JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
Gdy zrozumieli powagę choroby, siostry i bracia otaczyli Lee troską pełną tego zwyczajnego, bezmiernego poświęcenia, na jakie stać tylko rodzeństwo. Najstarsza Mary dzieliła sypialnię z Lee. Nie wymówiła ani słowa skargi. Często wieczorem biegłam do ich pokoju, słysząc dławiący kaszel i zastawałam ją pochyloną nad łóżkiem braciszka, czule coś mówiła i oklepywała mu plecy. Zatrzymywałam się wtedy w progu, a ona pokazywała mi skinieniem głowy, że już wszystko w porządku. Wracałam więc do swojego pokoju wzruszona jej miłością do Lee. Bracia też na swój sposób troszczyli się o niego. Wciąż mam przed oczami scenę, kiedy Roger i już duży Lee bawią się w wojsko. Przebrali się w stare mundury ojca. Kurtka pilota pętała się Lee poniżej kolan. Zsunął czapkę na tył głowy, zarzucił na ramię karabin z patyka, plecak na plecy, i tak maszerował obok brata. Nagle potknął się i przewrócił. Roger natychmiast do niego doskoczył. Pomógł mu się dźwignąć i włożyć czapkę na głowę. - Naprzód marsz - zakomenderował i znów maszerowali wokół podwórka, tyle że dłoń Rogera trwała opiekuńczo obok łokcia Lee. Dzieci czasem wręcz nieświadomie pomagały Kayowi i mnie. Pamiętam, jak przez wiele miesięcy Lee czekał na trzecie urodziny, bo po nich miał awansować z dziecinnego łóżeczka do dorosłego łóżka. Gdy tylko ojciec skończył przystosowywać łóżko, Lee wskoczył na nie, obrzucając nas tryumfalnym wzrokiem, ale zobaczył, że Kay niesie szkielet namiotu i płachtę. - Co to takiego? - spytał. - Twój nowy namiot do inhalacji - wyjaśnił Kay. Uśmiech zniknął z twarzy Lee. - Tylko małe dzieci śpią w takich namiotach - oznajmił. Zbyt późno zrozumieliśmy z Kayem, że dla Lee namiot był częścią dziecinnego łóżeczka. A inhalacje, zastrzyki, pobieranie krwi, oklepywania? Czyżby w swej dziecięcej naiwności sądził, że i one dotyczą tylko malutkich dzieci? Jak mu powiedzieć, że to jego los? Kay i ja patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Zabrakło nam słów, na szczęście chłopcy mieli ich pod dostatkiem. - O kurczę, Lee! Ten nowy namiot jest świetny! - krzyknął Steve. - Lee, dawaj tu swoje wyścigowy. Będzie fajny garaż - włączył się natychmiast Stanley. Lee patrzył na nich podejrzliwie, w końcu nieraz go oszukali. Wątpliwości rozstrzygnął 6-letni Roger, kiedy nieoczekiwanie się rozpłakał. - Dlaczego zawsze tylko Lee śpi w namiocie, a ja nie? To niesprawiedliwe! - łkał Roger. - To moje łóżko, a nie twoje - Lee zasłonił sobą łóżko. Lee skończył 11 LAT, wraz z uśmiechem nadal pojawiały mu się dołeczki, ale blond włosy ściemniały. Chociaż jadł za dwóch, był tak szczupły, że prawie mogłam go objąć dłońmi w pasie. Na szczęście nie pozwalał chorobie przeszkadzać mu w życiu. Miał wielu przyjaciół, razem dorastali. W naszym salonie często kłębili się hałaśliwi chłopcy, którzy czekali, aż Lee po zabiegu wyjdzie z nimi na dwór, żeby się pobawić. Chodził do normalnej szkoły i tak jak większość uczniów uwielbiał sport. Jego rok nie dzielił się na jesień, zimę i wiosnę, lecz na sezon futbolu, koszykówki i bejsbola. Jesienią Lee zapisał się do drużyny futbolowej. Niestety, trener okazał się niewyżytym byłym sportowcem, który traktował chłopców, jakby byli zawodowcami trenującymi do mistrzostwa świata, a nie 11- i 12-letnimi dzieciakami. Po długiej, ciężkiej zaprawie wymagał, by chłopcy robili po kilka okrążeń na bieżni. Najsilniejsi mieli z tym kłopoty. Wielu odeszło z drużyny. Ale nie Lee. Pewnego popołudnia przyjechałam po niego wcześniej i aż mi się zrobiło niedobrze, gdy zobaczyłam syna. Biegł daleko za innymi, walczył o każdy oddech. Potem potknął się i padł na ziemię. Przez chwilę stał na czworakach z głową zwieszoną w dół. Wówczas trener ryknął na niego, żeby wstawał i "był mężczyzną". Mimo protestów Lee jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam do trenera. Rzecz jasna, wiedział o mukowiscydozie mojego syna, ale chciałam mu uświadomić, jakie ta choroba sieje spustoszenie w jego płucach. Powiedziałam mu, że Lee z pewnością może trenować, ale bieganie po treningu stanowi zbyt duże obciążenie dla jego płuc. Dodałam, że wolałby, aby koledzy z klubu nie dowiedzieli się o chorobie. Nazajutrz wieczorem przy kolacji Lee był napięty i rozdrażniony. - Mówiłem ci, żebyś nie dzwoniła. Dziś trener kazał robić okrążenia. Beze mnie. Teraz chłopaki myślą, że jestem pupilkiem trenera, albo coś w tym guście - powiedział z wściekłością. Następnego wieczoru wszedł do kuchni zapłakany. - Coś się stało? - spytałam, wyciągając do niego rękę. - Nic mi nie jest - uciął oschle. Minął mnie, wbiegł na schody i zatrzasnął drzwi do swojego pokoju. Dałam mu chwilę, żeby ochłonął, a potem weszłam. Leżał z twarzą wtuloną w poduszkę. Odruchowo złożyłam dłonie w miseczki i poklepałam górną część pleców. Rozmowa zawsze wydawała się łatwiejsza w trakcie zabiegu. Długo panowało milczenie. Wreszcie przemówił: - Rzuciłem futbol. - Dlaczego? - Bo nie mogę nadążyć na treningach. Trener wydziera się, że robię wszystko tak wolno. - Może powinnam z nim porozmawiać? - Ani mi się waż! Tym właśnie pogorszyłaś sprawę! - ryknął i zerwał się jak oparzony, obrzucił mnie wściekłym wzrokiem i wybiegł do łazienki. Wieczorem znów przyszła pora na zabieg. Nie odzywał się długo. - Po raz pierwszy zrezygnowałem z czegoś przez chorobę, prawda? - w końcu zagadnął. Skinęłam wolno głową. - Wiesz, Lee, tyle jest ciekawych zajęć poza sportem - naprawdę nie wiedziałam, co powiedzieć. Do pokoju wszedł 16-letni Steve i bracia długo rozmawiali. Rano Lee miał zaskakująco dobry humor. Powód szybko wyszedł na - Steve twierdzi, że poziom w mojej drużynie jest bardziej wyśrubowany niż w licealnej. Poradził, żebym poczekał kilka lat i gdy będę w liceum, to zapiszę się do wagi lekkiej. A na razie będzie ćwiczył ze mną podania, żebym nauczył się porządnie łapać - tłumaczył Lee. 11-latek, który pragnie uprawiać sport, chce rozwiązań, a nie banałów. Dziwne? Imponujące! cdn......
-
Metodą prób i błędów przystosowaliśmy życie do mukowiscydozy. Ustaliliśmy codzienną procedurę. Sądziłam, że wszystko idzie dobrze. Lee czuł się nie najgorzej, a rodzeństwo przyzwyczaiło się do choroby braciszka. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zimowe miesiące 1964 roku ciągnęły się w nieskończoność.Minusowe temperatury i arktyczne wiatry nie pozwalały Stevenowi i Rogerowi wyszaleć się na dworze. Nie miałam czasu na czytanie im bajek, pomaganie przy układankach albo choćby na posiedzenie razem. Znudzeni chłopcy doprowadzali mnie do szału. Dziewczynki zamknęły się w sobie i przestały mi pomagać. Nawet moje najprostsze prośby przyjmowały z miną męczennicy. Byłam zbyt zmęczona, żeby nalegać, więc tylko gderałam i robiłam wszystko sama. Stawałam się więc jeszcze bardziej zmęczona i zła, i tak wpadłam w błędne koło. Tamtej zimy Lee zapadał na infekcje płuc jedna po drugiej. Czuwałam wtedy przy nim okrągłą dobę, bałam się go zostawić bez opieki. To, że przesadzam dotarło do mnie pewnego kwietniowego wieczoru. Kay był na spotkaniu w kościele, dzieci spały. Siedziałam przy łóżeczku Lee, czekając w napięciu na kolejny atak duszności. Niebawem nadszedł. Lee zakasłał, zaczął się dusić, lepka wydzielina wypełniła mu gardło i buzię. Natychmiast do niego przyskoczyłam, zaczęłam oklepywać piersi, wyciągać strzykawką flegmę. Wrócił równy oddech i mój synek ponownie zasnął. Wycieńczona zamknęłam na chwilę oczy i zapadłam w drzemkę. Nagle się obudziłam. Z łóżeczka nie dochodził żaden dźwięk. Nie oddycha! Zerwałam się na równe nogi, zdarłam plastik i porwałam Lee na ręce. Rozpłakał się ze zdumienia i znów zaczął miarowo oddychać. Przez chwilę stałam tak, osłabła z ulgi, tuląc go do siebie. Potem ułożyłam go ostrożnie w namiocie. Wyszłam na palcach do łazienki, spojrzałam na zegarek. Była 11.30. Spałam niecały kwadrans, przez ten czas Lee mógł się udusić. Ogarnęło mnie poczucie winy. Osunęłam się na podłogę, objęłam podkulone kolana, wcisnęłam w nie twarz i się rozszlochałam. Wciąż płakałam, kiedy Kay wrócił do domu. - Wszystko będzie dobrze, będzie dobrze - szeptał, przytulając mnie i głaszcząc po włosach. Ale nie było. Dostałam zapalenia gardła, lekarz przepisał antybiotyk i kazał leżeć w łóżku. Antybiotyk mogłam brać, ale nie mogłam się położyć. Zrozumiałam, że coś się musi zmienić. Powiedzieliśmy wprawdzie dzieciom, że Lee ma mukowiscydozę, ale nie wdawaliśmy się w szczegóły. Chcieliśmy, żeby cieszyły się braciszkiem bez cienia naszego smutku. Kay stwierdził, że nadszedł czas, by powiedzieć im więcej. Wieczorem zwołał nas na rodzinną naradę. Wyjaśnił, jak groźna jest mukowiscydoza i że większość dzieci żyje tylko kilka lat. Mary głośno wciągnęła powietrze. Sześć par przerażonych oczu wpatrywało się w twarz ojca. - Mamy szczęście z Lee. Chorobę wcześnie wykryto. Ale Lee potrzebuje szczególnej opieki. Mama pada z nóg. Czas, żebyśmy wszyscy się włączyli - ciągnął Kay, usiłując przybrać pogodny ton. Po tych słowach dziewczynki przeszły cudowną przemianę. - Przepraszam, że byłam dziś taka niemiła. To dlatego, że moje koleżanki po szkole mogą oglądać telewizję albo pogadać przez telefon, a ja muszę od razu pędzić do obowiązków. Uważałam to za niesprawiedliwe - tłumaczyła Patty, a Mary i Irene przytakiwały głową. - Czułam, że nie mam w ogóle czasu dla siebie. Kiedy tylko wchodzę do domu, od razu każesz mi składać ubrania albo pomagać przy obiedzie. Wydawało mi się, że im więcej robię, tym więcej wymagasz - dodała Mary. Ale dopiero reakcja Irenę otworzyła nam oczy. - Kiedy przestałaś się śmiać i ze mną bawić, pomyślałam, że zrobiłam coś złego i że już mnie nie kochasz - wyjawiła. Uniosła się wisząca między nami zasłona niezrozumienia i poczułam, jak gula w gardle znika. Wszyscy mieli pomysły, co mogliby zrobić dla Lee. Dziewczynki przedstawiły długą listę konkretów. Chłopcy byli o wiele mniej praktyczni, ale liczyły się dobre chęci. Najważniejsze, że otoczony taką opieką Lee kwitł i 10 maja 1965 roku skończył dwa lata, a tego wieku zdaniem lekarzy miał nie dożyć. W urodzinowej czapeczce, z oczami błyszczącymi z podniecenia, wyglądał jak zwykły berbeć. Nikt z nas nie wyobrażał sobie życia bez niego. cdn.....
-
Najpierw się łudziłam. Lada dzień doktor Venning zadzwoni z wiadomością, że zaszła straszliwa pomyłka. Ale telefon milczał. Mimo złych rokowań Lee był zadziwiająco zdrowy, na pewno z powodu ostrej kuracji doktora Venninga. Brał codziennie dawkę antybiotyków, by zapobiec infekcji płuc, a także enzymy trawienne. Większość dzieci chorych na mukowiscydozę ma kłopoty z trawieniem. Jedzenie posypane tym enzymem zamieniało się w gorzką, kleistą breję, ale Lee łatwiej je przyswajał. Zaczął przybierać na wadze. Kiedy skończył pół roku był szczęśliwym bobasem usiłującym raczkować do tyłu na brzuchu. Ta zabawa uszczęśliwiała Rogera, który śmigał do tyłu razem z braciszkiem. Doktor Venning chciał, żeby Lee przebadano w ośrodku leczenia mukowiscydozy w Seattle. Tamtejszy specjalista zalecił spanie w namiocie do inhalacji i codzienną fizjoterapię - oklepywanie pleców i piersi. Wilgoć wytwarzana w namiocie rozrzedza wydzielinę zbierającą się w drogach oddechowych i zwiększa jej kleistość. Zaś w trakcie oklepywania następowało udrożnienie dróg oddechowych, bo ze ścianek odrywały się drobiny śluzu, który Lee mógł następnie wykasłać. - Stwierdziliśmy, że te zabiegi w wielu przypadkach przedłużają dzieciom życie - wyjaśnił mi lekarz. Powiedział "w wielu przypadkach". Zastanawiałam się, a jak będzie w przypadku Lee? Czy przedłużą mu życie? Na ile? Kilka miesięcy? Lat? ]ak to jego życie będzie wyglądało? Kiedy terapeutka, młoda blondynka z końskim ogonem, demonstrowała na lalce oklepywanie, wydawało mi się proste. Szybko jednak zrozumiałam, jak ogromna przepaść dzieli oklepywanie martwej kukły od oklepywania wierzgającego, wrzeszczącego 6-miesięcznego niemowlaka, który ma swoje zdanie. Lee nie protestował zbytnio, kiedy położyłam go sobie na kolanach i oklepałam mu pierś i plecy. Jednak gdy przeszłam do drugiego etapu i ułożyłam go do góry nogami na poduszce i znów zaczęłam uderzać, to się zbuntował. Wył ze złości, cisnął zabawkę w drugi koniec pokoju i szarpał się, żeby usiąść. Walczyłam z nim, jedną ręką przyciskałam mu główkę do poduszki, drugą oklepywałam pierś i jednocześnie starałam się, by nie ześlizgnął się na podłogę. Już po chwili oboje ociekaliśmy potem. Pierwsza sesja skończyła się gwałtownie, kiedy Lee zwymiotował mi na nogi. I ja miałabym to robić przez 45 minut trzy razy dziennie? Spanie pod namiotem do inhalacji też wyglądało na łatwe. Musieliśmy tylko kupić sprężarkę i rozpylacz zmieniający płynne lekarstwo w mgiełkę, którą można wdychać. Potem wystarczy zakryć łóżeczko ciężką plastikową płachtą, ułożyć w środku Lee, przekręcić kilka gałek i gotowe. Nieprawda. Położyłam go do łóżeczka i naciągnęłam plastikową płachtę. Wtedy Lee zerwał się na nogi i zaczął szarpać nerwowo plastik, wrzeszczał przy tym wniebogłosy. Namiot okazał się koszmarem. Gęsta mgła przesiąkała przez piżamkę, a pościel była od niej lepka i wilgotna. Na plastikowej płachcie zbierała się woda, która raz na jakiś czas wylewała mu się na głowę. Obudzony w tak niemiły sposób usiłował się przesunąć i walił się w głowę o to urządzenie albo, co gorsza, potrącał płachtę i spuszczał na siebie kolejny prysznic. Zastosowałam kilka pomysłów. Stwierdziłam, że przez wycięcie dziury na szczycie namiotu mogę uniknąć skraplania się mgły. cdn......
-
Minęło wiele lat od narodzin Lee. Mimo to świetnie pamiętam tamten dzień maja 1963 roku, kiedy wzięłam synka po raz pierwszy w ramiona i spojrzałam na jego drobną twarzyczkę. Zawinęłam delikatne blond włoski w loczek na czubku głowy i pogładziłam opuszkiem palca łuk ciemnych brwi. Wiercił się w pieluszce pętającej mu ruchy, a kiedy zwróciłam się do niego pieszczotliwie po imieniu, otworzył nabrzmiałe po porodzie oczka. Mój mąż Kay i ja nie mogliśmy się nacieszyć naszym siódmym dzieckiem. Nasza duża gwarna rodzina mieszka w Boise, stolicy stanu Idaho. Najstarsza 14-letnia Mary była już atrakcyjną pannicą i chętnie matkowała rodzeństwu. Spokojna i nieśmiała 12-letnia Patty wolała zaszyć się z książką w kącie. Natomiast niespełna 11-letnia Irene tryskała energią. Zawsze była w ruchu, wszędzie wnosiła ożywienie. 8-letni Stanley to najstarszy z chłopców. Miał głębokie dołeczki, czarujący uśmiech i już był ulubieńcem koleżanek w szkole. Steven, wrażliwy 5-latek, do wszystkiego podchodził ostrożnie i nieśmiało, oprócz gry w piłkę. Na boisku wstępował w niego lew. Rozkoszny 3-letni Roger - do niedawna najmłodszy w rodzinie - pakował się na kolana komu tylko mógł. Pominąwszy coś, co wyglądało na uczulenie na mieszankę mleczną, pierwsze tygodnie Lee po powrocie ze szpitala przebiegały gładko. Do pewnego ranka, kiedy w kuchni szykowałam kanapki, a Stanley bujał Lee. - Lee się dusi!- krzyknął nagle. Obróciłam się na pięcie. Lee wygiął się w łuk i młócił rozpaczliwie rękami nad głową. Posiniał na twarzy. Kiedy porwałam go w ramiona, przelewał się przez ręce. Odchyliłam mu głowę do tyłu, przyłożyłam usta do jego nosa i ust. Wdmuchnęłam mu gwałtownie powietrze do buzi. Pierś ani drgnęła. Znów dmuchnęłam. I znów nic. Najwyraźniej powietrze nie dochodziło do płuc. Czy coś mu utkwiło w gardle? Przechyliłam go głową w dół i klepnęłam mocno w plecy. Nie ruszał się. Ledwo powstrzymywałam się przed wpadnięciem w histerię, uderzałam niemowlę raz po raz w plecy. Nagle z ust wypadł mu kłąb ciemnego śluzu. Nie tracąc ani chwili, położyłam syna na plecach i nacisnęłam palcami pierś. Ucisk, zelżenie, ucisk, zelżenie. Wydawało mi się, że minęła wieczność, ale wreszcie złapał oddech. Chwilę oddychał chrapliwie, a gdy płuca napełniły się powietrzem, zaczął płakać. Kilka minut później znalazłam się w gabinecie naszego lekarza - sąsiada. Dokładnie zbadał Lee. Wszystko było w normie. - Pewnie po porodzie została mu jakaś wydzielina w płucach, która stanęła mu w gardle. Nie widzę powodów do obaw. Zmienię mu jednak mieszankę, bo stracił na wadze, a to mi się nie podoba - stwierdził lekarz. Mijały tygodnie i historia się nie powtórzyła, ale Lee nadal tracił na wadze. Wreszcie w lipcu zabrałam go do dziecięcego alergologa Williama L. Venninga. Wysoki, dość szczupły lekarz miał pod pięćdziesiątkę, przenikliwe ciemne oczy i onieśmielający sposób bycia. Wszedł do gabinetu, taszcząc wysoki stołek na trzech nogach. Przed laty przeszedł operację kręgosłupa, od tamtej pory nie mógł go zgiąć. Stołek zaprojektowano mu tak, żeby nie musiał się schylać nad stołem do badań. Skinął głową, żebym położyła Lee na stole. - To dziecko jest bardzo chore - sucho stwierdził, rozpoczynając badanie. Obejrzał skrupulatnie każdy centymetr chudziutkiego ciałka. Dźgany i opukiwany Lee donośnie protestował. - Tu jest coś więcej niż zwykłe uczulenie - rzekł wreszcie lekarz, a ja spytałam, co to może być. - Mam pewne podejrzenia, ale potrzebne jest badanie. Nie ma co się martwić, póki nie ustalimy na pewno - odburknął. Po tych niepokojących słowach skinął, żebym usiadła, a sam wyszedł. Po chwili wrócił z pielęgniarką. Włożył rękę Lee do plastikowej torebki i owinęli ręcznikami- Lekarz wyjaśnił, że Lee będzie musiał się pocić. Minuty płynęły bardzo wolno. W końcu doktor Venning i pielęgniarka odwinęli rękę Lee i ostrożnie odcisnęli jego maleńką dłoń na czerwonej galaretowatej substancji w pojemniku. Został po niej żółtawobiały ślad. Pielęgniarka wstrzymała na ułamek sekundy oddech, lekarz opuścił nieznacznie ramiona. Zrozumiałam, że już wiedzą. Lekarz zwrócił się do mnie z kamienną twarzą. - To był test na mukowiscydozę. - powiedział. - Nie jest aż tak precyzyjny, jak te przeprowadzane w szpitalach, ale pani syn ma wszystkie objawy. Przez następny tydzień biedny Lee przechodził wiele różnych badań, a ja zaczęłam czytać o tej dziwnej chorobie. Dowiedziałam się, że mukowiscydoza to choroba genetyczna, w której gęsta, lepka wydzielina uszkadza układ trawienny i niszczy płuca. Wszystkie broszury i artykuły medyczne kończyły się tak samo - nie ma na to lekarstwa i tylko nieliczne dzieci dożywają wieku szkolnego. Chciałam wiedzieć coś więcej, lecz doktor Venning nie należał do gadatliwych, a jego oschłość zniechęcała do zadawania pytań. Brakowało mi krzepiącej życzliwości naszego lekarza rodzinnego. Doktor Venning zlecił bardziej dokładne badanie potu. W szpitalu przyszedł na salę do Lee późnym wieczorem. - Wynik nie wskazuje na tę chorobę - oznajmił bez wstępu. Oszołomiona z radości pochyliłam się nad łóżeczkiem synka. Zachwycona informacją nie zauważyłam, że doktor Venning nie jest zadowolony. Z mroczną miną osłuchiwał uważnie płuca Lee, nie zwracał uwagi na moją paplaninę. Kazał zrobić następne badanie, po kilku dniach następne. I znów wyniki były dobre. Zlecił jeszcze jedno badanie, ostateczne. - Przecież wszystkie badania, poza tamtym pierwszym w pańskim gabinecie, wypadły dobrze - protestowałam zdumiona. - No, owszem. Ale mam przeczucie. Wszystkie objawy wskazują na mukowiscydozę - tłumaczył. Kilka dni później nadeszły wyniki. Tym razem niedobre. Rokowania dla Lee? Będzie miał szczęście, jeżeli dożyje do drugich urodzin. cdn......
-
Witam BIESIADO Biegne juz do Was i . Kochana JODELKO dziekuje za piekny wiersz , za wszystko........ a przede wszystkimi za to , ze jestes na naszej Biesiadziemasz tyle ciepla dla wszystkich, ciesze sie razem z Toba z tej wiadomosci, czekam cierpliwie na Twoja Przyjaciolke! Ja tez jestem dzis bardzo szczesliwa, poniewaz byl u nas maraton rowerowy dla dzieci w wieku 8 i 6 lat, moj 6 letni Wnusio bral udzial i z grupy 120 dzieci zajal pierwsze miejsce, stanal na najwyzszym podium , taki malutki, poplakalam sie z radosci. Dostal medal i prezenty a jaki byl dumny:D ale rodzice i dziadkowie jeszcze bardziej :D :D :D U mnie tez pogoda piekna! Pozdrawiam bardzo serdecznie i
-
W latach 1985-1989 letnie opady deszczu plasowały się poniżej średniej. Spodziewaliśmy się coraz suchszych pór. W sierpniu 1989 roku wiatry hulały po więdnących lasach i zszarzałych równinach, niszcząc resztki spieczonej, kruchej trawy. Pewnego wieczoru zobaczyliśmy dwie antylopy impala tuż za naszym płotem, patrzące łakomie na nasz bujny ogród. (Mamy zielone trawniki przez okrągły rok, bo podlewamy je wodą przepompowywaną z rzeki.) Zwierzęta robiły wrażenie wygłodzonych, otworzyliśmy więc bramę i wpuściliśmy je do środka. Przez całą noc pasły się na naszych trawnikach. Od tamtej pory zostawialiśmy na noc otwartą bramę, żeby mogły wejść. Najpierw przychodziły tylko dwie antylopy, potem trzy, a w końcu sześć skubało co noc naszą trawę. Nasz niepokój rósł, bo susza zaczęła dawać się zwierzętom we znaki. Pewnego dnia zobaczyliśmy za płotem rodzinę głodnych guźców. I one spozierały tęsknie na nasz ogród, ale bały się wejść. Zaczęłam więc zbierać po kilka koszy sałaty, szpinaku, marchwi, pomidorów oraz innych warzyw, po czym przerzucałam je przez płot dla guźców i impali. Rano po warzywach nie było ani śladu. Na szczęście mamy duży ogród i uprawiamy wystarczająco dużo warzyw, żeby przetrwać zimę i zamrozić resztę na upalne miesiące lata. Wiedziałam, że uszczuplam nasz cenny prowiant, ale to nie miało znaczenia. Głodne zwierzęta były w rozpaczliwej sytuacji. Wskutek przedłużającej się suszy bardzo zmizerniały nasze hipopotamy. Kiedy wieczorami wychodziły z rzeki w poszukiwaniu jedzenia, żałość była patrzeć na ich wychudłe cielska. Pewnego ranka poszłam do warzywnika, zebrałam resztę kapusty i położyłam na taczkę. Zawiozłam ją na brzeg i zwaliłam przy suchym korycie. Wiedziałam, że to daremny trud, bo nie uratuję nieszczęsnych hipopotamów od głodu, ale nie mogłam patrzeć z założonymi rękami na ich cierpienie. Bałam się tylko, że moja pomoc jest zbyt skromna i nadchodzi zbyt późno. Pewnego dnia Kobus i ja siedzieliśmy o zachodzie słońca przed domem. Zobaczyliśmy słaniającego się samca, który sunął na brzeg. W pewnej chwili stanął i padł na ziemię. Nie odezwaliśmy się słowem. Wiedziałam, że Kobusowi też serce się kraje. Warzywnik był już prawie pusty. Wiedziałam, że nie będę mogła dłużej karmić głodnych antylop i guźców. W szarówce zmierzchu czekaliśmy, aż ciemności przesłonią wyjałowiony pejzaż. Wszystko wydawało się beznadziejne. Kobus siedział w milczeniu obok mnie, zapatrzony w horyzont. Już miałam podzielić się z nim swoimi myślami, kiedy wskazał dłonią na południowy wschód. - Patrz. Błyska - powiedział. Spojrzałam w tamtą stronę. Niebo na horyzoncie rozdarł świetlisty zygzak. Usłyszeliśmy miłe pohukiwanie sowy. Przez ogród przemknął lekki wietrzyk, a wkrótce dalekie błyskawice zaczęły raz po raz rozświetlać niebo na południowym wschodzie. Zrozumieliśmy, że nadciągają deszcze. 22 października wracaliśmy z Johannesburga po wizycie u moich rodziców. Kiedy pod wieczór dotarliśmy na skarpę, zobaczyliśmy przed sobą sawannę pokrytą ciemnymi, gęstymi chmurami. Nie posiadaliśmy się z radości, że nadchodzi koniec suszy. Przez prawie całą noc padał deszcz. O świcie cały park był skąpany w blasku słońca. Mokry krajobraz iskrzył się w słońcu, a wszędzie dokoła unosiła się miła woń wilgotnej ziemi. Tuż po pierwszych deszczach tryliony nasion zakiełkowały w zroszonej glebie i pokryły okolicę miękkim dywanem zielonych pędów. Na nagich drzewach pokazały się małe, soczyste listki, a potem wszędzie rozkwitły masy dzikich, bajecznie kolorowych kwiatów. Busz znów kipiał życiem. W ciągu dwóch tygodni jałowa ziemia przeobraziła się raz jeszcze w raj. Co roku rodziny strażników rezerwatu spotykają się w Skukuzie. Przyjęcie jest wielkim wydarzeniem towarzyskim, ale dla żon strażników szczególnym okresem są też poprzedzające je dni. Kiedy nasi mężowie mają narady, a dzieci bawią się z przyjaciółmi, my zaszywamy się w spokojnym zakątku obozu w cieniu drzew, popijamy herbatę i wymieniamy nowinki. A gdyby ktoś przysłuchał się naszym rozmowom, od razu poznałby, że jesteśmy kobietami z głuszy. Nie mógłby się pomylić, słuchając naszych opowieści o przygodach, kłopotach i radościach naszego niezwykłego życia. Za nic w świecie nie zamieniłabym go na inne. koniec. Zycze milej leturki i pozdrawiam
-
I wtedy ją zobaczyliśmy - zza głazów i chaszczy wyskoczyła lwica. Zatrzymała się tuż przed dziećmi i przywarła do ziemi, podkuliwszy tylne łapy pod rozpłaszczonym ciałem. Wydała głęboki pomruk ostrzegawczy, który się nasilał, aż zagrzmiał jak grom. Dziewczęta puściły się na łeb, na szyję w dół zbocza, przedzierając się przez chaszcze, przeskakując głazy -wszystkie poza małą Thelmą. Dziewczynka stanęła, odwróciła się, spojrzała prosto w oczy lwicy przyczajonej o 10 metrów od niej i zamarła z przerażenia. Stała tak, sparaliżowana strachem, i patrzyła na warczące zwierzę. Hettie obejrzała się przez ramię i na widok przerażonej koleżanki zawróciła jej na pomoc. Lwica zauważyła nadbiegającą Hettie i ostrzegła ją nasilającym się pomrukiem, żeby nie podchodziła bliżej. Ale Hettie nie zawahała się. Skoczyła naprzód, chwyciła przerażoną dziewczynkę mocno w ramiona i pchnęła ją w dół po zboczu. Tymczasem Sandra również obejrzała się za siebie, a widząc, że Hettie ucieka przed lwicą, holując Thelmę, natychmiast wbiegła na zbocze, żeby pomóc siostrze. Kiedy Sandra wreszcie dobiegła do dwóch dziewcząt i złapała Thelmę za rękę, lwica zawarczała wściekle. Wszystkie trzy zbiegały w popłochu z góry. Kobus i ja wciąż pędziliśmy w ich stronę, kiedy minęła nas Karin z podrapanymi, zakrwawionymi nogami. Po chwili przebiegły obok Hettie i Sandra, trzymając za ręce bladą jak kreda dziewczynkę. Kilka sekund później Kobus - bez broni - stanął przed lwicą. Samica wydała gniewny pomruk ostrzegawszy i przysiadła, gotując się do ataku. Chwyciłam kamień wielkości piłki do rugby i zajęłam pozycję kilka metrów za mężem. Drżałam jak liść, serce waliło mi jak oszalałe. Kobus odezwał się spokojnie do przyku-lonej, warczącej lwicy: - Już dobrze, staruszko... już dobrze. Uspokój się. To dziwne, że zawsze zapominam, jak duży jest lew, dopóki nie zobaczę go z bliska. Kiedy patrzyłam na tę wielką kocicę, usiłowałam zapomnieć o jej rozmiarach i skupić się na rysach. Płonące żółte oczy nie napawały otuchą, toteż skoncentrowałam się na śmiesznym zmarszczonym nosie. Lwica ryknęła ponownie, aż podskoczyłam, a ziemia jakby zadrżała. Kobus nadal przemawiał spokojnie i czule: - Już dobrze, staruszko, już dobrze. Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy... Powoli obejrzał się przez ramię i dał mi milczący, stanowczy znak, żebym się wycofała. Zrozumiałam, że teraz jego - a także moje - bezpieczeństwo zależy od tego, czy uda mu się udobruchać lwicę. Jeżeli odejdę, zwierzę poczuje się mniej zagrożone. Nieco zawstydzona odłożyłam ostrożnie kamień i zaczęłam się pomału wycofywać. Schodząc ze zbocza, wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam. Lwica nadal warczała, tyle że teraz mniej agresywnie, a Kobus nadal przemawiał spokojnie, kojąco, pacyfikując ją głosem: - Już dobrze, staruszko, już dobrze. Nie bój się... Pomruk lwicy stawał się coraz cichszy... Kiedy odeszłam na bezpieczną odległość, Kobus zaczął się wycofywać. Kryzys minął. Na dole wzgórza obejrzeliśmy się i zobaczyliśmy wspaniały widok. Sylwetka stojącej na wysokiej skale lwicy rysowała się na tle szaroniebieskiego nieba. Jej futro lśniło złotem w przedwieczornym blasku słońca. Wydała jeszcze jeden ryk przestrogi, żebyśmy nie naruszali jej terytorium. Kobus zauważył, że jest karmiąca. Zapewne wybrała to wzgórze na legowisko dla swoich małych. Stąd jej agresja. Była matką broniącą swoich dzieci. Później Sandra tłumaczyła się, że w szoku zawołała "lampart", bo na takim wzgórzu już prędzej można się było spodziewać lamparta niż lwa. Dziewczynki stały nadal blade ze strachu, a Karin szlochała żałośnie, że bolą ją poranione nogi. Po bliższych oględzinach stwierdziliśmy jednak z ulgą, że to powierzchowne otarcia. Płakała bardziej ze strachu niż z bólu. Kiedy ją tuliłam, coś mnie dławiło w gardle. Przytuliłam też dwie starsze córki, a Louis i Joan pocieszali Thelmę. Nie miałam słów dla Hettie i Sandry, jaka z nich jestem dumna, że nie zawahały się zawrócić, żeby pomóc młodszej koleżance i... sobie nawzajem. cdn.....
-
Kiedy sprowadziliśmy się do rezerwatu, moja córka Karin miała niecałe dwa lata. Jako 5-latka umiała już rozpoznać wszystkie dzikie zwierzęta w parku i większość ptaków. Byliśmy bardzo dumni z naszej bystrej córeczki. Ale czasem zapominaliśmy, że to dość niecodzienna edukacja. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy do Johannesburga z wizytą do moich rodziców, zobaczyliśmy pasącą się przy drodze krowę. Karin krzyknęła do ojca, żeby się zatrzymał. - Co to jest? - spytała zdumiona. - Osioł czy co? Później, w warsztacie samochodowym, dostrzegliśmy na pobliskim drzewie zwykłego czarnego kota. - O, jeju! - zawołała oczarowana Karin. - Ale dziwne zwierzę! Poczułam się bardzo winna i zaraz kupiłam jej książki z obrazkami przedstawiające zwierzęta domowe, żeby nie okazała się taką ignorantką, kiedy pójdzie do szkoły. Nauczyciele mówili mi, że moje córki pisują niezwykłe wypracowania. Kiedy Hettie dostała temat o spokoju i równowadze w przyrodzie, opisała nasz biwak nad potokiem Tsendze, kiedy to hiena ukradła nam w nocy koc i garnek, a następnego dnia pawiany splądrowały obóz. Zakończyła wypracowanie wnioskiem, że być może w przyrodzie jest piękno i równowaga, ale nie ma w niej zbyt wiele spokoju, a już na pewno porządku i ładu. Kiedy Sandrze zadano wypracowanie na temat nadciągającej ulewy, napisała, że jej pierwszą oznaką są hipopotamy wychodzące z wody, bo wiedzą, że niebawem rzeka wystąpi z brzegów, a nie chcą utonąć. Moje córki z pewnością znają busz jak własną kieszeń. Rozumieją zachowania dzikich zwierząt, umieją tropić ślady, rozszyfrowywać zapachy i dźwięki buszu oraz poznawać sygnały ostrzegawcze. Ich zmysły są wyostrzone na otoczenie. Wiedzą, jak unikać niebezpieczeństw. Martwię się jednak, że za mało boją się buszu. Byłabym spokojniejsza, gdyby trakowały dzikie zwierzęta z większym respektem. Kiedyś, podczas ferii zimowych, Kobus zaprosił córki i mnie na objazd patrolowy do potoku Shipikana. Przyjechaliśmy tam pod wieczór i rozbiliśmy namiot na brzegu suchego strumienia. Kiedy przygotowywaliśmy kolację przy ognisku, nad buszem wzeszedł księżyc w pełni i skąpał drzewa oraz sawannę w niebieskawej poświacie. Ciszę nocy rozdzierało przejmujące wycie samotnej hieny, a na zachód od obozowiska zaczęły pomrukiwać i porykiwać lwy. Niebawem, gdzieś na wschodzie odezwało się inne stado lwów. Wkrótce przybrało to formę rywalizacji, bo jedno stado usiłowało zagłuszyć drugie. Kiedy położyliśmy się spać, konkurs trwał nadal. Kobus i ja spaliśmy w namiocie, a dziewczynki w półciężarówce - Karin w szoferce, dwie starsze córki z tyłu. Kobus rozpostarł tam i przywiązał dla bezpieczeństwa ciężką plandekę, ale Sandra i Hettie uparły się, żeby ją zwinąć, bo chciały podziwiać niebo. Między 3 a 4 nad ranem dwóm starszym córkom zrobiło się z tyłu wozu za ciasno. Sandra uznała, że ma dosyć. Wzięła swój materac, śpiwór i posłała sobie na ziemi przy ognisku. Zawołałam ją do nas, do namiotu, ale odmówiła. Kiedy Sandra złości się na cały świat - albo na swoją starszą siostrę - musi ochłonąć w samotności. Byłam za bardzo napięta, żeby znów zasnąć. Lwy buszowały zbyt blisko obozowiska. Wkrótce potem jeden ryknął tuż obok, wyraźnie słychać było, jak zaczerpnął tchu, zanim wydał głos. Wyskoczyłam z pościeli, ale zobaczyłam, że mąż już jest na nogach. Wziął strzelbę i powiedział, że siądzie przy ognisku i popilnuje Sandry. Tuż po wschodzie słońca Kobus wszedł do namiotu i obudził mnie filiżanką kawy. Uśmiechał się. Powiedział, że jeden z psów dobrze się wyspał. Wczołgał się pomału na materac Sandry - najpierw łbem, potem łapami, a wreszcie wlazł cały. Za każdym razem, kiedy trącał Sandrę, ta ustępowała mu potulnie miejsca, aż w końcu wylądowała na twardej ziemi. Przyszło mi na myśl, że Sandra nie miała nic przeciwko zrobieniu miejsca psu, ale siostrze nie ustąpiłaby na centymetr. Nie przejmowałam się jednak. Tak to jest z siostrami - czasem nie mogą się dogadać, ale jak przyjdzie co do czego, zawsze mogą na sobie polegać. Przekonałam się o tym podczas pewnego niezapomnianego pikniku. Jakieś 10 kilometrów od naszego domu nad równinną sawanną porosłą krzewami wznosi się samotne wzgórze pełne głazów. Ze szczytu rozciąga się wspaniały widok na okoliczne równiny i na wielką nieckę trochę na południe. Nie ma ładniejszego miejsca na piknik w leniwe niedzielne popołudnie. Kilka lat temu nasi przyjaciele z miasta - Louis, Joan i ich troje dzieci - przyjechali do nas na weekend. Postanowiliśmy ich zabrać na nasze ulubione piknikowe miejsce. Podjechaliśmy półciężarówką do stóp wzgórza. Hettie, wówczas 15-letnia, 13-letnia Sandra i 8-letnia Karin oraz córka naszych przyjaciół Thelma, 6-letnia, zeskoczyły z tyłu ciężarówki i rozpierzchły się po zboczu. Mój mąż i ja wraz z Louisem, Joan i dwoma młodszymi synami podążyliśmy za nimi, tyle że nieco wolniej. Tamtego dnia Kobus nie zabrał strzelby. Wcale się tym nie przejęłam, bo wiele razy wspinaliśmy się na to wzgórze i spotykaliśmy po drodze tylko miłe zwierzaczki podobne do krótkouchych królików - góralki. Dziewczynki dotarły na szczyt na długo przed nami. Joan i ja byłyśmy pochłonięte rozmową, gdy wtem Kobus podniósł rękę. To sygnał ostrzegawczy. Po chwili wszyscy usłyszeliśmy głęboki, niski warkot ze zbocza nad nami. Pomyślałam, że to stoczył się jakiś głaz. Ale ze szczytu dobiegł nas krzyk Sandry: -Lampart! Kobus puścił się pędem w stronę dziewcząt, wołając, żeby zbiegły na dół. Rzuciłam się za nim bez zastanowienia. Chciałam tylko za wszelką cenę być przy dziewczynkach przed lampartem. Znów rozległ się gardłowy charkot i mimo grozy chwili zaświtała mi w głowie myśl, że to nie lampart, ale rozjuszony lew. cdn....
-
We wrześniu 1985 ROKU sucha pora doprowadziła rezerwat do sytuacji krytycznej. W gorącej, spieczonej sawannie i buszu znajdowało się dość łatwopalnego materiału, żeby spowodować potężny pożar. Pewnego ranka w sobotę Kobus wyszedł do ogrodu i zobaczył pomarańczowoczerwoną łunę na wschodzie. To nie było świtanie słońca. Kobus w ciągu kilku minut zebrał pomocników. Wyposażeni w długie kije z płaskimi kawałkami dziurkowanej gumy na końcach do tłumienia ognia ruszyli na ratunek. Pożar rozgorzał 40 kilometrów dalej na wschód. Płonął szerokim frontem ze wschodu na zachód i postępował na południe. Ekipa natychmiast zajechała przed ławę płomieni i utworzyła zaporę z niskich płomieni - niski ogień trawi ściółkę i zwykle wchłania impet pożogi. Ale było już za późno. Nie zdołali powstrzymać naporu piekła. Do końca dnia wiatr rozwiewał płomienie, których nie mogły powstrzymać żadne sztuczki ani pasy przeciwpożarowe. Kobus z drużyną po raz pierwszy w życiu nie potrafił opanować ognia. Wczesnym popołudniem wiatr zmienił kierunek i zaczął dmuchać na wschód. Pożoga ruszyła w stronę naszego domu. O zmroku widziałam daleką łunę nasilającego się ognia tworzącą pomarańczowoczerwoną koronę, która obejmowała prawie cały wschodni horyzont. Ptaki w naszym ogrodzie umilkły. Nawet cykanie świerszcza nie zakłócało złowróżbnej ciszy. Dzieci mojej siostry spędzały u nas ferie. Na szczęście cała gromadka, nieświadoma zbliżającego się zagrożenia, zajęta była w domu grą w karty i słuchaniem muzyki. Około 9.00 kolorowe fontanny trysnęły pod niebo, a na ogród spadł deszcz popiołu. Hettie i jej kuzyn Hennie - najstarszy syn mojej siostry -przejęli się pierwsi. Kiedy wyszli do mnie na dwór i zobaczyli wysoką łunę nadciągającego ognia, wpadli w panikę. Wyjaśniłam im spokojnie, że jeśli ogień zanadto się zbliży, wsiądziemy do łodzi i wypłyniemy na środek rzeki. Tam będziemy bezpieczni. Pokrzepieni na duchu, wrócili do pozostałych. Postanowiłam, że rozpoczniemy ewakuację, gdy tylko pożar dotrze do przeciwnego brzegu potoku Shibyeni. Teraz był jakieś 3 kilometry od nas. Łoskot zbliżającego się pożaru jest równie przerażający jak jego widok. Najpierw słychać niski, miarowy szum, potem hałas narasta, aż przechodzi w gwałtowny, napawający dreszczem ryk. Kiedy odgłosy stały się bardzo niepokojące, wróciłam do domu, żeby zwołać dzieci i kazać im się przygotować do wyjścia. Sandra - zawsze najbardziej przezorna z moich córek - denerwowała się najbardziej. Martwiła się o nasze psy, konie i kury. Pocieszyłam ją, mówiąc, że psy zabierzemy ze sobą, a konie i kurki uwolnimy na czas, żeby zdążyły uciec. Patrzyliśmy, jak pomarańczowe płomienie liżą niebo po drugiej stronie Shibyeni. Pożar, o dziwo, wyraźnie się zatrzymał, jak gdyby zbierał siły. Mijały minuty. Na co czekał? I wtedy zrozumiałam - wiatr zmienił kierunek. Pożar nie przekroczy Shibyeni. Poczułam niewymowną ulgę, że jesteśmy bezpieczni, ale zamartwiałam się o Kobusa i jego ludzi. Już od 16 godzin zmagali się z ogniem. Utuliłam dzieci na dobranoc, ale sama nie mogłam zasnąć. Ugotowałam tuzin jaj, pokroiłam dwa bochenki chleba, zrobiłam kanapki. Napełniłam dwie manierki mocną, słodzoną kawą na wypadek, gdyby zjawił się Kobus albo któryś z jego ludzi. Około północy usłyszałam warkot samochodu. Wybiegłam na dwór. Przyjechał Kobus. Z trudem go poznałam. Był usmolony od stóp do głów. Błyskały tylko białka oczu. Powiedział, że muszą koniecznie mieć więcej ludzi, żeby opanować ogień. Chciał, żebym pojechała do domu strażnika Dirka Swarta pod Phalaborwą. Obudziłam Hettie, poprosiłam, żeby dopilnowała reszty dzieci. Przykazałam, że gdyby wiatr znów zmienił kierunek i przeniósł ogień przez potok, mają wypłynąć na środek rzeki. Obiecała, że zatroszczy się o siostry i kuzynów. Przed odjazdem sprawdziłam jeszcze raz kierunek wiatru. Dął miarowo na północ. Modliłam się, żeby nie zmienił kierunku. Ruszyłam gazem do domu Dirka. Zabrało mi to niewiele ponad godzinę. Wyrwany ze snu Dirk przyrzekł, że dołączą do Kobusa tak szybko, jak tylko w ludzkiej mocy. Wskoczyłam do wozu i zawróciłam do Mahlangeni. Jakieś 20 kilometrów od domu nagły poryw wstrząsnął moim dżipem, a przed maską na drodze zawirowały tumany pyłu i liści. Wiatr zmieniał kierunek. W dali, na horyzoncie, jarzył się kalejdoskop kolorów. Gigantyczny robaczek świętojański ognia jął pełznąć powoli, lecz nieubłaganie na zachód. Wdepnęłam gaz. Ryzyko gnania na złamanie karku nocą w buszu było niczym w porównaniu z niepokojem o dzieci. Łuna na horyzoncie pełzła nieubłaganie na zachód. Pędziłam przez ciemności, co chwila wciskając hamulec, żeby nie wpaść na antylopę albo inne zwierze. Około 10 kilometrów od domu zrozumiałam, że nie wygram tego wyścigu - pożar stanowił teraz wielką ścianę ognia ciągnącą się na północnej linii horyzontu ze wschodu na zachód. Nasz dom był akurat w środku. Dopiero na ostatnim zakręcie drogi prowadzącej do rzeki zobaczyłam, że pożar ominął nasz dom. Łzy ulgi zapiekły mnie w oczach. Dzieci były bezpieczne. Nad ranem mężczyźni wreszcie zdołali opanować ogień. Kobus przyjechał wraz z innymi tuż przed świtem. Wszyscy byli tak zmordowani, że ledwie trzymali się na nogach. Dopiero po kilku godzinach odpoczynku wyszli ponownie, żeby ugasić tlące się pniaki i stłumić pozostałe gniazda ognia. Po tak straszliwym pożarze strażnik rezerwatu ma przykry obowiązek odszukania rannych zwierząt. W razie konieczności musi je dobić. Kobus wezwał do pomocy helikopter ze Skukuzy i rozpoczął smutne poszukiwania. Przez wiele tygodni po pożarze wielkie połacie buszu na północ i wschód od naszego domu stały wypalone i opustoszałe. Pewnego dnia, jadąc do Shingwedzi, dostrzegłam rannego miodożera kuśtykającego na poboczu. Potykając się i obijając o wypalone pniaki i kamienie, brnął przez martwą okolicę. Zrozumiałam, że biedak oślepł od ognia. Wysiadłam z wozu, odbezpieczyłam pistolet. Ze ściśniętym gardłem wycelowałam starannie i uwolniłam zwierzę od dalszej męki. Cała się trzęsłam. Tak strasznie było mi go żal. Usiadłam przy martwym ciałku i pogładziłam nadpalone futerko. - Kocham miodożery - powiedziałam cicho. - Kiedyś jednego wychowałam. Siedziałam tam długo, patrząc na zdewastowaną okolicę. Płakałam. cdn.....
-
Życie w parku Krugera oswaja człowieka z większością dzikich zwierząt. Tak było w moim przypadku. Ale z niektórymi nadal wolę trzymać się na dystans. Na przykład do dziś śmiertelnie boję się lwów, a już najbardziej słoni. Na ogół są to zwierzęta sympatyczne i łagodne, ale zdarzają się wyjątki i na pewno trzeba unikać słonia w złym humorze. O ile, oczywiście, da się przed nim uciec. Bo jeśli uprze się nas dopaść, to nie ma żartów. Pewnego dnia zauważyliśmy, że jakiś słoń pasie się na zachód od naszego domu na brzegu rzeki, Małej Leta-by. Często widywaliśmy, jak przechodzą przez nią bawoły, słonie i inne zwierzęta. Jeśli trawa po drugiej stronie płotu wyda się im bardziej zielona, to go taranują. Wtedy Kobus idzie za nimi i zagania je z powrotem na nasz brzeg rzeki. Musi to robić jako strażnik rezerwatu, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się pryszczycy. Na widok słonia zmierzającego w stronę ogrodzenia, Kobus poszedł za nim. Zwykle klaskaniem w ręce i krzykiem nakłania się słonia, żeby odszedł od płotu. Jeżeli zwierzak wykazuje szczególny upór, można strzelić kilka razy w powietrze. Ale owego dnia słoń nie miał nastroju do dyskusji i natychmiast zaatakował. Kobus umknął i schował się za drzewo, lecz słoń ruszył za nim. Kiedy kolos gnał przez busz w stronę Kobusa, ten porzucił kryjówkę i ruszył biegiem na brzeg Małej Letaby. Słoń za nim, cicho i ze śmiertelną powagą pędził naprzód z uszami położonymi po sobie i trąbą wtuloną pod siebie. Słychać było tylko trzask łamanych krzaków i dudnienie ziemi. Kobus gnał na oślep przez nadrzeczny busz. Sądził, że słoń nie będzie go gonił po stromym brzegu w dół. Ale ku jego zdumieniu zwierzak nie dał za wygraną. Kiedy Kobus znalazł się w grząskim piachu łożyska rzeki, zrozumiał, że nie wygra wyścigu ze słoniem. Odwrócił się więc i oddał strzał ostrzegawczy w ziemię tuż pod nogami słonia. Ogłuszający grzmot poniósł się echem dokoła, z łożyska rzeki trysnęła fontanna piasku i żwiru, ale słoń nie zwolnił kroku. Był teraz niecałe 15 metrów od mojego męża. Kobus odruchowo wypalił znowu. A słoń szarżował dalej. Kobus strzelił jeszcze dwa razy. Nie słyszał huku ani nie czuł silnego odrzutu. Wzrok miał utkwiony w ogromne czoło, które było teraz o niecałe 10 metrów od niego. Słoń już go niemal dopadał, gdy wtem stanął jak wryty. Kobus strzelił raz, drugi, trzeci... W ciągu 10 lat tylko ten jeden raz musiał zastrzelić zwierze w obronie własnej. Jedno z tych dzikich zwierząt, które tak bardzo kochał. Kobus, jako jeden z 22 strażników Parku Narodowego Krugera, odpowiadał za ochronę rezerwatu przed niszczącym działaniem sił przyrody i człowieka. Musiał bronić parku przed takimi wrogami, jak susza, choroby, pożary, powodzie i kłusownicy. Często wyjeżdżał na wiele dni, a nawet tygodni. Kiedy dziewczynki były w szkole, sporo czasu spędzałam sama. Stwierdziłam, że prowadzenie domu w głuszy wymaga nie lada pomysłowości i zacięcia. Nie byłam w tym dobra. Żony innych strażników radziły sobie lepiej. Tworzyły ogrody jak z bajki, rzeźbiły, tkały, robiły kołdry i szyły. Przygotowywały przetwory, dżemy i galaretki z najrozmaitszych dzikich owoców jadalnych, i miały pełne spiżarnie domowych pyszności. Ja też oczywiście uprawiam ogród, piekę i szyję, ale bez tego kunsztu. Nie miałam jednak wyboru. Do miasta dotrzeć trudno, łatwiej już wytwarzać własne jedzenie i ubrania. Ale wymagało to sporo wytrwałości. Na przykład mnóstwo energii kosztowało mnie odstraszanie krzykiem pawianów i innych małp pustoszących mój warzywnik, a musiałam też strzec swoich kurek, żeby nie zjadły ich orły, dzikie koty, cywety lub pytony. Ponieważ kury niosły się po całym ogrodzie, sporo czasu zabierało mi szukanie jajek. Podobnie jak inne żony nauczyłam się sama rozwiązywać problemy pod nieobecność męża. Nie chodzi tylko o drobne kłopoty domowe, na przykład brak prądu, lecz również sprawy związane z osadą dla personelu - wypadki, choroby, spory międzyludzkie, a także naszą częścią parku - pożary buszu, powodzie i uchodźcy z sąsiedniego Mozambiku. Do samotności trzeba było przywyknąć, ale właściwie rzadko miałam czas, żeby czuć się samotna. Towarzystwa dotrzymywały mi dwa psy, a później konie i kury, oraz rodzina wiewiórek i wiele dzikich ptaków zamieszkujących nasz ogród. No i był stary Filemoni, nasz dozorca. Zawsze się gdzieś krzątał - albo podlewał warzywnik, albo łowił ryby nad rzeką. Jeżeli bardzo pragnęłam towarzystwa, zawsze mogłam się przejść do osady dla personelu na brzegu potoku Shibyeni. Najczęściej czytałam i słuchałam muzyki. Poza tym, jak wszyscy samotnicy z prawdziwego zdarzenia, prowadziłam pamiętnik i mówiłam do siebie. A czasem goście wprowadzali miłą odmianę. Pewnego razu byłam sama w domu. Cały ranek pracowałam w ogrodzie i słuchałam muzyki. Nastawiłam adapter w domu na pełen regulator, żeby piękne dźwięki symfonii Mozarta wypełniły cały ogród. Nieoczekiwanie od tyłu domu nadjechał nieznany samochód. Wysiadł z niego młody człowiek. Zgubił drogę. Przedstawił się nieśmiało i wyjaśnił, że prowadzi badania do pracy naukowej na temat inżynierii ekologicznej. Dostał zgodę na wyprawę do tamy Shimuwini na Letabie. - Ale chyba zabłądziłem - dodał stropiony. - Owszem - odparłam. - Chodźmy do gabinetu męża. Jest tam duża mapa okolicy. Pokażę panu, jak dojechać do Shimuwini. Ale młody człowiek nie ruszał się z miejsca, najwyraźniej urzeczony muzyką. - To jest Czterdziesta Symfonia Mozarta - powiedział ze zdumieniem. Kiedy przyniosłam kawę, zastałam go siedzącego na huśtawce, to znaczy połówce opony samochodowej zawieszonej na drągu między dwoma drzewami. Razem wysłuchaliśmy koncertu. Ciepłe, soczyste dźwięki wypełniły ogród i niosły się przez rzekę, w której nawet hipopotamy wydawały się zahipnotyzowane. Z nieba spadł rybołów, a gdy szybował z wdziękiem nad wodą, jego wołania wibrowały echem w wypełnionej muzyką okolicy. Kiedy umilkły ostatnie tony, młody człowiek, patrząc w dno pustego kubka po kawie, powiedział cicho, że u niego w Pretorii, ten koncert nie brzmiał tak samo. Potem odjechał. Jakiś miesiąc później dostałam pocztą taśmę z nagraniem Mozarta. Potem mniej więcej co dwa miesiące przychodziła jedna taśma z Mozartem. Po znaczkach poznawałam, że to przesyłka z Pretorii. Nietrudno było zgadnąć, kto jest nadawcą. Nigdy nie czułam się samotna. Ale Mozart nadal rozbrzmiewa w Mahlangeni. cdn......
-
Pewnego razu Kobus przyniósł do domu kilkutygodniowego miodożera, ssaka z rodziny łasicowatych. Malec był osłabiony z głodu i miał paskudną ranę na szyi. Doglądaliśmy go i karmiliśmy z butelki mlekiem z miodem. Nazwaliśmy go "Buksie", co w języku afrikaans znaczy "mały zuch". Karin miała wtedy 5 lat i nie chodziła jeszcze do szkoły, została więc przybraną matką miodożerka, którego w niedługim czasie rozpuściła jak dziadowski bicz. Malec oczekiwał, że Karin będzie się z nim bawiła od świtu do nocy. I nie chciał zasnąć, jeżeli ktoś z nas, najlepiej Karin, nie podsunął mu palca do ssania. Buksie podbił nawet serca naszych psów, które pozwalały mu się tulić i tarmosić. Bawił się też z parą koni. Atakował jednego z nich, po czym łapał go za tylną nogę. Koń unosił nogę, żeby się go pozbyć, ale Buksie nie puszczał. Koń zostawał z nogą w powietrzu, udając, że wcale mu nie przeszkadza uwieszony miodożer. Kiedy Buksie miał jakieś 5 miesięcy, dotarło do niego, że jest miodożerem, a nie człowiekiem. Przestawił się na nocny tryb życia i zaczął polować. Spał w dzień, a w nocy plądrował nadrzeczne chaszcze. Wkrótce odkrył mnóstwo smakołyków, takich jak jaszczurki, żaby i węże. Pewnego razu przyniósł dumnie w pysku martwą kobrę. Aż nas przeszły ciarki, ale dla szczeniaka to była uczta. Doskonale wiedział, że nie wolno mu już wchodzić do domu - bo siał zbyt wielkie spustoszenie - ale zawsze próbował się tam jakoś wślizgnąć. Nauczyliśmy się zabezpieczać o zmroku wszystkie drzwi i okna. Ale pewnej nocy, pod nieobecność Kobusa, nasz miodożer postanowił złożyć mi niespodziewaną wizytę. Można przeżyć nie lada wstrząs, kiedy o północy wyląduje na nas takie zwierzę - Buksie miał wtedy rok i ważył około 12 kilogramów. Na szczęście, niemal od razu zorientowałam się, co to za gagatek. Objąl mnie niedźwiedzim uściskiem, a potem zaczął rozbebeszać pościel. Kiedy wreszcie zepchnęłam go na podłogę, wyrzuciłam na dwór i użalałam się nad sobą, że muszę wybierać między duchotą w zamkniętym pokoju a szarżą miodożera. Mniej więcej w tym czasie nasz główny strażnik, Dirk Ackerman, odwiedził nas. Rozmawialiśmy o nowinach w rezerwacie, kiedy Buksie złożył nam wieczorną wizytę. Najpierw wszystkich kolejno uściskał, popieścił i potarmosił (łącznie z głównym strażnikiem), a potem przewrócił stół i uciekł z paczką sześciu piw w zębach. Kobus wypadł za nim. W trakcie szamotaniny, która się wywiązała, Buksie stoczył się wraz z piwami ze stromego brzegu, znikając w nadrzecznym buszu. Piwa przepadły, ale nie Buksie. Uznaliśmy, że miarka się przebrała i że nie puścimy płazem tak żenujących wybryków. Toteż biedny Buksie po raz pierwszy (i ostatni) dostał od nas w skórę. Pełen oburzenia wycofał się w mrok nocy... a w każdym razie tak nam się zdawało. Po miłej kolacji Dirk poszedł do domku gościnnego. Ledwie przestąpił próg, usłyszeliśmy jęk rozpaczy. Okazało się, że Buksie otworzył sobie nie domknięte drzwi. Efekt - walizka Dirka otwarta, wszytkie ubrania rozwleczone po pokoju. Czerwoni ze wstydu przepraszaliśmy stokrotnie, próbując się tłumaczyć, że Buksie - po którym nie zostało ani śladu - zwykle nie sieje takiego spustoszenia. (Może chciał tylko pokazać głównemu strażnikowi, kto naprawdę rządzi w Mahlangeni?) Na szczęście po kilku miesiącach wszystko się unormowało. Buksie znalazł sobie narzeczoną. Coraz rzadziej do nas wpadał. Po kilku miesiącach przestaliśmy go w ogóle widywać. Chociaż bardzo za nim tęskniliśmy, pocieszała nas myśl, że wrócił do swojego naturalnego środowiska. Wyobrażaliśmy sobie, że wychowuje teraz własne, urocze, potomstwo. cdn....
-
Strefa rezerwatu pozostająca pod opieką Kobusa, zajmowała powierzchnię blisko tysiąca kilometrów kwadratowych na północ od rzeki Większa Letaba. Nasz dom stał na północnym brzegu rzeki, na terenie przydzielonym Kobusowi. Po przyjeździe do Mahlangeni zapisaliśmy córki do szkoły w Phalaborwie, osadzie górniczej tuż za zachodnią granicą parku. Ponieważ miasteczko znajduje się prawie 50 kilometrów od naszego domu, dziewczynki w ciągu tygodnia mieszkały w internacie. Co poniedziałek wcześnie rano odwoziłam je do Phalaborwy, a co piątek zabierałam do domu. Nie było to daleko, ale dotarcie na miejsce nie zawsze szło jak po maśle. W dobrych warunkach, przy suchej drodze, dojazd zabierał nam niewiele ponad godzinę. Często się jednak spóźniałyśmy - na przykład, kiedy stada bawołów albo słoni przekraczały w swoim rozkosznym tempie drogę. W końcu zawsze docierałyśmy na miejsce, ale jeden przejazd utkwił mi szczególnie w pamięci. Kiedy pewnego popołudnia wracałyśmy z miasteczka, silnik dżipa zgasł i za żadne skarby nie dało się go uruchomić. Utknęłyśmy 20 kilometrów od domu. Kobus był we wschodniej części terenu i miał wrócić najwcześniej za tydzień. Nikt by nas nie szukał, musiałyśmy same dotrzeć do domu. Spojrzałam na zegarek. Zbliżała się 4 po południu. Nie dojdziemy do domu przed zmrokiem. A kiedy się ściemnia, drapieżniki wychodzą na łowy. Zaproponowałam więc dziewczynkom nocleg w samochodzie. Na szczęście zrobiłam zakupy, miałyśmy więc przy sobie świeży chleb, litr wody i pomarańcze. Rysowałyśmy, grałyśmy w kamyki na piasku, a ja martwiłam się, jak pokonamy pieszo taki szmat drogi następnego ranka. Myślałam o samotnym nosorożcu, którego często widywałyśmy pasącego się na mokradłach Nhlarweni i o lamparcie, którego spotkałyśmy niedawno przy potoku Tsugama. Myślałam o lwach często penetrujących te okolice, a także o stadach słoni, których można się spodziewać zawsze i wszędzie. Na szczęście miałam przy sobie potężny pistolet parabellum kaliber 9 mm. Tyle że z pistoletu nie zastrzeli się nosorożca ani słonia. Lepiej starać się przemknąć niepostrzeżenie. Usłyszałyśmy z oddali warkot silnika jakiegoś ciężkiego pojazdu. Poprosiłam Karin, żeby trąbiła klaksonem naszego dżipa, a sama z dwiema starszymi dziewczynkami puściłam się przez gęstwinę krzewów, pokonując, co sił w nogach, 400 metrów do płotu. Dobiegłyśmy tam bez tchu, ale - niestety - za późno. Ciężarówka dawno nas minęła. Mimo dotkliwego zawodu powiedziałam sobie w duchu, że skoro przejechał jeden pojazd, może się trafić drugi. Wysłałam Hettie i Sandrę z powrotem do Karin, a sama usiadłam pod płotem, żeby czekać. Pół godziny później nie byłam już taka pewna, że coś znów nadjedzie, ale wpadłam na genialny pomysł - zbuduję na drodze przeszkodę. Zaczęłam ściągać z buszu kłody i gałęzie, a następnie piętrzyć je na drodze. Byłam zlana potem i cała pokryta drobnym czerwonym pyłem. Po obu stronach bariery wydrapałam napis "na pomoc" i strzałki w kierunku płotu. Po paru minutach z ulgą dostrzegłam nadjeżdżającą z północy starą, rozklekotaną półciężarówkę. Bardzo mnie to zdziwiło, bo tej drogi używają tylko pojazdy wojskowe... i to rzadko. Kierowca na mój widok natychmiast wdepnął hamulec. Ale miał taką minę, jak gdyby chciał od razu zawrócić i odjechać. Podjechał do mnie z wahaniem. Był to dość młody człowiek, chyba Portugalczyk z pochodzenia. Jego pasażer miał równie wystraszoną minę. Żaden z nich nie znał afrikaans, toteż mieszaniną języków angielskiego, tongi i gestów wyjaśniłam, że w głębi rezerwatu zepsuł mi się samochód. Spytałam, czy zawieźliby wiadomości do strażnicy kilka kilometrów pod Phalaborwą. Przecież w tamtym właśnie kierunku jadą. Kierowca był wyraźnie zdenerwowany i zaniepokojony. Dziwiło mnie to, ale dodałam, że mam dzieci w samochodzie, że jesteśmy spragnione i z dala od domu. W końcu zgodził się, żebym napisała krótki liścik do pełniącego służbę w strażnicy, Desmonda Wilcoxa. Wsunął go sobie do kieszeni koszuli i podejrzliwie obserwował, jak rozbieram barykadę przed kołami jego wozu. Odjechali bez słowa. Dopiero kiedy półciężarówka mnie mijała, dostrzegłam z tyłu wielką, zakrwawioną plandekę. Mężczyźni byli kłusownikami. Nic dziwnego, że tak się mnie zlękli - mojego pistoletu i blokady drogi. Kiedy wróciłam do dżipa, dziewczynki, podobnie jak ja, wątpiły, czy kłusownicy dostarczą mój list. Nastawiłyśmy się na nocleg w samochodzie. Zbliżał się wieczór, cienie w buszu zaczęły się wydłużać. Niedaleko nas dostojnym krokiem przeszła drogę rodzina guźców i stado antylop. Piękny widok. Później zaskoczył nas samotny słoń, który wyłonił się bezszelestnie z krzaków o jakieś 40 albo 50 metrów od nas. Prędko wstałyśmy i spokojnie wróciłyśmy do samochodu. Wsiadłyśmy do środka. Po jego odejściu postanowiłyśmy zebrać chrust na ognisko, kiedy usłyszałyśmy w oddali warkot. Kilka minut później zobaczyłyśmy nadjeżdżający krętą drogą land rover należący do zarządu rezerwatu. Przyjechał po nas Robert van Lente. Desmond wysłał mu taką wiadomość: Kobie i dzieci w opatach, 25 kilometrów stąd na drodze do Mahlangeni. Potrzebują pomocy! PILNE! Biedny Robert. Zamartwiał się, czy zastanie nas przy życiu. Później, gdy już dotarłyśmy bezpiecznie do domu i jadłyśmy pyszną kolację, myślałyśmy o tamtych kłusownikach. Gdyby nie oni, nadal sterczałybyśmy w buszu. Cokolwiek przeskrobali, wiedziałyśmy, że mamy wobec nich dług wdzięczności. cdn.....
-
Kobus i ja poznaliśmy się na Uniwersytecie Pretorii. Spotykaliśmy się na niektórych wykładach. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale stronił od ludzi. Kiedy zaprzyjaźniliśmy się bliżej, okazało się, że łączy nas nie tylko wychowanie na farmie, lecz również miłość do muzyki i literatury. Wybraliśmy się razem na Elzę z afrykańskiego buszu. Po tym filmie nasza przyjaźń przerodziła się w coś silniejszego. Zaczęliśmy snuć marzenia. Po dyplomie wzięliśmy ślub. Potem wyjechaliśmy do Windhuk w Namibii, gdzie Kobus był redaktorem w rozgłośni radiowej, a ja tłumaczem w Biurze Języków Obcych. Trzy lata później przeprowadziliśmy się do Johannesburga. Kobus miał dyplom afrykanisty i antropologa. Zdał też państwowy egzamin po ukończeniu kursu ochrony przyrody. Pod koniec roku 1979 na horyzoncie zamajaczyło spełnienie jego życiowego marzenia, żeby dostać pracę w rezerwacie. Przyszedł list od dyrektora Parku Narodowego Krugera z zaproszeniem do Skukuzy na rozmowę. Skukuza to największa stacja turystyczna parku, a zarazem główna siedziba władz. W liście postawiono warunek, że "podczas rozmowy wstępnej musi być obecna żona aplikanta". Natychmiast poprosiłam mamę o zaopiekowanie się przez kilka dni naszymi trzema córeczkami, żebym mogła towarzyszyć "aplikantowi". Rozmowę prowadzili główny strażnik parku i dyrektor. Pytali Kobusa, dlaczego ubiega się o tę pracę i dlaczego chce porzucić dobrą posadę w mieście. Oparł po prostu, że odkąd sięga pamięcią, chciał być strażnikiem rezerwatu. Najwyraźniej to ich zadowoliło. Potem zwrócili się do mnie i zaczęli mnie zniechęcać. Opisywali trudy i niedogodności, które musi znosić żona strażnika. Straszyli mnie nieznośnym letnim skwarem, stałym zagrożeniem malarią i rozmaitymi niebezpieczeństwami. Podkreślali uciążliwość życia z dala od lekarzy, szkół, centrów handlowych oraz wszystkich innych wygód, do których przywykliśmy w mieście. Przypominali, że nie ma tam nawet takich podstawowych udogodnień, jak telefon czy regularna dostawa poczty. Opowiadali o samotności na odległej placówce. Przestrzegali, że praca może wymagać od męża dłuższych nieobecności w domu, a wtedy żona zostaje bez sąsiadów, bez telefonu, nie ma do kogo otworzyć ust. Jak sobie z tym poradzę? Pragnąc udzielić im równie dobrej odpowiedzi jak Kobus, odparłam, że odkąd pamiętam, zawsze chciałam być taką "samotniczką". Mimo to usłyszałam: - Proszę to dobrze przemyśleć w domu. Co najmniej przez miesiąc. Jeżeli państwo uznają oboje bez zastrzeżeń, że nadal są zainteresowani, proszę dać nam znać. To dlatego nalegali na obecność żony podczas tej rozmowy. Nie zależało im na pracownikach, których połowice nie zniosą takiego życia. Wprawdzie jestem strachliwa, ale nie lubię, kiedy ktoś traktuje mnie z góry. Ponure przestrogi rzuciły mi wyzwanie. Skoro żony innych strażników jakoś sobie radzą, to ja też potrafię. A nade wszystko nie chciałam, żeby rozwiało się marzenie życia mojego męża. Chociaż Kobus i ja za radą egzaminatorów codziennie rozmawialiśmy o tym, co oznacza dla nas planowana przeprowadzka, to oboje wiedzieliśmy, że nie zmienimy zdania. Na szczęście nie musieliśmy. Kiedy potwierdziliśmy listownie zainteresowanie placówką, wkrótce nadeszła dobra wiadomość. Kobus dostał wymarzoną pracę. Dwa miesiące później, na początku roku 1980, sprzedaliśmy dom w mieście, spakowaliśmy manatki i dzieci, i tak zaczęło się nasze nowe życie w jednym z największych, a zarazem najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie. cdn.....
-
Mieliśmy za sobą długi dzień, toteż pod wieczór byliśmy wyczerpani. W domu kompletny nieład - wszędzie pudła, skrzynie i meble. Wreszcie udało nam się ustawić łóżka na swoich miejscach i znaleźć w tym rozgardiaszu pościel dla wszystkich członków rodziny. Tak więc po pierwszym dniu w Mahlangeni w Parku Narodowym Krugera wszyscy położyliśmy się wcześnie spać: ja, mój mąż Kobus i nasze trzy córki - Hettie, Sandra i Karin. Po godzinie obudził mnie dziwny dźwięk. - Co to? - spytałam męża pogrążonego głęboko we śnie. Nie obudził się. Przez chwilę leżałam cicho, nasłuchując i myśląc o tym dziwnym, ciemnym domu, małej przystani na odludziu. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę coś słyszałam, czy to tylko wyobraźnia płata mi figle. I znów, zasypiając, usłyszałam ten sam dziwny hałas. Tym razem zdecydowanie obudziłam męża. - Kobus! Słyszałeś? - Hę? - Słyszysz to samo, co ja? Na dworze zaskrzeczał ptak. - Sowa - bąknął Kobus. - Nie o to mi chodzi! Słyszałam jakieś sapanie... Nasłuchiwaliśmy przez chwilę. Nad rzeką miliony żab rechotały pod niebiosa. Chrapał hipopotam. W oddali wył szakal. Inne dziwne odgłosy niosły się przez noc. Ale w domu panowała cisza. - Chyba ci się zdawało - oznajmił w końcu Kobus. - Odpręż się... i spróbuj zasnąć. - No dobrze - powiedziałam. Ten obcy, ciemny dom najwidoczniej trochę mnie rozstrajał. Zapadłam w głęboki sen. W środku nocy obudziła mnie jedna z córek, bo nie mogła trafić do łazienki. Panowały tam egipskie ciemności - nie można było zapalić światła, bo generator prądu działał tylko w dzień. Wzięłam latarkę z szafki nocnej i wstałam. Kiedy pomogłam córce, wróciłam do naszego pokoju. W snopie światła igrającym po łóżku jakiś cień - może jakiś ruch - przykuł moją uwagę. Podniosłam nieco latarkę i zamarłam z przerażenia. W kręgu światła widać było część wielkiego, szklistego ciała gada pokrytego ciemnymi plamami. To "coś" miało ogon w na wpół otwartej szufladzie mojej szafki nocnej, środek zwinięty na szafce, a resztę wplecioną w deszczułki wezgłowia. Widok był tak niesamowity, że na chwilę dech mi zaparto. - Kobus - jęknęłam. - Obudź się! - Co się dzieje? - Wąż... wchodzi nam do łóżka! Kobus, omotany prześcieradłem, zerwał się w okamgnieniu. - Nie podchodź - zakomenderował. Nie musiał mi tego mówić. Sama cofnęłam się aż do ściany. Kobus oswobodził się z prześcieradła, po czym podszedł do mnie po omacku. Podałam mu latarkę, oświetlił nią węża. - To pyton - oświadczył. Zamieszanie w pokoju wystraszyło gada, który zwinął się teraz bezpiecznie w szufladzie. Gdy tak przyglądaliśmy mu się z pełną grozy fascynacją, widok uchylonej szuflady coś mi przypomniał. W dzień, kiedy meble czekały jeszcze na zewnątrz na wniesienie, przechodziłam obok szafki nocnej i zauważyłam na wpół otwartą szufladę. Spieszyłam się, poza tym niosłam duże pudło, więc domknęłam szufladę nogą i nie popatrzyłam do środka. Najprawdopodobniej wąż już tam leżał. To był młody pyton, tyle że miał dwa metry długości - niewiele, jak na pytona, ale sporo jak na przeciętnego węża. Kobus wyciorem do strzelby "pomógł" wężowi wśliznąć się z powrotem do szuflady. Następnie zamknął ją i wyniósł szafkę do ogrodu. Towarzyszyłam mu z latarką. Postawił szafkę w pewnej odległości od domu i otworzył ostrożnie szufladę. Pyton kulił się nieśmiało w środku. Zostawiliśmy go tam i wróciliśmy do łóżka. Niech sam zdecyduje, kiedy ma wyjść. To dość wstrząsające powitanie okazało się odpowiednim preludium do naszego nowego życia w głuszy, w której zwierzęta poruszają się swobodnie, a ludzie muszą uważać, żeby nie wchodzić im w paradę. cdn....
-
OPOWIADANIE. KRUGEROWIE Z AFRYKAŃSKIEGO BUSZU Kobie Kruger Kiedy mąż Kobie został strażnikiem w słynnym afrykańskim parku narodowym, ona sama nie wiedziała wiele o życiu w buszu. Straszono ją dzikimi zwierzętami, malarią, samotnością, a także brakiem wygód, do których przywykli ludzie z miasta. Ale na odległej placówce Krugerowie odkrywali przede wszystkim świat cudów i niespodzianek. Wychowali dzieci tam, gdzie za najbliższych sąsiadów mieli lamparty, słonie i pawiany; gdzie wyprawa do miasta wiązała się z przeprawą przez rzekę pełną hipopotamów i krokodyli; gdzie biwak pod niebem pełnym gwiazd mógł prowadzić do spotkania z lwami. Takie życie wymagało odwagi, ale przypominało też czasem raj na ziemi.
-
Witaj BIESIADO! Witajcie kochane Drzewka Dziekuje za piekne wiersze, JODELKO Ludzkie zycie nabiera blasku i sily tylko wtedy , kiedy sie je poleruje i utwardza. Sosai Masutatsu Oyama. Człowiek w dzisiejszych czasach powinien nie rezygnować z własnych celów, wartości, wiedzieć czego chce a jednocześnie być osobą wrażliwą . Życie ludzie jest snem- określanym niekiedy wiecznym, który mógłby zastąpić nam wszystkie nasze cierpienia Los nie oszczędza nikogo. Ludzi dotyka śmierć, głód, bieda, stale wystawiani są na próbę, wciąż muszą się zmagać z cierpieniem. Można stąd wnioskować, że człowiek jest silny i wiele może wytrzymać. Chwile szczęścia są bardzo krótkie, szybko przemijają, powinniśmy je więc w pełni wykorzystać i cieszyć się z nich póki trwają. Współcześnie żyjący człowiek potrzebuje utworzenia nowego systemu wartości. Niezbędne są wskazówki w wędrówce życia, które byłyby dla nas odpowiednim autorytetem moralnym. Świat należy do ludzi odważnych, honorowych, wolnych i niezależnych. Należy być tolerancyjnym, szczerym, skromnym, uczciwym, bo tylko te wartości dają człowiekowi wieczność. Pamiętajmy, że swoim życiem wystawiamy świadectwo o nas samych, utrwalamy nasze istnienie i zapisujemy się w pamięci kolejnych pokoleń. „Ludzie są jak wiatr. Jedni lekko przelecą przez życie i nic po nich nie zostaje, drudzy dmą jak wichry i zostają po nich złamane serca, jak drzewa po huraganie. A inni wieją jak trzeba, by wszystko mogło kwitnąć i owocować i to właśnie po tych zostaje piękno naszego świata....”
-
Kimkolwiek jesteś, skądkolwiek przybywasz i dokądkolwiek zmierzasz WITAJ! Zatrzymaj się na chwilę i odpocznij. Pozbądź się smutnych myśli. Zrelaksuj się. Pomyśl o pięknie otaczającego Cię świata. Doceń, jakim cudem jest życie. Uśmiechnij się. Dla każdego wschodzi zawsze słońce Nie ma takiej chwili w naszym życiu, w której nie moglibyśmy rozpocząć nowej drogi. Jacek Ryng. Pozdrawiam
-
POZOSTAWIC SLAD MILOSCI: Obecnie żyję bardzo intensywnie - cieszę się bliskością przyrody i spotkaniami z ludźmi. W ten sposób przyczyniam się do realizacji mojego marzenia, aby osoby mniej sprawne tworzyły integralną część społeczeństwa, w którym odnajdą wsparcie, a jednocześnie wyzwolą w tej społeczności dobro i miłość. Tak właśnie staram się żyć i zapewne, dlatego znalazłem się wśród laureatów ogólnopolskiego konkursu zorganizowanego, przez Centrum Wolontariatu w Warszawie - pod patronatem ONZ. (Tekst na: Wolontariat ) Pragnę też pozostawić po sobie jakiś ślad miłości - dobro, jakie uczynię dla drugiego człowieka. Dlatego m.in. tworzę moją stronę WWW, aby rozbudzić to, co uśpione; rozpalić to, co przygaszone; ukoić to, co poranione; umocnić to, co wyniszczone... Staram się też zachęcać ludzi, aby ofiarowali odrobinę swojego czasu tym, którzy sami nie są w stanie nawet wyjść ze swojego mieszkania. Nie mam wątpliwości, że w naszym społeczeństwie nie brakuje osób, które potrzebują takiej pomocy, bo i mi jeszcze kilka temu trudno było nawet poprosić o pomoc, gdyż wszyscy ludzie wydawali mi się odlegli, a nawet obojętni. Niejednokrotnie ludzie boją się niepełnosprawnych - obawiają się jakiegoś "uwikłania się". Myślę jednak, że nie tylko dla mnie każda relacja ma na tyle sens, na ile spotkania są wzajemnym darem ofiarowanym z potrzeby serca, w pełnej wolności; na ile Ty możesz odnaleźć w tym swoją radość i satysfakcję; na ile Ty poprzez mnie, a ja poprzez Ciebie możemy wzajemnie się rozwijać i ubogacać. Dla mnie taką możliwością są zwłaszcza Rekolekcje na Górze Św. Anny. Spotykam tam ludzi, którzy dotychczas nie mieli styczności z osobą niepełnosprawną, a nawet odczuwali lęk wobec takich osób. Po spotkaniu ze mną przełamywali w sobie te bariery, a nawet zostali moimi opiekunami. Nie dziwi mnie, gdy początkowo są zakłopotani, lecz mogę tutaj bazować na moim doświadczeniu, że jeszcze się nikt taki nie narodził, który by sobie nie poradził! Pewną satysfakcją jest dla mnie poczucie, że mogli oni, w krótkim czasie, ukończyć swego rodzaju "kurs" pomocy osobie niepełnosprawnej. Myślę, że taka umiejętność może przydać się im w późniejszym życiu - nawet wobec przypadkowej, spotkanej na ulicy, osoby na wózku, a przynajmniej będą bogatsi o nowe umiejętności i odkryją ich nie zawsze uświadomione możliwości. Przykładem niech będą słowa, jakie napisała do mnie pewna studentka: "Zawsze chciałam spotkać i pomagać osobom niepełnosprawnym, lecz miałam w sobie pewnego rodzaju barierę, być może strach... Bałam się, że być może w taki lub inny sposób, słowem, zachowaniem mogłabym je zranić. I muszę stwierdzić, że prawdą jest powiedzenie, że boimy się tego, czego nie znamy. Dziękuję, że pozwoliłeś mi przełamać tę barierę!" Cieszy mnie to, że pomagam ludziom odkrywać i wyzwalać w sobie Dobro i pragnę dzielić się tym Dobrem m.in. poprzez moją stronę WWW. Myślę, że ludziom brakuje prawdziwego świadectwa Miłości, aby pod wpływem emanującej z ekranów przemocy, pustki duchowej, prymitywizmu, nie zamykali się w swoich domach i w samych sobie, lecz mieli odwagę wychodzić do drugiego człowieka. Niemniej jednak bardzo ważna jest dla mnie świadomość, że nikt nie ma prawa oczekiwać od drugiej osoby nic ponad to, co ona sama pragnie mu ofiarować... Toteż mnóstwo czasu poświęcam na utrzymywanie starych znajomości i odnajdowanie nowych osób. Dzięki ich pomocy mogę jeszcze bardziej pomagać tym, którym na pozór nic do szczęścia nie brakuje... Mam nadzieję, że także tą drogą odnajdę osoby, które podobnie jak ja przekonane są, iż radość, piękno i sens życia można odszukać wtedy, gdy odkrywamy w sobie dobro, jakie możemy uczynić dla drugiego człowieka; gdy zobaczysz promieniujące szczęściem i wdzięcznością oczy, w których odnajdziesz odbicie swojego serca...
-
TO co w zyciu jest najwazniejsze.... Z czasem zacząłem dzielić się moimi przeżyciami, doświadczeniami i przemyśleniami publikując artykuły na łamach różnych czasopism (lista). Niejednokrotnie odpisują na nie osoby, które pomimo pełnej sprawności fizycznej zagubiły wiarę w sens i wartość swojego życia... Zazwyczaj wystarczało parę listów, czy też spotkanie, aby stopniowo rozkwitały w nich radość, piękno i sens życia. Ja mogłem ofiarować im jedynie zrozumienie, akceptację, rozmowy, wspólne spacery, czy też okazję do pomagania mi. To jednak dawało im poczucie, iż są komuś potrzebne, że potrafią czynić dobro i w tym odnajdywały to, co w życiu jest najważniejsze... Jedna studentka po kilkudniowym pobycie u mnie, napisała: "Radość, jaką masz w sobie - taką prawdziwą i głęboką - jest dla mnie nieustannym przykładem, jak żyć. Jeśli dziś jestem inna, lepsza - to dzięki tobie. Ktoś kiedyś powiedział, że przykłady pociągają i patrząc na Ciebie wciąż tak wiele się uczę... Odkrywam to prawdziwe piękno życia..." Oczywiście, nie można mieć żadnych wątpliwości, że możliwość chodzenia, niezależności, swobody, jest bezcennym i pięknym skarbem, lecz czy to jest najważniejsze...? Nie brakuje przecież ludzi sprawnych, którym na pozór mają wszystko, a nie czują się szczęśliwi; tracą sens swojego życia, a nawet popełniają samobójstwa... W moim przekonaniu źródłem sensu, piękna i radości życia jest jedynie to jak wiele Miłości ofiarujemy, a w konsekwencji także otrzymamy. Sprawność fizyczna jest jedynie środkiem, który ułatwia ofiarowanie siebie dla dobra drugiego człowieka; jest swego rodzaju ewangelicznym talentem, który można zainwestować, lub zmarnować... Przyglądając się raz płonącym w ognisku gałęziom, pomyślałem, że być może Bóg chce, aby był właśnie taką gałązką. Nie każde, bowiem drzewo może stać się np. pięknym meblem, ale może wypalić się, dając innym ciepło i światło, lub może zgnić w oczekiwaniu aż stanie się tym, czym nie jest... Podobnie bez względu na sprawność fizyczną, istotne jest tylko oddanie w realizacji swojego powołania. Zwłaszcza dzięki osobom, które przy mnie odnajdują radość i sens życia, mam poczucie, że niepełnosprawność jest tylko na tyle złem, na ile ogranicza w czynieniu dobra, a przecież jego źródłem jest Bóg, który działa poprzez nasze serce i umysł. Dlatego mogę ofiarować chociażby serdeczną Przyjaźń, w której można ubogacać się wspólnymi przeżyciami, a także tym, co stanowi nasze życie wewnętrzne. Jestem przekonany, że w każdej relacji ważny jest dialog, bo tylko wówczas znajomość ma szansę nabrać nowego, głębszego i piękniejszego wymiaru. To nic, że list, czy też rozmowa może być tylko minioną chwilą odczuć, czy też uczuć, bo przecież wszystko, co dzieję się między ludźmi, jest tylko mgnieniem, które przemija... Jeśli, jednak niczego nie ofiarujemy sobie, bo brakuje odwagi, bo może i czas i miejsce nie te..., to tak naprawdę nic nas nie będzie łączyło. Z takimi osobami nie potrafię zbudować przyjaźni, albowiem nie da się stworzyć więzów między ludźmi tylko z jednej strony... Gdy brakuje wyrażania tego, co jest w nas - naszych myśli, uczyć, pragnień, obaw... to nawet we dwoje czuję pustkę i beznadzieję... Są jednak osoby, które nawet z oddali nie pozwalają mi czuć się bezużytecznym, bo moje istnienie znajduje sens w głębi ich Serca. Myślę, że prawdziwe spotkanie dwojga ludzi może nastąpić tylko w tym, co jest w nas najbardziej osobiste i także w tym też doświadczam Boga poprzez drugiego człowieka... To są chwile, gdy czuję się bardzo szczęśliwy, ale czasem bywa i tak, że w Boga mogę tylko wierzyć, wbrew wszystkiemu... Często piszą do mnie osoby dotknięte odrzuceniem, zranieniem, rozczarowaniem.... To wszystko jest mi bardzo bliskie, bo sam spotykam się z tym... Dla mnie jednak, ważne było pogodzenie się z możliwością, że w każdej mojej relacji tak może się stać. Lecz przecież, aby odnaleźć odrobinę złota, trzeba przesiać mnóstwo piachu! Toteż ciągle nawiązuję nowe znajomości, które niejednokrotnie szybko się kończą..., lecz bywa, że odnajduję też niezwykle cenne Przyjaźnie! Także Tobie pragnę ofiarować ciepło mojego serca, przy którym będziesz mogła zrzucić z siebie powłokę powierzchowności, skrywającą to wszystko, co możesz odsłonić jedynie przed prawdziwym Przyjacielem, do którego masz pełne zaufanie, że Cię nie skrzywdzi, ani nie zawiedzie.
-
DAR PRZYJAZNI___ DAREM ZYCIA. Dopiero, gdy przestałem wstydzić się mojej ułomności, to zacząłem, otwierać się na ludzi i wychodzić do nich, początkowo poprzez moje publikacje w czasopismach (lista). W odpowiedzi napisały do mnie osoby, które nie ograniczają się do tego, co powierzchowne, gdyż potrafią patrzeć sercem... W ten sposób, w mroku mojej samotności, zajaśniały pierwsze gwiazdki przyjaźni. Wciąż żywe są w mojej pamięci chwile, gdy po raz pierwszy wyjechałem na wózku poza mieszkanie i mogłem stać pod drzewem, słuchać jego szumu, dotykać szorstkiej kory. Mogłem dotknąć trawy, zerwać jej trochę, powąchać... Soczysta, pachnąca, zielona trawa - dla innych prozaiczna codzienność, a dla mnie życie, natura, piękno, ukojenie, radość... Myślę, że niejednokrotnie przestajemy cenić coś dla nas bardzo ważnego, tylko dlatego, że spowszedniało nam to. Dopiero utrata tej wartości uświadamia nam, jak wiele zostało nam dane i jak mało potrafimy to doceniać i cieszyć się tym... W moim życiu piękne jest to, że nawet w słabości i ograniczeniach, niesamowicie doświadczam Miłości i Wszechmocy Boga poprzez drugiego człowieka i w niezwykłych przeżyciach. Nie mogę jedynie uciekać przed tym, co wydaje się przekraczać moje możliwości. Albowiem wówczas musze zaufać Bogu, a tym samym zbliżam się do Niego, aby doświadczyć Jego Miłości... Takim przełomowym wyzwaniem były moje pierwsze wyjazdy na turnusy rehabilitacyjne. Stało się to możliwe najpierw dzięki Marcie, która była jedyną osobą, jaka odpowiedziała na moje ogłoszenie w radiu. Niezwykłe jest to, że w ogóle mnie nie znała, ale liczył się dla niej człowiek, któremu może ofiarować pomoc, czas i kawałeczek swojego serduszka... Jakże cenne były te dwa tygodnie, gdy mogłem cieszyć się bliskością przyrody oraz spotkaniami z ludźmi, a zwłaszcza stopniowo rozwijającą się wspaniałą Przyjaźnią z Martą. W następnym roku swoim sympatycznym towarzystwem i miłą opieką uszczęśliwiła mnie - Dorota. Ta niezwykła dziewczyna czyniła wiele inicjatyw, aby wyzwolić we mnie poczucie, iż moja niepełnosprawność nie musi pozbawiać mnie prawa do szczęścia; do Przyjaźni; do aktywnego życia w społeczeństwie. Także wyjazd nad morze był dla nas zupełnie nowym doświadczeniem, więc wiązało się z nim wiele obaw, m. in. czy ta 19-letnia dziewczyna podoła całej opiece nade mną? Mówiono nam, że jesteśmy szaleni, jadąc razem na obóz... Cieszę się , że wyzbyłem się tej "normalności", która skazywała mnie na uwięzienie, we własnym pokoju... Albowiem, aby wzrastać i rozwijać się trzeba wciąż przekraczać kolejne granice własnych obaw i słabości, które istnieją, przede wszystkim w naszych umysłach, w wyobraźni, lękach, kompleksach... Wiele takich barier udało mi się przełamać podczas różnych obozów, które były czasem wspaniałej przygody i wzajemnego ubogacenia. Wciąż cieszą mnie niesamowite przeżycia, gdy np. zdobywaliśmy górskie szlaki, na które tylko ktoś zupełnie szalony wybrałby się na wózku. Po przejściu jednego z takich karkołomnych szlaków usłyszałem słowa, które mogłyby wiele powiedzieć osobom poszukującym szczęścia i pełni życia jedynie w obrębie czubka własnego nosa, a odnajdują oni tylko pustkę... Słowa te brzmiały mniej więcej tak: "Wiesz Jacku, gdybym sama tu doszła, to byłoby to coś zwyczajnego - bez większego znaczenia. Natomiast poprzez to, że pomogłam tobie, moja radość i satysfakcja jest znacznie większa, bo mogę cieszyć się także tym, że przyczyniłam się do tego, iż jesteś szczęśliwy, będąc w tym pięknym miejscu..." Zapewne człowiek, sam z siebie, nie jest zdolny do czynienia takiego dobra, jak pomagające mi osoby. W moim przekonaniu, są one swego rodzaju okienkami, poprzez, które ten świat zostaje rozświetlony blaskiem Bożej Miłości - światłem, które daje życie i pobudza do wzrastania i dojrzewania. Myślę, że każdy człowiek jest powołany do tego, aby być takim "witrażem", bo chyba właśnie na tym polega świętość, lecz jeśli "okienko" zamknięte jest na świat, lub pokryte jest brudem to wówczas tłumi ono światło i pogrąża wszystko w ciemności. Natomiast w m.in. w pewnych osobach mogę zauważyć niezwykłą otwartość i czystość, bo promieniuje ona taką nieskalaną jasnością, która sięga aż do Nieba... W moim odczuciu takie osoby są Cudownymi Aniołami, które Bóg zesłał na ziemię, aby uczynić ten świat lepszym i piękniejszym! Dzięki ich obecności w moim życiu wiem, co znaczy być szczęśliwym. Tak naprawdę, bowiem życie, toczy się w nas... w naszym sercu... Ono żyje z Miłości, a Dobro, jakiego doświadczam, właśnie nią jest...
-
PRZEISTOCZENIE: Przez kilkanaście lat nie było przy mnie nikogo, kogo mógłbym nazwać przyjacielem lub kolegą... W tamtym czasie jednymi z nielicznych osób, które mnie odwiedzały, były moje nauczycielki Pani Aniela M. i Irena O. To właśnie one zapoznały mnie, wówczas jeszcze z klerykiem-Jurkiem, który po święceniach kapłańskich, odprawił w moim pokoju, Mszę Św. - prymicyjną. Był to przełomowy punkt w moim życiu. Tego, bowiem dnia sam Pan Jezus uobecnił się w moim pokoju. Gdy przyjąłem Go w Komunii Św., pod dwiema postaciami, z moich oczu popłynęły łzy radości i wzruszenia. Doświadczyłem wówczas tak niesamowitej i wszechogarniającej Miłości Boga, że myślę, iż właśnie w niebie jest tak dobrze jak było mi wtedy i niejednokrotnie jest nadal, gdy spotykam się z Panem Jezusem w Eucharystii. Ta Msza Św. pozwoliła mi uwierzyć, że skoro sam Bóg chce być ze mną, to moje życie musi mieć sens i znaczenie... być może także dla innych ludzi... Jednocześnie zrozumiałem, że bardziej istotne od tego, co nas dotyka, jest nasze nastawienie do tych doświadczeń, a ich przeżywanie uwarunkowane jest wartościami, które są dla nas najważniejsze i które określają sens oraz cel istnienia. Właśnie taka jest moja Wiara, która nie polega na ślepym oczekiwaniu tego, co według mnie byłoby dobre, lecz musi z niej wypływać ufna pewność, że cokolwiek stałoby się z woli Boga, jest zawsze dobre, bo ma swoje głębsze uzasadnienie... Przykładem są tutaj moje okulary. Po ludzku jest to zło, bo przecież ograniczają widzenie, ciążą, przeszkadzają. Mógłbym, więc prosić Boga, aby uzdrowił mój wzrok. On jednak dał mi te okulary, aby uczynić znacznie większe dobro, by uratować moje oko, a nawet życie... Było to wtedy, gdy wracałem, pociągiem, z moją koleżanką z obozu nad morzem. Leżałem wówczas, w przedziale, w poprzek siedzenia, ponad którym jest półka. Znajdowała się na niej, przeciwsłoneczna parasolka z ostrym szpicem... Moja koleżanka brała coś z tej półki i zawadziła o tę parasolkę... Widziałem jak spada ona, tym szpicem, prosto na moje oko, lecz nie mogłem nawet poruszyć głową. Prawdziwym cudem było to, iż szkło w okularach nie pękło. Szpic parasolki ześlizgnął się po szkle i jedynie przeciął mi skórę na nosie. Nie trudno wyobrazić sobie, co stałoby się bez okularów – rozbite oko, uszkodzony mózg...Myślę, że to doświadczenie jest dowodem na to, że Bóg wie, co robi. Aby jednak Bóg mógł czynić dobro, nawet poprzez moją niepełnosprawność, najpierw sam musiałem ją przyjąć, pogodzić się z nią, musiałem Mu zaufać... Dopóki brakowało mi tego powiedzenia "TAK", to żyłem w ciągłym rozdarciu, pomiędzy walką z tym, co zostało mi dane, a możliwie najbardziej pełnym i aktywnym życiem, w tym stanie, w jakim jestem. Dopiero w świetle wiary zrozumiałem, że gdy Jezus uzdrawiał, rozmnażał chleb, to szły za Nim tłumy, lecz czy oni byli Jego przyjaciółmi? Czy wykorzystywali jedynie to, że mógł im się jakoś przydać? Natomiast na Drodze Krzyżowej prawie wszyscy Go opuścili... Pozostali przy Nim tylko ci, którzy potrafili prawdziwie kochać. To dało mi nadzieję, że być może również ja spotkam takich ludzi, dla których niepełnosprawność nie jest okropieństwem, od którego się ucieka, lecz widzą w niej wyzwanie, aby wzrastać ponad to wszystko, co powierzchowne, złudne, przemijające... Myślę, że sens, a nawet piękno życia polega właśnie na tym, że nie przechodzi się przez nie, jak przez płaską, monotonną dolinę, lecz jest to niezwykły górski szlak. Bywa, że czasem napotykamy strome wzniesienie, które jest zbyt trudne, aby pokonać je samotnie. Natomiast idąc wraz z Bogiem - obecnym także w Przyjaciołach, można wciąż przekraczać granice własnych obaw i słabości, bo tylko wtedy można wzrastać w Wierze, Nadziei i Miłości... Warto spotykać się w rzeczywistości, aby w naszym życiu mniej było samotności, a więcej radości:)
-
Po co zyjemy..... Sama zdolność do miłości nie wiele jest warta, jeśli nie realizuje się ona względem drugiego człowieka. Zapewne właśnie z tej przyczyny Bóg stworzył ludzi, bo jest On Miłością, a miłość rozkwita tylko w relacji z drugą osobą, albowiem jest ona pragnieniem dawania siebie dla dobra i szczęścia innych. Toteż Miłość nie może istnieć w osamotnieniu, podobnie jak ogień nie może istnieć bez powietrza. Możemy stanowić jakiś potencjał Miłości, tak jak np. świeca może kiedyś rozpalić się płomieniem, lecz nie będzie to możliwe w próżni... Zapewne wiele frustracji, współczesnych ludzi, bierze się stąd, że pochłania nas cały świat - rzeczy materialne, kariera, oglądanie TV, a tracimy samych siebie, drugiego człowieka, miłość, a nawet Boga... Dlatego staram się tak żyć, aby nauka, praca i cała konsumpcja, nie stanowiły celu samego w sobie, lecz były środkiem, abym stawał się coraz bardziej człowiekiem; bym rozwijał w sobie zdolność do czynienia dobra i dawania siebie; aby moje życie nie trafiało w próżnię, lecz by było źródłem ubogacenia, radości i rozwoju dla drugiej osoby. Jest to naturalne pragnienie relacji z kimś, kto zaakceptuję, zrozumie, doceni, utuli swym ciepłem, serdecznością, życzliwością, miłością... Nie chodzi tutaj tylko o to, by sobie porozmawiać, czy też by mieć jakieś towarzystwo, lecz myślę, że potrzebujemy kontaktu z ludźmi, aby poprzez nich poznawać prawdę o nas samych i o otaczającej nas rzeczywistości. Im bardziej nie jesteśmy wzajemnie sobie obojętni, lecz zależy nam na tej drugiej osobie, tym bardziej stajemy się takimi szczególnymi zwierciadłami, w których odnajdujemy własne myśli, możliwości, odpowiedzi na nurtujące nas wątpliwości, a nawet drogę naszego życia... Właśnie w spotkaniach najcenniejsza jest możliwość wzajemnego ubogacania sobą, bo jesteśmy podobni do książek, które razem czytamy i pozwalamy się czytać, a także razem je piszemy... Podobnie jak książki, jedne osoby są dla nas ciekawsze inne mniej, ale tylko czasem spotykamy taką, która nas zafascynuje.. Toteż naturalne jest, że w niektórych ludziach odnajdujemy więcej szczęścia, a w innych mniej, więc czasem lepiej żyć samemu, niż zdecydować się na samotność we dwoje... Niemniej, najbardziej cenię kontakty z ludźmi, bo książka, nawet ta najciekawsza i najpiękniejsza, jest tylko światem wyobraźni, natomiast drugi człowiek jest realną rzeczywistością. Ważne jest dla mnie, aby życie, po prostu, jak najpełniej przeżyć - nie w świeci iluzji, wyobraźni, marzeń, bo są to tylko miraże na pustyni samotności... Nasze pragnienie, może ugasić tyko, rzeczywista Oaza, przy której czasem możemy się zatrzymać i obdarować tym, co mamy... Także Ty możesz ocenić, czy jestem na tyle ciekawą "książką", aby wzajemnie dzielić się tym, co stanowi nasze bogactwo... Nie wystarczy stać tylko na półce, czy też "odczytywać się" jedynie przez Internet, bo książka żyje, gdy ktoś po nią sięga, ją otwiera i jej kartki przekłada, czasem nad nią się zastanowi, a czasem uśmiechem się rozpromieni. Pragnę Twojego udziału w "czytaniu" mnie i podobnie chcę "czytać" Ciebie, z nadzieją, że razem napiszemy też jakiś piękny rozdział...
-
Witaj kochana JODELKO dziekuje za piekna wiersz i indyjska TANTRE, jest w niej wiele wspanialych rad , ktore dotycza naszego zycia! Historia o niepelnosprawnym Jacku......poczytajcie same. Do 25 roku życia czułem się jak dziwoląg, który równocześnie wzbudza niezdrową ciekawość i razi czyjeś poczucie \"dobrego smaku\". Z tego powodu, nie wyobrażałem sobie, abym mógł wyjechać, poza moje mieszkanie, na wózku inwalidzkim. Kojarzył mi się on z przekleństwem, którego należy się wstydzić i ukrywać... Pamiętam, że gdy miałem 15 lat, mój kuzyn - Jurek zabrał mnie na spacer, to z całych sił przyciskałem hamulec i koła stały w miejscu. Czułem się wówczas na wózku strasznie poniżony - jakby nagiego prowadzono mnie po ulicy. Jurek po kilkudziesięciu metrach zrezygnował, a mi pozostała samotność... Wówczas moją jedyną towarzyszką była nauka. Najważniejsze, bowiem jest, dla mnie, to abym nie zmarnował życia, by nie przeminęło ono bez żadnego dobrego śladu pozostawionego przeze mnie. Z tamtego okresu szczególnie cenię sobie korespondencję z szefem Instytutu Fizyki - Wojskowej Akademii Technicznej. Zaprosił mnie on nawet na międzynarodową konferencję naukową do Juraty. Była to bardzo cenna propozycja, gdyż oprócz spotkania z gronem znakomitych naukowców, mogłem także, przez tydzień, wypocząć w elitarnym ośrodku wczasowym, nad morzem. Niestety, musiałem zrezygnować z tego wyjazdu, gdyż nie znałem nikogo, kto mógłby pojechać ze mną jako opiekun... Właśnie poczucie osamotnienia było dla mnie najbardziej dokuczliwe, bo największą tragedią niepełnosprawności nie jest sama ułomność, lecz samotność... Trudno było mi wierzyć, że odnajdę przyjaźń, gdyż w naszym społeczeństwie zazwyczaj bardziej \"normalne\" są relacje np. z jakimś pijakiem, draniem, brutalem, egoistą... niż z niepełnosprawnym chłopakiem... Nie każdy, bowiem uświadamia sobie, że niekiedy większe może być ukryte kalectwo moralne, czy też etyczne, niż ułomność fizyczna. Ta jednak jest szczególnie widoczna, więc obawiałem się braku akceptacji i odrzucenia. Alienacja ta sprawiała, że przez wiele lat żyłem w swego rodzaju złotej klatce - bezpiecznie, wygodnie, pod troskliwą opieką Mamusi i Tatusia, ale tak naprawdę, życie płynęło obok mnie, a ja stałem w jednym miejscu - u brzegu i tylko się przypatrywałem... Teraz nie mam wątpliwości, że najwięcej ograniczeń było w braku Wiary, Nadziei i Miłości... I wiem, że na ile udaje mi się przełamywać samego siebie, na tyle mogę wypłynąć na głębię, do czego nawołuje sam Jezus! Często sam strach przed jakimś potencjalnym niebezpieczeństwem nie pozwala nawet spróbować... Wystarczy jednak uwierzyć, że Pan Jezus nie każe nam wypływać na głębie, aby narazić nas na jakąś szkodę, ale po to byśmy mogli rozwinąć żagle, aby Boży Duch mógł w nas tchnąć! Nie wystarczy wypływać tylko na jakieś bezpieczne, znane nam jeziorko, bo w ten sposób bardzo ograniczamy możliwość działania w nas Opatrzności, która wraz z nami kształtuje całe nasze życie! Takie trudne wyzwania są dla mnie swego rodzaju egzaminami dojrzałości, poprzez które Bóg sprawdza moje przygotowanie, abym mógł pójść dalej. Albowiem On daje swe Łaski tylko wtedy, gdy jestem gotowy, aby je przyjąć i by ich nie zmarnować. Nie chcę, więc stać w miejscu, lecz pragnę odnajdywać drogę, która stanowi o wartości mojego istnienia i wiedzie do jego wypełnienia. Właśnie świadomość naszego umysłu domaga się czegoś więcej niż tylko biernej wegetacji. Jedynym lekarstwem na taką egzystencjalną pustkę, jest stawianie sobie celów, do których dążymy. W doczesności jednak nic, nie zapewni nam trwałego szczęścia. Każde osiągnięcie może być tylko kolejnym etapem kształtowania naszego życia i osobowości. Zazwyczaj, bowiem satysfakcja ze zdobycia każdego doczesnego celu trwa dosyć krótko, gdyż to, co osiągamy przechodzi do przeszłości, a przecież sensu i celu życia można poszukiwać tylko w przyszłości. Ją natomiast kształtuje każda chwila przeżyta (albo zmarnowana...) właśnie Tu i Teraz...
-
RATOWNICY STWIERDZILI, że muszą wyjąć Jonasa wraz z częścią maszyny i tak przewieźć. Tylko wykwalifikowani chirurdzy mogą opanować krwotok i ewentualnie przeprowadzić amputację. A najbliższa chirurgia była w Brandon. Sto kilometrów od Willow Greek. Jednak najpierw musieli dostać się do przenośnika, który zasypała ponadpółmetrowa warstwa ziarna. Co gorsza, noga chłopca tkwiła w stalowej rurze - obudowie pod metalową podłogą zaprojektowaną tak, by wytrzymała ciężar 150 ton ziarna. Nie mieli odpowiednich narzędzi, więc wezwali oddaloną o 25 kilometrów straż pożarną z Killarney. Potem rzucili się z łopatami na stos ziarna. Słońce prażyło, w metalowym silosie temperatura podniosła się do 32°C. Powietrze zgęstniało od pyłu z jęczmienia, który wywołał ataki kaszlu. Ludzie cały czas donosili ratownikom wodę i herbatę z lodem, a dla Jonasa poduszki i koce, aby zmniejszyć ból pleców. Mężczyźni zaatakowali podłogę łomami, ale nic to nie dawało. Przyniesiono elektryczną piłę. Wgryzła się w metal z przeraźliwym jękiem, ale spowodowała duże drgania. - Przestańcie! - krzyknął Jonas. Ratownicy szukali miejsc łączenia metalowych płyt podłogi, rozginali je nożycami do blachy i szczypcami. Za każdym razem, kiedy podnosili płytę, Jonas krzyczał z bólu. Metalowa dźwignia biegów wbijała się w dolną część jego kręgosłupa. Chłopiec robił się coraz bledszy. Podtrzymywała go matka. Wezwano ją z przedszkola, w którym pracowała. Emma, która była w 9 miesiącu ciąży, głaskała synka po głowie, przyciskała mu do twarzy maskę tlenową. Z trudem powstrzymywała łzy. Musiała być dzielna, dla syna. O GODZINIE 14.30 przyjechali strażacy z Killarney ze specjalistycznym sprzętem i rozcięli dwa metry podłogi, odsłaniając stalową rurę obudowy. - Wy dacie sobie z tym radę - dowódca strażaków najtrudniejszy odcinek powierzył swojemu zastępcy i jego bratu porucznikowi. Ci dwaj - Mike i John Bellewowie - byli znani jako świetny spawacz i mechanik. Mike z zachmurzoną twarzą przyglądał się całemu urządzeniu i solidnej podłodze. Przekładnia, walec nad i pod podłogą stanowiły całość. Nie jest dobrze - pomyślał. Nie mogli w żaden sposób stwierdzić, jak głęboko tkwi noga chłopca. Jedno złe cięcie i Jonas może się wykrwawić na śmierć. Jak mamy rozmontować to urządzenie, nie robiąc krzywdy chłopcu? Mike zajął się górnym przenośnikiem, a John dolnym. Przenośnik nad podłogą trzeba było odłączyć od przekładni. Gdy Mike raz niechcący ją trącił, Jonas tylko jęknął z bólu. Dzielny chłopak - pomyślał Mike. Wstrzymując oddech, mocował się ze śrubami, których nie odkręcano od wielu lat. Z ulgą oddychał, gdy udawało mu się którąś poruszyć, a Jonas nie reagował. Powiedziano im, że do ambulansu zmieści się tylko 2,5 metra, więc John odmierzył i zaznaczył miejsce cięcia. Potem palnikiem acetylenowym ciął stalową rurę obudowy dolnego przenośnika. W silosie było nie do wytrzymania. Przenikliwy dźwięk cięcia metalu mieszał się ze szczękiem łopat, chrzęstem ziarna i uderzeniami młotów. Hałaśliwy wiatrak wysysał pył. Podłoga trzęsła się i grzechotała. Wszędzie wirował deszcz iskier. Żeby się porozumieć, mężczyźni często musieli przerywać swoją pracę. Z KILLARNEY przyjechali lekarze i pielęgniarki. Podłączyli Jonasa do kroplówki i podawali mu takie dawki morfiny, by uśmierzyć ból, ale nie wyłączyć świadomości. Nim bracia Bellewowie zdemontowali urządzenie, minęła godzina. Coraz bledszy Jonas osunął się na kolana matki. Emma trzymała chłopca ponad 2 godziny. Aby trochę jej ulżyć, teściowa objęła oboje. Mike powoli i ostrożnie odłączył przekładnię. John w tym czasie zdołał odsłonić zwoje przenośnika. Sprawdził, że Mikę też jest gotów, na znak lekarza włączył palnik i przeciął przenośnik do końca. Podeszło do niego sześciu mężczyzn, przykucnęli i chwycili za odciętą cześć. - Raz, dwa, trzy, w górę! - padła komenda. Nie dali rady. Urządzenie było bardzo mocno przytwierdzone do podłogi. Palnik acetylenowy ciął więc nadal. Mężczyźni znów spróbowali. - Raz, dwa, trzy, w górę! - tym razem się udało. Sanitariusz podtrzymywał Jonasa, a mężczyźni ciężko oddychając i postękując z wysiłku wyciągali z silosu na nylonowych linach 100 kilogramowy ładunek - chłopca uwięzionego w szczątkach maszyny. Starali się bardzo, by w drodze do karetki nie huśtać "noszami". W TEN UPALNY letni wieczór przed szpitalem w Brandon atmosfera gęstniała od napięcia. Oczekujący wiedzieli, że Jonasa nie będzie można wnieść na salę operacyjną. Na podjeździe dla karetek ustawiono więc blaty z narzędziami i szafki na kółkach, kroplówki, monitory i dodatkowe źródło prądu. W ten sposób powstał mały szpital polowy. O godzinie 17.50 podjechała karetka. Ortopeda Norman Klippenstein z ulgą stwierdził, że Jonas ma prawidłowe ciśnienie krwi. Czas uciekał. Noga chłopca tkwiła w maszynie od ponad 4 godzin, nie dopływała do niej krew. Klippenstein wiedział, że szansę na uratowanie kończyny są nikłe. Doktor niepokoił się, że brudna, zakażona rana może spowodować ostrą niewydolność nerek. Pielęgniarka podłączyła chłopcu drugą kroplówkę, dostawał teraz antybiotyki i krew. Inna otuliła go flanelowymi prześcieradłami. Nic więcej nie można było zrobić przed wydostaniem go z pułapki. Wtedy do Jonasa podeszli strażacy z narzędziami. Randy Markewich kątową szlifierką ostrożnie odciął z obudowy mały "plaster" i przerwał, aby lekarze mogli zajrzeć do środka. Odciął następny kawałek, przerwa, potem następny i znów przerwa. Lekarze kilka razy wsuwali ręce w rozciętą obudowę, aby w ten sposób zbadać mięśnie i kości nogi. Wyczuli, że jest zmiażdżona. Pielęgniarki obserwowały na monitorze wykresy podstawowych czynności życiowych, przykryły chłopca kurtką strażacką i dodawały mu otuchy uściskiem ręki. Strażacy, przesuwając szlifierkę w te i z powrotem, cięli wzdłuż rury-obudowy. W wyrwę wsunęli pneumatyczne szczęki, aby rozszerzyć szczelinę w metalu. Mieli nadzieję, ze już teraz wyciągną Jonasa, zajrzeli do ciemnego środka. Sprawdziły się ich najgorsze obawy. Zobaczyli skręconą wokół zwoju przenośnika martwą poniżej kolana nogę. Nie istniał sposób, by ją stamtąd wyjąć. Paul i Emma nadjechali ciężarówką, pobiegli na podjazd. To widok nie dla was - powiedział ktoś z przyjaciół, zagradzając im drogę. Oszołomieni pozwolili się zaprowadzić do poczekalni. O godzinie 18.40, 5 godzin po wypadku, lekarze amputowali Jonasowi nogę 3 centymetry poniżej kolana. Pieć dni później chłopca przewieziono do szpitala w Winnipeg, gdzie chirurdzy plastyczni przeszczepili mu skórę i mięśnie, aby wygoić kikut. Jonas i leżał tam 3 miesiące. PRZEZ TEN CZAS Paul i Emma j każdego tygodnia jechali i3 godziny, aby odwiedzić swego syna. Czasami zastawali go cichutko popłakującego. Chłopiec nie potrafił się pogodzić z takim kalectwem. Utrata nogi to nie tylko dla dziecka autentyczna tragedia. Na jednej z pierwszych wizyt Emma podała mu niewielkie zawiniątko. Tydzień po wypadku Jonasa i urodziła Paulusa Jeremy'ego. Jonas długo trzymał w ramionach brata. Uśmiechnął się pierwszy raz od wielu dni: - Będę go nazywał P.J. - powiedział czule. Jonasa czeka jeszcze jedna ciężka próba: aby lepiej zamocować nowoczesną protezę, lekarze postanowili amputować mu nogę w stawie kolanowym. Na razie żwawy jak za dawnych czasów Jonas skacze na kulach przez meble jak o tyczce. Bez większych kłopotów dotrzymuje kroku braciom i kolegom. Rodzice Jonasa, Paul i Emma Hofer, z prawdziwą wdzięcznością myślą o ludziach, którzy niestrudzenie walczyli o uratowanie życia ich synowi. - Nie znajdujemy słów wdzięczności. Zachowali się wspaniale - mówi Paul. - Bóg nas nie opuścił tego dnia - dodaje pewnym głosem Emma. - Czuwał nad Jonasem. Koniec Zycze milego dnia i pozdrawiam.
-
W czasie żniw, gdy rodzice i sąsiedzi byli zajęci w polu, chłopcy urządzili sobie zabawę w silosie. Skutki były tragiczne. MÓDL SIĘ ZA MNIE, TATO! Lynne Schuyler . Opowiadanie....... FALE UPAŁU MIGOTAŁY i tańczyły nad polami dojrzałego jęczmienia w kanadyjskiej prowincji Manitoba. W gorące bezwietrzne popołudnie 12 sierpnia 1997 roku Paul Hofer szedł do ogromnego garażu należącego do całej osady Willow Greek. Ten wysoki, brodaty ojciec sześciorga dzieci całe popołudnie miał spędzić na polach, by sprawdzić, gdzie można rozpocząć żniwa. Osada Willow Greek należy do wspólnoty hutterytów działającej od 460 lat sekty niemieckich anabaptystów. Jest nowoczesnym, sprawnie działającym gospodarstwem rolnym. Wspólnota uprawia ponad 2 tysiące hektarów jęczmienia, pszenicy i rzepaku. 110 członków gminy mówiących po niemiecku gwarą tyrolską wiodło proste i pracowite życie. W domach nie mieli telewizorów ani radia, posiłki spożywali we wspólnej jadalni. Każdy przyczyniał się do pomnażania dobra gminy: mężczyźni uprawiali ziemię, kobiety zajmowały się ogrodem, robiły przetwory i mroziły warzywa, przygotowywały posiłki i prały. Nastolatki pomagały obsługiwać maszyny rolnicze, starsze dzieci pilnowały młodszych, doiły krowy, kosiły trawniki. Do sąsiadów i przybyszów byli nastawieni przyjaźnie, jednak starali się być samowystarczalni. Właśnie minęła godzina 13.30. Idąc do ciężarówki, Paul zauważył przed warsztatem ślusarskim grupę rozbawionej młodzieży, a w niej syna. 10-letni Jonas był bystrym, dociekliwym piegusem ze strzechą niesfornych ciemnoblond włosów. - Chcesz pojechać ze mną w pole? - zapytał go Paul. - Zostanę tutaj - bosonogi chłopak w spodniach na szelkach i koszuli zapinanej pod szyję pokręcił głową. Paul się zastanowił. Jego starszy syn 11-letni Justin miał wymiatać resztki zboża z silosu. - To może pomóż Justinowi? - spytał. Paul nigdy nie pozwoliłby chłopcom wejść do silosa, gdy pracował przenośnik ziarna. Obracający się niczym wiertło przenośnik wygarniał ziarno z podłogi silosa, był przy tym bardzo niebezpieczny - mógł urwać rękę lub nogę. Wystarczy chwila nieuwagi i w ułamku sekundy łapał za ubranie lub wciągał kończynę w zwoje zgarniaka. SILOS BYŁ PUSTY, a przenośnik ziarna wyłączony, więc Paul był spokojny o bezpieczeństwo synów. Wskoczył do półciężarówki i ruszył w kierunku rozległych pól jęczmienia. Skupił się na pracy. Do braci dołączył ich 16-letni kuzyn Robert, razem wymiatali podłogę. Potem Roberta odwołano do drugiego silosa; miał wrzucać jęczmień. Bracia pobiegli za nim. Cała trójka wgramoliła się do pełnego jęczmienia silosa i brodziła w nim po kolana. Pokrzykując i śmiejąc, zabrali się żwawo do pracy szuflując ziarno do wlotu przenośnika. Przenośnik ślimakowy obracał się nad podłogą jak wiatrak, którego skrzydło też się kręci jak korkociąg. Ten ruch powodował, że jęczmień wpadał w 20-centymetrowy prostokątny wlot stalowej rury umieszczonej pod przekładnią i dalej pod podłogę do przenośnika rozładowującego. Nagle oczy Justina zabłysły. Z dachu silosu zwieszał się 15-metrowy kabel czujnika temperatury. To jest to! Chłopak skoczył do kabla i z radosnym okrzykiem przefrunął nad jęczmieniem. Następny był Jonas. Wyrwał kabel Justinowi i wahadłowym ruchem przeleciał w powietrzu uszczęśliwiony prędkością i wiatrem. Puścił kabel i wylądował z głuchym odgłosem obok pryzmy jęczmienia. Teraz Justin znów chciał przefrunąć nad zbożem. Robert śmiał się z błazeństw kuzynów, patrząc jak na zmianę przelatują nad ziarnem. Chichotał z radości. Sięgnął do kabla, by również się zabawić, ale Jonas zaprotestował. - Teraz moja kolej! Skoczył do huśtającego się kabla, ale Robert był szybszy. Niesiony siłą bezwładności Jonas ześlizgnął się stopami po gładkim ziarnie, poniosło ją na środek. Ściskając kurczowo kabel, Robert zamarł z przerażenia, bo Jonas wpadł lewą stopą do wlotu. Wirujące ostre zwoje złapały nogę i gwałtownie wciągnęły w stalową rurę pod podłogę. - O Boże! - krzyknął Robert. Wyskoczył z silosu i rzucił się do głównego wyłącznika. LEDWIE PAUL HOFER wjechał na pole jęczmienia, odezwała się jego samochodowa radiostacja. Usłyszał głos swego brata. - Paul, wracaj szybko - powiedział poważnie Raymond. Paul pędził z powrotem, przez głowę przelatywały mu przerażające myśli. Czy coś się stało w silosie? Przenośnik? Wyskoczył z ciężarówki i znalazł się wśród przerażonej gromady sąsiadów. Sprawdziły się jego najstraszniejsze obawy. - Twój syn miał wypadek - usłyszał koszmarną wiadomość. Pogotowie już wezwano. W silosie kilku mężczyzn gorączkowo odgarniało łopatami ziarno. Ojciec rzucił się do syna. Zakopany do bioder w jęczmieniu chłopiec był zaklinowany w skrzyni przekładniowej. - Trzymam się, tato. Módl się za mnie - powiedział zapłakany Jonas. Paul ukląkł i przytulił policzek do twarzy syna. Tuląc go do siebie, zaczął się modlić. ODDALONY o 13 kilometrów Laurence Klassen z ochotniczego pogotowia pracował na farmie brata. W pewnym momencie zabrzęczał przywoływacz. Klassen porozumiał się z dyspozytorem, powiedział, że wyrusza do Willow Greek i poprosił o wezwanie sanitarki z ochotnikami. Serce zamarło mu w piersi, kiedy wspiął się do silosu i zobaczył, jak trudno będzie wydostać Jonasa.' Twarz chłopca błyszczała od potu. Noga tkwiła w rurze, nie było jej widać, więc nie mógł ocenić jak głęboko się wkręciła. Klassen sprawdził tętno i serce Jonasa, ku swemu zdziwieniu stwierdził, że biją równomiernie. Podejrzewał, że zwój przenośnika zadział jak gigantyczna opaska zaciskająca naczynia krwionośne. - Nie ruszajcie go! I nie włączajcie wstecznego biegu - ostrzegł. Gdyby ucisk zmniejszył się choć odrobinę, Jonas wykrwawiłby się na ich oczach. cdn....