JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
PRZYJACEL.... Przyjacielu ludzkich serc pojawiasz się w życiu szarego człowieczka jak Anioł i już nie sposób o Tobie zapomnieć. Przyjacielu ludzkich serc jesteś jak iskierka rozpalająca nadzieję na lepsze jutro. Przyjacielu ludzkich serc dziękuję Ci za dobroć i radość płynącą z głębi Twej duszy i serca...
-
Witaj kochana JODELKO! Juz biegne do Ciebie! Co ja tu wiedze, komu tak na tym zalezy , zeby nas zniechecic. Powiem krotko, nikt i nic nie jest wstanie nas rozdzielic.... Powtorze to chyba setny raz ...... IGNOROWAC POMARANCZE!.... INFANTYLNOSC! JODELKO; dziekuje za piekne opowiadanie! a przede wszystkim za wiadomosc na poczcie! jestes kochana! Pozdrawiam Biesiade!
-
http://www.youtube.com/watch?v=Wdt5QwssWY4
-
NAZAJUTRZ RANO Jessie z przyjacielem nerwowo czekali przy telefonie. Gdy w końcu zadzwonił, odezwał się nie Paul, lecz jego żona, Leah. Kolega Jessie'ego, udając kierownika gospodarstwa rybnego, przedstawił pokrótce korzystne warunki pracy, których jej mąż nie mógł odrzucić. Leah uzgodniła, że nazajutrz rano Paul spotka się z Jessie'em i kierownikiem w restauracji w dzielnicy Cubao, po czym dodała: - Dla nas i dla trójki naszych dzieciaków jest to znakomita okazja. Dzieci? - Jessie był zaskoczony, gdy usłyszał, że Paul Aliguen ma rodzinę. Do tej chwili marzył, żeby ten człowiek za popełnione morderstwo zapłacił własnym życiem. Teraz, przypominając sobie, jak bardzo cierpiał po śmierci Miguela, zaczął się zastanawiać: - Czy mam prawo pozbawić te dzieci ojca? Tego popołudnia Jessie usiłował uporządkować myśli. Jeżdżąc bez celu ulicami Manili, dostrzegł w śródmieściu maleńki kościółek. Postanowił wejść do środka, by się pomodlić. Klęknął i ze łzami w oczach cichutko zapytał: - Tato, co mam zrobić? Wydawało mu się, że po raz pierwszy od ośmiu lat słyszy głos Miguela. "Nie wolno ci zabijać - zdawał się mówić głos. - Prawdziwą istotą życia człowieka jest przebaczenie". Szlochając Jessie powiedział: - Dziękuję Ci, Boże. Dziękuję ci, tato. Sprawiedliwość będzie oznaczać karę wymierzoną zgodnie z prawem. Właśnie takiej sprawiedliwości pragnąłby ojciec. Nazajutrz o ósmej rano Jessie był w biurze Yictora Bantegui, przed którym rozłożył pognieciony papier; nosił go przy sobie od prawie 10 lat. Był to nakaz aresztowania Paula Aliguena. - Znalazłem tego człowieka - powiedział po prostu. Victor Bantegui polecił sierżantom Noelowi Tadeo i Alexandrowi Nicasio, by towarzyszyli Jessie'emu podczas spotkania. Sierżant Tadeo w mundurze kierował ruchem na pobliskim skrzyżowaniu, jednocześnie obserwując okolice na wypadek, gdyby podejrzany zaczął uciekać. Ubrany po cywilnemu sierżant Nicasio dyskretnie pokazał swoją odznakę dwóm agentom ochrony restauracji i szepnął: - Zaraz kogoś aresztujemy - po czym usiadł przy stoliku. O dziewiątej rano Jessie dostrzegł Alberto, który machał do niego ręką. Czując gwałtowne bicie serca, wylewnie go przywitał, po czym zwrócił się do jego towarzysza. Wszystko w nim wrzało, kiedy ściskał rękę człowieka, który był zabójcą jego ojca. - Wejdźmy do środka - zaproponował Jessie. Zaprowadził braci Aliguenów do stolika sąsiadującego ze stolikiem sierżanta Nicasio, po czym ukradkiem dał znak policjantowi, unosząc do góry kciuk. Nicasio wstał, skinął głową na agentów i przywołał ręką Tadeo, który wszedł do restauracji trzymając w ręku pistolet przykryty kapeluszem. Sierżant zbliżył się do stolika Jessie'ego, pochylił się i szepnął Paulowi Aliguenowi do ucha: - Jest pan aresztowany za zabicie Miguela Bantigue. Załatwmy to w miarę spokojnie. Paul był kompletnie zaskoczony. Gdy policjanci wyprowadzali mordercę, Jessie widział jedynie bezradnie opuszczone ramiona pokonanego człowieka. W trzy godziny później inspektor Yictor Bantegui przedstawił aresztowanego Paula Aliguena tłumowi dziennikarzy. - To jest główny podejrzany o zamordowanie z zimną krwią Miguela Bantigue w Bacolod City w 1985 roku. Przez te wszystkie lata wymykał się sprawiedliwości - do dziś. A tu jest człowiek, który go tropił przez 8 lat - syn Miguela Bantigue. Gdy Victor Bantegui wskazał Jessie'ego, Paul Aliguen ze zdziwienia szeroko otworzył usta. Morderca dopiero teraz dowiedział się, kim jest Jessie. Przy akompaniamencie trzasków migawek w aparatach fotograficznych Jessie wyszedł na środek sali z uczuciem głębokiej ulgi. Odruchowo zbliżył się do Paula Aliguena i wymierzył mu mocny cios w żołądek. Jessie Bantigue znalazł w końcu sprawiedliwość. 11 października 1993 roku Paul Aliguen przyznał się do zabójstwa Miguela Bantigue. Został skazany na osiem lat więzienia. W cztery miesiące po procesie żona Jessie'ego urodziła chłopca, któremu rodzice nadali imiona Justin Miguel - na cześć nieżyjącego dziadka. koniec. Kochane Drzewka zycze milego, slonecznego dnia!
-
NIE MOGĄC znaleźć pracy, Jessie oszczędzał resztki pesos, jedząc tylko raz dziennie. Miał ziemistą cerę. Zaczął się zastanawiać, czy nie czas zrezygnować z poszukiwań Paula Aliguena. I wtedy nastąpił ponowny przełom. Przechodząc obok kolejnego zakładu fryzjerskiego, zauważył w nim nowego pracownika. - Kto to jest? - z obojętną miną zapytał właściciela. - Och, ten człowiek pochodzi z twoich okolic, z południa. Jessie szybko nawiązał z nim rozmowę. Kiedy poznał nazwisko tego człowieka, miał ochotę krzyczeć z radości: był to współlokator Alberto Aliguena. Ukrywając podniecenie, Jessie z całym spokojem wdał się z nim w rozmowę. Po paru godzinach fryzjer zaprosił Jessiego na przyjęcie do swego mieszkania. Tego wieczoru Jessie rozglądał się z nadzieją, obserwując gości. Ale do północy nie pojawił się brat Paula. Kiedy Jessie miał już wychodzić, gospodarz domu przedstawił mu nowego przybysza. - Tutaj jest jeszcze jeden facet z południa - powiedział. - Nazywa się Alberto. To imię zadziałało jak potężny wstrząs. Spokojnie, zachowuj się normalnie - przemknęło Jessie'emu przez głowę. - Ten człowiek może mnie doprowadzić do zabójcy mojego ojca. Gdy zaczęli rozmawiać, Jessie uznał, że będzie musiał znaleźć sobie pracę w Manili, by śledzić dalej Alberto Aliguena. Kto wie, może Paul Aliguen wpadnie mu prosto w ręce. Jeśli tak - stwierdził w duchu Jessie - to ten facet zginie! Któregoś dnia jeden ze znajomych opowiedział Jessie'emu o wysokim rangą policjancie z drogówki, którego nazwisko brzmi podobnie do jego nazwiska. Nazajutrz z samego rana Jessie zjawił się nie zapowiedziany w biurze Victora Bantegui i powiedział mu, że szuka pracy. Główny inspektor Bantegui zatrudnił chłopaka w niepełnym wymiarze godzin jako kierowcę i kucharza. W kilka dni później Jessie wyjawił pracodawcy prawdziwy powód swojego przyjazdu do Manili. Victor był wstrząśnięty tą opowieścią. Zdawał sobie sprawę, że jego kompetencje nie obejmują prowadzenia śledztwa, ale jednocześnie wiedział, że jeśli podejrzany zostanie zidentyfikowany, wówczas może go aresztować każdy policjant. - Jeżeli znajdziesz zbiega - inspektor obiecał Jessie'emu - możesz być pewny, że pójdzie do więzienia. Przez cały sierpień i we wrześniu Jessie unikał spotkania z Alberto, obawiając się, że ten może domyślić się, kim jest. W końcu 15 września Jessie spotkał się z nim w jednym z salonów kosmetycznych w Lagro. Rozmawiali o bezrobociu. - Chyba mam szczęście - wyznał Jessie. - Pracuję w japońskim gospodarstwie rybnym na przedmieściu Manili, ale teraz wyjeżdżam, bo dostałem lepszą robotę. Może znasz kogoś, kto szuka pracy? Sekundy wydawały się godzinami. W końcu przynęta chwyciła. Alberto zapytał: - Co sądzisz o moim bracie, Paulu? Jessie odparł nonszalancko, że będzie szczęśliwy, mogąc go polecić. - Po prostu niech Paul jutro do mnie zadzwoni - zaproponował. Wieczorem Jessie poszedł do swego przyjaciela z dzieciństwa. - Jeżeli mi pomożesz, zastawię pułapkę na tego faceta - powiedział. - Mam pewien plan... cdn......
-
Po ŚMIERCI MIGUELA rodzina Bantigue znów zaczęła martwić się o przyszłość. Troje dzieci musiało z braku pieniędzy zrezygnować ze szkoły. Jessie, zmuszony do podjęcia pracy zarobkowej, by utrzymać rodzinę, również musiał porzucić naukę. Przez kilka miesięcy jeździł jeepneyem na zmianę z bratem. Matka stale kontaktowała się z policją w nadziei, że usłyszy jakieś wiadomości na temat dochodzenia, ale odpowiedź zawsze brzmiała tak samo: - Nie mamy nic nowego. Bezradny i zirytowany, Jessie coraz bardziej się buntował, często wdawał się w bijatyki i uruchamiał bez kluczyka cudze samochody, żeby się nimi przejechać. Dopiero kiedy w 1987 roku wyjechał z półwyspu Bataan, by podjąć pracę na statku ratunkowym, oddaliwszy się od gorzkich wspomnień mógł obiektywnie spojrzeć na siebie. Tata uczył mnie, że szacunek do siebie samego jest ważniejszy niż wszystko - rozmyślał. - Czas, bym stał się dorosłym mężczyzną, tak jak ojciec się tego po mnie spodziewał. Jessie ożenił się z 23-letnią Mary Ann i otrzymał dobrą pracę w przedsiębiorstwie kurierskim. Ale jakiś głos wewnętrzny wciąż mu przypominał, że musi pomścić śmierć ojca. Gdy zwierzył się ze swej udręki Leonilowi, przyjacielowi z dzieciństwa, ten zdał sobie sprawę, jak bardzo Jessie'ego dręczy to, że morderca nie został ujęty. - Mieszkasz w sąsiedztwie Aliguenów, czy nie zechciałbyś zdobyć jakichś informacji o Paulu? - zapytał Jessie przyjaciela. - Może mógłbyś się z nimi zaprzyjaźnić i czegoś się dowiedzieć. Leonil chętnie się zgodził. Jessie w wolnym czasie także poszukiwał śladów mogących go naprowadzić na trop mordercy. W przedsiębiorstwie kurierskim uważnie czytał wszystkie listy, na których widniało nazwisko Aliguen. Ślęczał nad relacjami prasowymi o aresztowaniach przestępców i prowadził poszukiwania w najdziwniejszych rejonach miasta. Wszystko na próżno. Wydawało się, że Paul Aliguen zniknął z powierzchni ziemi. W MARCU 1991 roku Mary Ann urodziła córeczkę i poszukiwania Jessie'ego zeszły na drugi plan. Ale w roku 1993 wstrząsnęło nim inne straszliwe wydarzenie, podjął więc działania na nowo. Leonil, dotrzymując przyrzeczenia, podjął wyzwanie i zaczął się włóczyć po knajpach z kumplami Aliguena. W kwietniu 1993 roku pił w wesołym towarzystwie, gdy doszło do drobnej kłótni, która zamieniła się w bójkę. Kiedy Leonil próbował uspokoić towarzystwo, jeden z kompanów wyciągnął nóż. Po kilku minutach umierający Leonil leżał na ziemi. Powtórzył się cały ten koszmar - powiedział sobie Jessie, gdy usłyszał tę straszliwą wiadomość. - Tym razem z mojej winy. Po pogrzebie zadzwoniła do Jessie'ego siostra Leonila, Arnie. - Nie wiem, czy to może się przydać - powiedziała - ale znam w Manili adres człowieka, który może być związany z Paulem Aliguenem. Miała na myśli Alberto Aliguena z Bacolod, który mieszka z pewnym fryzjerem w Lagro, na przedmieściach Manili. Korzystając z pomocy przyjaciół w Banago, Jessie ustalił, że Alberto jest bratem zabójcy. Odzyskując nadzieje, Jessie powiedział Mary Ann, że musi wyjechać, by poszukać sobie bardziej intratnej pracy i pospiesznie wyruszył do Manili. Tam zamieszkał u kuzyna. Ale po tygodniu dowiedział się, że fryzjer i Alberto przeprowadzili się w inne miejsce. Znów jestem załatwiony - skonstatował ponuro. Miał tylko jedną możliwość: odnaleźć w Lagro innych ludzi, którzy przybyli z Negros. Dzień po dniu Jessie włóczył się po sklepach i jadłodajniach, przejeżdżał autobusami przedmieścia. Jednocześnie odwiedzał salony fryzjerskie, poszukując tych ludzi. cdn...
-
Jessie Bantigue z trudem opanował gonitwę myśli. Był parny ranek we wrześniu 1993 roku -godziny szczytu w Cubao, handlowej dzielnicy Manili, stolicy Filipin. Ten szczupły, 28-letni mężczyzna nerwowo wypatrywał w tłumie przechodniów twarzy, którą ostatni raz widział, gdy zamajaczyła mu w błysku noża. Czy go rozpoznam? - zastanawiał się. - Czy mimo wszystko pojawi się w tłumie! Po chwili ujrzał dwóch mężczyzn. Jeden był uśmiechnięty i wymachiwał rękami. Drugi miał twarz bez wyrazu, ale Jessie natychmiast go rozpoznał. Nie było wątpliwości, że jest to człowiek, który 8 lat temu zniszczył mu rodzinę i dzisiaj wreszcie miał za to zapłacić. Tamtego popołudnia w grudniu 1985 roku, gdy zaczęło przejaśniać się. po deszczu, 21-letni Jessie wyszedł z zajęć z inżynierii lądowej w koledżu West Negros w Bacolod City na wyspie Negros na Filipinach. Cieszyła go poprawa pogody. Wieczorem rodzina Jessiego spodziewała się odwiedzin kolędników. Gdy chłopak czekał na głównym rynku, podjechał 16-osobowy niebieski mikrobus, zwany tu jeepneyem. Jessie rozpoznał taksówkę swojego ojca. Miguel Bantigue od wielu lat oszczędzał na ten samochód, który był źródłem stałych dochodów borykającej się z biedą rodziny. Przykład ojca był największym bodźcem dla Jessie'ego. Udowodniłeś mi, że dzięki wyrzeczeniom i poświęceniu można osiągnąć prawie wszystko - przemknęło mu przez myśl. Był dumny, że jest synem Miguela Bantigue. Wsiadając do samochodu Jessie ze zdziwieniem zobaczył, że ojciec siedzi za kierownicą, a matka w tyle wozu sprzedaje bilety. Obok Miguela siedziała ośmioletnia córeczka, Jennifer. - Kierowcy odebrano prawo jazdy - wyjaśnił ojciec. Wydawało się, że to nie ma większego znaczenia - Miguel z przyjemnością siadał za kierownicą. Był dumny z tego, że jako 40-letni mężczyzna nareszcie decyduje o swoim losie, i Jessie to widział. Ulicę pokrywało błoto, więc Miguel ostrożnie jechał w stronę portowego przedmieścia Banago. Gdy skinął na niego mężczyzna w ciemnej marynarce, Miguel minął go o kilka metrów, po czym zaczął wolno cofać samochód. Niski, średniej tuszy mężczyzna, który chwiejnym krokiem podszedł do jeepneya, był najwidoczniej pijany. Wściekły, że musiał czekać, obrzucił Miguela przekleństwami, odmówił zapłaty za przejazd, po czym przepchnął się na tył samochodu i zajął tam miejsce. Po kilku minutach jazdy Miguel zatrzymał jeepneya, bo wysiadał jeden z z pasażerów. Pijany mężczyzna, nie przestając kląć, zaczął się przepychać z tylnej części samochodu do kierowcy. Nagle rzucił się z nożem na Miguela, wbijając mu ostrze w klatkę piersiową. Jessie wykrzyknął głośno imię ojca, a matka, widząc plamę krwi na koszuli Miguela, też zaczęła krzyczeć. Pijany mężczyzna pobiegł w kierunku pobliskiego magazynu. Jessie dogonił go i uderzył pięścią w głowę. Sześciu mężczyzn, którzy stali przed magazynem, rzuciło się natychmiast na chłopca i przewróciło go w błoto. Miguel, mimo że był ranny, słaniając się na nogach podszedł do napastników i zaczął tłuc ich na oślep w obronie syna, aż sam osunął się na ziemię. W nocnej ciszy rozbrzmiewały okrzyki tłumu obserwującego bijatykę. Słysząc wołanie matki, Jennifer podbiegła do walczących wołając: - Proszę, przestańcie! Napastnicy wycofali się. Jessie wciągnął ojca do samochodu i ruszył do oddalonego o ponad trzy kilometry szpitala Bacolod's Riverside. Ale obrażenia były zbyt rozległe i upływ krwi zbyt duży, by można go było uratować. Odrętwiały z rozpaczy Jessie objął wstrząsane szlochem ramiona matki. - Tata nie żyje - powiedział przez Izy. - Co my teraz zrobimy? Niczego nie rozumiejąca Jennifer spojrzała im w oczy i zapytała: - Gdzie jest tatuś? Kiedy wróci? Tego samego wieczoru policjanci odwiedzili Jessie'ego w szpitalu. Jeden z pasażerów taksówki rozpoznał zabójcę; był nim niejaki Paul Aliguen, bezrobotny murarz. Jessie pojechał z policjantami do domu Aliguena, ale zastali tam jedynie jego żonę. Przez kilkanaście następnych dni Jessie nie miał żadnej wiadomości z policji. Gdy minęło kilka tygodni, dla chłopaka stało się jasne, że przepracowani policjanci traktują ten incydent jako jeszcze jedną pijacką burdę. Oni uważają, że ponieważ jesteśmy biedni, nie zasługujemy na sprawiedliwość - z goryczą myślał Jessie. - Ale się mylą. Któregoś dnia dopadnę tego człowieka, który tak skrzywdził moją rodzinę. Zapłaci mi za to. cdn.....
-
WITAJ BIESIADO! JODELKO dziekuje za wiadomosc na @ ! ORZECH SREBRNA AKACJO GRABKU PRYWATNE ŚLEDZTWO JESSI\'EGO . Mike Levin Nagle rzucił się z nożem na Miguela, wbijając mu ostrze w klatkę piersiową. Jessie wykrzyknął głośno imię ojca, a matka, widząc plamę krwi na koszuli Miguela, też zaczęła krzyczeć. ......
-
Witam wieczorowa pora! JODELKO kochana , dziekuje za wiadomoc „Otwarte serce jest zaproszeniem do przyjaźni.” Aldona Różanek Dla każdego człowieka słowo „Przyjaźń” ma odmienne znaczenie. Jeden nazywa przyjacielem osobę, która przebywa z nim większość czasu w tym ciężkim życiu. Inni znów potrzebują przyjaciela do załatwiania takich spraw, w których sami by nie dali sobie rady. Takie osoby przychodzą do nas tylko po to by im pomóc. Lecz gdy my ich o coś poprosimy, a one nam odmawiają albo wymigują się, to czy taka osoba jest naszym przyjacielem? Większość ludzi rzuca tym słowem w każdego człowieka, lecz każdy powinien nauczyć się rozróżniać „Przyjaciół prawdziwych, oddanych Twemu sercu” od „Przyjaciół prowizorek, którzy tylko czekają na nasze potknięcia by bardziej wbić nas w ziemię”. Znalezienie przyjaźni jest bardzo trudne, możliwe, że najtrudniejsze w naszym życiu. Każda osoba chce mieć przyjaciela. Każdy chce mieć swoją drugą połowę w życiu, tzw. „Bratnią Duszę”. Czy są na tym świecie ludzie, którzy nie potrzebują takiej osoby, która wysłucha ich, która doradzi w trudnych chwilach życiowych, która da kopniaka kiedy popełnia się błędy? Każdy na tym świecie potrzebuje osoby, która wskoczy za nią w ogień. Lecz czy każdy na taką osobę zasługuje? Jeżeli zawiedzie nas osoba, która nazywała nas swym przyjacielem, to czy powinna być nas warta? Takie sytuacje mocno dają nam do myślenia, czy to jest mój przyjaciel, czy powinnam dalej walczyć o to, co nas łączyło, czy nie powinnam szukać dalej? Jest to bardzo trudne, ponieważ każdy ma swoje życie i każdy decyduje sam o swoim życiu. Nikt nam nie powinien doradzać w takich sprawach, bo przyjaźń jest jedna i powinna być do końca życia. Jeżeli ktoś myśli, że ta właśnie osoba powinna być jego „Bratnią Duszą” to powinien walczyć o nią i na temat tej osoby nie rozmawiać z innymi, bo ludzie są bardzo zazdrośni i większość chce zniszczyć to, co łączy nas z kimś. Większość ludzi mówi: „Ty jesteś moim przyjacielem, Witam Cię przyjacielu…” itd. itd. To są tylko i wyłącznie słowa. Tak jak mówienie osobie starszej, którą się spotyka na ulicy „Dzień Dobry”. Mówi jej się to, bo jest taki zwyczaj. A ilu osobom, które spotyka się na ulicy i życzy dobrego dnia, tak naprawdę szczerze się tego życzy? Trzeba samemu sobie na to odpowiedzieć i przemyśleć to, bo z przyjaźnią jest podobnie. Przyjaźń jest większym skarbem od wielu innych rzeczy, które nas w życiu spotykają. Jednak trzeba uważać. Większość przyjaźni nie urywa się, tylko więdnie. Mijający czas potrafi zniszczyć wszystko, co spotka na swej drodze. Możliwe, że nie spotkamy się w cztery oczy ze swoim przyjacielem przez dłuższy czas (miesiąc, rok). Będzie nas to bolało, że nie rozmawiamy z tą osobą tak jak dawniej. Powodów jest wiele. Głównym jest miłość tej drugiej osoby do kogoś innego płci przeciwnej. Przyjaźń może być również tej samej płci, lecz przyjaźń odmiennej płci mocno boli, a szczególnie kiedy jedno z przyjaciół myśli o swej „Bratniej Duszy” jako partnerze do dalszego życia. Jest to bardzo męczące i daje do myślenia czy „Przyjaźń jest ważniejsza od miłości?”. Podobno miłość przemija, a przyjaźń pozostaje. Przyjaźń, wzajemna serdeczność, uczynność, dobroć są poszukiwanymi wartościami. Dlaczego tak się dzieje? Gdyż mało jest ludzi zdolnych do prawdziwej przyjaźni. Jest za to dużo ludźmi niezdolnych do tego uczucia. Niech każdy sam sobie szczerze odpowie, czy jest zdolny do bycia prawdziwym przyjacielem drugiego człowieka. Jeśli ktoś chce być czyimś przyjacielem to musi poznać daną osobę z każdej strony. To nie może trwać tydzień albo dwa. Na to trzeba dużo więcej czasu. Jeżeli będziemy przebywać z tą osobą dużo czasu, to nie zobaczymy tego, co powinniśmy. Patrząc z zewnątrz na tą osobę poznaje się, co ją fascynuje, jakie ma problemy, co ją bawi, a co smuci oraz wiele innych spraw. Kiedy żegnamy przyjaciela, nie należy się smucić, ponieważ jego nieobecność pozwoli nam dostrzec to, co najbardziej w nim kochamy. Jak można poznać, zrozumieć oraz pomóc, gdy nasz przyjaciel ma problemy? Są ludzie, którzy potrzebują osoby, która ją wysłucha. W takiej sytuacji wystarczy tylko słuchać. Jeżeli nie czujemy się na siłach by pomóc w danej sytuacji, to nie róbmy tego, bo takie osoby potrzebują tylko kogoś, komu mogą powiedzieć o swych problemach. Jest dużo takich osób. Są ludzie, którzy potrzebują kogoś, komu mogą się wypłakać, bo ich problemy przerastają ich samych. Niektórzy mają nawet więcej problemów niż kilka osób naraz. W tym przypadku należy wczuć się w daną sytuację, wniknąć w nią, tak jakbyśmy my mieli ten problem; udawać, że też taki problem mamy i wtedy ta osoba stanie się bardziej otwarta dla nas. Będzie lepiej nam ją zrozumieć, a co za tym idzie – dać pomoc. Są też osoby, lecz w małej ilości, które nie chcą rozmawiać o swoich problemach. Głównym powodem jest to, że nie chcą martwić innych, bo wiedzą, że ktoś też by się przejmował ich losem. Zamykają się w sobie. Taka osoba udaje, że wszystko jest dobrze, po prostu robi dobrą minę, ale w środku wszystko ją zżera. Potrzebuje pomocy, ale ją odtrąca. Takiej osobie ciężko pomóc, bo nie wiemy o co jej chodzi, gdyż nigdy nam tego do końca nie powie w 100%. Taka osoba na pewno potrzebuje pomocy, ale trzeba to z niej wydusić. W przyjaźni najważniejsze jest serce i otwarta dusza. Powinno się ją pielęgnować dzień w dzień, bo brak czasu dla przyjaźni może spowodować jej zwiędnięcie. Rzeczy wokół nas zmieniają się, zmieniają się także i ludzie, którzy zniżają się do poziomu rzeczy, ale nie zmieniają się przyjaciele, co udowadnia, że przyjaźń to coś boskiego i nieśmiertelnego. By przyjaźń trwała wiecznie, dwie osoby powinny pamiętać o kilku sprawach.: 1. Zaufanie – W dzisiejszym świecie na zaufanie trzeba sobie zasłużyć. By komuś zaufać należy się przekonać za pomocą mijającego czasu czy dana osoba nas okłamuje i czy możemy mówić wszystko naszemu przyjacielowi. W życiu mogą nas spotkać takie sytuacje, kiedy powiemy komuś coś, a ta osoba wykorzysta to przeciwko nam, bo większość ludzi tylko czeka na nasze błędy. Zaufać komuś to znaczy wiedzieć, że nasza Bratnia Dusza chce nam pomóc. Ludzie mówią sobie nawzajem „Ufam Ci”, ale na ile procent jest to szczera prawda? Jeżeli raz się na kimś zawiedliśmy to trudno będzie nam zaufać tak jak dawniej. Można komuś wybaczyć, ale nie zaufać znów. Poprostu na to trzeba dużo czasu. Wiadomo, że człowiek uczy cię na błędach, lecz nie powinien ich popełniać ponownie. Zaufać komuś tzn. być pewnym tej drugiej osoby, wierzyć w jej słowa, liczyć na to, że nie będziemy musieli prosić się o pomoc, ta osoba nie może nas zdradzić, zawieść oraz okłamywać. 2. Szczerość, Prawdomówność – Mało kto jest prawdziwym przyjacielem, bo brakuje nam szczerości. Są ludzie, którzy dla dobra innych starają się ominąć prawdę. Czytając ten cytat można dojść wniosku, że niekiedy zatajenie prawdy nie jest złe: „Czego oczy nie widzą temu sercu nie żal”. Spotkają nas w życiu sytuacje, kiedy będziemy woleli nie mówić czegoś by kogoś nie zranić. Jednak istnieje też powiedzenie, że najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa. Tą kwestię sporną każdy powinien rozstrzygnąć sam, ale na pewno każdy z nas znajdzie się w sytuacjach, w których nie będzie wiedział, co zrobić. 3. Pomoc – Jeśli widzimy kogoś, kto nie ma z kim pogadać albo dostrzegamy, że kogoś coś gnębi to powinniśmy dać z siebie wszystko żeby mu pomóc, bo każdy człowiek ma dobre i złe dni. Każdy pewnie nieraz miał problemy, na nic nie miał ochoty, chciał wszystko zniszczyć. Dlatego trzeba sobie pomagać w każdej chwili. „Na miły Bóg, życie nie tylko po to jest by brać, życie nie po to by bezczynnie stać i aby żyć Siebie samego trzeba dać....” Stanisław Sojka 4.Serce i Sumienie, Miłość i Wyrzeczenia – Bez wątpienia prawdziwy, wierny przyjaciel powinien być kimś, kto leczy nasze codzienne, życiowe choroby i troski. Najważniejsze jest w człowieku serce. Niektórzy ludzie mogą być niewykształceni, mogą nie znać się na technice, malarstwie i wielu innych rzeczach, ale właśnie oni mogą być zdolni do gorących uczuć, mogą mieć wielkie, przepełnione miłością serca. Tacy ludzie wszystkich ogarniają swoją miłością, wszyscy są dla nich jak krewni lub wypróbowani przyjaciele. Dobranoc BIESIADO!
-
Sącząc kawę za kawą, długo rozmawiali o życiu na wyspie Fuerteventua i o Alexisie. Patrząc na jej ładną twarz i jasne, mądre oczy, Ola dostrzegł kryjący się w nich cień smutku. - Ma dobre serce, ale jest przerażona - myślał. Rozmowa trwała ponad trzy godziny. Pia była coraz bardziej zdenerwowana, traciła panowanie nad sobą. W końcu pochyliła się ku rozmówcy i zapłakana powiedziała: - Nie zdziwi się pan, jeśli powiem, że wiem, co się stało z Annę Kristin? Na tę chwilę Ola czekał od dawna. Jednak nie chcąc spłoszyć dziewczyny, starał się utrzymać tonację ich cichej rozmowy i w ten sposób, pomału, szczegół po szczególe, Pia wyjawiła mu swoją straszną tajemnicę. Powiedziała, że w dzień po zniknięciu Anne Kristin zeznała, jak jej się wtedy wydawało, prawdę. Jednak w kilka dni później Alexis przyznał się, że tamtej nocy był z Anne Kristin. Potem zaczął opowiadać, jak zabrał ją na plażę, jak mu stawiała opór, a on zarzucił jej pasek na szyję. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że dziewczyna nie żyje. Przerażony, wygrzebał gorączkowo dół w piasku i zakopał w nim ciało. Następnego dnia opowiedział o wszystkim ojcu, który poszedł na plażę, odkopał ciało, zaniósł je na swoją łódź rybacką i wypłynął daleko w morze, aż do miejsca, które dobrze znał - głębiny, gdzie przepływały silne prądy w kierunku Afryki. Tam wyrzucił z łodzi ciało dodatkowo obciążone. DYSPONUJĄC zeznaniami Szwedki, Ola mógł już w zasadzie kończyć swoją długą podróż. Ale sprytny adwokat byłby w stanie zinterpretować słowa Pii jako zemstę wzgardzonej kobiety. Dlatego w maju 1992 roku Ola z Liten powrócili na wyspę Fuerteventura, żeby sprawdzić, czy Pia mówiła prawdę i zebrać więcej dowodów. Ola Thune 15 czerwca 1992 roku przedstawił prokuratorowi generalnemu Norwegii dowody obciążające Gonzaleza. Po oficjalnym przesłuchaniu w Oslo, podczas którego Pia podtrzymała wcześniejsze zeznania, dokumenty sprawy przesłano do Hiszpanii. Po ponad dwuletnim zastoju, niemal z dnia na dzień sprawa ruszyła z miejsca. Dysponując nowymi dowodami, policja hiszpańska aresztowała Alexisa. Chłopak nic nie stracił z pewności siebie. Ale gdy policja przez dobrą godzinę przedstawiała jeden po drugim obciążające go zarzuty, przestał udawać chojraka. W końcu, jąkając się, opowiedział całą historię. Aresztowano także jego ojca, który również przyznał się do winy. Chociaż później Gonzalez odwołał swoje zeznania, nie zrobiło to żadnego wrażenia na sądzie. W maju 1993 roku oskarżony o zabójstwo Alejandro Gonzalez został skazany na 12 lat i jeden dzień więzienia. Jego ojca, za pomoc w usunięciu ciała ofiary, skazano na cztery miesiące. JOHAN i MARIT Jensenowie mieszkają nadal w swoim domu w pobliżu Oslo i chociaż nic nie może wypełnić im pustki po stracie córki, pociechą dla nich jest ludzka serdeczność, jakiej zaznali od czasu, kiedy tak ciężko dotknął ich los. - W nieszczęściu znaleźliśmy oparcie w czterech milionach przyjaciół w całej Norwegii - mówi Marit, wskazując ręką górę listów, które wraz z niewielkimi datkami i wyrazami współczucia nadsyłali ludzie z całego kraju. Niedawno małżonkowie, jako rekompensatę za poniesione wydatki, dostali od rządu norweskiego 450 tysięcy koron. Postanowili wpłacić te pieniądze na Fundusz Pamięci Annę Kristin, który ma pomagać w poszukiwaniu innych zaginionych osób w przypadkach, gdy oficjalne władze nie udzielają wystarczającego wsparcia. Ale przede wszystkim, Jensenowie są ogromnie wdzięczni policjantowi, który tak wiele dla nich zrobił, gdy inni zrezygnowali. Ola Thune, który jest dzisiaj wziętym prywatnym detektywem, uważa że sprawa Annę Kristin jest nie tyle jego osobistym zwycięstwem, co dowodem, jakie efekty daje solidna praca podczas śledztwa. Gdy wspomina przeszłość, największą satysfakcje sprawia mu świadomość, że mógł choć w pewnej mierze przywrócić zrozpaczonym rodzicom spokój ducha. W 1992 roku, w uznaniu dla pracy Oli Thune'a, redakcja wychodząc w Oslo dziennika "Verdens Gang" wybrała go " Człowiekiem Roku". koniec
-
PIERWSZYM krokiem Oli Thune'a na drodze do zrekonstruowania wydarzeń tamtej fatalnej nocy, miał być wyjazd do Niemiec. Odnalazł tam trzech chłopców, którzy byli wówczas w "Graffiti". Pamiętali dość dobrze, z kim owego wieczora rozmawiała Annę Kristin. Jeden z Niemców wspomniał, że po zamknięciu baru natknął się na gościa, który szukał swojego motocykla - tego samego, który pożyczył sobie Alexis, by zaproponować Annę Kristin jej ostatnią przejażdżkę. Dysponując tą informacją, Ola był gotów ponownie udać się na wyspę Fuerteventura - tym razem incognito, ponieważ nikt nie powinien dowiedzieć się o jego śledztwie. Potrzebował do pomocy kogoś, kto mówiłby płynnie po hiszpańsku. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności został przedstawiony kobiecie, która przez ponad 20 lat mieszkała na Majorce, a teraz wróciła do Norwegii. Liten Winther była osobą bystrą i pomysłową, miała zamiłowanie do przygód i mówiła po hiszpańsku, a nawet wyglądała jak rodowita Hiszpanka. Bez trudu mogła się dopasować do miejscowej scenerii. Natomiast Ola, mówiący biegle po niemiecku, mimo swoich 39 lat wyglądał bardzo młodo i mógł z powodzeniem uchodzić za plażowego podrywacza z Hamburga. Wynajęli pokoje w hotelu "Robinson", którego kierownictwo zazwyczaj werbowało spośród gości osoby do organizowania rozrywek. Wyróżniający się wzrostem Ola świetnie się wywiązywał z obowiązków trenera siatkówki w ciągu dnia, a wieczorem grał na gitarze i śpiewał w nocnych lokalach. Tryskająca humorem i niespożytą energią Liten prowadziła ćwiczenia aerobiku. Starali się robić wrażenie nie związanych ze sobą, kochających dobrą zabawę, wczasowiczów, włączając się do przypadkowych rozmów i wyławiając każdą wzmiankę o krytycznej nocy. Spotykali się jedynie późnym wieczorem, by wymienić informacje. Łatwo było skłonić ludzi do plotek. Pewien mężczyzna powiedział wcześniej policjantom prowadzącym dochodzenie, że Gonzalez chwalił się, iż sprzedał Annę Kristin gangowi zajmującemu się przemytem narkotyków. Kiedy zażądano szczegółowych informacji, mężczyzna wycofał zeznania. Jeśli Anna Kristin nie została porwana, koncepcja, że uciekła z jakimś ukochanym również była mało prawdopodobna. Wszystko, co Ola i Liten tu usłyszeli, potwierdzało opinię norweskich przyjaciół zaginionej - Anna Kristin nie była typen osoby skłonnej do szaleństw, a zdolnej do zrobienia tak paskudnego kawału. Pozostawała zatem jedna możliwość - Annę Kristin padła ofiarą podstępu. Ola i Liten, każde z nich osobno, rozmawiali z osobami, które były tamtego wieczoru w barze, po czym sporządzali na podstawie tych rozmów szczegółowe notatki. Stopniowo mogli wykluczyć kolejnych podejrzanych. Pozostawał tylko Alexis. MŁODY BARMAN równie chętnie jak inni wdawał się w rozmowy, zwłaszcza w tak atrakcyjnym towarzystwie jak Liten. Raczył ją opowieściami o urojonych wyczynach "ważniaków" przemycających narkotyki na zlecenie. i Pewnego wieczoru, gdy Gonzalez odwoził ją do hotelu, Liten zauważyła, że są na jakiejś nieznanej drodze. - Jadę na skróty - zapewnił ją Alexis. W tej chwili Liten uświadomiła sobie, że kierują się ku plaży, na którą Alexis zabrał Annę Kristin. Niewiele myśląc Liten zaczęła mówić, że zamierza otworzyć w Ibizie wytworną dyskotekę, gdzie będzie jej potrzebny doświadczony i przystojny barman. Rzeczywiście, zgodnie z jej przewidywaniami, perspektywa wspaniałej pracy na Balearach wzięła górę i Alexis słuchając tych entuzjastycznych opowieści Liten, odwiózł ją bezpiecznie do hotelu. Teraz stało się jasne, że Gonzalez jest pozbawionym jakichkolwiek skrupułów łgarzem. Wszelkie okoliczności świadczyły zdecydowanie przeciwko niemu. Ale jak można oskarżyć kogoś o morderstwo, jeśli nie ma ciała ofiary, dowodów przestępstwa, ani świadków? Prawdopodobnie kluczem do całej zagadki mogła być dziewczyna Gonzaleza, Pia. Szwedka nagle zerwała Alexisem i wyjechała do Sztokholmu w kilka tygodni po zniknięciu Anne Kristin. Skontaktowanie się z Pią nie było jednak proste. Kiedy wynajęci przez Jensenów detektywi próbowali ją przesłuchać, Szwedka napisała do Jensenów list z pogróżkami, iż wytoczy im proces jeśli nie przestaną jej nękać. Ola odszukał ją w Sztokholmie, w żłobku, gdzie pracowała. Właśnie zmieniała dzieciom pieluszki. Poprosił ją o pomoc w imieniu rodziców Anne Kristin. Dając do zrozumienia, że wie, co się wydarzyło, zdołał wzbudzić ciekawość dziewczyny. Po chwili milczenia zaproponowała mu spotkanie po pracy w pobliskiej kawiarni. cdn.....
-
Anne Kristin zniknęła bez śladu, a dochodzenie utknęło w martwym punkcie. - Jest pan naszą jedyną nadzieją - błagali detektywa rodzice zaginionej Norweżki. OLA THUNE siedział właśnie przy biurku w swoim biurze w Oslo, kiedy spoza piętrzącej się przed nim góry papierów, zobaczył wchodzącego do pokoju starego mężczyznę. 63-letni przygarbiony i wymizerowany, robił wrażenie kogoś, kto postarzał się przedwcześnie. Półtora roku wcześniej żona Jensena, Marit, zabrała ich jedyną córkę, Annę Kristin, na tygodniowy urlop na Fuerteventurę, jedną z hiszpańkich Wysp Kanaryjskich. Wieczorem w przeddzień planowanego powrotu do domu, dwudziestodwuletnia studentka zniknęła bez śladu. Od tamtej pory Jensenowie poszukiwali córki. Hiszpańska i norweska policja umyły ręce, odmawiając zajmowania się dalej tą sprawą. Nikt nie widział możliwości jej rozwikłania. - Dziewczyny zawsze znikają - wzruszając ramionami powiedział jeden z policjantów. Johan i Marit wydali wszystkie oszczędności na prywatne śledztwo i nawet zwracali się o pomoc do jasnowidzów, żeby odnaleźć córkę. - Jest pan naszą ostatnią nadzieją - powiedział Jensen Thune'owi, pracującemu w KRIPOS, znakomitej brygadzie śledczej, nazywanej często norweskim Scotland Yardem. - Nie mamy już pieniędzy, ale został nam jeszcze dom. Niech pan go weźmie i odnajdzie naszą córkę. Ola Thune już wcześniej zainteresował się tą sprawą. Zbiegiem okoliczności był na wyspie Fuerteventura w lutym 1990 roku, w tym samym czasie co Annę i Marit. Ola specjalizował się w udzielaniu pomocy miejscowej policji w rozwiązywaniu szczególnie trudnych spraw, a kiedy usłyszał o zaginięciu dziewczyny z Norwegii, doszedł do wniosku, że ma szczególne kwalifikacje po temu, by pomóc Hiszpanom w prowadzeniu śledztwa. Ale norweska policja nie przedłużyła mu pobytu na wyspie. W ten sposób Ola miał związane ręce i mógł jedynie obserwować działania hiszpańskiej policji. Jego zdaniem kierowała się ona najlepszymi intencjami, ale nie podjęła właściwych kroków, które mogłyby doprowadzić do ustalenia, co się stało z Annę Kristin. Od tamtej pory zaczął udzielać prywatnie rad zrozpaczonym rodzicom, poszukującym zaginionej córki. Teraz stał przed nim ojciec Annę Kristin, którego cierpienie potęgował mur obojętności, jaki napotykał ze strony władz. - Przecież nie mogę zająć się tą sprawą, nie mając oficjalnego pozwolenia - myślał Thune. Ciężko pracował, żeby zostać jednym z czterech głównych inspektorów wydziału dochodzeniowego. Nie mając jeszcze 40 lat, mógł się spodziewać, że ma przed sobą długą i interesującą karierę zawodową. Popatrzył w smutne oczy Jensena. Nie miał wątpliwości, że powinien pomóc temu człowiekowi - nawet jeśli miałoby się okazać, że wybrał się z motyką na słońce. POSTANOWIŁ przynajmniej przejrzeć kartoteki. Przez kilka tygodni przekopywał się przez sterty papierów - raporty policji hiszpańskiej, norweskiej i wycinki prasowe. Uderzyło go przede wszystkim że zaledwie 10 procent raportów policyjnych dotyczy faktów. Pozostała część jedynie wyjaśniała, dlaczego nie można było więcej zrobić w tej sprawie niż zrobiono. Ustalenie faktów było stosunkowo proste. W dniu poprzedzającym wyjazd do Oslo, Marit Jensen położyła się wcześnie spać w pokoju hotelu "Alameda". Annę Kristin chciała się pożegnać z przyjaciółmi w pobliskiej dyskotece, w barze "Graffiti". Liczni świadkowie zeznawali, że widzieli jak rozmawiała z dziewczętami z Norwegii i tańczyła z chłopcami z Niemiec. Kiedy nad ranem zamykano bar, powszechnie lubiany 18-letni barman Alejandro Gonzalez, o przydomku Alexis, zaprosił Annę Kristin do pobliskiej dyskoteki "Angel's". Ostatni klienci zauważyli, jak Annę Kristin wsiadała z Gonzalezem na motocykl. Od tamtej pory nikt jej nie widział. Głównym podejrzanym był oczywiście Alexis. Chłopak przyznał, że zamiast zabrać Annę Kristin do dyskoteki, pojechał na plażę, gdzie chciał ją pocałować, ale ona go odepchnęła. Gonzales powiedział, że po raz ostatni widział Annę Kristin, gdy stała przy barze, gdzie się pożegnali. Nie było to najbardziej przekonujące zeznanie, ale policja uznała, że nie ma podstaw do aresztowania chłopaka. Mimo poszukiwań, nie znaleziono ciała, ani śladów krwi. Poza tym policja, podobnie jak wszyscy mieszkańcy tej wyspy, nie traktowała tego brunetka z przylizanymi włosami i złotym kolczykiem w lewym uchu zbyt poważnie. Sympatia Alexisa, Szwedka Pia oświadczyła, że kiedy wróciła z dyskoteki do domu, on najspokojniej w świecie spał. Kiedy Alexis spotkał na posterunku policji Marit Jensen, przyjaźnie ją objął. Także Ola obserwował Alexisa, gdy zajrzał wieczorem do "Graffiti" w przeddzień wyjazdu do Norwegii. Stwierdził, że Gonzalez był "jak zawsze odprężony i pogodny". Jak się wydawało, hiszpańska policja wychodziła z założenia, że ponieważ nie dysponuje materialnymi dowodami przestępstwa, wszczynanie dalszego dochodzenia nie ma sensu. Jednak im dłużej Thune ślęczał nad dokumentami, tym bardziej był przekonany, że sprawa od początku była prowadzona niewłaściwie. Gdyby chodziło o moją córkę - myślał - nie dawałbym za wygraną. Skontaktował się z Jensenami i powiedział, że chętnie zajmie się ustaleniem prawdy o tym, co się stało z Annę Kristin. Oczywiście, nie miał zamiaru przyjąć ich domu jako zapłaty. Koleżanki i koledzy Annę Kristin ze studiów zebrali fundusze wystarczające na pokrycie jego wydatków. cdn.....
-
WITAM BIESIADE Pozdrawiam Was bardzo serdecznie Opowiadanie.... TAJEMNICA WYSP KANARYJSKICH Robert Wernick Półtora roku wcześniej żona Jensena, Marit, zabrała ich jedyną córkę, Annę Kristin, na tygodniowy urlop na Fuerteventurę, jedną z hiszpańkich Wysp Kanaryjskich. Wieczorem w przeddzień planowanego powrotu do domu, dwudziestodwuletnia studentka zniknęła bez śladu. Od tamtej pory Jensenowie poszukiwali córki. Hiszpańska i norweska policja umyły ręce, odmawiając zajmowania się dalej tą sprawą. Nikt nie widział możliwości jej rozwikłania......
-
Witaj JODELKO! dziekuje za lekcje jezyka slaskiego :D i wiersz. Powiem Ci , ze niektore slowa sa bardzo podobne do slow niemieckich, jak ide do mojej kolezanki , to Ona mowi po slasku, poczatki byly trudne ale teraz juz rozumiem duzo. :D Moja gwara byla gwara kociewska, jako dzieci na podworku tez rozmawialysmy po kociewsku, moze nie tak doslownie ale duzo wyrazow bylo kociewskich. WIOSNA . . .to jest w gwarze kociewskiej... :D Jak wyglónda wiosna? Gdzieś żam kędyś czytał, że jakaś szkolna wypuściyła dzieciaków, żeby poszukeli wiosna. Te wej szukeli, szukeli i... nie naleźli. Zaś ostatny przyszed taki niby nierozgarnianty Jaś i przyniós trochy błota. No i ta szkolna powiedziała, że jano on nalaz wiosna. Ale wiosna to nie jano błoto. To przecie só psiankne bazie i pónczki zielone na drzewach, i wiele inszych rzeczów. A psiyrsze kwsiatki na łónce, stokrotki, a śmnieguliczki wew ogródkach, a ciepły deszczyk, l ludzie uż wew swoiych ogródkach sia krancó, drzewa i krzaki przecinajó, a czasami uż kopsió ziamnia. Ale chantnie tyż wygrabiajó zimowe śmnieci - jake papsiyry czy tuty, co jych wiater do ogródka zawiał, uż uschłe zielska, listy i insze badziywie, rozmaite knuple i zeschła trawa. A tu uż spod suchy trawy pomaludu wyłazi śwyża, zielona trawka. Corazki to hardzi robji sia zielono. Eszczy może gdzieogdzie leży trochy śmniegu, a może uż i niy. Pamniantóm, jak żarn był eszczy dych mały, to wej wiosna dla mnie to było, jak słónyszko śwyciyło, a po ziamni lejcieli gdzieś strużki wody. Wymyweli ziamnia tak, że ostawał jano żółciutki abo dych biały psiasuszek. Stare kobiyty go jedli, jak byli chore na żałóndek. Ale tedy to ja bym jano patrzał, jak ta woda lejci.jak zabiyra ze sobó jaka słomka czy insze ździebełko trawy, a to lejci gdzieś żeś to wodo. A dali uż sia zrobiył wiankszy i trochy głambszy rowek i woda sia wew nim rykuje zawdy dali i dali. Późni wlatywa do eszczy wiankszygo, późni do jaki strugi i aż do rzyki, i dali pewnieć lejci aż do morza. Na wiosna lubią iść tyż gdzie na tónka, patrzyć, jak zielona murawa sia budzi do życia, jak młycze uż puszczajo pónczki do kwsiatow, jak mniandzy murawo wyciongajo łebki psiankne stokrotki. Gdzieś tamoj kele drogi uż pokrzywa wypuszcza młode pandy - a kole wnetki gorzy niyż stara. A i wew ogrodzie uż pomaluśku wszytko wyłazi ze ziamni i zielone abo i czerwone kiełki puszcza, i sia do życia budzi. Jak to tyż psianknie wszytko Pan Bóg stworzył. Co na jesiań usnyło, to wej tera wstawa. Co sia na zima wew ziamni schowało, to wej tera łebki wytyka i patrzy, czy uż je wiosna, czy może uż rosnońć, no i całkam wyłyść ze ziamni. l żeś ludziami je dych to samo. Psiyrw majó wiosna - lata dzieciance, późni je dosić długo latoś, pomaluśku przyńdzie jesiań, może eszczy kolorowa jak te listy, co spadywajó żeś drzewów - a na koniec przyńdzie zima. Antoni Górski - PORY ROKU. Moj Dziadek zawsze mowil: "Jak masz kociewianke za zone, to masz zycie ulozone" :D :D :D JODELKO wyslalam Ci wiadomosc !na N.K. Pozdrawiam cala BIESIADE i zycze milego wieczorku!
-
WKRÓTCE po skazaniu Swango Cecilia Gardner przestała pracować w prokuraturze. Mimo jej wysiłków FBI wciąż nie miało dowodów morderstwa. Zgony w klinikach Illinois i Ohio miały miejsce tak dawno, że większość dokumentacji uległa zniszczeniu lub zaginęła i szansę znalezienia czegoś, co nadawałoby się do przedstawienia sądowi, były znikome. Kierownictwa szpitali w Dakocie Południowej i na Long Island stwierdziły, że nie znalazły żadnych niewyjaśnionych zgonów chorych, którymi opiekował się doktor Swango. Jednak agenci FBI sami przeanalizowali dokumentację jego pacjentów ze szpitala kombatantów. Szukali objawów zatrucia. W końcu ekshumowano 6 ciał, a próbki tkanek wysłano do laboratorium. Pod koniec 1998 roku agenci pojechali do Zimbabwe i ekshumowali ciała czterech ofiar Swango. Miejscowe władze uznały, że mają dość dowodów, by go oskarżyć i Amerykanie wrócili do domu z mocniejszymi dowodami. Przez następne 2 lata funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości kierowani przez prokuratorów Josepha Conwaya i Gary'ego Browna przesłuchali setki osób i zebrali wielkie ilości materiału dowodowego. W końcu, ledwie parę dni przed wypuszczeniem Swango z więzienia, oskarżono go o zabójstwo trzech pacjentów szpitala kombatantów na Long Island. Federalny akt oskarżenia obejmował też próbę otrucia Reny Cooper w Ohio w 1984 roku oraz zabójstwo - w tym samym roku - Cynthii McGee, 19-letniej sportsmenki, uśmierconej zastrzykiem z potasu, powodującym zatrzymanie akcji serca. 6 września 2000 roku Swango znów był na sali rozpraw przed sędzią Jacobem Mishlerem. Poszedł na ugodę. Przyznał się do zabójstw, a w zamian prokurator nie domagał się kary śmierci. W granatowym więziennym drelichu i wypłowiałych kapciach stał przed sędzią Mishlerem, który pytał, czy przyznaje się do kolejnych zarzutów. - Przyznaję się, Wysoki Sądzie - odpowiadał beznamiętnie Swango. Mishler poprosił o wyjaśnienia. - Dokonałem tego, podając trujące substancje, wiedząc, że może to spowodować zgon. Zdaję sobie sprawę, że to, co zrobiłem jest złe - suchym i rzeczowym tonem Swango czytał przygotowane oświadczenie. Prokuratura przedstawiła 5 gęsto zapisanych kartek z notatnika skonfiskowanego podczas aresztowania na lotnisku w Chicago. Swango drobnym maczkiem przepisywał fragmenty ulubionych książek. Prokurator twierdził, że te fragmenty rzucają światło na umysłowość oskarżonego. Jeden z nich brzmiał: Gdy zabijam, to dlatego, że tego chcę. Tylko w ten sposób mogę się upewnić, że wciąż żyję. Inny fragment: Uwielbiam to. Cudowny, mocny, swojski zapach zabójstwa w zaciszu czterech ścian. Swango zrezygnował z ostatniego słowa. Sędzia Mishler skazał go na trzykrotne dożywocie, bez możliwości zwolnienia warunkowego. Resztę życia Swango spędzi w więzieniu. W wywiadzie dla prasy sędzia Dennis Cashman z Quincy przypomniał historię zatrudnienia doktora Swango i zwrócił uwagę, że dwie kliniki przyjęły go do pracy już po tym, jak został skazany za próbę otrucia. Niestety, przypadki takie jak doktora Michaela Swango mogą nie być odosobnione. W szpitalu mordercy łatwiej niż gdzie indziej upozorować śmierć naturalną. Tym bardziej ważne jest, by poddawać obserwacji lekarzy, którzy mają jakąkolwiek przeszłość kryminalną i uniemożliwić im dostęp do chorych. Należy nałożyć na szpitale obowiązek zgłaszania wszystkich postępowań dyscyplinarnych przeciwko lekarzom i sprawdzanie bazy danych, nim lekarz uzyska prawo do pracy. Trzeba określić surowe kary za niewywiązywanie się z tego obowiązku. A informacje w bazie powinny być dostępne opinii publicznej. Zdaniem sędziego Cashmana kierownictwo szpitali oraz lekarze tak się bali ewentualnego pozwania do sądu, że nie uznali wyraźnych dowodów zbrodni i w ten sposób stali się sprzymierzeńcami mordercy. Przedstawiciele świata medycyny wydawali się ślepi i nie chcieli wziąć pod uwagę ewentualności, że jeden z nich - Michael Swango - może być seryjnym mordercą. - Większość lekarzy, których znam, to dobrzy, prawi ludzie - mówił sędzia Cashman. Sądzi jednak, że niektórzy uważają się za elitę i tak też traktują kolegów. A taka solidarność czasem sprawia, że nie można dojść prawdy. PRZEZ WIELE LAT rodzice Kristin Kinney próbowali pogodzić się z jej stratą i bólem. W wywiadzie, jaki przeprowadzono z nimi przed ostatnim procesem Swango, Sharon Cooper powiedziała, że cokolwiek z nim się stanie: - My już dostaliśmy wyrok dożywocia. Jedyne, czego oczekuję od Michaela, to przyznanie się do winy i gotowość poniesienia konsekwencji. Przede wszystkim chcę mieć pewność, że on nigdy już nie będzie mógł robić takich rzeczy. We wrześniu 2000 roku ona i jej mąż taką pewność otrzymali. Teraz mają nadzieję odzyskać choć w pewnej mierze spokój. koniec, zycze milej lekturki
-
HOWARD MPOFU nowego lekarza polubił od pierwszego wejrzenia. Ten mężczyzna zarządzający szpitalami Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Zimbabwe poznał Swango w listopadzie 1994 roku, gdy odbierał go z lotniska. Niebieskooki blondyn często się uśmiechał. Miał - jak wynikało z życiorysu, który przedstawił - 40 lat, ale wyglądał młodziej. W czasie jazdy do miasta Amerykanin się rozgadał, widać było, że aż się pali do roboty. Mpofu zapytał, dlaczego przyjechał do Zimbabwe, gdzie będzie zarabiał ułamek tego, co mógłby dostawać w Stanach. Jest absolwentem amerykańskiej uczelni, staż odbył w słynnej klinice Ohio. Wszędzie go przyjmą z otwartymi ramionami. - Całe życie marzyłem, by pomagać biednym i upośledzonym - odpowiedział Swango i dodał, że Ameryka ma lekarzy pod dostatkiem, a tu, w Afryce, będzie naprawdę potrzebny. W szpitalu misyjnym w Mnene szybko podbił serca pacjentów i pracowników. Nazywali go doktorem Mike'em. Na 48-godzinnym dyżurze potrafił nie zmrużyć oka. Robił dodatkowe obchody, zaglądał do chorych w nocy i po południu, nawet gdy nie był na dyżurze. Jednak wkrótce pojawiły się znajome sygnały. Niektórzy pacjenci zaczęli prosić, by nie leczył ich doktor Mike. Pewien chory wenerycznie zażądał wypisania ze szpitala i twierdził, że po zastrzyku doktora Swango dostał okropnych boleści. Zmarł wkrótce po powrocie do domu. Potem zmarło dwóch innych pacjentów doktora Swango. Zaniepokojony dyrektor szpitala wszczął dochodzenie. Przerażone z początku pielęgniarki, zaczęły wreszcie mówić. Jedna powiedziała, że według niej doktor Mike jednemu choremu coś wstrzyknął. Zaprowadziła dyrektora do łóżka Keneasa Mzezewy, pacjenta po amputacji stopy. Mzezewa opowiedział, że zastrzyk wykonany przez Swango wywołał u niego paraliż. - O mało nie umarłem - dodał. Dyrektor musiał wziąć pod uwagę możliwość, że w jego szpitalu hula morderca. Zawiadomiono policję, a Swango zawieszono w prawach do wykonywania zawodu, na czas dochodzenia. Trwało ono parę miesięcy, a kontrakt o pracę skończył się 13 października 1995 roku. Swango podjął pracę w innym szpitalu w Zimbabwe. Policja prowadząca śledztwo w sprawie zgonów w Mnene wezwała go na przesłuchanie. Ustalili termin spotkania, a po paru dniach Swango powiedział znajomym, że wybiera się na wycieczkę do parku narodowego niedaleko granicy z Mozambikiem i wróci za dwa tygodnie. W rzeczywistości nie miał zamiaru wracać. Pojawił w Zambii i ponad 2 miesiące pracował w szpitalu, póki nie dotarło tam ostrzeżenie władz Zimbabwe wysłane do ościennych państw. Zambijczycy natychmiast go zwolnili. Wyjechał i pojawił się w Johannesburgu w RPA. Tam firma pośrednictwa pracy dla lekarzy znalazła mu miejsce w szpitalu w Arabii Saudyjskiej. Był tylko jeden szkopuł, wizę saudyjską mógł dostać wyłącznie w konsulacie w USA. Mógłby zrezygnować z tej pracy, szukać czegoś poza medycyną i nie ryzykować wjazdu do Stanów Zjednoczonych. Jednak nie potrafił się obyć bez kontaktu z chorymi w szpitalu. 27 czerwca 1997 roku urzędnik imigracyjny na lotnisku w Chicago wziął do ręki amerykański paszport mężczyzny, który przyleciał z Johannesburga z przesiadką w Londynie. Wstukał do komputera: Michael J. Swango. Na monitorze pojawiła się informacja o nakazie aresztowania i urzędnik poprosił Michaela Swango na zaplecze. Wkrótce lekarza zatrzymano pod zarzutem oszukiwania władz federalnych. Niemal natychmiast przeniesiono go do Nowego Jorku, do więzienia federalnego. Zastępca prokuratora federalnego Cecilia Gardner miała problem. To ona wymyśliła, by uzyskać nakaz aresztowania, stawiając Swango zarzut oszustwa. Teraz sądziła, że ma w areszcie mordercę, ale może mu udowodnić jedynie złożenie fałszywego oświadczenia. A za to można dostać wyrok w zawieszeniu i niekoniecznie iść do więzienia. Gardner musiała dać FBI czas na znalezienie dowodów morderstwa albo rozszerzyć sprawę o oszustwo o dodatkowe zarzuty. Postanowiła działać na obu frontach. Swango miał dostęp do narkotyków, więc rozszerzyła, akt oskarżenia o ich nielegalne używanie i rozprowadzanie. Za każde z tych przestępstw grozi kara do 5 lat więzienia. Gardner w poszukiwaniu dalszych dowodów pojechała też do Afryki. Swango chciał uniknąć procesu, do którego włączono by jego postępki w Afryce, więc zgodził się przyznać do winy i odbyć karę 42 miesięcy więzienia. 12 czerwca 1998 roku wprowadzono go na salę rozpraw, by wysłuchał wyroku. Było tylko kilku widzów. Żadnych przyjaciół ani rodziny. Sędzia Jacob Mishler zapytał podsądnego, czy ma coś do powiedzenia. - Jest mi bardzo, bardzo przykro, Wysoki Sądzie - odparł Swango, po czym milczał do końca. Sędzia ogłosił wyrok. Gdy Swango wyprowadzano z sali, na jego twarzy nie widać było cienia satysfakcji, a musiał ją czuć, bo wprawdzie był skazany, ale uniknął oskarżenia o morderstwo. Przy dobrym sprawowaniu mógł liczyć na zwolnienie już w lipcu 2000 roku. Będzie miał 46 lat, a przed sobą możliwość długiej kariery w zawodzie lekarza. Jeśli organy ścigania miały go utrzymać za kratkami, musiały rozpocząć wyścig z czasem. cdn......
-
DOKTOR Michael Swango 1 czerwca 1993 roku dostał zezwolenie na pracę na Long Island w pobliżu Nowego Jorku. Władze uczelni sprawdziły, że ukończył studia w Illinois i że odbył roczny staż w znanej klinice w Ohio. Swango przyznał, że był karany, ale wytłumaczył, że chodziło o bójkę w barze. Stracił wtedy panowanie nad sobą. Nikomu w szpitalu nie przyszło do głowy, by zweryfikować to w prokuraturze czy w sądzie. Nie sprawdzono też, co robił po wyjściu z wię- zienia. Przedstawił referencje od trzech osób. Uniwersytet Nowojorski wysłał pisma do tych klinik uniwersyteckich, w których Swango pracował. W żadnej z odpowiedzi nie znalazła się wzmianka o podejrzeniach czy złej opinii. Uniwersytet Nowojorski nie miał też pojęcia, że w Ohio i Illinois odebrano mu licencję. Swango zatrudniono w szpitalu urzędu do spraw kombatantów na Long Island. Wprowadził się do hotelu pracowniczego i 1 lipca rozpoczął pracę. Dwa tygodnie później w Wirginii o 9 rano Sharon Cooper była jeszcze w sypialni, gdy zadzwonił telefon. Po chwili do pokoju wszedł Al. - Wstawaj. Coś się stało z Kristin. Wiedział tylko tyle, że wzywają ich na komisariat. Tam wprowadzono ich do pokoju na piętrze. - Państwa córkę znaleziono martwą - poinformował ich policjant - Rana postrzałowa w piersi. - Gdzie ona jest? - spytała Sharon, łzy napłynęły jej do oczu. - Chcę ją zobaczyć. - Nie można, trwa sekcja - wyjaśnił policjant. Sharon stała bez ruchu. Wydawało się jej, że czas się zatrzymał. Policjant powiedział, że ma zdjęcie. Al chciał zidentyfikować Kristin. - Nie! Ja! - krzyknęła Sharon. Funkcjonariusz położył przed nią fotografię. Głowa Kristin bezwładnie opierała się o drzewo. Sharon widziała, jej córka nie żyje. Kristin zostawiła kilka listów. Ten znaleziony na miejscu śmierci bez wątpienia powstawał, gdy zwiększało się działanie środków oszałamiających, bo przy końcu pismo było nieczytelne. Pisała: Jestem, jestem w końcu szczęśliwa. Największą radością mojego życia była praca. Drugi list znaleziono w jej aucie, był zaadresowany do Cooperów. Kocham Was oboje bardzo. Po prostu nie chcę już tu dłużej być. Po pogrzebie Al i Sharon próbowali jakoś sobie wytłumaczyć samobójstwo córki. Po jakimś czasie Sharon dostała list od Swango. Wiele o Was myślę, wiem, że Kristin chciałaby, abyśmy pozostali w kontakcie - pisał. Sharon nie chciała "pozostawać w kontakcie". Zwróciła uwagę na adres nadawcy - Nowy Jork, Long Island. Nie mogła pozbyć się uczucia, że to on był odpowiedzialny - bezpośrednio lub pośrednio - za samobójstwo córki. Bała się, że jeśli czegoś nie zrobi, to Swango może skrzywdzić więcej osób. Może zginąć inna wrażliwa dziewczyna, taka jak Kristin. W końcu napisała do koleżanki córki w Dakocie Południowej. Niepokoi mnie, kim naprawdę jest Michael. Teraz dostał etat w Nowym Jorku - pisała i dołączyła nowy adres Swango. Koleżanka doceniła powagę sytuacji i zwróciła się od razu do doktora Anthony'ego Salema, a on z kolei do doktora Roberta Talleya, który znał dziekana wydziału medycyny uniwersytetu w Nowym Jorku. Zadzwonił do niego z ostrzeżeniem, żeby nie przyjmował Swango do pracy. Mrożące krew w żyłach wiadomości sprawiły, że Swango został zawieszony w prawach wykonywania zawodu. Dziekan wysłał list z ostrzeżeniem do wszystkich wydziałów medycyny w kraju. Zwracam na niego Państwa uwagę, bo uważam, że będzie gdzieś próbował dostać pracę lekarza - pisał. Jeszcze tydzień po tym Swango widywano na uniwersytecie i w okolicy. Czas mijał na przepychankach, kto ma prowadzić dochodzenie. W końcu sprawę wziął w swoje ręce departament sprawiedliwości i agenci FBI - ale lekarz zniknął. Dopiero 27 października 1994 roku - rok po zwolnieniu go z uniwersytetu - wydano nakaz aresztowania. Swango trafił na listę poszukiwanych, lecz FBI nie miało pojęcia, gdzie go szukać. Zginął nam - wyznał Cooperom pewien agent. cdn.......
-
Sioux FALLS na oddziale intensywnej opieki medycznej Kristin wszystkich szybko poznała. Była lubiana. Swango też. Pracował na tym samym piętrze. Lepiej znał się na postępowaniu w nagłych wypadkach niż większość młodych lekarzy. Wszystko szło tak dobrze, że w październiku 1992 roku złożył wniosek o przyjęcie do AMA. Tym samym ujawnił, że znów praktykuje jako lekarz. Jak na człowieka starającego się ukryć przeszłość, krok był ryzykowny. W AMA jego sprawą zajęła się Nancy Watson, która zachowała się inaczej niż władze kliniki w Dakocie Południowej. Napisała do sądu w Quincy z prośbą o kopię wyroku. Jakież było jej zdziwienie, gdy z Quincy zadzwonił do niej sędzia Dennis Cashman, oburzony wiadomością, że skazany lekarz znów pracuje. - Czy pani wie, z kim marny do czynienia? - zapytał. - Właściwie nie bardzo - odparła. Cashman opowiedział jej o zatruciach na pogotowiu w Quincy i podejrzanych zgonach w Ohio. Wstrząśnięta Nancy Watson napisała do Swango, że ponieważ dwa stany cofnęły mu prawo wykonywania zawodu, jego wniosek został skierowany do rozpatrzenia przez radę etyki i prawa. Rozmawiała też z kilkoma osobami w AMA. Jedna z nich znała dziekana wydziału medycyny Uniwersytetu Stanowego Dakoty Południowej doktora Roberta Talleya. 25 listopada 1992 szef kadr Anthony Salem został telefonicznie zawiadomiony przez Talleya, że Swango miał w przeszłości "problemy". - Wiem - rzekł doktor Salem. - Coś w Illinois. - Nie - odparł Talley. - W Ohio, podejrzane zgony. Salem był wstrząśnięty. Zapewnił Talleya, że sam będzie nadzorował pracę Swango przez najbliższe 3 dni. Nazajutrz wypadało Święto Dziękczynienia. Już dzień później sprawa wyszła poza szpitalne mury. W telewizyjnym programie Sądowe akta poruszono sprawę, ilustrując ją fragmentem starego filmu - wywiadu ze Swango przeprowadzonego, gdy był w więzieniu. Wieczorem do Salema zadzwoniło dwóch kolegów, przerażonych tym, co zobaczyli w telewizji. Rano szef kadr zadzwonił do Swango i zabronił mu przychodzić do szpitala. Cofnął mu zezwolenie na wstęp do szpitalnej apteki i zawiesił w prawach pracownika. Zawiadomił władze kliniki. Zaczęto sprawdzać karty chorych pacjentów Swango. Kristin zapewniała rodziców, że u niej wszystko w porządku, ale koledzy martwili się o nią. Zamknęła się w sobie, była przygnębiona. Dopiero po jakimś czasie przyznała komuś z przyjaciół, że zastanawia się, czy to możliwe, żeby Michael Swango naprawdę był winny. 13 stycznia ciężko zachorowała. Miała silne mdłości, bóle głowy, w domu zemdlała. I znowu - klasyczne objawy zatrucia arszenikiem, ale Kristin nigdy nie powiedziała, że podejrzewa, że ktoś chce ją otruć. Ostatni weekend lutego spędzała sama, bo Swango wyjechał na parę dni. W piątek wieczorem ogarnął ją taki lęk - jak zanotowała w dzienniku, który zaczęła pisać - że wzięła coś na uspokojenie. W sobotę zadzwoniła do pracy i powiedziała, że nie przyjdzie, bo się źle czuje. Wieczorem wypiła kilka dżinów z tonikiem, żeby się rozluźnić. Więcej nie pamiętała. Późną nocą policja zatrzymała młoda kobietę, spacerująca po ulicy nago, choć termometry wskazywały minus 16 stopni C. To była Kristin Kinney. Odwieziono ją do szpitala psychiatrycznego. Lekarze przypuszczali, że to zatrucie nikotyną. W dużej dawce wywołuje paraliż, śpiączkę i śmierć. Do objawów zatrucia należą dezorientacja, osłabienie i przygnębienie. Wszystkie wystąpiły u Kristin. Diagnoza wydawała się dziwna, bo Kristin prawie nie paliła. Nikt nie wiedział, że wśród trucizn znalezionych w mieszkaniu Swango w Quincy była też nikotyna. 21 marca Al Coopoer miał zawał. Został przyjęty do szpitala. Czekała go operacja wszczepienia by-passów. To zmobilizowało Kristin. Pojechała do Wirginii opiekować się ojczymem. Matka była przerażona wyglądem córki - chuda, wycieńczona, skarżyła się na bóle głowy i mdłości. Czas mijał. Kristin spędzała z Alem całe godziny, podnosiła go na duchu. Mówiła mu, jak bardzo go kocha. Wydawało się, że odzyskuje formę i humor. Gdy pod koniec marca Kristin wróciła do Dakoty Południowej, była zdecydowana na rozstanie. Złożyła wymówienie w szpitalu i zawiadomiła znajomych, że wraca do Wirginii. Cooperowie byli szczęśliwi. Kristin wynajęła mieszkanie i wróciła do dawnej pracy. Wiele czasu spędzała teraz z rodzicami, nie narzekała już na bóle głowy. 22 kwietnia w Wirginii niespodzianie pojawił się Swango i wprowadził do Kristin. Młodzi odwiedzili Cooperów następnego dnia. Przyjęła ich tylko Sharon, Al gdzieś wyszedł. - Chyba przytyłeś parę kilo - powiedziała w pewnej chwili. Wpadł w szał, wrzeszczał i tupał. - Jak możesz mówić o mnie takie rzeczy! - ryczał. Oszołomiona Sharon zamilkła. - Co mu się stało? - spytała córkę, gdy Michael wyszedł. Kristin miała przerażoną minę. - Nic nie mów - powiedziała. Po tym incydencie rzadko odzywała się do rodziców. Swango nie wrócił do Wirginii na stałe. Chciał znów pracować jako lekarz, ale tam, gdzie go nie znają. Już po kilku dniach był na uniwersytecie w Nowym Jorku na kolejnej rozmowie kwalifikacyjnej. cdn.....
-
SWANGO stracił licencję na wykonywanie zawodu lekarza w stanach Ohio i Illinois. Po wyjściu z więzienia, chcąc rozpocząć nowe życie, wyprowadził się do stanu Wirginia. Latem 1991 roku w szpitalu Riverside zapisał się na kurs dla zaawansowanych w udzielaniu pomocy w nagłych wypadkach. Pewnego razu wjeżdżając na szpitalny parking swoim pick-upem, zobaczył atrakcyjną dziewczynę wysiadającą z auta obok. Przedstawił się. Ona nazywała się Kristin Kinney. Ta 25-letnia pielęgniarka z oddziału intensywnej opieki medycznej szpitala Riverside była wprawdzie zaręczona, ale jej związek przechodził kryzys. Nie była pewna, czy chce wyjść za lekarza. Praca zajmuje za dużo miejsca w ich życiu. Pewnego dnia wieczorem za dzwoniła do matki i ojczyma, Sharon i Ala Cooperów. Wyznała, że poznała kogoś, kto obiecał, że "będzie miał dla mnie więcej czasu". Zaprzyjaźniona pielęgniarka z tego samego szpitala radziła Kristin trzymać się z daleka od Swango. Mówiła, że starał się o pracę w szpitalu, ale został odrzucony, "bo ma w życiorysie jakiegoś haka". Kristin puściła to mimo uszu. Swango dzwonił co wieczór, zasypywał ją dowodami uczucia i błagał, by zerwała zaręczyny. - Muszę podjąć ważną decyzję - oznajmiła rodzicom. Zwierzyła się ojczymowi, że bardzo jej zależy na Swango. Mówiła, jaki jest wspaniały i że ma dobrą pracę - jest farmaceutą. Cooperowie trochę się martwili. Kristin, choć śliczna, nie miała szczęścia do mężczyzn, już raz się rozwiodła. Teraz zerwała z narzeczonym. Wkrótce zadzwoniła do rodziny z rewelacją. - Wiecie co? Stało się to, czego nie chciałam: Michael jest lekarzem. Matka była zdumiona: - Więc cię okłamał? - Nie chciał mnie spłoszyć - wyjaśniła Kristin. - No i co zrobisz? - Chyba za późno, żeby coś zmieniać, prawda? Tymczasem Swango miał już rozległe plany wobec swej nowej dziewczyny. Chciał ją wywieźć daleko od rodziny. We wrześniu 1991 roku doktor Anthony Salem, szef kadr kliniki stanowej Dakoty Południowej, przeglądał podania lekarzy o pracę. Jedno z nich zwróciło jego uwagę: Jestem w dość niezwykłej sytuacji. Moja kariera zawodowa została nagle przerwana w 1985 roku, z powodu osobistej tragedii. W wyniku okoliczności nie mających związku z moją pracą, byłem karany w stanie Illinois - pisał kandydat. Wyjaśniał, że w 1989 roku wyrok w zasadzie unieważniono. Pod podaniem widniał podpis: Michael Swango. Zaintrygowany doktor Salem przeczytał załączniki. Wrażenie zrobiła na nim informacja, że kandydat odbył staż w klinice stanowej Ohio. Jego klinika nie miała ogólnokrajowej renomy, więc przyciągnięcie dobrych lekarzy nie było łatwe. Tak więc podanie Michaela Swango było bardzo interesujące. Gdyby nie ten wyrok. 18 września doktor Salem skontaktował się z trzema instytucjami: wydziałem kontroli zawodowej stanu Illinois, Radą Lekarską stanu Ohio oraz z Amerykańskim Stowarzyszeniem Lekarzy (AMA). Z Illinois dostał informację, że Swango odebrano licencję z powodów dyscyplinarnych. Z Ohio - to samo. Żadna z instytucji wydających licencje nie podawała szczegółów, stwierdzała tylko, że był skazany za przestępstwo. AMA było jeszcze mniej konkretne. Stwierdziło, że Swango był obiektem jakiegoś postępowania dwóch instytucji wydających licencje. To zgadzało się z tym, co napisał Swango. 3 października pięciu lekarzy, w tym doktor Salem, przeprowadziło z Michaelem Swango rozmowę kwalifikacyjną Pytali o doświadczenie zawodowe i znajomość medycyny ogólnej. Nikt nie zapytał, za co był niegdyś skazany. Wydawał się taki uczciwy i szczery. W Dakocie Południowej nikomu nie przyszło do głowy, by zasięgnąć języka na policji lub w prokuraturze stanu Illinois. Nikt nie sprawdził, czy Krajowa Baza Danych o Lekarzach nie ma czegoś o doktorze Swango. W marcu 1992 roku został zatrudniony na oddziale chorób wewnętrznych kliniki stanowej Dakoty Południowej. Teraz, gdy miał zapewnioną przyszłość i zaręczył się z Kristin. Państwo Cooperowie poznali go w tym samym miesiącu podczas uroczystej kolacji. Narzeczony był wytworny i czarujący. Sharon musiała przyznać, że traktuje jej córkę jak królową. Al pytał Swango o jego przeszłość. Ten mówił o nagrodach i wyróżnieniach, o dyplomie lekarza, o stażu w znanej klinice w Ohio. Al zauważył lukę miedzy 1984 a 1987 rokiem. Spytał o nią. - Kiedyś o tym opowiem. Po kolacji Kristin spytała rodziców, co sądzą o Mike'u. Jasne było, że zależy jej na ich aprobacie. - Jeśli ta 3-letnia luka w życiorysie da się wyjaśnić - powiedział Al - to postawiłaś na właściwego konia. W noc poprzedzającą wyjazd młodych do Dakoty Południowej Sharon Cooper miała napad lęku. - Nie chcę, żebyś wyjeżdżała - prosiła córkę. Była bliska płaczu na myśl o wyjeździe dziecka z mężczyzną, którego prawie nie zna. Kristin bagatelizowała niepokoje matki. Po wyjeździe córki Sharon przepłakała cały dzień. cdn......
-
MICHAEL SWANGO, już oficjalnie oskarżony o podanie trucizny, wyszedł z aresztu za kaucją 5 tysięcy dolarów. Szybko złożył podanie o pracę w Krajowej Służbie Nagłych Przypadków, która wynajmuje szpitalom lekarzy na umowy-zlecenie. Wiceprezes był pod wrażeniem referencji młodego lekarza i jego zapału do pracy. Swango nie wspomniał o oskarżeniu i czekającym go procesie. Tymczasem policja stanu Illinois skontaktowała się z Uniwersytetem Stanu Ohio i poinformowała uczelnię o zarzutach. Uniwersytet mimo to wydał Krajowej Służbie Nagłych Przypadków zaświadczenie, że Swango ukończył staż lekarski. Michael Swango znowu z łatwością dostał pracę, tym razem w szpitalu Fishera-Titusa na północy Ohio. Nie zagrzał tu jednak długo miejsca. Ktoś z Rady Lekarskiej stanu opowiedział o nim dziennikarzowi i 31 stycznia 1985 roku w Cleveland Plain Dealer ukazał się artykuł o Swango. Tytuł na pierwszej stronie gazety krzyczał: Lekarz podejrzewany o zadawanie mierci! Artykuł zaczynał się informacją, że lekarz z Illinois oskarżony o próbę otrucia sześciu sanitariuszy w Quincy jest też podejrzany o związek z kilkoma zgonami pacjentów w klinice stanowej Ohio. Władze kliniki wpadły w panikę. Ktoś z dyrekcji wykupił ze szpitalnego kiosku wszystkie egzemplarze gazety, żeby chorzy nie zobaczyli artykułu. Tekst zaalarmował też szpital Fishera-Titusa, gdzie Swango właśnie skończył dyżur. Zawieszono go w prawach pracownika. Proces Michaela Swango przed sądem w Quincy - zarzucono mu siedmiokrotne ciężkie uszkodzenie ciała - rozpoczął się 12 kwietnia 1985 roku. Oskarżony zrzekł się prawa do ławy przysięgłych. Wysokość wyroku zależała więc od wyznaczonego do prowadzenia tej sprawy sędziego Dennisa K. Cashmana. Rozprawę zaczął zastępca prokuratora stanowego. Zwracał uwagę, że oskarżonego urzekały rany i śmierć oraz cierpienie niczego niepodejrzewających ofiar. Adwokat z kolei podkreślał, że z zatrutą herbatą Swango łączą tylko poszlaki, bo nikt go nie widział w szpitalu w dniu, w którym ją zatruto. Głównymi świadkami oskarżenia byli sanitariusze z Quincy. Następnie we własnej obronie zeznawał Swango. Schludnie ubrany, pod krawatem, opisał swą obiecująco rozwijającą się karierę w zawodzie lekarza. Zaprzeczył, by próbował kogoś otruć. Wyjaśniał, że preparat owadobójczy kupił, by wytępić w mieszkaniu jakieś nietypowe "czerwonawe mrówki". Powołany na rzeczoznawcę specjalista od dezynsekcji, który sprawdził mieszkanie Swango, oświadczył, że znalazł tam gatunek mrówek żyjący wyłącznie w stanach południowych, zwłaszcza na Florydzie. Mrówki te nie bytują w pomieszczeniach, chyba że ktoś je tam celowo przyniesie. Swango na Florydzie spędził Boże Narodzenie. Prokuratura i obrona zakończyły swoje wystąpienia 2 maja. Sędzia Cashman odroczył rozprawę do następnego dnia, by mieć czas do namysłu. Swango zamknął oczy, kiedy przyszło do odczytaniua wyroku. Został uznany winnym sześciokrotnego poważnego uszkodzenia ciała i skazany na 5 lat więzienia - to maksymalny wymiar za tego typu przestępstwo. - Niczym nie można wyjaśnić, dlaczego robił pan coś takiego kolegom - powiedział sędzia. - Mam wszelkie powody przypuszczać, że może się pan dopuścić podobnych czynów wobec innych osób. Jestem przekonany, że jest pan do tego zdolny. Prawo ma chronić ludzi. A moim zadaniem jest dopilnować, by tę ochronę otrzymali. Ochrona trwała 2 lata. Swango zaliczono na poczet kary czas spędzony w areszcie, a potem skrócono karę ze względu na dobre sprawowanie. Zwolniono go warunkowo w sierpniu 1987 roku. Przez następny rok pozostawał pod nadzorem sądu. cdn.....
-
MŁODY LEKARZ W lipcu wrócił do rodzinnego Quincy. Chciał wystąpić o licencję także tutaj i na parę miesięcy wrócił do pracy w pogotowiu. Teraz znacznie chętniej niż niegdyś odkrywał przed kolegami sanitariuszami swoją fascynację brutalnością i nagłą śmiercią. A oni nadal uważali go za dobrego fachowca. Imponował im dyplom lekarza i doświadczenie z dużej kliniki. Potem zaczęły się niepokojące przypadki. 14 września Swango przyniósł pączki i czterech kolegów się pochorowało. Jednym z nich był lubiany, towarzyski i wesoły Brent Unmisig. Następnego dnia wieczorem czuł się na tyle dobrze, że dyżurował na szkolnym meczu piłkarskim (karetka zawsze wtedy tam bywa). Towarzyszył mu Michael Swango. Nie działo się nic, co wymagałoby ich interwencji. Tuż przed końcem pierwszej połowy meczu Swango zaproponował, że przyniesie colę. Wrócił z papierowym kubkiem dla Brenta Unmisiga. Ten wypił trochę, mniej więcej połowę. Wkrótce chwyciły go torsje. Wybiegł z karetki. Silne mdłości i skurcze żołądka powtórzyły się pod koniec meczu. Unmisig musiał pojechać do domu i zostać trzy dni w łóżku. 12 dni później zachorował inny sanitariusz Greg Myers. Zdarzyło się to zaraz po tym, jak wypił szklankę seven-up, którą dostał od Swango. Identyczne przypadki - Swango dawał obu napój, a zaraz potem dostawali torsji. Jednak kiedy Myers wspomniał o swoich podejrzeniach szefowi, ten uznał je za niedorzeczne. Jakieś dwa tygodnie później Swango i Unmising wyjechali do chorego. Swango nie wiedział, że wezwanie jest sfingowane, bo koledzy chcą mieć czas na przeszukanie jego rzeczy. Dwaj sanitariusze otworzyli jego torbę. Znaleźli opakowania terro, trucizny na mrówki. Jedno było puste, w drugim była pełna butelka. Najważniejszym aktywnym składnikiem terro jest arszenik rozpuszczony w słodkim syropie. Gdy sanitariusze opowiedzieli o swoim odkryciu Krzystofczykowi, który był jednym z zatrutych pączkami, ten zajrzał do podręcznika. Objawy zatrucia arszenikiem - gwałtowne wymioty, bolesne skurcze żołądka i silne bóle głowy - dokładnie odpowiadały temu, co przeżyli. Poważnie zaniepokojeni sanitariusze już po paru dniach mieli następny powód, by bać się Swango. Greg Myers przyrządził dzbanek mrożonej herbaty bez cukru. Nalał sobie i koledze, ale zdążyli wypić tylko po łyku, bo dostali wezwanie. Odstawili więc szklanki i pojechali. Potem widziano, jak Michael Swango wyjeżdża ze szpitalnego parkingu. Zatrzymał się przed ruchliwym skrzyżowaniem. Do tego samego skrzyżowania podjeżdżał właśnie karetką Myers z partnerem, bo już wracali. Swango wrzucił wsteczny bieg i z dużą szybkością ruszył tyłem, skręcił w najbliższą przecznicę. Koledzy w karetce tego nie widzieli, ale zauważył to sanitariusz z innego samochodu. Wrócił natychmiast do szpitala. Opowiedział Myersowi i jego partnerowi o dziwnym zachowaniu Swango. Tamci właśnie sięgnęli po herbatę. - Cholera, ktoś posłodził! - zawołał Myers. Zaniósł resztę herbaty do pracowni chemicznej w pobliskim koledżu, a potem do koronera, który przekazał ją do profesjonalnego laboratorium. Wykryto arszenik. Sanitariusze uznali, że wprawdzie Swango robi wrażenie bardzo sympatycznego, ale jest psychicznie pokręcony i zdolny do morderstwa. Zorganizowano spotkanie z dyrektorem wydziału zdrowia okręgu, który natychmiast zawiadomił policję. Oskarżony o uszkodzenie ciała (tak w stanie Illinois kwalifikowane jest podanie trucizny bez spowodowania śmierci) Swango stwierdził, że nie udzieli żadnych wyjaśnień bez adwokata. Zgodził się jednak na przeszukanie mieszkania. Policjanci byli bardzo zdziwieni tym, co znaleźli. Na stole i na półkach mieściło się całe laboratorium toksykologiczne, pełne flaszek, fiolek i igieł. Zabezpieczono to jako ewentualny materiał dowodowy. W trakcie dochodzenia sprawdzono też kartę Swango w bibliotece. Ostatnio wypożyczał książkę z dziedziny literatury faktu opisującą jak w 1975 roku lekarz otruł żonę zastrzykiem meperydyny. Według opisu na obwolucie ta książka to fascynujące studium psychologiczne lekarza-mordercy. cdn......
-
SWANGO NIE SKOŃCZYŁ medycyny w terminie. Gdy nie zaliczył praktyk na oddziale ginekologiczno-położniczym, pojawiły się zastrzeżenia co do jego charakteru i przydatności do zawodu. Musiał powtarzać semestr ciężkich zajęć. Tym razem udało się, wszystko pozaliczał. Dziekan Richard Moy do akt absolwenta dołączył opinię, w której zwracał uwagę, że Swango powtarzał rok i że są zastrzeżenia do jego postępowania. Nie podawał jednak szczegółów; uczelnia wolała uniknąć ewentualnych komplikacji prawnych. Sądził, że szpital, który będzie chciał przyjąć Swango na staż, najpierw poprosi o wyjaśnienie, o co w tej opinii naprawdę chodzi. Mylił się. W marcu 1983 roku doktor William Hunt, ordynator neurochirurgii w klinice stanowej Ohio, zaproponował Swango etat, pod warunkiem zaliczenia stażu na chirurgii ogólnej. 1 lipca Michael Swango zaczął staż na oddziale chirurgii w klinice mającej jeden z najlepszych w kraju program dla stażystów. Słabe strony nowo przybyłego szybko się ujawniły. Lekarz, który od połowy października do połowy listopada nadzorował pracę Swango na transplantologii, powiedział ordynatorowi, że zamierza oblać stażystę, bo jego zdaniem nie nadaje się do zawodu. Zwrócił uwagę na szorstkie i bezduszne traktowanie pacjentów oraz pobieżne wykonywanie badań. Gdy Swango przyjmowano na staż, nikt z kliniki nie skontaktował się z uczelnią. Jednak teraz ordynator Hunt był zaniepokojony sprawozdaniem opiekuna stażu i uwagami innych lekarzy. Chwycił za słuchawkę. - Kogo nam tu przysłaliście? - spytał zastępcę dziekana. Ten odparł, że Hunt powinien w opinii dziekana Moya doczytać się ostrzeżenia. - Nie czytuję opinii dziekanów - odparował Hunt. Gdy przejrzał akta stażysty, zadzwonił znowu. Doczytał się. - Macie rację - przyznał. Hunt wezwał Swango i uprzedził, że jeden z opiekunów chce go oblać, a to może oznaczać niezaliczenie całego stażu. Młody człowiek najwidoczniej zachował się na tyle rozsądnie, że Hunt poradził mu, jak z tego wybrnąć. W STYCZNIU 1984 ROKU Swango został zatrudniony na oddziale neurologii szpitala podległego klinice stanowej Ohio. Po paru tygodniach na IX piętrze, gdzie pracował, wzrosła nagle liczba zgonów z niewyjaśnionych przyczyn - zdarzyło się ich 7. Pewnego dnia Swango brał udział w wieczornym obchodzie. Lekarze weszli do sali Reny Cooper, 69-letniej wdowy po operacji kręgosłupa. Sąsiednie łóżko zajmowała 59-letnia Iwonia Utz. Panie zdążyły się zaprzyjaźnić. Cooper leżała spokojnie na boku, do jej lewej ręki podłączona była kroplówka z antybiotykiem. Lekarze nie zauważyli nic specjalnego. Poszli dalej. Mniej więcej po godzinie do sali zajrzała uczennica szkoły pielęgniarskiej Karolyn Tyrrell Beery, która co godzina sprawdzała stan pacjentów. Zaskoczyła ją obecność Swango. Stał przy łóżku pani Cooper. Wyglądało na to, że strzykawką dodaje coś do kroplówki. Beery uznała, że usuwa powietrze z przewodu i wyszła. Po chwili usłyszała wołanie pani Utz: - Co pani jest, pani Cooper? Rozległ się gwałtowny klekot balustrady łóżka, krzyki. Karolyn wpadła do sali. Iwonia Utz krzyczała: - Coś się stało pani Cooper! Wdowa siniała i nie oddychała. Karolyn natychmiast wezwała pomoc. Nadbiegła pielęgniarka. Wszczęła alarm. Pojawiły się inne siostry i dwaj lekarze. Starszy spytał Karolyn, co się dzieje. - Przed chwilą był tu doktor Swango - powiedziała. Nie bardzo jej wierzył, bo obchody lekarskie odbyły się wcześniej. Zapytał, jakie leki przyjmowała pacjentka. Pielęgniarka wyjaśniła, Karolyn zaś wtrąciła, że widziała, jak doktor Swango dodawał coś do kroplówki. Obaj lekarze przyjęli to sceptycznie. Karolyn uznała, że nie wierzą jej, bo jest tylko praktykandcą. Tymczasem Iwonia Utz nie mogła się uspokoić. - Jakiś lekarz, blondyn, zrobił coś pani Cooper, a potem uciekł! - krzyczała, szlochając. Opowiadała, że wszedł do pokoju ze strzykawką i z "takim czymś żółtym, czym się owija rękę przy pobieraniu krwi". Rena Cooper straciła przytomność, ale żyła - tętno miała prawidłowe. By ułatwić oddychanie, lekarze wsunęli jej do krtani rurkę intubacyjną. Kobieta odzyskała przytomność, po kwadransie mogła oddychać sama, a paraliż zelżał. Kiedy już mogła mówić, powiedziała, że jakiś blondyn wstrzyknął coś do jej kroplówki i zaraz potem zapadła w "ciemność". Przerażona, że nie może mówić zaczęła trząść barierką łóżka, by zwrócić na siebie uwagę. Lekarz opisał Swango: taki wysoki, z jasnymi włosami? Czy to mógł być ten, który wstrzykiwał coś do kroplówki? - Tak, to on - odparła chora. Lekarz poinformował Swango o oskarżeniu. Ten stwierdził, że po obchodzie nie był w sali pani Cooper. Następnego wieczoru incydent omawiano na specjalnie zwołanym zebraniu. Była na nim przełożona pielęgniarek Jan Dickson, doktor Hunt, dwóch innych lekarzy oraz radca prawny uniwersytetu. Siostra Dickson przedtem rozmawiała z koleżankami. Jedna z pielęgniarek zauważyła, że w ostatnich tygodniach na IX piętrze zdumiewająco wzrosła liczba nagłych zasłabnięć i zgonów. Wszystkie wydarzyły się podczas dyżurów doktora Swango. Dla siostry Dickson było jasne, że dzieje się coś złego. Opisała zebranym przypadek pani Cooper oraz inne, które skończyły się nagłym zgonem. Następnie z narastającą konsternacją słuchała, jak lekarze umniejszają znaczenie ujawnionych przez nią informacji. Doktor Hunt nie wziął pod uwagę świadectwa Iwonii Utz jako osoby z guzem mózgu. Na zebraniu uznano, że pani Cooper mogła się dusić pod wpływem jakiejś trucizny, ale stwierdzono też, że przyczyny mogą być inne. Ktoś z uczelni zgodził się z Jan Dickson, że należy zawiadomić policję. Jednak radca prawny był innego zdania. Podkreślił, że nie ma dowodu popełnienia przestępstwa. Zaproponował, by najpierw jakiś lekarz przeprowadził dyskretne wewnętrzne dochodzenie. Powierzono je profesorowi Josephowi Goodmanowi z oddziału neurochirurgii. W najbliższą sobotę zebrali się, by wysłuchać, co ustalił. Przełożona pielęgniarek Jan Dickson była zdumiona. Profesor Goodman bagatelizował podejrzżenia nawet bardziej niż na poprzednim spotkaniu. Wprawdzie przyznał, że siedem zgonów w ciągu ponad dwóch tygodni to więcej niż normalnie, ale każdy z nich da się wyjaśnić z medycznego punktu widzenia. Jedyny przypadek, który zaniepokoił profesora Goodmana, to młoda sportsmenka Cynthia McGee, która zmarła wkrótce po tym, jak zaopiekował się nią Michael Swango. Goodman stwierdził, że przyczyną śmierci, jak go poinformowano, był zator płucny. Jednak w dokumentacji sekcji widniało zatrzymanie oddechu i akcji serca w wyniku zapalenia płuc. Nie było żadnej wzmianki o zatorze. - Jedyne, co mamy, to zwariowana pacjentka, której zdarzyło się coś niezwykłego i praktykantka, która coś widziała. Czy to można uznać za dowody? - podsumował ordynator. Na trzecim zebraniu Swango dostał zgodę na kontynuowanie pracy. Postanowiono też nie zawiadamiać policji ani o ostatnim wypadku, ani o wzroście liczby zgonów. Choć szpital oficjalnie oczyścił młodego lekarza z zarzutów, to stracił do niego zaufanie. W marcu 1984 roku doktor Hunt wystosował do Swango pismo. Poinformował w nim, że nie wyraża zgody na przyznanie mu etatu. Mógł jednak dokończyć staż; klinika obawiała się pozwania do sądu z powodu zerwania umowy. Później Swango wystąpił do Rady Lekarskiej stanu Ohio o wydanie licencji na wykonywanie zawodu. Rekomendację dało mu trzech lekarzy z wydziału medycyny (jeden z pewnymi zastrzeżeniami). cdn......
-
POD WIELOMA względami Michael Swango był idealnym synem. W szkole w Quincy miał doskonałe oceny, udzielał się społecznie. Należał do samorządu uczniowskiego, zajmował się kroniką i gazetką szkolną. Grał na fortepianie, a w szkolnej orkiestrze był pierwszym klarnecistą. Członkowie rodziny mówią, że jego matka Muriel świata poza nim nie widziała. To ona postanowiła, że Michael pójdzie do prywatnej szkoły katolickiej w Quincy, choć jego dwaj bracia uczyli się w szkołach publicznych. Ojciec - pułkownik, weteran z Wietnamu - pochwalał surowe zasady wychowania panujące w szkole Michaela. Krewnych niepokoiło, że matka tak faworyzuje jednego syna. Ona tłumaczyła, że jest wybitnie zdolny i należy mu się specjalne traktowanie. Nie była wylewna dla dzieci, ale całą miłość, jaką potrafiła z siebie wykrzesać, przelała na Michaela. W domu całą uwagę skupiała na średnim synu. Często rozmawiali o kryminałach, które oboje uwielbiali. Michael już w szóstej klasie czytał czasopisma specjalizujące się w opisywaniu prawdziwych przestępstw. Niektóre artykuły wycinał; matka pomagała mu wklejać je do specjalnego zeszytu. Szkołę ukończył w 1972 roku jako prymus i otrzymał stypendium w szkole muzycznej. Uczył się świetnie, ale po drugim roku zrezygnował i zaciągnął się do piechoty morskiej. Po 4 latach z honorami przeniesiono go do rezerwy. Wrócił do domu i oznajmił, że chce być lekarzem. W 1979 roku ukończył z pierwszą lokatą koledż w Quincy i zaczął studia medyczne w Illinois. Był pracowity i obowiązkowy, lecz szybko zasłynął wśród kolegów z dziwactw. Na pierwszym roku każdy student dostawał jakiś fragment zwłok do analizy i miał przedstawić rezultaty swej pracy. Swango otrzymał pas krzyżowo-biodrowy. W prosektorium zawsze pracowali jacyś studenci, ale Michaela nikt tam nie widział. Niektórzy zastanawiali się więc, jak da sobie radę z zaliczeniem. Kiedy nadszedł dzień kolokwium koledzy oniemieli, gdy zobaczyli co przygotował. Pas krzyżowo-biodrowy przekształcił w dziką plątaninę mięśni i kości. Jakby pracował piłą, a i nie skalpelem. Swango też zdał sobie sprawę, że preparat nie nadaje się do prezentacji. Omawiając temat, pokazywał więc ilustracje z atlasu anatomicznego. Wiele osób dziwiło się później, że Michael Swango postanowił specjalizować się w neurochirurgii, która wymaga precyzji przy operacjach mózgu czy innej części układu nerwowego. Koledzy z roku uważali, że nie nadaje się na lekarza, co dopiero na neurochirurga. On zaś nie wdawał się w rozmowy na temat wyboru specjalizacji, podobnie jak milczał na temat pobudek, które skłoniły go do zajęcia się medycyną. Na drugim roku studiów wykazał szczególne zainteresowanie patologią obejmującą także toksykologię, czyli naukę o truciznach i ich działaniu. Zaczął też pracować jako sanitariusz w pogotowiu. Tylko jego wyraźna fascynacja gwałtowną śmiercią może wyjaśniać to, że chciał pracować za grosze na 24-godzinnych dyżurach. Niektórzy koledzy uważali, że Michael ma zaskakująco nonszalanckie podejście nie tylko do studiów, ale też do pacjentów. Na pierwszych praktykach w klinice studenci zbierają wywiady od chorych oraz wykonują podstawowe badanie lekarskie. Zajmuje to od pół do półtorej godziny. On z niektórymi pacjentami spędzał zaledwie 5 minut. Na trzecim roku jego kolega James Rosenthal zauważył, że Michael niezwykle interesuje się najciężej chorymi. W klinice na dużej tablicy widniało nazwisko każdego pacjenta oraz uwagi na temat jego leczenia. Gdy pewna sympatyczna pani znajdująca się pod opieką Michaela Swango nagle umarła, on nabazgrał na jej nazwisku wielkimi literami "zmarła". Rosenthal zgadnął go, co mu strzeliło do głowy. - Nie jest ci przykro, że umarła? Swango obrzucił go beznamiętnym spojrzeniem. - Nie. Taka jest kolej rzeczy. Pewnego razu lekarz, który opiekował się praktykantami, zrobił uwagę, że stan pacjentów znajdujących się pod opieką Swango, często gwałtownie się pogarsza - tak bardzo, że trzeba szybko ich ratować. - Czy myślisz, że to przypadek? - zapytał jednego studenta, ale to wydawało się tak absurdalne, że tylko się uśmieli. Jednak gdy niespodziewanie zmarło pięciu chorych, których stan już się polepszał - a wszyscy chwilę wcześniej byli badani przez Swango - opiekun wymyślił przezwisko dla swego pechowego praktykanta: "zero--zero-Swango". Szybko się przyjęło. Nawiązywało do kryptonimu Jamesa Bonda "007" i tytułu filmu "Licencja na zabijanie". cdn.......
-
SANITARIUSZE z POGOTOWIA w Quincy w stanie Illinois pracowali w systemie 24-godzinnych dyżurów. Spędzali ze sobą wiele czasu i stanowili zgraną paczkę. Mieli podobne temperamenty - rozwijali skrzydła w ekstremalnych, dramatycznych sytuacjach, w których inni tracą głowę albo wzywają karetkę. Michael Swango wyróżniał się nawet w tej grupie twardych facetów. Przyłączył się do nich niedawno. Wulkan energii, nie usiadł nawet na chwilę, wciąż powtarzał, że po prostu nie może się doczekać, aż coś się zacznie dziać i będzie można wsiąść do karetki. Pochodził z Illinois i już kiedyś pracował w pogotowiu w tym stanie, ale wyjechał do Ohio na staż lekarski. Teraz wrócił i starał się o prawo wykonywania zawodu w Illinois. Do czasu wydania licencji Swango chciał popracować parę miesięcy jako sanitariusz. Prawie wszyscy znali Michaela Swango z czasów, gdy poprzednio tu pracował. Wszyscy prócz Marka Krzystofczyka. Ten cichy, ciemnowłosy i sympatyczny 27-latek zastanawiał się, dlaczego lekarz, który odbywał staż w dużej klinice w Ohio chce pracować w Quincy jako prosty sanitariusz. - Jak go poznasz, zrozumiesz. To oryginał - zapewniali go koledzy. Gdy pytał, co to znaczy, tylko się uśmiechali. W pierwszych tygodniach wspólnej pracy Krzystofczyk widział tylko, że Michael Swango jest przystojny i że rwie się do pracy. Jednak stopniowo zaczynał rozumieć, dlaczego koledzy mówili, że to oryginał - Swango strasznie się podniecał, kiedy przyjeżdżał na miejsce szczególnie makabrycznego wypadku. - To było fantastyczne! - emocjonował się jeszcze potem. Między wezwaniami wklejał wycinki prasowe do zeszytu -- miał takich cztery czy pięć. Krzystofczyk raz je oglądał. Niektóre artykuły dotyczyły poważnych wypadków samochodowych, wiele mówiło o otruciach. Spytał Michaela, czemu tak go interesują trucizny. - To dobry sposób na zabijanie - odparł rzeczowo lekarz. Czy żartował? Młody sanitariusz nie miał pojęcia. Rankiem 14 września 1984 roku Michael Swango przyszedł na dyżur z pudłem pączków. Sanitariusze czasem przynosili coś do poczęstowania kolegów, ale Mark nie pamiętał, żeby robił to Swango. Jednak wziął pączka jak i trzej inni koledzy. Ciastko smakowało nieźle, tylko lukier był nieco roztopiony. - No co ty, kupiłeś wczorajsze pączki? - zażartował któryś. - Są świeżutkie, kupiłem je dziś rano - odparł pogodnie lekarz. Mniej więcej pół godziny później jeden z sanitariuszy poczuł mdłości i musiał gnać do toalety. Po kwadransie już cała czwórka, która jadła pączki wymiotowała i miała biegunkę. Dwaj trafili na ostry dyżur. Lekarz podejrzewał zatrucie pokarmowe i dał im leki powstrzymujące wymioty. Wrócili do domu. Tymczasem Swango zabrał resztę pączków, mówiąc, że idzie z nimi do dyżurki pielęgniarek. Później zadzwonił do Krzystofczyka. - Jak się czujesz? - spytał z troską w głosie. Zbiorowe zatrucie zgłoszono do okręgowego wydziału zdrowia, który w tej sytuacji musiał przeprowadzić śledztwo. Inspektorzy rozmawiali z sanitariuszami i personelem cukierni, z której pochodziły pączki. Nie wykryli nic podejrzanego. Stwierdzili więc, że musiał to być jakiś wirus. Jednak nie był to koniec sprawy, choć pracownicy szpitala jeszcze o tym nie wiedzieli. Nie wiedzieli również, że to nie pierwszy przypadek, kiedy tajemnicza choroba dopadła osoby, które znalazły się w pobliżu Michaela Swango. W całej jego karierze zawodowej pojawiały się podejrzenia, oskarżenia i przerażające zbiegi okoliczności. Jednak nikt nie potrafił - lub nie chciał - go powstrzymać, gdy przenosił się ze szpitala do szpitala, zostawiając za sobą cierpienie i śmierć. cdn......
-
LICENCJA NA ZABIJANIE JAMES B. STEWART W ciągu 16 lat lekarz Michael Swango przenosił się ze szpitala do szpitala. Był lubiany, znany z zapału do pracy. Jednak tam, gdzie się pojawiał zdarzały się dziwne, ponure przypadki ........