie próby uczenia dziewczynki czegokolwiek, dopóki nie nauczy się ona być posłuszną nauczycielce. "Dziecko powinno być odseparowane od rodziny co najmniej na kilka tygodni" by nauczyć się polegać na Annie, słuchać jej, a dopiero wówczas będzie ona mogła zdziałać coś pozytywnego. Tak tez się stało. Wystarczyły dwa tygodnie spędzone z nauczycielką w małym domku by "dzikie stworzonko sprzed dwóch tygodni przekształciło się w łagodne dziecko." Pomimo ogromnych trudności z przekonaniem rodziców co do zasad, jakie stosowała nauczycielka pozostała ona nieugięta i broniła małą Helenkę przed nadmierną pobłażliwością matki i ojca. Innym elementem nauki przystosowania była nauka dobroci i szacunku dla innych. Gdy pewnego dnia murzynka służąca w domu Kellerów sprzeciwiła się jakiejś zachciance dziecka, spotkała się z bardzo agresywną reakcją w postaci kopania. I w tym wypadku udało się Annie Sullivan dotrzeć do wrażliwości Helenki. Posługując się alfabetem palcowym, który mała już opanowała i słowami jakie już znała, nauczycielka przekazała jej wiele treści dotyczących niestosowności powyższego zachowania i niejako zmusiła dziewczynkę do przeproszenia służącej. Gdy Helenka Keller nauczyła się już odczytywać pismo Braila oraz wypukły druk, zaczęła sama czytywać książki przeznaczone dla osób niewidomych a tym samym uczyć się zasad funkcjonowania w społeczeństwie. Bywała w domach przyjaciół rodziców, na zabawach dziecięcych. Uwielbiała towarzystwo, bardzo cieszyła się gdy dzieci, z którymi przebywała, uczyły się palcować by móc się z nią porozumieć. Sama Helenka zaczęła z czasem wykazywać ogromnie wiele cierpliwości i zrozumienia, gdy w czasie prób nauczenia alfabetu palcowego, któreś dziecko miało z tym kłopoty. O jej głębokim zrozumieniu norm społecznych, jak tez wrażliwości na drugiego człowieka może świadczyć fakt, iż jako jedenastoletnia dziewczynka postanowiła na miarę swoich możliwości pomóc chłopcu, tak jak ona głuchociemnemu. Różnica miedzy obojgiem dzieci była znaczna, jeśli wziąć pod uwagę możliwości materialne. Rodzice Helenki byli ludźmi średnio zamożnymi, których jednak stać było na kształcenie i rehabilitację dziewczynki. Wspomniany chłopiec stracił wzrok i słuch mając 4 lata, jego matka umarła a ojciec był zbyt biedny, by się nim opiekować. I tu wkroczyła do akcji Helenka, rozesłała listy do wszystkich swoich znajomych, z prośba o pomoc finansową, także z jej inicjatywy urządzono przyjęcie, z którego datki zostały przeznaczone na naukę chłopca. Jak napisała Eleonora Roosvelt w słowie wstępnym do książki Heleny Keller "Historia mojego życia", Helena przez całe życie, skoro tylko uzyskała możność czynienia tego, wspomagała bliźnich. I tak mała, nieświadoma, zbuntowana, dziewczynka zmieniła się z samolubnej i zamkniętej w kokonie poczwarki w przepięknego motyla, który cieszy oczy i dusze wszystkich, którzy spotkali go na swej drodze. cdn......
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    OPOWIANIE o HELENIE KELLER..... HELENA KELLER urodziła się w roku 1880 w małym miasteczku, w stanie Alabama w USA. Mając 19 miesięcy przeszła chorobę, która pozbawiła ją wzroku i słuchu. Kiedy miała 6 lat jej rodzice poprosili o konsultację Aleksandra Grahama Bella. Ten skontaktował ich z Anną Mansfield Sullivan (później A.M. Macy), która zaczęła kształcić Helen. Do czasu przybycia Anny Sullivan (mała Helena miała wtedy prawie 7 lat) dziecko dziczało, a otoczenie nie miało żadnego dostępu do jego świadomości. Dziewczynka porozumiewała się tylko z najbliższym otoczeniem za pomocą bardzo prymitywnych znaków i gestów. Rodzice pozwalali jej na wszystko. Wzrastała jako dziecko, które nie przestrzega żadnych norm, samowolne, złośliwe, zawsze stawiające na swoim. Pozbawienie wzroku i słuchu, dwóch najważniejszych zmysłów, uniemożliwiało wpajanie Helenie norm współżycia społecznego. Uniemożliwiało też nauczanie w naturalnych warunkach. Rodzice Heleny zatrudnili młodą nauczycielkę Annę Sulivan, która ujarzmiła małą dzikuskę. Dzięki niezwykle prostemu założeniu potrafiła ona osiągnąć wielkie sukcesy wychowawcze i dydaktyczne. Anna Sulivan zastosowała metodę, którą matki stosują na całym świecie. Otóż od pierwszego dnia życia dziecka matka mówi do niego i nie przejmuje się tym, że nie jest rozumiana. Jest to podstawowa metoda opanowania języka i nauczenia się porozumiewania z ludźmi. Helena jednak nie słyszała. Nie można było więc w prosty sposób zastosować tej metody. Anna Sulivan wpadła na pomysł, żeby swojej uczennicy przekazywać słowa za pomocą tak zwanego alfabetu palcowego. Począwszy od nauczenia Heleny w tym systemie kilku prostych słów, z czasem zaczęła pisać wszystko - gdzie są, co się wokół nich znajduje, jak nazywają się przedmioty, czynności, zjawiska. Po kilku tygodniach żmudnej pracy i braku zrozumienia nastąpił "cud przy pompie". Anna puściła Helenie strumień wody na rękę, i w tym samym czasie wpisała jej w dłoń "water" (woda). Helena zrozumiała, że wszystko ma swoją nazwę i od tego momentu zaczęło się systematyczne nauczanie. Dzięki odkryciu Anny Sulivan i jej pomocy Helena ukończyła szkołę średnią i wyższe studia, napisała i obroniła pracę doktorską, opanowała kilka obcych języków. Była pisarką, pedagogiem i działaczką społeczną. Napisała kilka książek, m.in. : "Historia mojego życia" i "Optymizm". Przykład Heleny Keller świadczy o wielkich możliwościach osób niepełnosprawnych, nawet tak ciężko poszkodowanych. Nie należy jednak zapominać, że był to również wielki sukces Anny Sulivan. Bez jej pomocy i talentu nie byłoby Heleny Keller. cdn......
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAM BIESIADO ORZECH! SREBRNA AKACJO! za wiersze! JODELKO! juz biegne Ciebie , dziekuje za golabka, napoilam i wyslalam do Ciebie! „Rozmowa z nadzieją w tle” Usłyszałam twoje wołanie o pomoc Twój krzyk pełen rozpaczy i bólu Choć nie widziałam cię i nie znałam Lecz sercem cię usłyszałam... A potem była rozmowa nieśmiała Pełna wątpliwości, niepewności Jak nić pajęcza delikatna i czuła Na każdy objaw bólu... Głos spokojny pełen ciepła Do moich uszu dotarł I zdziwienie, jak ktoś tak miły Do życia może nie mieć siły....... A potem była druga i trzecia rozmowa I optymizmu światełko nikłe A potem nadzieja i chęć życia I nowa przyjazn była, jest, trwa.....
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    Możecie już iść Mijały długie minuty, potem godziny. Anne wciąż rozmawiała, zadawała mężczyźnie pytania. - Gdzie pan się urodził?... Jaki jest pana ulubiony serial telewizyjny?. Dokąd pan podróżował?... Jakie miał pan dzieciństwo? Wciąż wracała do jego stanu zdrowia i wygłaszała fachowe uwagi na temat jego problemów. Kiedy rozmowa zamierała, lekarka szukała gorączkowo w głowie nowego tematu, byle tylko mężczyzna nie myślał o tym, co zrobił, ani o tym, co może zrobić za chwilę. Zerknęła na zegar ścienny - wpół do piątej. Kiedy znów zapadła cisza, Anne poczuła rosnący niepokój. Nagle mężczyzna zdjął kobietom kajdanki, zaczął piętrzyć amunicję na stole i bawić się bronią - miał karabin, dwa pistolety, duży nóż myśliwski i drugą parę kajdanków. Wtedy zadzwonił telefon. Napastnik porwał słuchawkę i tym razem sam porozmawiał z policją. Zanim odłożył, Anne usłyszała, jak się przedstawił... Damacio Torres. Nad ich głowami i w korytarzu rozległy się jakieś szelesty. Torres obrócił się gwałtownie w stronę tych hałasów. - Co to było? - zapytał pełnym napięcia głosem. Lekarka pomyślała, że ktoś czołga się nad ich głowami. - Mamy tu w tym roku straszny kłopot z myszami - skłamała licząc, że to wyjaśnienie uśpi czujność napastnika. Ku jej zdumieniu Torres najwyraźniej przyjął wyjaśnienie. Około piątej telefon znów zadzwonił i znów odebrał Torres. Chociaż Anne nie dosłyszała, co mówił, wyczuła w jego głosie, że podjął jakąś decyzję. Odwiesił słuchawkę, westchnął ciężko i spojrzał na lekarkę niewidzącym wzrokiem. Założył ręce na piersi, jak gdyby ważył losy dwóch zakładniczek. Przeszły ją ciarki. - Możecie już iść - odezwał się w końcu, wskazując drzwi prowadzące do gabinetu rentgenowskiego. Anne poczuła wielką ulgę, ale jednocześnie wciąż bała się odwrócić do Torresa plecami, kiedy będzie wychodziła za drzwi. - Czy chciałby pan, żebym wzięła ze sobą broń? - spytała. - Nie, broń zatrzymam. Anne i druga zakładniczka podeszły wolno do drzwi. Lekarka odepchnęła wózek, po czym spojrzała na Torresa. - Wychodzimy! - zawołała, żeby uprzedzić policję. Pomału otworzyła ciężkie drzwi na oścież. Obie kobiety weszły do gabinetu rentgenowskiego. Policjanci natychmiast odprowadzili je w bezpieczne miejsce. Cztery minuty później, niemal po pięciu godzinach od rozpoczęcia napadu, Damacio Torres oddał się w ręce członków brygady antyterrorystycznej Komendy Policji Los Angeles. Planując napad Torres zamierzał od razu iść na pierwsze piętro, zabić jeszcze kilku lekarzy i dopiero wtedy się poddać. Niespodziewane rozmowy z lekarką zmieniły nieco jego szalony plan. Sierżant Michael Albane-se, który dowodził drużyną negocjacyjną, stwierdził, że to Anne Tournay w największej mierze przyczyniła się do kapitulacji Torresa. - Była jedną z najbardziej opanowanych osób wziętych w charakterze zakładników, jakie w życiu widziałem. Niesłychanie trzeźwo opanowała sytuację, nie dopuszczając do jej eskalacji. Trójka lekarzy, którzy zostali postrzeleni przed izbą przyjęć, przeżyła. Damacio Torres poszedł pod sąd. Postawiono mu trzy zarzuty usiłowania zabójstwa i dwa bezprawnego pozbawienia wolności. Dostał dwanaście lat więzienia oraz trzy wyroki dożywocia. Doktor Anne Tournay nazajutrz po napadzie wróciła do swoich obowiązków w klinice w Los Angeles. Chociaż była wyczerpana psychicznie, uznała, że najlepiej od razu stawić czoła lękom. Poza tym była potrzebna pacjentom. - A co więcej - dodała - oni mi też byli potrzebni. koniec.
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    Uważają mnie za wariata Bandyta zaczął barykadować drzwi wózkami i innymi ruchomymi sprzętami. Z obawy, że jego karabin mógłby przypadkiem wypalić, Tournay z drugą kobietą, skute razem, pospieszyły mu niezgrabnie z pomocą. Anne wiedziała, że musi nawiązać kontakt emocjonalny z mężczyzną, sprowokować go do rozmowy. To mogłoby ostudzić jego wzburzenie. Może wówczas zyskają szansę. W podobny sposób często udawało się jej uspokoić rozdrażnionych pacjentów. - Mam na imię Anne - odezwała się spokojnie, kiedy przesunęli ostatni wózek w pomieszczeniu. - A pan? - Nie powiem, a pani imienia też nie chcę znać! - wyrzucił z siebie i zamilkł, by natychmiast wrócić do przeczesywania izby przyjęć. Po chwili minęli dużą kałużę krwi Pod drzwiami poczekalni. Na widok krwi współtowarzyszka niedoli Tournay ponownie wpadła w histerię. Z oczu trysnęły jej łzy. I znów lekarka ścisnęła dłoń roztrzęsionej kobiety. Po kilku kolejnych wędrówkach Przez labirynt kabin Anne jeszcze raz spróbowała wciągnąć mężczyznę w rozmowę. - Nikogo tu nie ma - powiedziała. - Na izbie przyjęć nie ma lekarzy. Wtedy wreszcie zaczął wylewać swoje żale. Twierdził, że ileś lat temu lekarze poddali go eksperymentom podczas badań medycznych. Podobno oddawał krew. - Teraz mam chyba AIDS albo innego wirusa. Ale tutejsi lekarze nie traktują mnie poważnie. Uważają mnie za wariata. Wysłuchała go w skupieniu i zaczęła zadawać pytania. Ostrożnie, żeby tylko nie zorientował się, że jest lekarką. - Od dawna pan się źle czuje? Czy pan chudnie? Czy ma pan gorączkę? Mężczyzna się rozgadał, a przez to nieco uspokoił. Tournay bała się o swoją towarzyszkę. Kobieta była blada, dygotała. Kiedy bandzior poszedł sprawdzić swój arsenał, Anne spytała ją szeptem: - Czy pani pracuje tu w szpitalu? - W archiwum - odparła drżącym głosem kobieta. Tournay błyskawicznie kalkulowała. Mężczyźnie chodziło o lekarzy. Nie było sensu narażać życia ich obu. Przyzna się, że jest lekarką i zaproponuje, że zbada go w zamian za wypuszczenie drugiej zakładniczki. - Niech pan posłucha - powiedziała, a serce waliło jej jak szalone. - To prawda, jestem lekarką, mogłabym pana zbadać. Zwykle pracuję z dziećmi, ale mam za sobą kurs z interny... Przerwała, wskazując głową na współzakładniczkę. - Niech pan ją puści, to wtedy się panem zajmę. - Ona nie jest lekarką! - wykrzyknęła kobieta, przerażona, że Anne wyjawiła swoją tożsamość. Latynos, o dziwo, wcale się nie przejął. Albo sam się już domyślił, że Tour-nay jest lekarką, albo nadal był zaintrygowany jej brytyjskim akcentem. - Teraz już za późno - stwierdził. Gestem polecił im usiąść na taboretach przy jednym ze stołów do badań przedzielających rzędy kabin. Telefony dzwoniły bez przerwy, toteż przykazał Anne, żeby odbierała... ale niech nie rozmawia z nikim poza policją. Po kilku telefonach od rodzin pracowników, zaalarmowanych doniesieniami w radiu i telewizji o napadzie, dodzwoniła się policja. Tournay zamachała słuchawką w stronę napastnika. Zamienił dosłownie kilka słów z policjantem, niewiele powiedział. Wreszcie oddał słuchawkę lekarce, która odpowiadała na pytania policji krótkimi "tak" lub "nie". - Ile ma lat? 20 do 25? - Nie - odparła Tournay. - 30 do 35? - Tak. - Ile ma sztuk broni? Trzy? - Nie. - Więcej? - Tak. Niewiele im mogła powiedzieć, bo mężczyzna siedział tuż obok. Potem dzwoniono do nich co jakieś 10 minut, żeby porozmawiać najpierw z Anne, a potem z napastnikiem. cdn.....
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    Chcę tych w białych kitlach Jeszcze nie wiedziała, że mężczyzna ciężko ranił troje lekarzy, którzy siedzieli przed izbą przyjęć. Teraz napastnik wszedł na oddział. - Nie chcę pielęgniarek! - doleciał ją jego krzyk. - Chcę lekarzy! Chcę tych w białych kitlach! Anne szepnęła pospiesznie pacjentce: - Niech się pani położy na podłodze. Potem zdjęła słuchawki, plakietki identyfikacyjne, wsunęła je pod stół do badań i przycupnęła pod nim obok pacjentki. Obie leżały w milczeniu, bez ruchu, na zimnym linoleum. Nasłuchiwały. W izbie przyjęć zapadła upiorna cisza. Anne słyszała, jak z lewej strony rozsuwają się gwałtownie kotary kabin. Za każdym razem odgłos się przybliżał. Tournay czuła, że coś ściska ją w gardle. I wtedy rozsunęła się kotara kabiny 22. Lekarka zobaczyła karabin wymierzony prosto w swoją pierś. Nad nią stał wysoki, gładko wygolony Latynos w ciemnych okularach i kapeluszu. Przez ramie miał przewieszony pas z amunicją. Kieszenie grubej, zarzuconej niedbale na wojskową koszulę kurtki, wypchane były bronią. Mężczyzna lewą ręką trzymał za szyję szczupłą, przerażoną kobietę w średnim wieku. - Lekarka, prawda? - ryknął, przysuwając broń do twarzy Anne. Przemknęła jej przez głowę myśl, że zaraz zginie. Czekała na huk, a przed oczami miała twarze męża i synów. - Nie, jestem pielęgniarką - odpowiedziała w końcu czysto brytyjskim akcentem. - Nieprawda! - wrzasnął mężczyzna. - Pani jest lekarką! Urwał i przekrzywił głowę na bok, jak gdyby chciał się jej lepiej przyjrzeć. - Pani jest Angielką, prawda? -rzekł z aprobatą. - Lubię Anglików... Lubię ten angielski serial komediowy, który chodzi w telewizji, Czy pan jest obsługiwany?.. .Wstawać! Lekarce błysnął płomyk nadziei. Pomogła wstać pacjentce. Wyszły z kabiny. I właśnie wtedy za rogiem zobaczyła strażnika z wymierzonym w nich rewolwerem. - Nie zbliżaj się! - krzyknął mężczyzna i wepchnął się między trzy kobiety. Strażnik się cofnął. Tournay zerknęła na wystraszoną Filipinkę. - Ta pani nie czuje się najlepiej. Nie mógłby pan jej puścić? Latynos spojrzał na drżącą kobietę i kazał jej się wynieść. Potem wyciągnął kajdanki z kieszeni kurtki i przykuł Anne prawym nadgarstkiem do lewej ręki drugiej zakładniczki. Lekarka uścisnęła delikatnie dłoń rozdygotanej kobiety dla dodania jej otuchy. - Idziemy - rozkazał mężczyzna, ujmując mocno lewą rękę Anne i wrócił do metodycznego przeszukiwania kabin. cdn......
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kobiety skulone na podłodze gabinetu lekarskiego słyszały kroki zbliżającego się napastnika......... NA ŁASCE SZALEŃCA William Heddryx Kilka godzin przed świtem w ciemnościach zawalonego zabawkami pokoju dziecinnego doktor Anne Tournay ucałowała na pożegnanie swoich śpiących synów, Robina i Camerona. Ich ojciec, Ian, neurobiolog, obudzi ich na śniadanie. W tym czasie ich matka będzie już na porannym obchodzie w Klinice Uniwersytetu Południowej Kalifornii w Los Angeles. Anne miała wyrzuty sumienia. Z jednej strony wytężona praca, z drugiej - synowie, jeszcze przedszkolacy. Powinni ją częściej widywać, a i ona sama też chciałaby być z nimi jak najwięcej. Na razie jednak nie było to możliwe. Czekało ją jeszcze półtora roku specjalizacji w neurologii dziecięcej. Po 15 godzin pracy dziennie. W szpitalu Anne przebrała się w jasnoniebieski fartuch. W odróżnieniu od większości lekarzy szpitala nie nosiła tradycyjnego białego kitla. Nie chciała peszyć małych pacjentów. 32-letnia Angielka z pochodzenia była szczupła, miała krótkie ciemne włosy. Chodziła energicznym krokiem, ale mówiła zawsze cicho i spokojnie. Owego dnia, 8 lutego 1993 roku, skończyła obchód późnym rankiem. Potem wezwano ją na konsultacje w izbie przyjęć na parterze. Przed izbą siedziało troje lekarzy, którzy dokonywali wstępnych oględzin pacjentów napływających istnym strumieniem. Niektórym od razu przepisywali medykamenty, jeśli zaś chory wymagał badań, kierowano go do jednej z 24 kabin pod ścianami. Co za wspaniały szpital dla lekarza robiącego specjalizację - pomyślała Anne. Potrzebujących było bez liku. Poza tym trudno przewidzieć, co się za chwilę zdarzy. Przez cały ranek badała pacjentów. Tuż po dwunastej przyjęła Filipinkę, uskarżającą się na kłopoty z wymową. Lekarka zasunęła żółtą kotarę zasłaniającą kabinę 22. W tej małej klitce, niecałe dwa metry na trzy, stał stół do badania, jedno krzesło, stolik pomocniczy i kosz na śmieci. Tournay, z notatnikiem w ręce, zaczęła właśnie spisywać historię choroby tej kobiety, gdy dobiegł je głośny łoskot. Ktoś wali metalową tacą w stót - pomyślała Anne. Po chwili jednak usłyszała paniczne krzyki: - On strzela do lekarzy! Uciekajcie! Uciekajcie! cdn....
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAM BIESIADO! JODELKO to pogoda dziala na nas, ze nie zagladamy czesciej na Biesiade, jest godz. 21. 30 a u nas na termometrach 29 st. C ....w dzien mielismy 36st. C w cieniu. Ciekawe czy takie bedzie lato? JODELKO dziekuje za piekne wierszyki Czyzbys teraz robila delicje, ze nie widze Ciebie na Biesiadzie? :D :D :D mniam.... mniam! pozdrawiam bardzo serdecznie!
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    Życie jest krótkie, Jak sen majowy. I pędzi wciąż naprzód, Jak strzała. Dla nas jest ono, Tylko jedną chwilą. Nie pozwól, By się ta chwila, ZMARNOWAŁA!
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIAD! Tak Jodelko prawie caly dzien spedzilismy nad woda, pogoda piekna, sloneczko i...... wesolo! :D Teraz Ty bawisz sie na Biesiadzie slaskiej, napewno jest cudownie........Czekam na Twoja relacje :D SREBRNA AKACJO za piekne wiersze! Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i mowie juz dobranoc, biegne do kuchni i zabieram sie za robienie ciasta i przygotowanie troche smakolykow ..........bo jutro mamy Dzien dziecka ! :D
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO dziekuje , ze sie zameldowalas.Przytulam Cie! Wierzmy w to, ze nie bedzie tak zle! A u mnie prawdziwe lato, dzis bylo 30 st. i tak ma byc caly weekend i nastepny tydzien. Jutro wybieramy sie nad jeziorko! Jak to dobrze, ze masz jeszcze poczucie humoru :D :D :D pozdrawiam !
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIADO Piekne wierze dziekuje ....a opowiadanie .......... czytalam i wrocilam myslami w przeslosc. Rzeka Drweca...... ile tam mam wspomien ze spywu kajakowego. :D To byly piekne niezapomiane chwile! JODELKO! co u Ciebie? tornado... :-( zasmucilas mnie, jak tylko wyjdziesz z tej piwnicy daj zaraz znac prosze! przytulam Cie mocno i jestem z Toba! Pozdrawiam Was Drzewka.
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIADO! Są takie chwile, kiedyś czyjaś pomocna dłoń jest niezbędna; czyjaś obecność jest ratunkiem, wybawieniem, otuchą, pocieszeniem. Jak dobrze, że jest ktoś, do kogo możesz zwrócić się o pomoc. Jak dobrze, że Ty jesteś, by komuś przyjść z pomocą, po prostu przy nim być, gdy tego potrzebuje. Jak dobrze, że jesteś....... JODELKO ORZECH SREBRNA AKACJO GRABKU Dziekuje za piekne wiersze i piosenki, leze na lezaczku w moim ogrodeczku i slucham..... . Pogoda cudowna, wiec trzeba korzystac ze sloneczka! Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia wieczorkiem!
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    "Tylko jedno słowo" Chciałabym wyszeptać do Ciebie proste słowo, którego brzmienia uczę się wciąż na nowo.. Jest ono jak szczery uśmiech Twój - tak piękny, nigdy nie będzie mój Więc proszę, aby wraz z nim Twoje smutki pojaśniały i malutkimi odtąd się zdawały. Dlatego chcę Ci powiedzieć słowo jaśniejsze niż słońce-to któremu pięknościa nie dorównają kwiaty na łące. które w powiewie wiatru czuję, to jedno słowo, po prostu DZIĘKUJĘ.
×