JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
Witaj BIESIADO JODELKO[usta) ORZECH SREBRNA AKACJO GRABKU Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i zycze sloneczka, u mnie dzis slonko schowalo sie za chmurki i nie ma ochoty wyjsc, ale jest cieplo! JODELKO zycze Ci wiele radosci na pikniku, tez bardzo lubie takie biesiadowanie, a to, ze Slak slynie z pysznej kuchni to wiem, bo mam tutaj Przyjaciolke, ktora pochodzi ze Slaska i czesto u nich bywamy. :D kluski slaskie..... a nie mowiac juz o krupniokach ..... oj zjadloby sie! :D A teraz ide do czytelni..........
-
DLA KAŻDEJ Z MAM... Maj - to życie, maj - to kwiaty Bzy, konwalie, róże, bratki Maj w uczucia tak bogaty Maj to także Święto Matki. Maj to miesiąc najpiękniejszy Taki świeży i pachnący Tobie mamo go oddaję By ten dzień był najcudniejszy. Byś się dzisiaj uśmiechała Byś nas zawsze przytulała Byś nam winy przebaczała I serdecznie całowała. Abyś zawsze przy nas była Najpiękniejsza i jedyna Mądra, dobra, ukochana Taka bliska - nasza mama. Dużo mamie mówić miałem - lecz gdy biegłem - zapomniałem. Więc mamusiu - nadstaw uszka i zapytaj się serduszka Niech Ci powie jego bicie , że ja kocham Cię nad życie.
-
JODELKO GRABKU SREBRNA AKACJO ORZECH Milego i slonecznego dnia !
-
http://marhan.pl/Mama_10.html
-
Niewprawną ręką narysowane serce czerwone ozdobione wianuszkiem kolorowych kwiatków. Wewnątrz wielkimi literami napisano KOCHAM CIĘ MAMO. Litery też kolorowe jak wiosna by mama była radosna. Przechowujesz tę pierwszą laurkę latami jest chlubą nadzieją przyrzeczeniem. Czasami weźmiesz do ręki podumasz z rozrzewnieniem. Lata mijają. Laurki zmieniają się i my. A Ty Mamo tak samo kochasz i czekasz tego dnia. Dziś miast laurki w podzięce dam moje żywe serce i słowa które wciąż brzmią tak samo KOCHAM CIĘ MAMO.
-
http://marhan.pl/Mama_16.html
-
http://marhan.pl/Mama_08.html
-
http://marhan.pl/Mama_13.html
-
http://marhan.pl/Mama_07.html
-
http://marhan.pl/Mama_02.html
-
http://marhan.pl/Mama_01.html
-
http://marhan.pl/Mama_04.html
-
http://pl.youtube.com/watch?v=gKF8XK1vW6M
-
http://pl.youtube.com/watch?v=rjX7KHQVICk&feature=related
-
WITAJ BIESIADO! Czytam Was moje kochane Drzewka i lzy kapia na klawiature! GRABKU Pozdrawiam Was i zycze milego dnia!
-
Dziekuje Ci moja kochana, slucham pieknych piosenek....
-
JODELKO............dokad mi ucieklas???? Ide zobaczyc :D :D :D
-
JODELKO............gdzie ucieklas???? Ide zobaczyc :D :D :D
-
Zycze Ci milego wypoczynku na jeziorkiem, u mnie tez pogoda piekna :D
-
JODELKO! kochana, cos musi w tym byc, prawie jednoczesnie przybylasmy na Biesiade
-
WITAJ BIESIADO! JODELKO! dziekujemy serdecznie za piekne linki ! pokazalam mojemu wnusiowi i bardzo sie ucieszyl! SREBRNA AKACJO! za wiersze ! OPOWIADANIE! DZIESIĘĆ SEKUND OD SMIERCI....... Collin Perry WSCHODZĄCE słońce oświetlało potężną bryłę pociągu towarowego. Z pełnymi zbiornikami paliwa i wodą lokomotywa ważyła około 200 ton - nieco mniej od jumbo jeta. Dieslowski silnik pracował na wolnych obrotach, ale kierownik pociągu Robert Mohr czuł, jak wielka moc w nim drzemie. Zerknął do tyłu, na platformach za lokomotywą wiózł 96 samochodów. To dlatego zawsze chciał zostać kolejarzem - piękno tkwiło w potężnej maszynerii i we władzy, jaką człowiek miał nad jej mocą. Był 12 maja 1998 roku, godzina siódma rano. 49-letni Mohr popatrzył na wykaz niebezpiecznych materiałów, które mieli przewieźć. - Mamy parę cystern z gazem - poinformował maszynistę Roda Lindleya. Przewóz płynnego butanu wymaga szczególnej ostrożności, zwłaszcza gdy hamuje pociąg ważący 6200 ton. Wykolejenie cystern z wybuchowym gazem spowodowałoby straszliwą katastrofę. Resztę ładunku stanowiły głównie nowe auta, części samochodowe oraz węgiel. Po końcowej odprawie Mohr wskoczył do lokomotywy. Pociąg powoli ruszył ze stacji Decatur w stanie Illinois. Jechali na wschód, prosto w słońce. Zapowiadał się piękny dzień na całej blisko 300-kilometrowej trasie do Peru w stanie Indiana. TEGO samego dnia około południa Tila Marshall wyszła do ogródka. 34-letnia samotna matka czwórki dzieci postanowiła ozdobić kwiatami front swego domu w Lafayette w Indianie. Przepiękny dzień na sadzenie - myślała spoglądając na domy po przeciwnej stronie ulicy. Jakieś 50 metrów za nimi połyskiwały w słońcu szyny kolejowe, prześwitując przez wysoką, kołyszącą się na wietrze trawę. Tila Marshall pochyliła się nad grządką. Obok niej przykucnęła jej 1,5-roczna córeczka i radośnie grzebała rączkami w ziemi. Tila stale odwracała głowę w kierunku Emily. W końcu skupiła się na pracy. ROBERT MOHR siedział Wygodnie w kabinie lokomotywy. Uśmiechnął się, gdy Rod Lindley włączył grzejnik. Maszynista przygotowywał jedzenie w swój zwykły sposób, używając grzejnika jako kuchenki i folii jako garnka. - Wieprzowina. Sam ją wędziłem - oświadczył z dumą Lindley. Mohr i Lindley mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj od ponad 20 lat byli kolejarzami, obaj lubili polować i wędkować, obaj uwielbiali opowiadać dowcipy. Najbardziej jednak lubili rozmawiać o swoich rodzinach. Z radia dobiegały trzaski i informacje dyspozytora, a oni śmiali się z kłopotów, jakie nastręcza wychowywanie dzieci. Mohr i Lindley dotarli do Lafayette o godzinie 13.45 i zmniejszyli prękość do 40 kilometrów na godzinę. Lindley włączył brzęczyk sygnalizacyjny i migające światła. Przejeżdżali przez to miasto setki razy, ale zawsze szczególnie ostrożnie pokonywali pierwszy łuk. Przed nimi, ledwie 5 kilometrów dalej znajdowały się przynajmniej 24 skrzyżowania. Gdy pociąg wychodził z zakrętu, Lindley zauważył nieduży brązowawy punkcik na torach, jakieś 150 metrów przed nimi. Pomyślał, że to pewnie pies. Przepisy zakazywały używania syreny ostrzegawczej w mieście, jednak Lindley lekko nacisnął jej przycisk. - No, piesku, uciekaj - powiedział na głos. GWIZD pociągu oderwał Tilę Marshall od zajęć w ogródku. To dziwne. Zwykle nie gwiżdżą w mieście - pomyślała. Rozejrzała się za córeczką i serce jej zamarło. Emily nie było w pobliżu. LINDLEY ZAJMOWAŁ się pulpitem sterowniczym, a Mohr stał obok i wpatrywał się w to coś na torach. Zwykle okazywało się, że jest to kłąb szmat lub inne śmiecie. Znacznie rzadziej zdarzały się prawdziwe niebezpieczeństwa, choć podczas 23 lat pracy na kolei przeżył kilka wypadków. Pociąg był najwyżej sto metrów od przeszkody, Mohr widział ją wyraźniej. Nagle zbladł jak ściana. - Mój Boże! To dziecko! - krzyknął, widząc malutką twarzyczkę odwracającą się w jego stronę. TILA BIEGŁA co tchu za dom. Wiedziała, jak Emily uwielbia bawić się z 11-letnim bratem. Dziewczynka biegła wokół domu na podwórko z tyłu, a Zachary przez dom. Potem ją łapał i gonitwę kończyły radosne piski małej. - Emily, Emily! - wołała Tila. Nigdzie jej nie było. Tila wyszła spiesznie przed dom, do Zacharego. - Czy siostra jest z tobą? - pytała. - Nie - odpowiedział i wbiegł do domu, by jej szukać. LINDLEY musiał błyskawicznie podjąć decyzję. Połowa wagonów była jeszcze na zakręcie. Włączenie teraz hamulca bezpieczeństwa groziło wykolejeniem. Jednakże straszliwa sytuacja nie dawała mu wyboru. Musiał zaryzykować. Pociąg zadygotał, koła zazgrzytały w głośnym proteście. Lindley z całej siły wduszał przycisk syreny ostrzegawczej i bezradnie patrzył, jak pociąg toczy się w kierunku dziecka. Czuł wstrząsy, gdy wagony uderzały o siebie zderzakami podczas hamowania. Jego szeroko otwarte oczy przywarły do drobnej figurki na torach. Mógł się już tylko modlić. TILA czuła, że nogi ma miękkie jak z waty, trzęsła się. Wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Zrobiło się jej niedobrze. Stała w holu jakby wrosła w ziemię, niezdolna się poruszyć. Zachary stał obok niej. - Mamo, boję się! - płakał. POCIĄG nadal się toczył. Robert Mohr działał instynktownie. Szarpnięciem otworzył drzwi po swojej stronie i wyszedł na wąską galeryjkę. Przedostał się przez przód lokomotywy na jej prawą stronę. Zszedł niżej na potężny zderzak czyszczący szyny, tak zwany pług. Dzieciak był jakieś 40 metrów przed nim. Myślał, co zrobić. Przy tej szybkości - wciąż ponad 30 kilometrów na godzinę - pociąg tej wielkości potrzebuje jeszcze 150 metrów na hamowanie. Nie ma mowy, nie zatrzymają się na czas. Aż zadygotał, gdy wyobraził sobie, jak pług miażdży dziewczynkę. Od tragedii dzieliło ich 10 sekund, gdy dziecko przetoczyło się przez szynę na zewnętrzną część podkładu. Gdyby nadal leżało, prawa krawędź zderzaka może przeszłaby ponad nim. Zaczęło jednak podnosić pupę, wstawało. - Nie, nie, dziecinko, kładź się! - krzyknął Mohr. Pociąg jechał teraz 26 kilometrów na godzinę, gwizd był ogłuszający. Opierając się tylko czubkiem lewego buta o galeryjkę i z lewą ręką na poręczy, Mohr wychylił się jak mógł najdalej. Wiedział, że ma jedyną szansę. Dziecko próbowało się podnieść. Znajdowało się dokładnie na drodze zderzaka. Wychylając się do granic możliwości, Mohr wyciągnął przed siebie prawą nogę. - No, jeszcze trochę, tylko kilka centymetrów - cedził przez zęby. Nagle dziewczynka znalazła się tuż przed nim. Odepchnął ją nogą z całej siły. Zobaczył, jak pada głową na kamienie i turla się... Pociąg toczył się dalej. Czy potrąciła ją lokomotywa? Wyskoczył z pociągu i pobiegł do małej. Leżała obok torów, płakała, z głębokiej rany pod włosami płynęła krew. TILA MARSHALL stała przed domem, ściskała dłoń syna i patrzyła na ludzi biegnących w kierunku torów. Chciała wołać ich na pomoc, ale z jej ust wydobywały się tylko nieskładne dźwięki. MOHR ukląkł obok dziecka. - Mamusiu! Mamusiu! - zawołała Emily. Robert odetchnął z ulgą. Tuląc do siebie dziecko, podniósł je z ziemi. - Już dobrze, kochanie. Zaraz znajdziemy mamusię - szeptał. Dopiero teraz zauważył, że pociąg się zatrzymał, a obok torów migają światła radiowozów i aut służb ratowniczych. To pewien sąsiad widząc nadciągającą tragedię zadzwonił pod numer 911. Z dzieckiem w ramionach Mohr powoli szedł w kierunku policjantów oraz gapiów. Zjawili się strażacy, wzięli od niego małą i przekazali do karetki. Pojechała do szpitala. TILA MARSHALL zobaczyła policjantów idących do niej trawnikiem. Znów ogarnęło ją przerażenie. - Nawet nie mówcie, że to moje dziecko! - wykrzyknęła. Funkcjonariusz wyciągnął rękę. - Niech się pani uspokoi. Małej nic się nie stało. Musimy tylko ustalić, czyje to dziecko -- powiedział. Tila błyskawicznie stwierdziła, że opis pasuje do Emily. Powoli dotarło do niej, że córka jedzie bezpiecznie do szpitala. Osunęła się ze szlochem w ramiona policjanta. MOHR rozmawiał z policją, zawiadowcami i inspektorami, potem dopiero zaczął się trząść jak galareta. Stwierdził jednak, że ma jeszcze dużo do zrobienia i ruszył wzdłuż pociągu, sprawdzając samochody. - Proszę usiąść w kabinie. Ja zrobię inspekcję - zaproponował naczelnik stacji. Mohr odpoczywał w pociągu i dotąd tłumione emocje dały znać o sobie. Wszystko toczyło się tak szybko, że dopiero teraz dotarło do niego, co zrobił. Po kilku minutach za pulpitem sterowniczym pojawił się Lindley. Spojrzeli na siebie, ulga i wdzięczność, malujące się na twarzach, mówiły więcej niż słowa. Kombinezon Mohra był poplamiony krwią. Pociąg powoli wyjechał z Lafayette. GDY MOHR wieczorem dotarł do domu rodzina czekała na ganku. Powitała go oklaskami. Słyszeli w telewizji o jego bohaterskim czynie. Z wielką ulgą słuchał wiadomości, że mała miała tylko kilka niegroźnych skaleczeń i siniaków. Nic jej nie będzie. Tydzień później Mohr wysiadł z auta przed domem Tili Marshall. Tila uściskała go gorąco. Kolejarz wziął małą na ręce i przytulił. - Witaj, Emily - powiedział.
-
Nowa terapia pomogła. Lee nie musiał stale być podłączony do tlenu, stopniowo wracały mu siły. A wraz z nimi chęć do życia. Przeprowadził się do Salt Lake City, żeby mieszkać w pobliżu kliniki mukowiscydozy przy Akademii Medycznej Utah. Hospitalizowano go tam wiele razy, ale większość czasu był poza szpitalem. Patty i jej mąż zatrudniali go przy prowadzeniu księgowości w ich sklepie. W niedługim czasie znalazł współlokatora, z którym dzielił mieszkanie i czynsz. Któregoś dnia zadzwonił i oznajmił, że wybiera się na wycieczkę rowerem do Moab w stanie Utah. Podziwiałam jego hart ducha. Tydzień po wyjściu ze szpitala jechał rowerem w góry. Jeżeli nawet walczył z wewnętrznymi demonami, nie mówił o tym ani słowa. Był równie pogodny i niezależny jak zawsze. Ale w 1990 roku coraz częściej chorował. Kiedyś poszłam do jego lekarza, który przekazał mi smutną wiadomość. Płuca były już bardzo zniszczone. Nawet gdyby jakimś cudem znaleziono lekarstwo na mukowiscydozę, dla Lee jest już za późno. Zdławionym głosem zadałam pytanie, którego przyrzekałam sobie nigdy nie zadać. - Ile czasu mu zostało? Lekarz zwlekał z odpowiedzią. - Kilka miesięcy, na pewno mniej niż rok. Lee walczy, ale... - głos mu się załamał. Pod koniec lata 1990 roku Lee przeniósł się do Seattle, żeby zamieszkać z kolegą z dzieciństwa. - Mamo, zawsze wiedzieliśmy, że taki dzień nadejdzie. Wracam do domu - zadzwonił do nas na początku maja 1991 roku. Przez 28 lat Lee toczył z mukowiscydozą niezmordowaną walkę, która teraz dobiegała końca. Po powrocie do szpitala po raz pierwszy zwierzył mi się ze swoich lęków. - Dawniej złościłem się na pielęgniarki, że wieczorem zostawiają otwarte drzwi. Teraz się boję, kiedy je zamykają - przyznał, skubiąc białą pościel palcami z posiniałymi paznokciami. Dwa dni później doktor Merrick oznajmił Lee, że nic więcej nie może zrobić i że chciałby go jutro wypisać. Stałam obok z kamienną twarzą rozjuszona jego obcesowością. Kiedy ochłonęłam, zrozumiałam, że kłamstwo mijałoby się z celem. - Mamo, dużo myślałem - Lee wyszeptał tuż przed północą. A potem cicho, bez zająknienia powiedział, że chciałby, żeby bracia i siostry poprowadzili modlitwy i czytanie na jego pogrzebie. Zaczął wyliczać różne szczegóły, ale przerwał mu atak kaszlu. Wycieńczony oparł się na poduszce, zamknął oczy. Siedziałam obok i masowałam mu ręce. Kilka dni później wrócił do domu. Całą energię przeznaczał na oddychanie. Rzadko mógł uciec w sen. Co najwyżej drzemał tylko, siedząc skulony albo po turecku na łóżku, albo kiwając się na skraju materaca z maską tlenową przy twarzy. Nie mógł znieść opaski od maski tlenowej, więc całymi godzinami trzymał ją w ręce, dopóki nie zaczęła dygotać ze zmęczenia. I stale tak straszliwie kaszlał. Podczas długich nocy, kiedy Lee tak siedział, zastanawiałam się, o czym myśli. Czy marzy, żeby pójść do kościoła, spotkać się z dawnymi przyjaciółmi, zajrzeć na salę gimnastyczną, w której grał w koszykówkę? Czy chciałby po prostu wejść po schodach, na które niegdyś wbiegał bez wysiłku? I wtedy do mnie dotarło - on dawno wykroczył poza takie sprawy. Nadal się nie poddawał. Bywały dobre dni, w których wracały mu rumieńce, a oczy stawały się przejrzyste. Wykorzystywaliśmy je intensywnie, odpowiadaliśmy na listy i karty napływające codziennie, Lee oddzwaniał do przyjaciół. Pewnego dnia odwiedził nas doktor Venning. Lee wiedział, jaki to dla niego duży wysiłek ze względu na chory kręgosłup. Bardzo się wzruszył, spotykając dawnego opiekuna i przyjaciela. Tuż przed wyjściem lekarz ścisnął chude ramię Lee na pożegnanie. Czy tylko ja zauważyłam, że nie rzucił zwykłego: "Nic ci nie będzie, chłopcze?". Całą środę 3 lipca Lee walczył z wielkim trudem. Od popołudnia Kay i ja tuliliśmy go w ramionach, mówiąc mu, jak bardzo go kochamy i jacy jesteśmy wdzięczni losowi, że dał nam takiego syna. A kiedy zegar na kominku w salonie wybił godzinę szóstą, nasz syn umarł w ramionach swojego ojca. Kay i ja uklękliśmy przy jego łóżku, trzymaliśmy go za ręce i podziękowaliśmy Bogu za dar bycia rodzicami tak wspaniałego człowieka. Wstając z klęczek, pogłaskałam go delikatnie po włosach, przemyłam gąbką ukochaną twarz. Pomyślałam, że mukowiscydoza niszczyła jego biedne ciało, ale duch nigdy się nie ugiął. Mój syn prawie niczego nie żałował. Dał mi to do zrozumienia w święta Bożego Narodzenia. Pamiętam, że wstałam bardzo wcześnie. Tyle miałam do roboty. Niebawem miały zjechać dzieci i wnuki, mieliśmy rozpakowywać prezenty i siąść do świątecznego obiadu. Nadziany indyk był już w piecu, galaretki tężały w lodówce, a ja weszłam do salonu, żeby odetchnąć. U sąsiadów z naprzeciwka świeciła się choinka, w oknie ich 6-letni synek aż podskakiwał z podniecenia. Wtedy przemknęły mi przez głowę wspomnienia dawnych świąt. Kiedy wracałam myślami do tych cudownych, rozgorączkowanych poranków z całą rodziną, uprzytomniłam sobie, że Lee stoi u mojego boku. Jak gdyby czytał w moich myślach. - Teraz ranek bożonarodzeniowy jest cichy. A pamiętasz, mamo, jak tata schodził po schodach w jaskrawoczerwonej kamizelce, w czerwonej muszce i nastawiał kolędę, żeby nas obudzić? A potem rozdawał prezenty. No to włączmy muzykę i obudźmy tatę -- powiedział i już odwracał się do szafki z płytami, ale przystanął i mnie objął. - Mam dobre życie. Dziękuję, mamo - powiedział. Tej chwili nigdy nie zapomnę. koniec
-
Lee ukończył studia w 1986 roku w stanowym uniwersytecie w Boise. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że po dyplomie mógłby mieć kłopot ze znalezieniem pracy. Był inteligentnym, kulturalnym młodym człowiekiem, atrakcyjnym dla wielu pracodawców. Ale miał też mukowiscydozę. - Lee byłby znakomitym pracownikiem. Zatrudniłbym go natychmiast, ale nie umiałbym uzasadnić, dlaczego przyjmuję kogoś, kto może szybko umrzeć - wyjaśnił bez ogródek pewien znajomy, który pracował jako personalny. Tygodniami Lee obchodził agencje i sprawdzał najmniej prawdopodobne oferty, ale bez powodzenia. W życiu nauczył się przełykać gorzkie rozczarowania, lecz to godziło w samo sedno. - Chyba powinienem kłamać w ankietach, że jestem całkiem zdrów, zamiast pisać prawdę. Kiedy pytają mnie o moją chorobę, zapewniam, że panuję nad nią... bo panuję. Od czterech lat nie byłem w szpitalu - skomentował cierpko pewnego wieczoru. Ale w lutym dobra passa w zdrowiu się skończyła. Lee spędził dwa tygodnie w szpitalu z zapaleniem płuc. Natomiast uśmiechnęło się do niego szczęście, jeżeli chodzi o pracę, dzięki wielkoduszności jego brata Steyena. W maju Steve wziął w dzierżawę sklep i szukał zaufanego kierownika. Zaproponował tę posadę Lee. Wszystko więc zaczęło się układać. Nie na długo jednak, bo nie minął miesiąc i Lee znowu trafił do szpitala z zapaleniem płuc. Do tego wszystkiego lekarze stwierdzili, że ma cukrzycę. Zdarza się to dość często u starszych pacjentów cierpiących na mukowiscydozę. Wyglądało na to, że od teraz życie mojego syna będzie zależało nie tylko od stałego podawania tlenu, lecz również insuliny. W szpitalu Lee bardzo podupadł na duchu. - Nikt nie chciał dać mi pracy, kiedy byłem w niezłej formie, teraz na pewno mnie nie przyjmą, kiedy będę chodził z butlą na tlen - stwierdził. Ale tydzień później Steven z żoną wpadli do Lee z kolejną propozycją. Starali się o kiosk z przekąskami w Salt Lakę i chcieli, żeby Lee go poprowadził. Co więcej, proponowali, by został współwłaścicielem, gdyby się zgodził na trochę niższą pensję. Lee aż rozbłysły oczy. Przyjrzałam mu się - zasapany, chudy jak strach na wróble, z podłączoną kroplówką, omawiał z bratem kupno kiosku z przekąskami. Istny obłęd. Ale musiałam przyznać, że ich podniecenie było zaraźliwe. W końcu wszystko jest możliwe, prawda? - powiedziałam sobie w duchu. Pewnie Lee podzielił się z doktorem tymi planami, bo kilka dni później lekarz oznajmił mi, że syn nie podoła fizycznie takiej pracy. Jego stan wyraźnie się pogorszył. - Patrząc realistycznie, musimy liczyć się z tym, że będzie częściej trafiał do szpitala i to na dłużej - zawyrokował mrocznie Merrick. Niestety, nie mylił się. Wysłał Lee do specjalisty, który oświadczył mojemu synowi, że ma dwie możliwości. Może kontynuować dotychczasową terapię i godzić się na stałe pogarszanie stanu zdrowia, typowe dla zaawansowanej choroby płuc. Może też spróbować innej możliwości, która da mu trochę więcej czasu. Lee zapytał specjalistę, ile więcej tego czasu i lekarz wzruszył ramionami - może kilka miesięcy, a może kilka lat. I wiąże się to z nieprzyjemnymi zabiegami. Nie wdawał się w dalsze szczegóły. - Którą możliwość pan wybiera? - zapytał mojego syna. - Nadal mam sporo do zrobienia i kilka miejsc, które chciałbym odwiedzić. Spróbujmy - odpowiedział lekko tylko drżącym głosem. Lekarz prędko przedstawił plan terapii. Żeby powstrzymać szybki spadek wagi, Lee ma na noc wpuszczać sobie specjalną odżywkę rurką przez nos do żołądka. Pozwoli to przyswajać dodatkowe 1200 kilokalorii przez sen. Miał brać sterydy, by utyć, przyjmować nowy enzym, pomagający lepiej trawić i na początku przez 24 godziny na dobę przebywać pod namiotem tlenowym. Wreszcie, żeby zwalczyć zapalenie płuc, Lee czekała seria antybiotyków dożylnie. Ponieważ miał dostawać lekarstwa częściej i przez dłuższe okresy, będzie miał na stałe wbity do żyły wenflon. Byłam wstrząśnięta widokiem tych pomp, strzykawek, rurek, ampułek z antybiotykami i pudełek odżywki. Miałam nadzieję, że Lee mówił prawdę, zapewniając mnie, że umie się tym posługiwać. Owszem umiał, ale przygotowanie do snu było nie lada wyczynem. Najpierw rurka do karmienia. Napełniał torbę odżywką i wieszał ją na stojaku kroplówki. Potem smarował żelem koniec rurki wychodzącej z dna torby. - Jak raz człowiek zwącha, na czym to polega, ma nosa do tego - żartował, przekrzywiając głowę i wprowadzając do przełyku rurkę przez jedną z dziurek. Od samego patrzenia zrobiło mi się niedobrze. Musiałam odwrócić wzrok. Następnie musiał tak samo podłączyć się do antybiotyków, potem do tlenu. Wsparty o poduszki otaksował wzrokiem wszystkie rurki łączące go ze sprzętem. - A teraz, jeśli się źle nie przekręcę i się tym nie uduszę, wszystko będzie dobrze - skomentował ponuro. Rozejrzałam się po pokoju syna. Bardziej przypominał salę intensywnej terapii niż sypialnię młodego człowieka. Ale skoro to nam daje trochę więcej czasu, to warto - pomyślałam. cdn.......
-
Lee próbował udawać, że pierwszy dzień w liceum nie jest dla niego szczególnie ważny, ale kiedy oklepują człowiekowi pierś, trudno ukryć walące serce i napięte mięśnie. Zmieniał koszule chyba 6 razy, potem skropił się obficie wodą kolońską, raz jeszcze przećwiczył w lustrze minę "spoko" i wypadł z domu. Odwzajemnił moje machanie ręką monarszym skinieniem głową, wsiadł do samochodu i pojechał po dwóch kolegów. Im robił się starszy, tym rządziej mi się zwierzał. Dlatego w swojej naiwności sądziłam, że wszystko idzie świetnie. Pod koniec roku szkolnego prawda wyszła na jaw. Przepisywałam na maszynie jego prace semestralne. Kończyłam już ostatnią stronę ostatniej pracy, kiedy rzucił mi na stół jeszcze jedną. Aż jęknęłam, ale prędko mnie zapewnił, że tej nie muszę przepisywać. - Przeczytaj, jeśli chcesz. To praca z psychologii, którą profesor dziś nam oddał. Pierwszych pięć stron mogło wyjść spod pióra każdego licealisty zmagającego się z pytaniem: "Kim jestem?". Ale na szóstej stronie jej charakter się zmienił. Czytałam: "Jest też druga strona mego życia. Mam śmiertelną chorobę zwaną mukowiscydozą. Od urodzenia biorę leki i wciąż trafiam do szpitala. Przeżyłem już niewydolność nerek i zapadnięcie się płuc. Zapalenie płuc miewam 2-3 razy w roku szkolnym. Właściwie nigdy do końca nie jestem zdrowy. Codziennie łykam pastylki, często też antybiotyki. Widziałem, jak kilku kolegów umarło na mukowiscydozę. Nie planuję jednak mego życia pod kątem choroby ani śmierci. Snuję plany na długie i bujne życie. Będę walczył do końca". Skończyłam czytać i długo siedziałam, wpatrując się milcząco w tę kartkę. W liceum Lee prowadził bardzo intensywne życie - lekcje, mecze, bale, szkolny zespół muzyczny - jego pasja. Często przesiadywał na próbach zespołu do 11 wieczór. Kiedy kończyłam go oklepywać, dochodziła północ. Setki razy kasłał przez całą noc, a potem zmuszał swoje wycieńczone ciało do wstania o 5 rano. Imponował mi. W 1983 roku Lee wyjechał na Uniwersytet Brighama Younga (BYU) w Provo w stanie Utah. Miał tam mieszkać u jednego z braci lub sióstr, którzy pomogliby mu w codziennych zabiegach. Przed wyjazdem wybrał się do Venninga, żeby się pożegnać. Przed rozstaniem lekarz uścisnął mu ramię. - Nic ci nie będzie, chłopcze - powiedział jak zwykle. Moja córka Patty znalazła lekarza, którego pacjentami byli młodzi mężczyźni z mukowiscydozą. Venning przesłał mu historię choroby Lee i list. Pisał w nim: "Chciałbym przekazać Panu kilka słów o Lee Belnapie moim przyjacielu i pacjencie. Prowadzę go od 8 tygodnia życia. Jest spokojny, powściągliwy, niezmiernie odważny i stanowi wzór dla nas wszystkich, którzy się z nim zetknęliśmy. Przesyłam Panu najnowsze dane o jego ustawicznej, bohaterskiej walce z chorobą. Proszę otoczyć go szczególną troską". Lee przeszedł pierwszy rok uczelni w nadspodziewanie dobrej formie, ale tydzień przed końcem zajęć przyplątały się bardzo groźne, odporne bakterie, które często zagnieżdżają się w płucach. Lee wrócił do domu w Boise i doktor Venning wypisał mu receptę. - Świetnie, że wróciłeś, chłopcze. Nic ci nie będzie - dorzucił szybko, ściskając Lee za ramię. Mój syn znowu znalazł się w znanych sobie, dobrych rękach. Niestety w czerwcu Venning przeszedł na emeryturę, a historię choroby Lee przekazał pulmonologowi Davidowi Merrickowi, który świetnie znał przebieg choroby mego syna. Był kompetentnym, troskliwym lekarzem, ale nie był doktorem Venningiem, który przez lata wyciągał Lee z tylu kryzysów, że stał się naszym opiekunem i sojusznikiem. Nie mogłam uwierzyć, że kiedyś uważałam go za gbura. cdn.......
-
Wrzesień 1976 roku przyniósł ważną zmianę w domu - Steve wyjechał na studia. Zainstalowaliśmy go w akademiku, potem odprowadził nas do samochodu. Uścisnął ojca, przytulił i ucałował mnie, a potem podszedł do Lee. Żeby ukryć wzruszenie, bracia trochę sobie docinali, zadali kilka żartobliwych ciosów w ramię i czas było jechać. Steve stał na krawężniku i patrzył za nami. Lee i ja machaliśmy mu aż do rogu. Wtedy Lee powiedział, że się zdrzemnie. Po chwili się obejrzałam. Oczy miał zamknięte, a po policzkach płynęły łzy. Bez Steve\'a - prywatnego trenera i idola sportowego - dom już nie będzie taki sam. Lee wciąż marzył o futbolu. Mając w pamięci radę brata, opychał się przez całe lato, bo miał nadzieję, że przybierze na wadze i dostanie się do licealnej drużyny w wadze ciężkiej . Ale ważył tylko 30 kilogramów i trafił do wagi lekkiej. Trener i tak miał kłopot ze znalezieniem tak małego stroju, żeby na niego pasował. Spodnie udało mi się zwęzić, ale w bluzie z wielgachnymi poduchami na ramionach Lee dosłownie tonął. Mimo to szalał ze szczęścia. Nieważne, że tydzień w tydzień na meczach przeważnie siedzi na ławce. Był szczęśliwy, że należy do zespołu. I tak to szło przez cały sezon aż do finałowego meczu. W tak ważnej rozgrywce trener na ogół nie wymieniał zawodników. Jednak ani to, ani zakaz treningu przez tydzień - wydany przez doktora Venninga z powodu infekcji płuc - nie przekreśliły marzeń Lee o tym, że trener go wystawi. W dniu wielkiego meczu rano poszliśmy do gabinetu doktora Venninga. Po drodze - w przerwach między atakami kaszlu -- Lee usiłował przekonać mnie, że czuje się znacznie lepiej i że z całą pewnością może grać. - Trener kazał mi ćwiczyć łapanie długich podań. Powiedział, że szykuje pewną sztuczkę. Nawet mi to nieźle szło, dzięki treningom ze Steve\'em - opowiadał. Gdy wiozłam Lee z powrotem do szkoły, siedział milczący, przybity. Znów miał jakąś infekcję w płucach. Venning zabronił mu grać. Kiedy patrzyłam, jak wchodzi ze zwieszoną głową do szkoły, omal mi serce nie pękło. Dlaczego musi tak kochać sport? Zdumiałam się, gdy po południu Lee wrócił do domu niesłychanie podniecony. Policzki mu płonęły, więc sprawdziłam mu czoło, czy nie ma gorączki. Odtrącił moją rękę i opowiedział mi o nieoczekiwanym zwycięstwie jego drużyny w ostatnich minutach meczu. - Nasz zawodnik wykonał rzut, który przeważył szalę. Wzięliśmy ich obronę z zaskoczenia. Nikt się nie spodziewał - piał z zachwytu. Jakże mi ulżyło. Jego dobry humor tak mi się udzielił, że nie spytałam, kto złapał tę piłkę. Wieczorem zadzwonił kolega, który był na meczu. Nikt się nie spodziewał, że w ostatnich minutach trener wystawi najmniejszego chłopaka w drużynie i że każe podającemu rzucić mu długą piłkę. Ale tak naprawdę było! Lee, sam na 14-metrowej linii, wyskoczył wysoko w górę, złapał piłkę i zdołał przebiec 10 metrów, zanim dopadli go obrońcy. Nie zdobył rozstrzygającego punktu, ale chociaż umożliwił walkę o niego. Spytałam Lee, dlaczego się nie pochwalił. - Bałem się, że powiecie Venningowi, a on się na mnie wścieknie - odpowiedział z zażenowaniem. Do dziś nie wiem, dlaczego trener wystawił Lee. Może uznał, że jedno wejście na boisko mu nie zaszkodzi, a jeżeli Lee jakimś cudem złapie piłkę, nieważne staną się te tygodnie przesiedziane na ławce? I miał rację. Mój syn zapamiętał ten mecz na całe życie. cdn.....