Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIADO Dzisiaj chyba nie \"moj\" dzien, napisalam post i wylaczyl mi sie laptop brrr, nie wiem czy cos dzieje sie z mioim \"okienkiem na swiat\", bo zdarza mi sie to czoraz czesciej! OBY NIE!! Druga sprawa, rano wyjechalam do lekarza i 24 km. jechalam prawie 2 godz. Na autostadzie miejskiej byl wypadek i drogi pozamykane stad te korki. Chyba na piechotke byloby szybciej. Ale juz wszystko ok. siedze przy kawce i witam sie z Wami!!!! :D Srebrna Akacjo Orzech za piekne wiersze. JODELKO dziekuje za dedykacje , za pyszne przepisy na ciasta. Juz pieklam w tym roku ciasto z rabarbarem, ale narobilas apetytu i upieke na weekend! :D GRABKU pozdrawiam
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    Pogodzenie się z własnymi częstymi błędami wymaga od każdego człowieka dyscypliny, wiecznego powtarzania tych samych czynności oraz psychicznej wytrzymałości. Na szczęście cierpliwości też można się nauczyć. Szczęśliwy powrót - doktor Claudia Osborn robi dziś to, co kocha najbardziej, uczy lekarzy. Kochane Drzewka zycze milej lekturki!
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    Wracasz do zdrowia - oznajmiła Joan podczas którejś sesji. - Wiem - sama to czułam. Mogłam robić coraz więcej i znałam granice swoich możliwości. Idąc tego październikowego ranka na zajęcia, poczułam miły, rześki zapach - zapach jesieni. Ulica tętniła życiem. Dałam się wciągnąć w ten rytm zaprzątniętych czymś ludzi, którzy wylewali się z autobusów i z metra, sunęli falą po chodniku. Szłam rozbawiona otaczającym mnie tłumem. Wlepiałam wzrok we wszystko dokoła. Nie zwracając uwagi na tabliczki z nazwami ulic, pokonałam całą trasę bezbłędnie i bez momentów wahań. Joan obiecywała, że zdobywane teraz przeze mnie umiejętności wsiąkną we mnie tak głęboko, że nie będę musiała skupiać się na "procedurach". Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. To był mój cel. Notatnik robił się coraz grubszy. Stanowił "pamięć dodatkową", pomagał gromadzić i czerpać informacje. Czułam się wydajna i skuteczna. Joan poprosiła mnie o przygotowanie dla kolegów z grupy trzech półgodzinnych prelekcji o urazach głowy. Byłam podekscytowana. Wiedziałam, że te wykłady pomogą mi stwierdzić, czy mogę uczyć studentów medycyny. Po pierwszej prelekcji zobaczyłam zdumione twarze. Padło niewiele pytań, bo mówiłam zbyt fachowym językiem i chciałam przekazać za dużo informacji. Ale wykład spodobał się wszystkim. Odniosłam sukces. Przez następne tygodnie zauważałam, że zdobywam sporo nowych umiejętności oraz odnoszę coraz więcej drobnych sukcesów. Po raz pierwszy zaczęłam doceniać pojawiające się zalążki mojej nowej osobowości. Widziałam też wartość tego, czego dokonałam. Siłą woli opanowywałam emocje, gdy robiłam błędy albo ponosiłam klęski - faktyczne lub urojone. Zaczęłam cenić poczucie humoru, tolerancję wobec siebie i postawę c'est la vie, której uczyli instruktorzy. Zapisywałam porażki w notatniku, potem je analizowałam i wymyślałam sposoby ich unikania. Kiedyś zeszłam do sutereny, żeby zrobić pranie i przez pomyłkę wrzuciłam je do zsypu na śmieci. Gospodarz domu miał osłupiałą minę, ale i tak śmiałam się wraz z nim, kiedy wygrzebywaliśmy naprawdę teraz uświnione ciuchy. Czasem nawet dobre sposoby zawodziły w starciu z nieprzewidywalną dynamiczną rzeczywistością. To były chwile prawdziwej próby. Przeżyłam taką, szykując się do wyjazdu do Bostonu. Chciałam odwiedzić przyjaciółkę, więc w czwartek po południu wybiegłam z zajęć. Z walizką w jednej ręce i prezentem dla koleżanki w drugiej udało mi się, mimo deszczu, od razu złapać taksówkę. To dobry znak - pomyślałam. - Proszę na stację Penn - powiedziałam, sadowiąc się w taksówce. Źle mi wyszły plany tego dnia, nie zdążyłam zjeść śniadania ani obiadu. Czułam, że brzuch przyrasta mi do krzyża, jakby powiedziała moja babcia. Ale nie zapomniałam prezentu, no i wiedziałam, że jeśli przyjadę wcześnie na stację, to zdążę kupić kanapkę. Czułam, że wszystko dobrze mi idzie. Taksówka jechała już kilka minut. Sięgnęłam do kieszeni i znalazłam czek, kartę kredytową oraz monety - 2,87 dolara. Zerknęłam na licznik. Wskazywał 2 dolary. Niemożliwe. A sądziłam, że już umiem zapobiegać takim wpadkom. -- Przepraszam, czy przyjmuje pan czeki albo karty kredytowe? - Żartuje pani? - W takim razie proszę się zatrzymać. Chcę wysiąść. - Przecież do dworca jeszcze daleko. - Wiem, ale postanowiłam się przejść. Wzruszył ramionami. Chyba nic nie zdziwi nowojorskiego taksówkarza. Dałam mu 2,5 dolara i wysiadłam z walącym sercem na deszcz. Postanowiłam zdążyć na pociąg o 4. Dosłownie na chwilę przed odjazdem - mokra i głodna - zajęłam ostatnie wolne miejsce. Miałam czas na analizę. Wysiadłam z taksówki bez "potopu", dotarłam w porę na stację, znalazłam kasę, kupiłam na kartę kredytową właściwy bilet i wsiadłam do dobrego pociągu. No i nie zgubiłam prezentu. Jeszcze kilka miesięcy temu nawet jedno z tych zadań by mnie sparaliżowało. I wtedy do mnie dotarło. Wygrałam. WYGRAŁAM. Zanim pomyślałam, co robię, wydałam głośny okrzyk radości. W maju 1990 ROKU zakończyłam terapię i wróciłam do Detroit. Mój neurolog załatwił mi pracę wolontariuszki przy badaniu leków dla pacjentów z chorobą Alzheimera. Najbardziej odpowiadało mi to, że większość czasu miałam spędzać z pacjentami i ich rodzinami. Nie mogłam marzyć o czymś ciekawszym lub lepszym dla mojego samopoczucia. Kiedy rozpoczęłam tę pracę, uświadomiłam sobie, że mam do zaoferowania coś szczególnego. Rozumiałam potrzeby i kłopoty chorych na Alzheimera. To pogłębiało więź z nimi oraz ich zaufanie do terapii. Poczyniłam takie postępy, że zaczęłam - również jako wolontariuszka - uczyć studentów pierwszego roku medycyny na Uniwersytecie Michigan. Obecnie, 9 lat po wypadku, mam tytuł profesora medycyny. Do pracy jeżdżę autem dwa razy w tygodniu po 160 kilometrów, sypiam wtedy w biurze. Chociaż nadal pracuję bez wynagrodzenia, kocham tę robotę, podobnie jak wykłady na temat urazów mózgu, które wygłaszam w całym kraju. Dzisiaj mogę powiedzieć, że uraz głowy okazał się największym wyzwaniem - a pokonanie go największym osiągnięciem. Cały czas udoskonalam sposoby i umiejętności nabyte w ośrodku rehabilitacji. Nie jest mi łatwo. Pogodzenie się z własnymi częstymi błędami wymaga od każdego człowieka dyscypliny, wiecznego powtarzania tych samych czynności oraz psychicznej wytrzymałości. Na szczęście cierpliwości też można się nauczyć. Ośrodek rehabilitacji pomógł mi przejść przez czas nierealnych nadziei tak, by nie sparaliżował mnie żal, lecz bym mogła stworzyć sobie nowe, możliwe do spełnienia marzenia. Kobieta, którą byłam, umarła w 1988 roku. Zawsze będzie mi jej brakowało, ale dojrzałam w inny, satysfakcjonujący sposób i zbudowałam sobie szczęśliwe życie. To nowe życie jest naprawdę moje, a ja gorliwie staram się dowiedzieć, co Bóg chciałby, żebym z nim zrobiła. - To bardzo nędzny rodzaj pamięci, działa tylko w przeszłość - napisał Lewis Carroll. Ma rację. Zdobyłam pamięć przyszłości - swoje marzenia - a wraz z nimi przyszłość. koniec
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po 6 tygodniach wakacji WrÓciłam do Nowego Jorku na kolejne pięć miesięcy harówki. Kiedy weszłam do bloku, okazało się, że nie mam klucza. Gospodarz domu mnie wpuścił, a ja odkryłam, że telefon nie działa. Wszystko zaczęło się komplikować. Żeby wezwać kogoś do naprawy telefonu muszę wyjść z domu. Nie mogę wyjść, bo nie mam klucza. No i byłam głodna. Usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie się kupuje jedzenie. Nastąpił typowy \"potop\". Nie mogłam sobie przypomnieć, jak radziłam sobie wcześniej. Chaos w głowie gwałtownie narastał. Wieczorem zaczęłam obsesyjnie przeczesywać ulice w poszukiwaniu działającego automatu telefonicznego. Mam znaleźć na Manhattanie czynny aparat, jednocześnie pamiętać ponad 30-cyfrowy numer międzymiastowej do mamy i to, co chcę powiedzieć. To za dużo naraz. Znalazłam telefon, a mój \"potop był coraz większy. Na dźwięk głosu mamy puściły mi nerwy. - Mamo - rozszlochałam się w ogłuszającym ryku klaksonów i zgiełku ulicy. Ona najpierw rozproszyła trochę mój strach, a następnie doradziła, bym przenocowała u Lori. Obiecała przylecieć pierwszym samolotem. Potem zadzwoniła do Lori, która zaopiekowała się mną. Kiedy w końcu dotarłam do swojego mieszkania, mama siedziała na kanapie w holu obłożona czterema torbami z jedzeniem. Nakarmiła mnie, położyła do łóżka, schowała jedzenie i rozpakowała mi walizki. Byłam zbyt otępiała ze zmęczenia, żeby się wstydzić, że matka musi niańczyć 34-letnią córkę. Nazajutrz zajęła się mieszkaniem. Na wszystkich szufladach, szafkach i na szafie przylepiła kartki z wykazem ich zawartości. Na drzwiach w przedpokoju przyczepiła biały arkusz z przypomnieniem, żebym przed wyjściem przejrzała się w lustrze, a wracając do domu robiła zakupy. Najbardziej pomogły mi dwie kartki na lodówce. Jedna miała nagłówek: \"Co będę jadła dziś wieczór?\", a pod spodem pięć prostych posiłków i wykaz, co kupić, by je przygotować. Druga zawierała listę podstawowych artykułów, które zawsze powinnam mieć - masło orzechowe, chleb, zupy w puszkach i tym podobne. To zapas na gorsze dni, kiedy zapomnę o zakupach albo nie będę w stanie ich robić. Na ubraniach przyczepiła kartki informujące, które góry pasują do dołów. Te etykietki oszczędzały mi podejmowania decyzji. Przez resztę tygodnia ćwiczyłyśmy codzienne domowe czynności. Wreszcie uzbrojona w zaświadczenie z ośrodka, że telefon jest mi niezbędny z powodów zdrowotnych, matka załatwiła w Nowojorskim Biurze Telefonów, że mimo trwającego strajku włączono mi aparat. Głównym zadaniem drugiego semestru w ośrodku rehabilitacji było pogodzenie się z nową osobowością. - Opowiedz, co będziesz robił za rok. Bądź realistą, ale i optymistą - rzucił wyzwanie Ben-Yishay. Nie wiedziałam, jakie mogę mieć nadzieje. Wiedziałam tylko, które marzenia już legły w gruzach. Rehabilitacja ciągnęła się znacznie dłużej niż sądziłam. Wiedziałam też, że nie wszystkie moje braki da się wyrównać. - Mam nadzieję robić coś związanego z medycyną. Coś, w czym będę dobra, coś przydatnego - wykrztusiłam, kiedy przyszła moja kolej. cdn....
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    Claudio, chceielibyśmy, Żebyś wróciła tu na kolejny semestr - oznajmił Ben-Yishay. Z trudem się opanowałam. Zwalczając panikę, starałam się przyswoić sobie tę informację i naśladować jego postawę typu "dokonajmy trzeźwej oceny". - Nie przyjadę tu jesienią, bo 31 lipca wracam do pracy. - Nie jesteś gotowa na powrót do medycyny - odrzekł spokojnie. Usiłowałam spojrzeć na to z dobrej strony. Przynajmniej nikt nie oznajmił, że nigdy nie wrócę do pracy. Powiedziano mi tylko, że lipiec to za wcześnie. 27 lipca zgodnie z planem zakończę zajęcia, pojadę do domu na wakacje i wrócę po Święcie Pracy na drugą 5-miesięczną rehabilitację. Jakoś się pogodzę z tą ponurą perspektywą - mówiłam sobie w duchu. Tym bardziej że nie tylko ja wrócę, pięcioro kolegów z grupy także. Rodzina i przyjaciele popierali lekarzy. Padło nawet stwierdzenie, że skoro zapraszają mnie na drugi semestr, to muszą wierzyć, iż mogą mi bardziej pomóc. A zatem mam szansę na większą poprawę. Zaczynałam już być przekonana, że odsunięcie terminu powrotu do pracy wyjdzie mi na dobre, kiedy w środę 7 czerwca wybuchła kolejna bomba. - Jak sobie radzicie z faktem, że zaszły w was zmiany i że są one nieodwracalne? - zapytał instruktor. Jak zwykle zapisanie pytania i zrozumienie jego sensu zabrało mi kilka minut. Kiedy zaczął do mnie docierać, czułam się zdruzgotana. Koledzy odpowiadali. Ich głosy docierały do mnie jakby z oddali. Pojmowałam głębsze znaczenie pytania i moje przerażenie rosło. Każdy z nas utracił dotychczasową osobowość. Na zawsze. Czułam coraz większy ciężar w piersi, tętno przyspieszało. Siedziałam sztywno, dopóki nas nie zwolniono. Pomknęłam do drzwi. Na zawsze. Te słowa odarły mnie z nadziei, strzaskały marzenia. ]ak mam dalej żyć, mając ubytki tu mózgu? Dotąd radziłam sobie, bo choroba wydawała mi się przejściowa. Trwałe kalectwo oznaczało, że przegrałam. Pracę. Osobowość. Życie. Prawdziwą siebie. Całą noc leżałam w ubraniu na kanapie, roztrzęsiona jak galareta, wpatrzona w szary prostokąt okna. Rozpacz przerywały jedynie krótkie chwile otępienia albo drzemki, do której kołysał mnie płacz. Czasem ludzie żyją tylko dlatego, bo są tak wyczerpani psychicznie, że nie mogą nawet popełnić samobójstwa. Rano energii wystarczyło mi tylko na nalanie sobie szklanki mleka. Usiadłam z nią przy oknie. "Mieć nadzieję to nic złego" - przeczytałam z notatnika słowa nagryzmolone podczas ostatniej rozmowy z Joan. Po południu odbyłyśmy długą rozmowę. Mówiła: - Nie wszystko wróci. Gdzieś się zatrzymasz, osiągniesz pułap. Ale nikt nie wie, gdzie on jest. Przy rozstaniu dała mi wiersz Dzikie wino Roberta Frosta. Zanadto zmęczona, żeby go czytać, zabrałam go do domu. Wieczorem rzuciłam na niego okiem i znalazłam cudowne przesłanie. Jedna z ostatnich linijek brzmi: "Rozum to nie serce". Brak możliwości całkowitego powrotu do zdrowia wcale nie wyklucza życia pełną piersią. Mieć nadzieję to naprawdę nic złego. cdn......
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po 9 tygodniach terapii do Nowego Jorku przyjechała mama, chciała mnie odwiedzić. Ostatni raz widziałyśmy się w Detroit, ale stale byłyśmy w kontakcie. Bardzo mnie wspierała. - Jutro pójdzie ci lepiej - żegnała mnie serdecznie przez telefon, kiedy miałam zły dzień. Już i tak ogromnie mi pomogła. To mama kazała mi nie wracać do pracy. I to ona przekonała mnie, żebym szukała pomocy w Nowym Jorku. Do mieszkania, które zajmowałam w dni powszednie, na weekendy przyjeżdżała główna lokatorka. Wyprowadzałam się wtedy do znajomych w okolicy. Mama szybko zauważyła, że taka tułaczka opóźnia moją rehabilitację. Wybrała się ze mną na zajęcia, uczestniczyła w kilku sesjach, odbyła krótką rozmowę z Joan. Nie wiem, co przeważyło. Tak czy owak, zdecydowała. - Claudio, nie możesz tak dalej ciągnąć. To cygańskie życie przeszkadza w leczeniu. Pomogła mi zrozumieć, że muszę skupić całą energię na terapii. - Gdybyś mieszkała u siebie, sama byś urządziła kuchnię i garderobę. Mogłabyś wszystko oznaczyć lub podpisać, naklejać etykietki i samodzielnie gotować - orzekła. Znalazła mi kawalerkę, pokój 3 na 4,5 metra z wnęką kuchenną i małą łazienką. Mieszkanie znajdowało się niedaleko siedziby ośrodka i dwie przecznice od stacji metra. Mamie podobało się, bo było jasne, przestronne i czyste. Mnie - bo miało tylko jeden pokój. Trudno w nim było coś zgubić. Wprowadziłam się i pewnego ślicznego majowego ranka wybrałam się z mamą do Central Parku. Powiedziałam jej, że wracam do zdrowia, ale zaczynam też widzieć ograniczenia. - Mamo, nie umiem myśleć tak jak kiedyś. - Przecież wyrażasz swoje myśli. Jesteś już prawie taka sama, jak dawniej - odparła. - Owszem. Przy tobie zachowuję się inaczej. Czuję się świetnie. Szkoda, że nie mogę być taka cały czas. Jeszcze mnie na to nie stać - stwierdziłam. - Zrobiłaś ogromne postępy, nie widzę więc powodu, dlaczego nie miałabyś w pełni wyzdrowieć. Najważniejsze, że twoja wiedza medyczna i intelekt są nienaruszone - powiedziała z ufnością. Co za ulga! Serce zabiło mi mocniej z podniecenia. Mama najlepiej umie ocenić, czy mój intelekt jest nietknięty. Ale w głębi duszy wiedziałam, że się myli. Prawdziwymi miernikami postępów były moje ustawiczne kłopoty. - W końcu twoje braki nie są tak duże, żebyś nie zdołała ich wyrównać - stwierdziła krzepiąco. Jej optymistyczne spojrzenie na moją przyszłość wynikało nie tylko z oceny moich postępów w rehabilitacji, lecz również z porównania mnie z innymi uczestnikami terapii. Matka zawsze świetnie sobie radziła z przeciwnościami losu. W młodości cierpiała na bolesną infekcję wirusową oka, przez co często opuszczała lekcje. Mimo to skończyła koledż z drugą lokatą. Później została wiceprezesem stacji telewizyjnej ABC w Detroit. Miała wobec mnie duże wymagania, ja ustawiałam sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. - Robisz takie postępy, że chyba zaliczysz 5-miesięczny program w trzy - oświadczyła mi pewnego wieczoru na początku terapii. Ja byłam ostrożniejsza. Nastawiałam się na 5 miesięcy. Obie się pomyliłyśmy. Bomba wybuchła w czerwcu, po święcie pamięci narodowej. W lipcu nie zakończę leczenia. cdn....
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    Poza Yedhudą Ben-Yishayem, dyrektorem i założycielem ośrodka, z moją grupą pracowało czworo instruktorów. Wszyscy mieli stopień doktora i specjalizowali się w neuropsychologii urazów głowy. Każdy instruktor miał pod opieką konkretne osoby. W chwilach rozpaczy szukaliśmy jego rady i pomocy. Mnie przydzielono na instruktora Joan Gold. Lubiłam jej uśmiech i serdeczność, a także zamaszysty styl ubrań - kolorowe chusty i długie, szerokie spódnice. A najważniejsze, że jej opanowany głos bardzo mnie uspokajał. Wiedziałam, że potrzebuję Joan, by wykonać swoje zadanie, osiągnąć cel. Na początku terapii zapisałam go sobie w notatniku: "31 lipca wracam do pracy". Terapia miała się skończyć 27 lipca w czwartek, a w klinice w Detroit chciałam być już od poniedziałku 31 lipca. Na pierwsze spotkanie Joan zaprosiła mnie do swojego małego, oświetlonego lampą gabinetu. Pokój wydawał się jeszcze mniejszy z powodu wielkiego biurka, dwóch foteli dla gości i małego stolika. Z regałów wylewały się książki i kasety wideo. Na skraju biurka stały w ramkach fotografie jej dzieci, męża i wnuka. Zdjęcia niemal tonęły w stosach sprawozdań i dokumentów. Joan wysłuchała mnie spokojnie, nie przerywając. - Rozumiem. Czyli wyznaczyłaś sobie termin powrotu do pracy na koniec terapii w ośrodku. Czy musi być tak krótki? - spytała. Krótki? Pięć miesięcy? Joan musiała zauważyć moje głębokie zdziwienie, bo natychmiast zmieniła temat. W domu natychmiast wzięłam notatnik i spróbowałam uporządkować myśli na papierze. "Instruktorko, proszę, przywróć mi myślenie i rozumowanie. Zreperuj mi pamięć. Zrób ze mnie znowu lekarkę. Zwróć mnie na czas do pracy". Tymczasem nie miałam wyboru, musiałam dostosować się do tempa zaplanowanego w ośrodku. Jedno z ćwiczeń polegało na wygłoszeniu pogadanki przed grupą. Wystąpienie nagrywano na wideo, żebyśmy mogli zobaczyć, jak wyglądamy w oczach świata. Te zajęcia miały nam pomóc przekazywać myśli oraz nabywać pewności siebie i obycia towarzyskiego. Bardzo mnie dopingowały, bo byłam bierna - to znaczy apatyczna, bez pomysłów, mówiłam monotonnie. Niewiele mówiłam lub robiłam bez podpowiedzi. Dostałam temat prelekcji - empatia, czyli wczuwanie się w drugiego człowieka. Przez cały tydzień powtarzałam zwięzłe zdania, które sobie zapisałam. Wygłaszając tekst, nie mogliśmy korzystać z notatek. Z początku szło mi dobrze, przez dłuższą chwilę tłumaczyłam, jakie znaczenie ma empatia i podałam przykłady, kiedy wczucie się w sytuację pacjenta pomogło mi jako lekarzowi. - A jak wczuwasz się w kolegów z grupy terapeutycznej? - spytała Joan, kiedy skończyłam przygotowaną wypowiedź. Zaskoczyła mnie. Czułam, że głowę owija mi wata. Zesztywniałam psychicznie i fizycznie. Przestałam myśleć, zamiast mózgu miałam pustkę. Instruktorzy nazywali ten stan "potop" - są to fizyczne objawy spowodowane urazem mózgu, kiedy nadmiar emocji blokuje myślenie. - Ja... co... bo ja wiem... czy możesz powtórzyć pytanie? - Wiem, że nie tak sobie zaplanowałaś prelekcję. Ale chciałabym, żebyś myślała bez długich przygotowań - powiedziała Joan. Nie odezwałam się. Nie paliłam się do obejrzenia kasety wideo z tą rozmową. Nigdy przedtem nie widziałam, jak wyglądam w stanie "potopu". Dopiero po dwóch dniach zebrałam się na odwagę i obejrzałam nagranie. Wyglądałam jakby mnie właśnie wyłowili z jeziora. Tamtego ranka padał deszcz, a ja przyszłam bez płaszcza czy parasola. Włosy miałam przyklejone do czoła, po bokach wisiały w strąkach. Mokre ubranie mnie oblepiało. Ale nawet gdyby było suche i wyprasowane, to i tak jaskrawoczerwone spodnie z "wzorzystą koszulą i brązowym swetrem tworzyły niefortunną kombinację. Nie mogłam siebie poznać w tym strachu na wróble z ekranu - kamienna twarz, wytrzeszczone oczy, monotonny rytm wypowiedzi. Kiedy instruktorka zadała mi pytanie, minęły bite trzy minuty, nim otworzyłam usta. Za to nie przestawałam gestykulować, jak gdyby taniec rąk mógł zaprosić mózg do myślenia. Czekałam na głos zza kamery, który powie, że to był tylko żart, zły sen. "A teraz zobaczcie, jak prawdziwa Claudia wygłasza porywający referat". Ale się nie doczekałam. cdn.....
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    Przez dwa tygodnie przechodziłam wiele badań. Wraz z nimi narastał mój lęk, że uszkodzenie jest poważniejsze niż sądziłam. Podczas jednego z testów musiałam jak najszybciej wtykać kolorowe pineski w tablicę, najpierw jedną ręką, potem drugą. - Claudio, chociaż jesteś praworęczna, lewą ręką radziłaś sobie znacznie lepiej - zauważył po tym teście neuropsycholog. Więcej mi to powiedziało i bardziej zaniepokoiło niż wszystkie dotychczasowe informacje. Zyskałam niezbity dowód. Jako lekarka wiedziałam, co znaczy taki wynik. Prawą rękę miałam niesprawną i nie zauważyłam tego. Wreszcie ostatniego dnia nadeszła wiadomość dobra i zła. Lekarze uznali, że uraz jest bardzo poważny i proponują 5-miesięczne leczenie. Te pięć miesięcy zabrzmiało jak wieczność, ale pokazali mi, jaki mam wybór. Co wolę? Siedzieć w domu jak kaleka? Czy uczepić się jedynej nadziei powrotu do normalnego życia i do medycyny? Pierwszego dnia moja grupa zebrała się w holu na parterze. Razem wjechaliśmy na 8 piętro, na którym znajduje się ośrodek rehabilitacji. Wzdłuż dwóch ścian stały komputery. W jednym kącie była kamera wideo. W drugim sztaluga nakryta wielkimi arkuszami papieru. Ten na wierzchu miał napis ZADANIA NA DZISIAJ. Krzesła ustawiono w wielkim, nierównym kręgu. Usiadłam, otworzyłam notatnik i napisałam: "Czeka mnie pięć miesięcy". Grupa była spora - 12 pacjentów, 6 neuropsychologów i 5 członków rodzin. Wszyscy siedzieliśmy, przyglądając się sobie ukradkiem. Uczestników zajęć poproszono, żeby się przedstawili. - Mam na imię Richard. Mam 25 lat i z całą, hm, przepraszam, wdzięcznością wyrażam przyjemność po mojej stronie, że tu jestem i w tym i... - zaczął pewien młody człowiek. - Richard? Mówiłeś, że mogę ci przerwać, jeżeli zaczniesz się rozpraszać - zagadnął go jeden z neuropsychologów, których nazywaliśmy instruktorami. - Claudia Osborn, lat 34, lekarka z Detroit - przedstawiłam się zwięźle, kiedy przyszła moja kolej. - Czy mogłabyś dodać coś więcej ? Instruktor zadał mi to pytanie, a mnie nic nie przyszło do głowy. Gdy wszyscy się przedstawili, podano nam rozkład zajęć. Teraz każdy dzień miał się składać z czterech sesji. - Codzienie o 10 rano spotkamy się w tej sali. Każdy dostanie zadanie, nad którym będzie pracował przez kilka najbliższych tygodni -powiedziała jedna z instruktorek, szczupła, elegancka blondynka; nie mogłam zapamiętać jej imienia. Kiedy mówiła, spojrzałam na zegarek. Pół do jedenastej. Czułam się zmęczona, ale czym? Przedstawieniem się? Jeszcze niczego nie zrobiłam. O tej porze w szpitalu miałabym już za sobą połowę obchodu. Z ulgą przyjęłam przerwę na obiad. Byłam bardziej wyczerpana niż głodna. Chciałam odpocząć od myślenia zmuszającego do koncentracji. Całą grupą poszliśmy do stołówki, czworo z nas usiadło oddzielnie. Rozmowa była niezobowiązująca - ot, kilka miłych słów. Ta spokojna pogawędka zmieniła się, gdy zagadnęła mnie młoda kobieta. - Naprawdę jesteś lekarką? - Pracuję jako internistka. Uczę też stażystów - skinęłam głową. - Szkoda. Bo po urazie głowy chyba już nie wrócisz do zawodu? - Dlaczego? Nie można być lekarzem po urazie głowy. Czy instruktorzy powiedzieli, że znów będziesz lekarką? - zdziwiła się. - Nie. Ale po to tu przyjechałam. Żeby wrócić do pracy - odparłam. Wstrząśnięta ich uwagami przeprosiłam i szybko wyszłam, chowając się na schodach. - Po diabła mi to potrzebne - żaliłam się balustradzie, opanowując falę nudności. I wtedy pomyślałam: Kim oni są, co mogą wiedzieć o mnie i o moich możliwościach? cdn.....
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    Wyniki badań zaniepokoiły doktor Shatz. Obejrzał mnie więc neuropsycholog, który po kilku testach stwierdził, że wymagam intensywnej rehabilitacji. Doradził mi Ośrodek Rehabilitacji Urazów Głowy w klinice Uniwersytetu Nowojorskiego. Otrzymałam skierowanie na dwutygodniową obserwację i w styczniu 1989 roku wyjechałam z Detroit do Nowego Jorku. Moja koleżanka jeszcze z koledżu, Lori zaproponowała mi gościnę u siebie. Świetnie znałam to miasto, ale nie mogłam się pozbierać. Każdy dzień wyglądał mniej więcej tak samo -rano budził mnie ryk muzyki z radia. Leżałam bez ruchu, w pełni rozbudzona i przeczesywałam wzrokiem pokój, usiłując znaleźć jakiś znajomy szczegół. Na próżno. Zwabiona do okna zgiełkiem ulicy i wzdętymi zasłonami, spoglądałam w dół. 43 piętra niżej pędziły małe postaci, małe samochodziki sunęły powoli w porannej godzinie szczytu. - Manhattan. Jestem na Manhattanie - powtarzałam sobie. Kartki na pomocniku przy kanapie podpowiadały mi, jak trafić do ośrodka rehabilitacji na 24 Ulicę, a na górze widniało przypomnienie wypisane wielkimi drukowanymi literami: "BĄDŹ TAM O 9.45!!!". Patrzyłam na zegar. Powinnam zacząć się szykować. Dochodziła 6.30. - Masz klucze? Na pewno sobie poradzisz? Masz pieniądze? Trafisz? Czy zapisałaś numer mojego telefonu? - pytała Lori przed wyjściem do pracy. - Wszystko mam. Wszystko zapisałam - odpowiadałam. Lori wychodziła, a ja stawiałam walizkę przy łóżku. Otwierałam. Na wierzchu leżały równo ułożone bluzki. Wkładałam jedną. Potem przerwa. Nie, najpierw muszę wziąć prysznic. Pójdę do łazienki, zdejmę bluzkę, wejdę pod prysznic. Cholera. Nie ma szamponu. Wychodzę ociekając wodą, wracam do salonu. Nie ma walizki. Co tam, wezmę szampon Lori. Wracam pod prysznic. Po wyjściu z łazienki dostrzegam walizkę, wystaje spod łóżka. Otwieram ją i wkładam drugą bluzkę, bieliznę, pończochy, buty. Potem wyjmuję spodnie i wciągam je na siłę przez buty. Ubierając się, wciąż zerkam do notatek na pomocniku, żeby sobie przypomnieć, po co tu jestem w tym dziwnym mieszkaniu, w tym dziwnym mieście. Kartki, które pisała Lori, przypominały mi, że mam zjeść obwarzanek i wypić sok pomarańczowy. Szłam do kuchenki, smarowałam obwarzanek masłem, nalewałam sok. Zadowolona, że zrobiłam wszystko, jak należy zamykałam drzwi i wychodziłam. Zostawiałam sobie prawie dwie godziny na pokonanie 3 kilometrów do centrum. Już wiedziałam, że czas ucieka mi niepostrzeżenie. Wychodziłam na dwór. Przeraźliwie zimny wiatr szczypał w oczy. Drżałam i stawiałam kołnierz. Głowę miałam lodowatą. Pewnie nie wysuszyłam włosów. Jest za późno. Muszę to sobie zapisać na jutro. Na przystanku autobusowym sięgam po portmonetkę. Nie mam monet do automatu. Co robić? Paraliżowały mnie ziąb i bezradność. Uspokajałam się, znajdowałam rozwiązanie - wrócę do mieszkania po drobne. W "dawnych czasach" złapałabym taksówkę, rozmieniła banknot albo poszła piechotą. Teraz jednak takie rozwiązania nie przychodziły mi do głowy. Wracam do mieszkania i w lustrze widzę zmierzwioną szopę loków. Zapomniałam się uczesać. Potem zauważałam, że włożyłam tylko jeden kolczyk. Znajdowałam drugi i wychodziłam pewniejsza siebie. Ale nie wzięłam pieniędzy. Wracam znowu do mieszkania. Wreszcie wsiadam do autobusu. Przeglądam notatki. Czuję ściskanie w żołądku. Po "prysznic i ubranie" jest "obwarzanek i sok". Pewno nie zjadłam obwarzanka. Ale nie wracam po obwarzanek. Ruszam szybko. Muszę się spieszyć. Czerwona, spocona i zła docieram do budynku przy 24 Ulicy. Przedzieram się do wind. Zziajana wysiadam na ósmym piętrze, otwieram pchnięciem drzwi z napisem Ośrodek Rehabilitacji. Patrzę z ponurą satysfakcją na zegarek - zdążyłam. cdn......
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    08 rano na długie korytarze szpitala wpada szalony wir krzątaniny i kolorów. Sylwetki w białych, różowych i zielonych uniformach pędzą przed siebie albo pchają wózki, na których piętrzą się tace z jedzeniem lub pościel. Towarzyszy temu kakofonia brzęku metalu, pisku kółek, dzwonków telefonów i głośnych poleceń. Pewnego ranka stałam w dyżurce pielęgniarek i słuchałam potoku słów siostry przełożonej. Co jakiś czas kiwałam głową. Miałam nadzieję, że sprawiam wrażenie osoby skupionej, chociaż moją uwagę bardziej przykuwały migające guziczki telefonu. Wtedy usłyszałam brzęczyk swojego pagera. Sięgnęłam do kieszeni. O Boże, to już kolejne przywołanie. Ile razy dzwonił przedtem, dwa czy trzy? Już odchodziłam, kiedy siostra przełożona zaskoczyła mnie pytaniem o lekarstwo dla pacjentki. W tym momencie wpadł stażysta i też o coś pytał. Spojrzałam na niego. Jak on się nazywa? Usiłowałam dyskretnie przeczytać to na jego plakietce. Student medycyny poprosił mnie na salę. - Czyja to sala? - zapytałam. Podał mi nazwisko pacjentki. O nią właśnie pytała mnie przed chwilą siostra przełożona. - Na co choruje i gdzie jest jej karta? - spytałam. Student pokazał mi, że trzymam kartę w ręce. Spojrzałam na nią. Nic nie rozumiałam. To był koszmar - za dużo informacji naraz. Obezwładniał mnie ustawiczny hałas, natłok osób, irytowało przerywanie, naglące pytania i niezrozumiałe zapisy w historii choroby. Prawda wyszła na jaw po dwóch tygodniach. Mój stażysta rozmawiał przez telefon. Odwrócił się do mnie, żeby powiedzieć, że pacjentka przeżyła operację. Spytałam, co to za pacjentka. Odpowiedział, że to starsza pani, która musiała mieć amputację nogi. Nie sprawdziłam przed zabiegiem jej zdjęcia z prześwietlenia. Na szczęście on sprawdził i wszystko się dobrze skończyło. - No to świetnie. Przepraszam na chwilę - powiedziałam i podeszłam do biurka w dyżurce pielęgniarek. Usiadłam. Serce mi waliło, dłonie miałam mokre od potu. Tego rana stażysta pod moim okiem miał wprowadzić pacjentce cewnik do żyły podobojczykowej. Potem trzeba było zrobić i sprawdzić zdjęcie rentgenowskie, żeby się upewnić, czy płuco nie zostało uszkodzone. Najwyraźniej nie było, stan pacjentki był dobry. Ale nie dzięki mnie. Nawet nie spojrzałam na kliszę. To było niewybaczalne przeoczenie. Trudno mi było pojąć, jak mogłam narazić życie pacjentki. Ale naraziłam. Czyżby z powodu tego urazu głowy? Musiałam to wiedzieć. Sięgnęłam po książkę telefoniczną, ale nie umiałam znaleźć szpitala Henry Forda. Nie wiedziałam jak się to pisze! Poprosiłam telefonistkę o połączenie. - Neurologia - wesoły głos odezwał się po dwóch dzwonkach. - Mówi doktor Osborn. Chciałabym mówić z doktor Shatz. To bardzo pilne. Zgłosiła się Rhonna Shatz, a ja natychmiast przyparłam ją do muru. - Proszę o szybką konsultację. - Dla kogo? - Dla siebie - opowiedziałam jej w skrócie, co się zdarzyło i umówiłyśmy się na jutro. - Proszę nie wykonywać żadnych lekarskich obowiązków, dopóki pani nie zbadam - poleciła. cdn......
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam białe buty pod rozstawionym parawanem. Wszystko wydawało się znajome. Byłam w szpitalu, tyle że oglądałam go z odwrotnej perspektywy. Obok stała Marcia. Podniosłam na nią wzrok. - Przecież to łóżko dla pacjentów - powiedziałam. - Bo jesteś pacjentką. Miałaś wypadek. Pamiętasz? - Nie. Opowiedz mi wszystko. - Jechałyśmy rowerami, kiedy ten szczeniak wjechał prosto na nas. Usłyszałam huk, kiedy cię uderzył. Opowiedziała mi, jak przeleciałam nad dachem auta i upadłam na głowę. Z naprzeciwka przybiegł na pomoc sąsiad z synem. Ojciec zdarł z siebie koszulę i podłożył mi pod głowę. Syn trzymał mnie za rękę i modlił się w milczeniu. Leżąc bez przytomności na chodniku, nagle przyciągnęłam ręce kurczowo do piersi, to typowe przy uszkodzeniu pnia mózgu. - Oddychaj - błagała Marcia. Ona, która spędziła setki godzin ratując ofiary wypadków, klęczała bezradnie przy nieprzytomnej przyjaciółce i się modliła. Poźniej neurochirurg opisał moje obrażenia. - Badanie tomograficzne nie wykazało krwotoku. Bardzo się cieszę, że pani odzyskała przytomność - powiedział. Mówił wolno i wyraźnie, ale nie bardzo go rozumiałam. - Jeszcze za wcześnie, żeby wyrokować, czy wstrząśnienie mózgu spowoduje jakieś konsekwencje. Zostawię panią na obserwacji - zaproponował. - Po co? - kiedyś już miałam wstrząśnienie mózgu i byłam pewna, że to nic poważnego. - Będę spokojniejszy, jeżeli zostanie pani w szpitalu - wyjaśnił. - Przecież wrócę, jeśli to będzie konieczne. Jestem lekarką. - No dobrze. Nie mam zamiaru się z panią sprzeczać. Ale gdyby zaczęły się drgawki, proszę się zaraz zgłosić. Ponieważ lekarze jako pacjenci często dostają czego chcą - przez co na ogół pozbawiają się możliwości najlepszej terapii - wypisano mnie. Po powrocie do domu spałam po 22 godziny na dobę. Zasypiałam nawet w połowie posiłku. Po dwóch tygodniach wytrzymywałam bez zaśnięcia kilka godzin. Potem zaczęło być gorzej. Miałam trudności z prowadzeniem rozmowy. Myślałam w zwolnionym tempie. Nie potrafiłam formułować ani porządkować myśli, planować ani nawet czytać. Jestem praworęczna, ale prawą rękę miałam słabą i niezdarną. - To tylko wyczerpanie - wmawiałam Marcii, że nic mi nie jest. Pewnego wieczoru Marcia zastała mnie w łazience, jak kręciłam się w kółko, próbując sobie przypomnieć, po co tam przyszłam. Wręczyła mi szczoteczkę do zębów. - I jak ty chcesz leczyć ludzi, skoro nie potrafisz bez pomocy nawet umyć zębów? - Nie potrzebuję pomocy - odparłam buńczucznie. Po czym wycisnęłam na szczoteczkę krem do rąk. Nazajutrz wieczorem zadzwoniła mama, żeby dowiedzieć się o moje zdrowie. Zlekceważyłam jej prośby, bym wzięła roczny urlop zdrowotny. Z trudem nadążałam za rozmową. W końcu zamilkłam. - Claudia? - spytała zaniepokojona przedłużającą się ciszą. - Weźmiesz go czy nie? Rozumiałam pytanie, ale nie potrafiłam sformułować odpowiedzi. Zdarzyło się to nie pierwszy raz. Nic dziwnego, że mama się denerwowała. Mama i Marcia widziały, że ciągle jestem zmęczona i mam mętlik w głowie. Nalegały, bym poszła do neurologa. Poszłam, ale zapewniłam lekarza, że nic mi właściwie nie dolega. Uznał więc moje kłopoty za przejściowe. Ku zaskoczeniu Marcii zgodził się ze mną, że mogę wrócić do pracy, miałam się tylko nie forsować. Siedem tygodni po wypadku włożyłam długi biały fartuch, wzięłam stetoskop i stawiłam się w ukochanej klinice. cdn.....
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    To było w lipcu. Zwykłe poniedziałkowe popołudnie w klinice. Dzień nie był wolny od napięć, ale moja pielęgniarka zauważyła, że "wszystko idzie jak po maśle". Pracowałam na oddziale chorób wewnętrznych, a ponadto szkoliłam młodych lekarzy. Rozkład zajęć w klinice w Detroit miałam szczelnie wypełniony - prowadziłam wykłady, szkoliłam stażystów oraz leczyłam pacjentów. Lubiłam liczne obowiązki. Najszczęśliwsza byłam w takie dni, kiedy o 6 po południu orientowałam się, że znowu przegapiłam obiad. Tego dnia wyglądało na to, że skończymy o czasie. I wtedy do gabinetu weszła pielęgniarka. - Niestety, musimy zostać dłużej. Przyszła pani Phillips. Ma wyznaczoną wizytę dopiero na środę, ale musiała się z panią zobaczyć. Złapała nawet jakieś auto - oznajmiła. - Przyjechała okazją? Żartujesz. Pacjentka miała wczesne objawy choroby Alzheimera. Mieszkała w okolicy niebezpiecznej nawet dla 18-latka z czarnym pasem karate. - Wyjmij kartę i poproś ją. Pani Phillips wkroczyła do gabinetu. Godnie wyprostowana przysiadła na brzegu krzesła. Jak zwykle była nienagannie ubrana, miała pięknie skrojony niebieski kostium i okrągły kapelusik. Hebanowa twarz bez zmarszczek nie zdradzała jej 72 lat. Przykro było patrzeć, jak na starość zawodzi ją umysł. Nadal zasiadała w zarządzie kilku organizacji- miejscowi notable wciąż mieli nadzieję, że sama zauważy kłopoty z pamięcią i złoży rezygnację. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu. - Odebraliście mi prawo jazdy. Jak mam przyjeżdżać na spotkania zarządu? - spytała. - Rozumiem pani rozgoryczenie, ale odebrano pani prawo jazdy, bo prowadzenie samochodu zagraża pani bezpieczeństwu. - Jeżdżę od 40 lat, nawet mandatu nie dostałam. - Dwa miesiące temu zatrzymała się pani na środku skrzyżowania - przypomniałam jej. - Bo tamten mężczyzna stuknął mój samochód. - Owszem, bo pani już wtedy stała. Proszę mi obiecać, że nie będzie pani więcej jeździła autostopem. - To zwróćcie mi samochód! Boże Święty, gdybym mogła jej cokolwiet zwrócić, zwróciłabym jej pamięć. - Nie wyobraża pani sobie - ciągnęła - co to znaczy, kiedy inni kierują pani życiem. - Domyślam się, że to trudne - potwierdziłam. W duchu modliłam się, bym nigdy nie czuła tego na własnej skórze. - Podrzucę panią do domu. Ta wizyta oraz pilne uzgodnienia ze stażystami przekreśliły nadzieje na wczesne wyjście z pracy. Skończyłam o 19.00. Wróciłam do domu. Moja współlokatorka Marcia - również lekarka - siedziała w kuchni i sączyła coś orzeźwiającego. - - Mam świetny pomysł. Co byś powiedziała na krótką przejażdżkę rowerem? - zaproponowała. - Wiesz, chętnie, ale... - Ale co? - Miałam zamiar popracować - wieczorami przygotowywałam się do egzaminów z interny. - Wrócimy wcześnie - machnęła ręką. - Jeszcze zdążysz popracować. W maju twierdziłaś, że latem musisz się trochę rozerwać. Przypominam, że jest lipiec, a ty nawet nie zaczęłaś. - Wybierzmy się więc na rower - odparłam i pobiegłam na górę do sypialni, żeby się prędko przebrać. Już po chwili pedałowałyśmy ulicą. Nasz dom mieścił się w starej podmiejskiej dzielnicy willowej Detroit. Teren był wprost wymarzony dla rowerzystów. Okolica tonęła w kwiatach, wdychałyśmy głęboko zapach świeżo skoszonej trawy. Co za wytchnienie po tak ciężkim dniu. Jechałyśmy Chalfonte, śliczną boczną uliczką. Marcia po mojej prawej, tuż przy krawężniku o pół roweru przede mną. Przed nami pojawił się stary buick. Wziął zakręt za ostro i zniosło go na naszą stronę uliczki. Marcia rzuciła się na trawiaste pobocze i uniknęła kół samochodu. Nim ja zdążyłam zareagować, auto uderzyło w mój rower. Wyleciałam w powietrze nad jego dachem jak z katapulty. Marcia twierdzi, że nigdy nie zapomni tamtego dnia. Ja nigdy go sobie nie przypomnę. cdn......
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    Czas na......opowiadanie! DZIEŃ, W KTÓRYM STRACIŁAM SIEBIE ...... Claudia L. Osborn Autorka, lekarka z powołania, nie wyobrażała sobie życia bez tej pracy. Była osobą decydującą o swoim życiu i stawiającą sobie ogromne wymagania. Gdy miała 33 lata, pewnego lipcowego ciepłego wieczoru wybrała się na przejażdżkę rowerową. W jednej chwili straciła możliwość kształtowania swojego życia. Musiała postawić sobie nowe cele.......
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIADO JODELKO! czytam pytania...... odpowiedz moja pewnie na niektore znasz :D ale jak sama piszesz ....\"nie tak latwo , zdawkowo odpowiedziec\" trzeba sie naprawde zastanowic... dla Ciebie! Witaj Orzech, piekne sa Twoje wiersze \" samo zycie\" :D, ciesze sie, ze wrocilas do nas. SREBRNA AKACJO i dzieki! GRABKU pozdrawiam cieplutko.......... u mnie piekne sloneczko , czego i Wam zycze!
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    Zegar w wahadłem Pewien uczony miał w swoim studio ogromny zegar ścienny, który wybijał uroczyście godziny, bardzo powoli, ale również bardzo głośno. To panu nie przeszkadza? - spytał student. Nie - odpowiedział uczony - dlatego że ciągle muszę zadawać sobie pytanie, co zrobiłem przez minioną godzinę. A ty, co zrobiłeś z godziną, która właśnie upłynęła? Bruno Ferrero JODELKO kochana pozwolilam sobie jeszcze raz za Toba wkleic te piekne slowa a moja odpowiedz jest taka: Prawie wszyscy wiedzą, jak ważny jest sposób, w jaki zaczynamy dzień.Nastrój pierwszej godziny przenosi się na wszystkie sprawy. Aby "pobudzić się do życia", należy każdego ranka zadać sobie kilka pytań. Poranek to najtrudniejszy czas. Musimy zmotywować się do wstania z łóżka, znaleźć siły, aby wypełnić wszystkie zadania, które niesie dzień. Jest wiele metod, aby pozytywnie się zaprogramować i z pogodną twarzą "wyjść do ludzi" (a wszyscy wiemy, jak bardzo to się opłaca - nie tylko sami czujemy się dobrze, także innych pobudzamy do lepszego samopoczucia). Proponuję więc rozpoczynać dzień od kilku porannych pytań. Chodzi o to, aby codziennie rano zadać sobie i odpowiedzieć na ważne dla nas pytania - "przypomnieć sobie", o co tak naprawdę nam chodzi w życiu, co nas wzmacnia, co uszczęśliwia itd. Anthony Robbins w swej znakomitej książce "Obudź w sobie olbrzyma" poleca między innymi takie pytania: - Co mnie w życiu uszczęśliwia? - Co wywołuje moje podniecenie? - Z czego jestem dumny? - Za co jestem wdzięczny? - Co sprawia mi przyjemność? - W co wierzę i czemu chcę się poświęcić? - Kogo kocham? Ja stawiam sobie jeszcze takie pytania: - Co ciekawego mnie dzisiaj czeka? - Kogo miłego spotkam? - Czego nowego się dzisiaj nauczę? Odpowiedzi na poranne pytania wzbudzają motywację, chęć do życia, a więc dają to, o co najtrudniej. Pozdrawiam i
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    Ósmego dnia poszukiwacze - nawet żona i dzieci Johnsona, którzy znali jego wytrwałość - stracili nadzieję. Zamierzali go szukać jeszcze jeden dzień, choć wypuszczono już psy wytresowane w odnajdywaniu zwłok. Owego popołudnia ponura prawda dotarła do świadomości Johnsona. To już koniec - pomyślał. - Może jeżeli zrobię posłanie i ułożę się w nim, żeby nie tracić ciepła, uda mi się wytrwać jeszcze ze dwa dni. Nagle usłyszał jakiś dźwięk, jakby opony sunące po żwirze. Przyłożył dłonie do uszu. "Znów złudzenie"? Przekonywał siebie, że nie tym razem. Zebrał siły na jeszcze jedną wędrówkę przez las. W którą stronę teraz? Las nie dawał odpowiedzi. Tam! Znowu ten sam dźwięk. Zaczął biec, serce waliło mu jak młotem. Dźwięk się zbliżał. Wierzył, że umysł nie płata mu okrutnych figli. Wtem - tak jakby rozstąpiło się przed nim Morze Czerwone - wyszedł z gęstego lasu i stanął na drodze. Wziął długi, głęboki oddech i miał ochotę uklęknąć, by ucałować żwir, nie miał jednak pewności, czy uda mu się potem podnieść. Po kilku minutach zabrał go przejeżdżający drogą motocyklista i tuż po godzinie 17 podwiózł do bazy, skąd kierowano poszukiwaniami. Marlene, dzieci, wnuczęta i przyjaciele otoczyli go kołem. Johnsona pozostawiono w szpitalu 38 godzin - był wyczerpany, odwodniony, miał wysoki poziom cukru we krwi i odmroziny stóp. Schudł 13,5 kilograma. Gdy było już po wszystkim, wyznał, że najbardziej się bał nie ostępów leśnych, ale przeraźliwych wizji własnej wyobraźni. koniec.... zycze milego czytania przy kawce!
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    O brzasku Johnson przebudził się. Trzeba szukać dalej - postanowił. Podniósł się i rozpoczął beznadziejną wędrówkę. Kluczył, idąc od jednego wzniesienia terenu do drugiego, omijał powalone pnie drzew, przedzierał się przez zarośla. Dzień mijał, a on stawał się coraz mniej wrażliwy na ciągłe potknięcia, błądzenie i walkę ze splątanymi gałęziami i krzakami. Tuż przed zapadnięciem zmroku dostrzegł jak w oddali błyszczy coś metalicznego. Spojrzał poniżej gałęzi. To przyczepa kempingowa! Zobaczył jak stara półciężarówka odjeżdża od przyczepy. Pobiegł w kierunku światła, ale wydawało mu się, że przyczepa się ciągle oddala, aż w końcu zupełnie znikła. Gdzież ona się podziała? - Co się ze mną dzieje? - wymamrotał. - Tracę zmysły! Kiedy podniósł głowę, ponownie dostrzegł migocące światełko. - Tam jest jakiś dom! - zawołał. Pognał w kierunku światła, odpychając się od drzew i brnąc w wodzie po kolana. Dobiegł do polany i wtedy coś dziwnego po prawej stronie przyciągnęło jego wzrok - w odległości ledwie kilku metrów stał przywiązany łańcuchem do budy czarny labrador. Pies szczeknął na Johnsona kilka razy, w końcu wskoczył na dach swej budy i spokojnie się położył. To nie labrador, tylko rottweiler. Ma brązowy pysk i ogromne łapy. Johnsona obleciał strach, ale udało mu się opanować. Jeśli nawet ugryzie, to przynajmniej będę wiedział, że jest prawdziwy. Powoli zbliżał się do psa, cały czas patrząc na niego. - Dobry piesek - powiedział. Wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać i... zwierzę znikło. Odskoczył jak oparzony. - Na miłość Boską, tu nie było żadnego psa - wymamrotał. Spojrzał w lewo. Światełko nadal migotało. W panice pokonywał przeszkody, które dzieliły go od tego promyka nadziei. Ale bez względu na to, ile przeszedł, dystans pozostawał taki sam. Całkowicie wycieńczony, przerażony zwidami, Johnson upadł tam, gdzie stał. Łzy mieszały się z kroplami deszczu. Mniej więcej w tym samym czasie grupa wyczerpanych i przemoczonych poszukiwaczy wyłaniała się z mokrego lasu niecałe 5 kilometrów od niego. 70-osobowa grupa złożona z przyjaciół, członków rodziny i nieznajomych szła w deszczu przez las od sobotniego świtu. Strzelali w powietrze, krzyczeli, trąbili klaksonami, znaczyli swoją drogę, żeby potem móc trafić z powrotem. Ani śladu Johnsona. Gdy grupa poszukiwaczy wyszła z lasu, temperatura spadała, a deszcz przeszedł w grad. Zaginiony nie miał szans na przeżycie najbliższej nocy. Johnson gwałtownie obudził się w niedzielny poranek. Leżał na gołej ziemi, tam gdzie wczoraj upadł. Po raz pierwszy od początku tułaczki po lesie zaświeciło słońce. Doszedł do wniosku, że do tej pory nie postępował zbyt rozsądnie. Powinien był nie ruszać się z miejsca i czekać aż znajdą go inni. A on udawał chojraka, tracąc orientację i rozum, aż ostatniej nocy znalazł się na granicy obłędu. Albo się zmusi do jasnego myślenia, albo umrze. Z trudem stanął na nogach. Zorientował się, że do tej pory chodził tylko w kółko. Omijając przeszkody, zmieniał kierunek, ale nie posuwał się do wyjścia. Musiał zwolnić tempo i upewnić się, że idzie w linii prostej. Odpoczywać i pić wodę w regularnych odstępach czasu, a także przygotować się do nocy długo przed zapadnięciem ciemności. A jeśli nie uda się dzisiaj - przyrzekł sobie - uda się jutro. Albo pojutrze. Po raz pierwszy mógł orientować się według słońca. Wypatrzył wyniosłe drzewo i poszedł w jego kierunku. Potem następne. Gdy po południu cienie zaczęły się wydłużać, wprowadził w życie kolejną część swojego planu -- zawczasu rozpoczął przygotowania do zimnej nocy. Scyzorykiem naciął dziesiątki miękkich gałązek. Część rozpostarł na porośniętej mchem ziemi, by powstał prowizoryczny materac, resztę potraktował jako kołdrę. Gałązki stanowiły wątpliwą ochronę przed zimnem i całymi chmarami komarów. Gorzej, że nie mógł w żaden sposób odpędzić przerażających wizji, które pojawiały się nieustannie. Przymknął oczy. Zasnął rozedrgany, ale już po chwili obudziła go dudniąca burza. Zdezorientowany i wiedziony poczuciem winy zaczął się modlić: Cokolwiek złego uczyniłem... szczerze przepraszam. Świtem przywitało go przyjazne słonko, ale prócz tego nie miał powodów do radości. Bolały go kolana, miał poranione usta, stopy były jak kloce drewna, komary nie dawały spokoju. Wysilił resztki woli, by ruszyć się z miejsca. Wystrugał z cedrowej gałęzi kijek do podpierania, odwrócił się ku promieniom słońca i ruszył w drogę. Kiedy dostrzegł lilie wodne, pierwszy raz pomyślał o jedzeniu. Cienkie białe łodyżki były chrupiące i smakowały jak dymka, ale nie były specjalnie pożywne. I wtedy usłyszał dochodzący z daleka donośny warkot. Helikopter! Wybiegł na małą polankę i dostrzegł odlatujący śmigłowiec. Wiedział, że nikt z góry na pewno go nie zauważył. Jeszcze tu wrócą. Trzeba coś zrobić! Zdjął zszarganą koszulę i powiesił na wierzchołku niskiego drzewa. Łudził się, że dostrzegą znak. Ale warkot ucichł. Helikopter odleciał. Przygnębiony przygotował się do czwartej samotnej nocy, którą znów nawiedziły koszmary. Po niej nastąpiła jeszcze jedna. Potem kolejna. I jeszcze dwie. Nadeszła sobota. Przeżył 8 nocy nękany niedolą i przerażającymi koszmarami. cdn.......
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    Zima niechętnie ustępowała miejsca wiośnie. W Northwest Angle, mieście położonym za 49. równoleżnikiem, śnieg stopniał, ale ziemia nadal była rozmoknięta. W piątek 15 maja 1998 roku w stanie Minnesota, na obszarze 310 kilometrów kwadratowych rozciągały się tylko bagna i jeziora, panowała tam niczym niezmącona cisza. John Johnson ze swoim zięciem Waynem O'Hara stali na jedynej drodze prowadzącej przez te dzikie ostępy i badali wzrokiem las. John, emerytowany naczelnik poczty w Dakocie Północnej, postanowił dobudować piętro do domku, w którym już od 25 lat spędzał z rodziną każde wakacje. - Spójrz tam - powiedział Johnson, wskazując kilka ściętych cedrów, które już wcześniej wypatrzył. - Doskonale nadają się do mojej budowy. Od cedrów dzielił go głęboki rów melioracyjny wypełniony topniejącym śniegiem. Przejście na drugą stronę odchodziło od drogi 300 metrów dalej. Stamtąd trzeba by przedrzeć się przez gęste zarośla i jodły. Drobiazg - pomyślał Johnson. - Kilka minut i po kłopocie. Poprosił, by zięć został na miejscu, gdy on dojdzie do cedrów, zbierze je i przerzuci przez rów. Minęło południe. Johnson wszedł do lasu, pełnego gęstych zarośli i powalonych drzew. Ziemia przypominała labirynt zagłębień wypełnionych wodą. Po kilku minutach stracił orientację. Te pnie powinny być już tuż przede mną. Nie zauważył, kiedy znikła żwirowa droga. Po godzinie dopuścił do siebie myśl, że pomylił kierunki. Dobrze obeznanemu z lasem mężczyźnie trudno było nawet przed samym sobą przyznać, że zabłądził na dobre. Mżawka przeszła w rzęsisty deszcz, tak głośny, że Johnson nie słyszał jak O'Hara trąbi klaksonem zaledwie kilkaset metrów dalej. Zatrzymał się na niewielkiej polance i spojrzał w górę na lejący z nieba deszcz. O tej porze roku front atmosferyczny podążał zwykle z północnego zachodu na południowy wschód. Jeśli będzie maszerował z wiatrem, skręcając lekko w lewo, pójdzie na wschód i powinien dotrzeć do drogi. Przedzierał się przez zarośla. Tracąc poczucie czasu i kierunku, coraz bardziej oddalał się od drogi. Pod niebem pokrytym chmurami, wśród gęstwiny zmrok zapadł szybko i zaskoczył zgubionego. Potykał się przy prawie każdym kroku. Chyba przyjdzie ci tu spędzić noc, stary głupcze - pomyślał zły na siebie. Bardzo martwił się o swoją żonę, z którą spędził już 44 lata. Na pewno będzie szalała ze zmartwienia. Drżąc, padł na ziemię przy kolejnym powalonym drzewie. Miał na sobie tylko koszulę z krótkim rękawem, bawełniany podkoszulek, dżinsy, buty robocze i czapkę z daszkiem - a temperatura spadła poniżej zera. W butach chlupała mu woda. Między obie koszule napchał mchu i trawy, żeby chronić się przed zimnem. Przyciągnął do piersi spróchniały pień, przywarł do niego z nadzieją, że butwiejące drewno da mu trochę ciepła. Ciemność była tak głęboka, że umysł zaczął mu płatać figle. Zamknął oczy i w końcu pogrążył się we śnie. Wayne O'Hara najpierw trąbił klaksonem, potem przez godzinę przeszukiwał las, jednak nie natknął się na żaden ślad teścia. Zawiadomił władze. Nim słońce wstało cała brygada złożona z rodziny, przyjaciół oraz policji z psami zjawiła się na miejscu. Przeczesywali las, utrzymując ze sobą stały kontakt głosowy, żeby się samemu nie pogubić. Poszukiwań nie przerwano mimo bezlitosnego deszczu. cdn....
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    KOSZMARY W LEŚNEJ GĘSTWINIE .... William M. Hendryx Ósmego dnia błądzenia pomyślał: To już koniec.Szukający go też stracili nadzieję........
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO kochana , dziekuje za golabka, odpisze wieczorkiem. pa, lece myc dalej okienka :D Pozdrawaim
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    KIEDY POPRAWIŁO SIĘ MOJE samopoczucie, wróciło zainteresowanie pracą. Tracy powtarzała mi, żebym przestał się uganiać za hitami ekranowymi i dużymi pieniędzmi. Uważała, że już zapracowałem na prawo robienia tylko tego, co mnie naprawdę pasjonuje. Moi agenci znaleźli mi rolę w komedii Woody Allena kręconej dla telewizji. Zarobek był mikry i nawet nie zapewniali mi osobnej garderoby. To była jednak robota, którą kochałem. Później zagrałem drugoplanową rolę w filmie Prezydent - miłość w Białym Domu reżyserowanym przez Roba Reinera. Nieważne, że nie była główna - Michaelowi Douglasowi, który grał prezydenta i Annette Bening w roli jego dziewczyny warto było partnerować. Każda scena, każdy dzień na planie sprawiały mi frajdę. Najpierw ograniczyłem zadania aktorskie tylko do tych, które mi naprawdę odpowiadały, potem zamierzałem ograniczyć je jeszcze bardziej - do tych, które filmowane są w Nowym Jorku i które nie kolidują z moim życiem rodzinnym. W branży filmowej to nierealne. Ale w telewizji... mogło się udać. I tak zacząłem grać w Spin City. Znów współpracowałem ze starym znajomym Garym Goldbergiem. Serial wszedł na ekrany we wrześniu 1996 roku. Recenzje były doskonałe, a oglądalność dawała nadzieję na długie powodzenie. I rzeczywiście, grałem w nim cztery lata, nakręciłem sto odcinków, ale w końcu choroba zmusiła mnie do rezygnacji. Pod koniec drugiego roku w Spin Ciry rozmawiałem z lekarzami o operacji, która mogłaby osłabić objawy choroby. Doktor Bruce Cook uważał, że gra w serialu nie jest wystarczającym powodem do tak poważnej interwencji chirurgicznej. Dopiero niedawno przyznał mi się, co go przekonało, by mnie jednak operować. - Opowiadał mi pan o Samie - powiedział. - O tym, że trudno panu czytać mu książki, bo nie może ich pan utrzymać i przewracać kartek. Rolę w telewizji może zagrać wiele osób, ale tylko pan może być ojcem swojego syna. Gdy przedstawił mi pan sprawę w ten sposób, uznałem, że warto spróbować. Uprzedziłem ludzi z telewizji o swoich planach. Przyjęli to ze zrozumieniem, bo na szczęście na początku poinformowałem ich o swojej chorobie. Niedawno nasza rodzina powiększyła się i to od razu o dwie dziewczynki. Wieczorem przed wyjazdem do Bostonu na operację przytulałem je wyjątkowo długo, chociaż były jeszcze za małe, by zrozumieć, na co się decyduję. Samowi mogłem wyjaśnić, co zrobią chirurdzy - w zasadzie swoją metodą odtworzą naszą starą zabawę ze ściskaniem kciuka. Tym razem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziemy mogli liczyć nie do pięciu, ale znacznie dłużej. Lekarze wywiercą mi dziurkę w czaszce i mikroelektrodą zniszczą w mózgu te komórki, które wywołują moje drgawki. Dostałem dużą dawkę środka uspokajającego, lecz wyraźnie czułem, jak golą mi głowę. Prosiłem - to pamiętam - żeby zostawili mi grzywkę, by potem choć trochę włosów wystawało mi spod bejsbolówki. Pamiętam też szczypiące ukłucia śrub, gdy mocowano mi do głowy aluminiową ramę. Poczułem lekkie drganie i nacisk, ale żadnego bólu, gdy wiercono mi w ciemieniu otworek. Przypominam sobie także, jak ktoś mnie prosi, bym pokazał, jak mi się trzęsie ręka. Spróbowałem, ale dłoń mnie nie posłuchała. Poruszyłem nią znowu, ale nie mogłem wywołać drżenia. Zdenerwowałem się. Wydawało mi się, że jestem złym pacjentem. - Ale ona nie chce. Nie chce się trząść. Nie da rady. - Świetnie. O to chodzi. Udało się - powiedział lekarz. Po operacji polecieliśmy całą rodziną na Karaiby, wypocząć i odzyskać siły. Pewnego ranka poszedłem na plażę i usiadłem na miękkim piasku. Położyłem ręce na kolanach. Tuż przy brzegu pelikany łowiły ryby. Kołowały w powietrzu i nurkowały, widok był bajkowy. Jednak ja patrzyłem na własną dłoń. Patrzyłem i czekałem. Nie minęło pięć minut i moje palce zaczęły delikatnie trzepotać. Ruch był minimalny, nikt by nie zauważył, ale był. Tak jakbym znalazł się na początku drogi, ale z jedną ważną różnicą. To nie była lewa ręka. Operacja się powiodła, lewa strona ciała była spokojna, jak ta gładka niczym lustro błękitna zatoka przede mną. Teraz miałem problem z prawą. Drżenie przeniosło się na prawą stronę ciała. Nie byłem zaskoczony. To nie miało nic wspólnego z operacją. Ogarnął mnie smutek, a nie złość. Od lat wiedziałem, że to nieuniknione. Mam Parkinsona, a to choroba postępująca. Rozwija się tak jak ma się rozwijać. Co mam więc robić? Wstałem, otrzepałem piasek i ruszyłem do domu, do żony i śpiących dzieci. Odpowiedź była jasna. Po tym wszystkim, co przeszedłem, po tym, czego się nauczyłem i co zostało mi dane, zamierzałem robić to, co robiłem codziennie od kilku lat. Po prostu nie rezygnować. Stawiać czoło temu, co tylko przyniesie mi los. koniec. Milego czytania zycze !
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    RAZEM z DIAGNOZĄ w 1991 ROKU nadeszła zmiana w moim stosunku do alkoholu. W latach 80., gdy rozmiary mojego sukcesu przekroczyły me najśmielsze oczekiwania, alkohol stał się podstawowym składnikiem nieustających przez 10 lat obchodów zwycięstwa. Teraz umożliwiał mi ucieczkę od rzeczywistości. Gdy Tracy zwracała mi na to uwagę, złościłem się i obrażałem. Jak miałem jej to wszystko wytłumaczyć? Nic nie miało sensu. - Nie rozumiesz! - z rzadka używane wyrażenie stało się zaklęciem, w kółko powtarzaną mantrą. Ona nie rozumiała. Nikt nie rozumiał. Po kielichu łatwiej mi było tym się nie przejmować. Wszedłem na równię pochyłą i to na pewno skończyłoby się źle. Jednak w czerwcu 1992 roku postanowiłem skończyć z piciem. Obudziłem się wtedy skacowany, a mój 3-letni Sam, ukochany synek tatusia, coś gadał mi prosto do ucha. Miałem ochotę szczeniakowi przyłożyć i zepchnąć go z siebie. I wtedy zrozumiałem, co tu nie gra - uważałem alkohol za sojusznika w walce z Parkinsonem. Ale teraz, leżąc, pojąłem, że to nieprawda. Alkohol stał się następnym wrogiem. Wrogiem, który może mi zabrać wszystko, na czym mi zależy. Na Parkinsona nic nie poradzę. Z alkoholem inna sprawa. Tu mam przynajmniej wybór. I tego dnia go dokonałem. Myślicie może, że wejście na drogę trzeźwości daje siłę i spokój ducha, ale życie jest bardziej skomplikowane. Robiłem coś bezdyskusyjnie pozytywnego, zrywając z piciem, lecz nadal byłem opętany strachem, zablokowany w tym samym miejscu, w którym znajdowałem się w dniu, gdy usłyszałem diagnozę. Starałem się nie myśleć o przyszłości z chorobą Parkinsona. Wolałem tak kombinować, by stale coś robić. Podpisałem w Los Angeles umowę na kolejny film. Wróciłem do ćwiczeń, budowałem muskulaturę, zdrowiej wyglądałem, ale objawy choroby się nasilały. W grudniu 1993 roku sięgnąłem dna. Kochałem Sama, ale nie miałem serca do zabaw z nim. Byłem miły dla Tracy, ale zdawało mi się, że wyrządzę jej krzywdę, jeśli okażę, jak ją kocham. Przestałem siadać z rodziną do kolacji. Chowałem się w łazience, gasiłem światło i zanurzałem w gorącą wodę. Wanna stała się moim schronieniem. W Wigilię Bożego Narodzenia usiadłem w salonie z piórem w dłoni i sporządziłem życiowy bilans. Napisałem o mamie i tacie. Wyznałem miłość Tracy. Czy ona mnie jeszcze kocha? - pisałem. A jeśli tak, to Jak to możliwe? Po przyjściu na świat Sama rozmawialiśmy wiele razy o tym, że będziemy mieli więcej dzieci, ale przestała o tym wspominać. Jakim ojcem mógłbym być? Jakim ojcem jestem? W końcu zmęczyło mnie pisanie. Nie miałem siły. Popatrzyłem na to, co napisałem i się rozpłakałem. Zdałem sobie sprawę, że patrzę na akt kapitulacji. GDY PRZESTAŁEM WALCZYĆ, krajobraz się wyklarował. W pełni świadomie przyjąłem do wiadomości, na co jestem chory. I przejmowałem kontrolę nad własnym życiem, bo przedtem rządziła nim informacja o chorobie. W Nowym Jorku zacząłem chodzić do psychologa. W lutym 1994 roku pojechałem do Bostonu, do jednego z najlepszych neurologów w kraju. Doktor Allan Ropper zbadał mnie i przepisał nowe leki. Wyjaśnił przyczyny wielu objawów, z którymi się borykałem. Fachowo nazywał konkretne tiki i mimowolne ruchy - nawet nie miałem pojęcia, że wynikają z choroby. Podsumował, że wszystko przebiega typowo, nawet to, że objawy ograniczają się do lewej strony ciała. Poczułem pewną ulgę. Nie byłem już zagubiony. Nie byłem osamotniony. Inni też na to chorują. Nie jestem sam. Przedtem wydawało mi się, że dla Tracy to dobrze, że nie rozmawiam z nią o chorobie. Przecież nic mi nie pomoże, więc po co ją obciążać? Ale jeśli ma się tak ogromny problem, nierozmawianie o nim oznacza, że w ogóle nie bardzo jest o czym rozmawiać. Tej wiosny akceptując chorobę, przełamałem ponure milczenie. Tracy od razu zauważyła zmianę. - Wróciła ci nadzieja, wróciło poczucie humoru. Znikło to straszne napięcie. Już się tak nie złościsz bez przerwy. Mam wrażenie, jakby mur, którym się otoczyłeś, zaczynał pękać. Gdy przyjąłem do wiadomości fakt, że jestem chory, przestałem w domu tak strasznie uważać, już nie kryłem objawów choroby. Cóż to była za ulga, pozwolić sobie na taki luz. Tracy, oczywiście, nie zobaczyła nic, czego by od dawna nie wiedziała. Ale i ona odetchnęła. Było jej łatwiej, bo czuła, że znów jej ufam. Bałem się, jak na objawy choroby zareaguje Sam. Niepotrzebnie. Nauczyłem go, że jeśli zobaczy, jak drży mi ręka, może mnie ścisnąć za kciuk. - Potem policz do pięciu i ściśnij jeszcze raz, to uda ci się go uspokoić. Ćwiczył to przez kilka minut. Najpierw liczył na głos, później w pamięci, kiwając głową, żebym wiedział, kiedy ściśnie. Był zachwycony, że udaje się za każdym razem. Gdy jednak zrozumiał, że drżenie zawsze powraca, trochę się zaniepokoił. Rozwiewałem jego obawy: - Sam, to nie znaczy, że za każdym razem musisz to robić. To nie obowiązek, czy coś takiego. Zrobisz to tylko wtedy, kiedy będziesz chciał. - Możesz to sobie też sam zrobić, prawda? - Pewnie - rozchmurzył się, a po chwili zastanowienia dodał: - Ale ja to robię lepiej. - O, bez wątpienia - roześmiałem się. - A poza tym lubię, jak trzymasz mnie za rękę. Wkrótce siedzieliśmy z Tracy na trawniku i patrzyliśmy, jak Sam bawi się w ogrodzie. - Samowi na pewno spodoba się rola starszego brata - powiedziała Tracy z uśmiechem. cdn....
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    SZCZĘŚCIE NIE OPUSZCZAŁO mnie przez następne 6 lat. Obok roli w Więzach rodzinnych grałem też w innych produkcjach. Czasem w jednej przerwie mieściłem nawet dwa filmy. Byłem wiecznie zajęty i nie miałem czasu na głębsze refleksje. Mój sukces był tak nagły i wielki, że żyłem z poczuciem, że kuszę los. I oto w październiku 1991 roku snułem się korytarzami szpitala w Nowym Jorku. Diagnozę znałem od tygodnia czy dwóch, ale nie powiedziałem o niej prawie nikomu spoza rodziny. Właściwie zachowywałem się tak, jakby tego rozpoznania nie było. Powiadomienie Tracy, mojej matki i najbliższej rodziny było bolesne - z mnóstwem łez i uścisków. No, ale potem, co właściwie miałem z nim robić? Oczywiście, gdyby było prawdziwe i gdybym chciał w nie uwierzyć. Nikt nie lubi posłańców przynoszących złe wieści - dlatego nigdy więcej nie zgłosiłem się do tego neurologa, który rozpoznał moją chorobę. To nielogiczne, ale byłem na niego wściekły. Jak on śmiał odczytać mi wyrok? Pójdę do drugiego lekarza, a jak i on nie skończy z tą farsą, to znajdę trzeciego. W tym czasie uznałem, że warto by też poczytać coś o chorobie Parkinsona. Nie po to, by dowiedzieć się czegoś użytecznego, ale by sobie udowodnić, że jej nie mam. Kurczowo trzymałem się informacji, że Parkinson zazwyczaj ujawnia się koło pięćdziesiątki. A u mnie przed trzydziestką? Niemożliwe, żebym miał chorobę starych ludzi! Jednak im więcej czytałem, tym wyraźniej widziałem, że jej opis jak ulał pasuje do mnie. Objawia się napięciem mięśni, spowolnieniem ruchowym, drżeniem rąk - mówi encyklopedia. To wszystko bez wątpienia pasowało, zwłaszcza do lewej połowy mojego ciała. Właśnie owo spowolnienie ruchowe tak wstrząsnęło Tracy, gdy podczas wakacji na wyspie kazała mi zrezygnować z biegania. Przed pojawieniem się typowych objawów mogą wystąpić inne oznaki. Zdałem sobie sprawę, że tak było, że odczułem je w pracy. Moim ulubionym fragmentem w pierwszej części (tej z 1985 roku) Powrotu do przyszłości jest ta, gdy naśladuję gwiazdy rock and roiła. Kręcenie tej sceny było ciężką, wyczerpującą pracą, ale byłem młody i nie padałem na pysk ze zmęczenia. W Powrocie do przyszłości 2 musiałem powtórzyć ten sam numer. Tym razem było mi znacznie trudniej, jeszcze po miesiącu bolały mnie wszystkie gnaty. Stwierdziłem wtedy, że jestem o 4 lata starszy i dlatego tak cierpię. Jednak 4 lata nie mogły sprawić aż takiej różnicy. Oznaki są drobne, pojawiają się stopniowo przez lata, bo - dziś już to wiem - wynikają z pewnego schorzenia ośrodkowego układu nerwowego. Otóż komórki nerwowe mózgu wytwarzające neuroprzekaźnik o nazwie dopamina - jej zadaniem jest przekazywanie sygnałów w mózgu - stopniowo obumierają. Dopaminy robi się więc coraz mniej i do pewnych komórek - ważnych z punktu widzenia funkcji motorycznych - nie docierają z mózgu sygnały sterujące. Komórki zaczynają więc wysyłać impulsy w sposób niekontrolowany. W efekcie właściciel mózgu (w tym przypadku - ja) przestaje być najważniejszym dyrygentem ruchów swego ciała. Niewykluczone, że chorowałem na Parkinsona już od 5-10 lat, zanim tamtego ranka na Florydzie zauważyłem dygoczący mały palec. Naukowcy twierdzą, że pierwsze drobne drżenia zauważamy dopiero, gdy zginie już 80 procent komórek wytwarzających dopaminę. Straty są nieodwracalne. Nim skończyłem w szpitalu testy, te wszystkie pukania palcami i dotykanie nosa, wiedziałem, że poszły mi fatalnie. Nie zdziwiłem się więc, kiedy lekarz poprosił mnie, bym usiadł, bo chce mi coś powiedzieć. - Bardzo mi przykro, ale uważam, że ma pan objawy parkinsonizmu - oświadczył. Uparcie czepiałem się myśli, że to mnie nie dotyczy, że to pomyłka. Właściwie to chciałem tylko pozbyć się tych objawów, bym mógł nie myśleć o całej sprawie najdłużej jak się da. Miałem bardzo mieszane uczucia, gdy pierwszy raz brałem tabletki. Po półgodzinie drżenie ustało i nie wróciło przez 5 godzin. Zła wiadomość: skoro pomaga mi lekarstwo na Parkinsona, to znaczy, że go mam. Dobra wiadomość: będę mógł ukryć chorobę. cdn....
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    PRZEZ NASTĘPNE TRZY LATA żyłem tak, że lepiej nie można. Miałem pracę, którą uwielbiałem, która uczyła mnie aktorskiego rzemiosła. A gdy oglądalność serialu poszybowała pod niebiosa (dotarliśmy na drugie miejsce, tuż za show Billa Cosby'ego), nadeszła też pewność finansowego zabezpieczenia. W trzecim sezonie kupiłem swój pierwszy dom - parterowy, z 3 sypialniami i basenem. Nie targowałem się zbytnio. Mój księgowy tłumaczył, że powinienem mądrze negocjować i nie okazywać zbytniego zainteresowania. Nic z tego nie wyszło. Gdy wszedłem do salonu, aż rzuciłem na środek podłogi kluczyki mojego nowego nissana 300 ZX. - To jest to! Muszę mieć ten dom! - zawołałem. Jesienią 1984 roku przerwaliśmy kręcenie serialu, bo Meredith Baxter była w ciąży. Szukałem więc nowego zajęcia i zagrałem główną rolę w filmie Wilczek - niskobudżetowej niezależnej produkcji. Nie mam pojęcia, co mnie napadło, żeby w tym wystąpić. Ale tuż po świętach Bożego Narodzenia zaprosił mnie do siebie Gary Goldberg. Miał dla mnie dużo lepszą propozycję. - Muszę ci coś wyznać. Dość dawno temu Steven przysłał mi scenariusz. Gary był dobrym znajomym Spielberga, więc gdy mówił "Steven", wiedziałem, że to jego ma na myśli. - Chciał cię wziąć do głównej roli i pytał, czy nie zwolniłbym cię z mojego serialu. Nie mówiłem ci tego wtedy, bo nie mogłem cię puścić i nie chciałem, żebyś miał do mnie żal. Mam nadzieję, że rozumiesz. Rozumiałem. Gary musiałby upaść na głowę, żeby narażać serial, wycofując z niego postać, która od pewnego czasu była głównym bohaterem. - Steven nie znalazł nikogo, kto by mu odpowiadał - ciągnął Gary. - Im dłużej myślą o tym w producji, tym bardziej są przekonani, że pierwszy wybór, czyli ty, był najlepszy. Jednak nie możesz zrobić sobie przerwy w Więzach rodzinnych. Będziesz musiał rano być u nas w serialu, a potem możesz już ruszać na plan do Stevena. Skończysz pracę o drugiej, trzeciej nad ranem. Później się okazało, że kończyłem o 5-6 rano. - Jeśli sądzisz, że dasz radę, to ja się zgadzam - oświadczył Gary. - Tak... No... Chyba... Na pewno podołam - wyjąkałem. - Film nosi tytuł Powrót do przyszłości - skończył i rzucił scenariusz. Nie miałem wątpliwości - to na tę rolę czekałem od pierwszego dnia w branży. Byliśmy więc umówieni. Nie minął tydzień, a ja po całym dniu w Wiązach rodzinnych pędziłem na plan Powrotu do przyszłości. Dwie godziny po północy stałem już na filmowym parkingu między palącymi się śladami opon i wygłaszałem swoją kwestę: - Wehikuł czasu zbudowany ze zwykłego samochodu? Powrót do przyszłości okazał się kinowym hitem numer 1, a Wilczek nie wiadomo dlaczego - numerem 2. No i w ten sposób 6 lat po przyjeździe do USA stałem się sławny. Sukces mnie zaskoczył, nie bardzo umiałem sobie z nim radzić. Uważałem, że osiągnąłem go przez przypadek. Czy szczęście będzie mi dalej sprzyjać? Nie śmiałem o tym marzyć. W 1985 roku wyjechałem do Wielkiej Brytanii na premierę Powrotu do przyszłości, w której brali udział członkowie rodziny królewskiej. Zaszczyciła ją też księżna Diana. Pod wypożyczonym frakiem zlewał mnie zimny pot. Miałem więcej powodów do nerwów niż inni z naszej delegacji. Jako Kanadyjczyk byłem przecież poddanym korony brytyjskiej. Kiedy czekaliśmy w barze aż nas zaprowadzą i formalnie przedstawią, popełniłem błąd - chlapnąłem sobie dla kurażu dwa piwa. Nie upiłem się, ale piwo ma też inne działanie. Księżna była serdeczna i z bliska piękniejsza niż się spodziewałem. Zaprowadzono nas na widownię, a kiedy wskazano mi miejsce, omal nie dostałem zawału. Miałem siedzieć obok Diany. Kilka chwil przed rozpoczęciem seansu zajęła nam lekka rozmowa zainicjowana przez księżnę. Zgodnie z protokołem nie wolno się do niej odezwać pierwszemu. Jeśli siedzi, nie wolno też wstać. No i nigdy, pod żadnym pozorem, nie wolno odwrócić się do niej plecami. Wszystko szło świetnie, póki nie zgasło światło. Wtedy mnie dopadło. Nieodparta potrzeba. Chce mi się siku. Bardzo. Co robić? Byłem więźniem etykiety. Nie mogłem po prostu wstać i wyjść. I tak spotkanie z księżną z bajki zmieniło się w dwie najpotworniejsze godziny mojego życia. Matka natura przypominała, że nie wolno o niej zapomninać. cdn.....
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    JESIENIĄ TRAFIŁA MI SIĘ rola w teatrze z Vancouveru. To oznaczało codziennie pracę do północy. I w listopadzie miałem w szkole zawalone już niemal wszystkie przedmioty. Powiedziałem rodzicom, że naprawdę chciałbym skończyć naukę, ale nie kosztem tak obiecującej kariery, jaka się przede mną otwiera. Z początku mama była przeciwna, ale w końcu oboje rodzice poparli moją decyzję. Rzuciłem szkołę. Postanowiłem przeprowadzić się do Hollywood, zrezygnować z dalszych propozycji pracy w Kanadzie. Do Los Angeles przyjechałem w kwietniu 1979 roku. I poszło mi niewiarygodnie dobrze. Co spotkałem agenta, to chciał mnie reprezentować. Wysyłali mnie na przesłuchania i po każdym, dokładnie po każdym, zaczynały się dalsze rozmowy. Trzy przyniosły konkretne oferty. Wydawało mi się, że w Hollywood będzie mi szło jak po maśle. Pierwszy film zaczynałem już w czerwcu. Był to fabularny Midnight Madness Disneya. Lepiej o nim zapomnieć, ale to była moja pierwsza rola w USA. Byłem zachwycony, że ją dostałem. Moje mieszkanie miało 3,5 na 5,2 m razem z mikroskopijną łazienką. Zlew był tak mały, że talerze zmywałem pod prysznicem. Nie raz i nie dwa włosy potraktowałem płynem do naczyń, a talerze szamponem. Zelówki zdzierałem, byle tylko dostać nowe role. Przez 3 lata pojawiłem się w kilku serialach oraz w filmikach instruktażowych i reklamowych. Dostawałem minimalną stawkę, ledwo starczało mi na utrzymanie - mieszkanie, ubranie, jedzenie - i pokrywało koszty związane z wykonywanym zawodem. Szybko stałem się znany we wszystkich agencjach aktorskich, poznałem też gorycz porażki. Niektóre niepowodzenia były tak upokarzające, że aż komiczne - jak ten wrzeszczący na mnie producent reklamówki gumy do żucia. Nie złożyłem listka tak jak było na rysunkach w scenariuszu, ale bezceremonialnie wepchnąłem go sobie do ust. Jednym ruchem! I mam czelność nazywać siebie aktorem? Następny, proszę! Bardzo potrzebowałem kogoś, kto mógłby mi pomóc i wierzyłby w mój talent. Na szczęście znalazłem takie oparcie w Garym Davidzie Goldbergu - scenarzyście i producencie, który przygotowywał pilotowy odcinek serialu komediowego Więzy rodzinne z Meredith Baxter w roli głównej. Do tego nowego serialu miałem przesłuchania w 1982 roku. Po miesiącu mnie wezwali. Próbowałem udawać pewnego siebie, lecz jestem przekonany, że po moim głosie można było poznać, jak bardzo jestem zdesperowany. - Mam jedną uwagę - zapowiedziała szefowa obsady Judith Weiner. - Proszę się postarać, by pana bohater był nieco sympatyczniejszy. Sympatyczniejszy? Ten nastolatek, co pozjadał wszystkie rozumy? Ten sztywniak zawsze pod krawatem, który ceni tylko pieniądze? Powinni o tym pomyśleć wcześniej, pisząc scenariusz. - Nie ma sprawy - oświadczyłem jednak. Musiałem dostać tę robotę. Głośno przeczytałem tekst. Od razu wiedziałem, że mam ich w garści. Śmiali się do rozpuku. Nie tylko z dowcipnego tekstu. Śmiali się z postaci, którą stworzyłem. Gary Goldberg miał kilka uwag, więc powtórzyłem całą scenę od początku. Później ten brodaty, niedźwiedziowaty facet rozparł się w fotelu i próbował ukryć swoje ukontentowanie pod maską oburzenia, głośno krzycząc: - Dlaczego nikt dotychczas nie pokazał mi tego chłopaka! cdn......
×