JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
Po POWROCIE DO NOWEGO JORKU posłusznie znalazłem dobrego lekarza medycyny sportowej. Był bardzo skrupulatny, skierował mnie na rentgen, tomografię komputerową mózgu i w końcu do neurologa. Zaoponowałem. Przecież neurolog badał mnie na Florydzie. - Moim zdaniem to konieczne - upierał się. Nawet w najbardziej obłędnych rojeniach nie brałem pod uwagę ciosu, który wymierzył mi neurolog: choroba Parkinsona Trudno mi sobie dokładnie przypomnieć, jak wtedy zareagowałem, w moich wspomnieniach są luki. Chyba nic nie powiedziałem. Chyba nic nie czułem. Lekarz coś tam jeszcze mówił: bardzo wczesne stadium, postępująca nieuleczalna, rzadka. W pana wieku, nowe leki, nadzieja... Uszło ze mnie całe powietrze, lewa ręka trzęsła mi się aż od barku. Jedyne, co wyraźnie pamiętam, to zdumienie. Dlaczego on mi to robi? Co ja powiem Tracy? Wyszedłem z przychodni na zlane deszczem ulice Manhattanu. Jakbym wkroczył w jakiś inny świat, tyle że głęboka zmiana dokonała się nie w otoczeniu, lecz we mnie. Oszołomiony, otępiały, mógłbym tak stać godzinami, aż zmierzch ustąpi nocy, aż ucichną klaksony aut. Jednak w strugach deszczu ruszyłem do domu. Otworzyłem drzwi. W kuchni gotowała się kolacja, w dużym pokoju chichotał Sam. Tracy przywitała mnie w korytarzu, skierowałem do sypialni. Od razu wyczuła, że nie przynoszę dobrych wieści. Szła za mną, a ja czułem, jak jej ciekawość przeradza się w paniczny lęk. W końcu korytarza powiedziałem jej. Rozpłakaliśmy się i objęliśmy. Nie mieliśmy pojęcia, co to za bestia. Wyobrażaliśmy sobie mgliście, że miną lata, nim pokaże swe kły i pazury. Staraliśmy się dodać sobie otuchy. Tracy - przerażona i wstrząśnięta - była kochana. Mocno czułem, że jest przy mnie... Pamiętam jak szeptała "w zdrowiu i chorobie", pamiętam jej mokry policzek na moim. Jak to bywa, w pierwszym odruchu szukałem sposobów wyjścia. Przecież nie może być tak tragicznie. Przez następne dni i tygodnie konsultowałem się z innymi lekarzami. Postanowiłem nigdy więcej nie iść do tego neurologa. Leki przepisywał mi internista, nosiłem je luzem w kieszeni. Brałem te pigułki tylko z jednego, jedynego powodu: żeby się nie wydało. Postanowiłem, że nikt poza rodziną, najbliższymi przyjaciółmi i współpracownikami nie może wiedzieć o mojej chorobie. Tak to było przez 7 lat. URODZIŁEM SIĘ i DORASTAŁEM w Kanadzie. Jako dziecko obiecywałem mamie i tacie, że gdy dorosnę, kupię każdemu z nich samochód, a dla całej rodziny wielki dom, żebyśmy mogli razem mieszkać. Uśmiechali się i kiwali głowami. Jak chciałem dojść do takich pieniędzy? Jak większość chłopców w Kanadzie grałem w hokeja na lodzie. Tylko tak mogliśmy stać się sławni i bogaci. Ale ja byłem mały i wciąż obrywałem (kilkadziesiąt szwów na twarzy, a połamanych zębów nikt nie zliczy). Naprawdę byłem mały. Kiedy miałem 5-6 lat, a moja siostra Kelli 2-3, wyglądaliśmy jak równolatki. Tylko głowę miałem większą, nieproporcjonalnie dużą, jak dynia. Nie zapomnę, jak sąsiedzi pytali nas, czy jesteśmy bliźniakami. Jednak nie traciłem wiary w swoje możliwości, bo wiele rzeczy łatwo mi przychodziło. Nauka w szkole okazała się pestką. Muzyka - pasją. Mordowałem rodziców o gitarę i wreszcie znalazłem pod choinką błyszczącą podróbkę Fendera. Słuchając płyt brata, nauczyłem się grać i wkrótce grałem w zespole. Występowaliśmy w szkołach, bazach marynarki, a raz czy dwa w lokalach zakazanych dla niepełnoletnich. Później kółko teatralne. Występowałem w szkolnych przedstawieniach. Okazało się, że zapamiętanie tekstu nie sprawia mi żadnych trudności. Upajałem się śmiechem i oklaskami publiczności. Zbuntowanemu nastolatkowi scena dawała wolność. Mogłem się na niej wyżyć, robić, co zechcę, byle z korzyścią dla roli. W 1977 roku - miałem wtedy 16 lat - nauczyciel prowadzący zajęcia kółka teatralnego wcisnął mi do ręki wycinek z gazety. Było to ogłoszenie o castingu do serialu komediowego kanadyjskiej stacji telewizyjnej CBC. - Szukają inteligentnego 12-latka. Pomyślałem sobie, do licha, że byłbyś najinteligentniejszym 12-latkiem, jakiego w życiu widzieli - stwierdził. Od dawna mi mówił, że niski wzrost i młodociany wygląd okażą się kiedyś moim atutem. - Już z nimi rozmawiałem, chcą cię obejrzeć w tym tygodniu - dodał. Zatkało mnie, ale byłem też bardzo ciekaw, co z tego wyniknie i - co może zabrzmi dziwnie - od razu czułem, że mi się uda. Przesłuchanie wypadło dobrze i ludzie z CBC zadali mi parę pytań. Przyznałem się, że niedawno oblałem egzamin na prawo jazdy - już drugi raz. Im bardziej wstydliwe szczegóły ujawniałem, tym bardziej ich moja historia bawiła. Kogo obchodzi, ile chłopak ma lat, musieli sobie pomyśleć. Rozbawić to on umie. Oprócz roli w serialu zaproponowano mi też główną rolę w pełnometrażowym filmie telewizyjnym. Miałem dostawać 600 dolarów tygodniowo. Tego lata nakręciłem 8 półgodzinnych odcinków serialu i film - i zarobiłem prawie 6 tysięcy. W 1977 roku dla kanadyjskiego 16-latka z robotniczej rodziny 6 tysięcy dolarów to była kupa forsy. cdn....
-
JA I MÓJ LOS .... Michael J. Fox POBUDKA NIE BARDZO WIEDZIAŁEM, co się ze mną dzieje. Od tygodnia kręciliśmy plenery do filmu Doktor Hollywood i mieszkałem w hotelu pod Gainesyille na Florydzie. Pastelowe barwy apartamentu każdego ranka trochę mnie drażniły. No, a tego dnia miałem dodatkowo okropnego kaca. Mimo szczelnie zaciągniętych zasłon do pokoju dostawało się stanowczo za dużo światła. Zacisnąłem powieki i lewą ręką osłoniłem twarz przed blaskiem. Na prawym policzku czułem jakby trzepot skrzydła ćmy - tak mi się wydawało. Otworzyłem oczy, żeby przepędzić gadzinę. Wtedy zauważyłem, że to mój mały palec. Drżał, dygotał. Od jak dawna? Nie wiem. Ale ze zdumieniem stwierdziłem, że nie mogę powstrzymać tego ruchu. Dziwne. Może zdrętwiał, bo na nim spałem? Zacisnąłem lewą dłoń w pięść, potem energicznie nią potrząsnąłem. Splotłem palce obu rąk, uniosłem je za głowę i przycisnąłem do poduszki. Puk, puk, puk. Czułem, jak delikatnie puka mnie w potylicę. Jeśli ten palec chciał na siebie zwrócić uwagę, to mu się udało. Obejrzałem całą lewą dłoń - kciuk w porządku, trzy następne w porządku, a na końcu ten zwariowany "latający" mały palec. Może to z powodu kaca albo przez alkohol? Sporo piwa się w życiu wypiło, ale nigdy nie obudziłem się z drgawkami. Może to jest to, co nazywają delirium tremens? Ale kto dostaje delirki w jednym palcu? Cokolwiek to było, nie wyglądało na skutek nadużycia alkoholu. Stwierdziłem, że gdy chwycę mały palec prawą ręką, niekontrolowane drżenie ustaje. Gdy puszczę, jest nieruchomy przez 4-5 sekund, a potem, niczym nakręcana zabawka, znów budzi się do życia. Ciekawe. Ale zainteresowanie szybko przerodziło się w prawdziwy niepokój. Poszedłem do łazienki, znalazłem paracetamol i przełknąłem bez popicia dwie tabletki. Utknęły mi w przełyku, więc poczłapałem do kuchni i wyciągnąłem z lodówki piwo imbirowe. Łażąc z pokoju do pokoju, testowałem skuteczność najróżniejszych metod poskromienia palca. Szczypałem go i szarpałem. Położyłem na szafce nocnej i przygniotłem Biblią. Zaciskałem pięść i trzymałem ją przy piersi. Wszystko z tym samym skutkiem. Palec podporządkowywał się każdej sile, ale 4-5 sekund po ustaniu jej działania zaczynał znowu swoje. Rany boskie, Mikę, to tylko twój zwariowany palec - mówiłem sobie. Ale właśnie z tym był problem, bo on był jakby nie mój, ale cudzy. Najwyraźniej został przez coś opętany. cdn......
-
WITAJ BIESIADO! JODELKO! dziekuje za cudowne piosenki GRABKU SREBRNA AKACJO Witam Was kochane drzewka w poniedzialek! Korzystyjac z ladnej pogody zabralam sie za mycie okien, teraz przerwa na kawke i na...... BIESIADE :D :D :D pozdrawiam serdecznie i biegne do mojej \"czytelni\" poszukac opowiadanie :D
-
5. TRUDNA DECYZJA PRZED PÓŁNOCĄ Rod Hancock zajrzał do namiotu, w którym Angove i McKinley trzymali sprzęt: namiot był pusty. - Jeszcze nie wrócili - zawiadomił Deborę, która odpoczywała w sąsiednim namiocie. - Musieli spaść. Nie ma innego wytłumaczenia. Jeżeli odnieśli poważne obrażenia, to najpewniej nie przetrwają tej nocy: zamarzną na śmierć. Wiedziała, że jej towarzysz ma rację. Wychowany w Oregonie, Rod Hancock uprawiał wspinaczkę wysokogórską od lat. Ich znajomość zaczęła się pięć lat wcześniej, kiedy studiowali na uniwersytecie w Seattle. Dęb podzielała zamiłowanie Roda do przygody i razem z nim zdobywała szczyty w całych Stanach Zjednoczonych, a nawet w Ameryce Południowej. Kiedy schodzili ze szczytu, Debora dostała mdłości i była teraz za słaba, by pójść z Rodem na poszukiwanie zaginionych wspinaczy. Rod zdawał sobie jednak sprawę, że wyruszenie w pojedynkę, w ciemności i bez ubezpieczenia wystawiłoby jego własne życie na niebezpieczeństwo. Poza tym nie mógł ryzykować pozostawienia dziewczyny samej, gdy była tak osłabiona. Możliwe, że góra pochłonęła już dwie ofiary. Nie chcieli ryzykować podwojenia tej liczby. - Rano zaczniemy szukać - zadecydował. - Teraz odpoczywaj. 6. MORDERCZE ZEJŚCIE ROZEJRZAWSZY SIĘ wokół siebie, Angove wypatrzył nieco wyżej na śniegu jakiś ciemny kształt. Wyglądało to na czekan McKinleya. Odwiązał linę od szelek uprzęży i zaczął wspinać się, podciągając się na rękach, po stoku. Dotarł wreszcie wycieńczony do czarnego trzonka czekana i wyciągnął go ze śniegu. Po krótkim odpoczynku wbił kolec w ośnieżony stok i rozpoczął mordercze zejście po śliskim zboczu. Przy każdym posunięciu musiał wyrywać czekan ze śniegu, by umocować go bezpiecznie w kolejnym miejscu. Bardzo chciało mu się pić, ale nie miał ani kropli wody. Wydawało mu się, że nigdy nie pokona tych 800 metrów. Odrzucił od siebie wszelkie myśli, poddając się rytmowi powtarzanych ruchów: ręka, noga, czekan, ręka, noga, czekan... Dwie godziny później, omijając skalisty cypel i wciąż zabezpieczając się czekanem, dostrzegł obozowisko. Wybierając ostrożnie drogę, kontynuował zejście. Dochodziła druga rano, kiedy dotarł do kopulastego namiotu, który dzielił z McKinleyem. Wsunął się do środka na chwiejnych nogach i, kompletnie wyzuty z sił, zwalił się na podłogę. Muszę komuś powiedzieć o Brianie - pomyślał, czując coraz większy zawrót głowy. - Ale najpierw trochę odpocznę... tylko kilka minut... Kiedy zerwał się gwałtownie ze snu, było już widno. Dokuczał mu rwący ból w żebrach i szalone pragnienie. Idąc do namiotu sąsiadów, wołał: - Rod! Dęb! Debora Robertson rozsunęła suwak namiotu. - Spadliśmy - powiedział Mike, z trudem wydobywając głos. - Brian nie żyje. 7. CHOROBA HANCOCK wziął go delikatnie za rękę i wprowadził do namiotu. Deb jednym rzutem oka oceniła, że Angove jest kompletnie wycieńczony. - Połóż się, Mike - poleciła. - Wszystkim się zajmiemy. Na dźwięk jej głosu Angove zaczął szlochać. Zalanemu łzami, pomogła dojść do materaca, wysypała mu na rękę dwie tabletki kodeiny i podała butelkę wody. Następnie wzięła telefon komórkowy i wreszcie udało się jej połączyć ze strażnikiem parku narodowego w Talkeetna, J. D. Swedem. - Powinniście zejść, po południu nadejdzie burza - ostrzegł ich. Wkrótce Mike zaczął słaniać się na nogach, dokuczał mu straszliwy ból i nie był w stanie się ruszyć. - Zostajemy na miejscu - przekazała Dęb Swedowi. - Spróbujemy wysłać po niego śmigłowiec - odparł. - Ale zbytnio na to nie liczcie. Będzie u was okropnie wiało. Swed, ze swoim doświadczeniem kwalifikowanego sanitariusza, widział powody do niepokoju. Na podstawie opisu Deb Robertson podejrzewał u Angove'a obrzęk mózgu, objaw choroby wysokogórskiej. Wiedział, że jeśli chory będzie przebywał nadal w strefie ubogiej w tlen, może zapaść w śpiączkę i umrzeć. - Jeżeli utkną tam na dłużej, ten gość z pewnością tego nie przetrzyma - powiedział swemu zastępcy. 8. OCZEKIWANIE PRÓBA LĄDOWANIA śmigłowcem zakończyła się niepowodzeniem. Tymczasem rozszalała się zamieć, wzniecając tumany kłującego w twarz śniegu. Debora przygotowała nad gazowym piecykiem potrawę z mrożonego indyka, ale kiedy Hancock zaniósł jedzenie do namiotu Mike'a, ten ledwie go spróbował. Nazajutrz rano omiatane wiatrem płaskowzgórze tonęło w gęstych chmurach. Hancock przedostał się do namiotu Angove'a i podał mu termos z wodą. Podniósłszy głowę ze śpiwora, chory wypił zaledwie kilka łyczków. - Posłuchaj, Mike! - Hancock przybrał stanowczy ton. - Jeżeli nie będziesz pił, nie masz szansy przeżyć! Angove podparł się na łokciu i odpowiedziawszy mu słabym skinieniem głowy, zaczął pić. Przez całą niedzielę i poniedziałek, które przyniosły dalsze pogorszenie stanu zdrowia Angove'a, Hancock odbudowywał z mozołem wał śnieżny, osłaniający namioty przed podmuchami wiatru. Angove miał już trudności z mówieniem, w ogóle nie chciał jeść, a wodę pił tylko pod naciskiem Hancocka. Jak dlugo może jeszcze wytrzymać? - zastanawiał się Hancock. 9. TERAZ ALBO NIGDY WE WTOREK RANO - pięć dni po wypadku - porywisty wiatr wreszcie ucichł. Nasłuchując w namiocie, o 6.30 uczestnicy wyprawy usłyszeli daleki warkot. Wkrótce troje przyjaciół ujrzało szarą sylwetkę helikoptera krążącego nad granią. Pilot Doug Drury zrobił dwa podejścia, zbliżając się do namiotów. Maszyna chwiała się pod uderzeniami wiatru. Teraz albo nigdy! - postanowił Drury i zaczął opuszczać się na osłonięte miejsce na grani, około 130 metrów od namiotów. J. D. Swed wysiadał już ze śmigłowca, kiedy zobaczył trzy postaci zbliżające się ku niemu na chwiejnych nogach. Debora i jej towarzysz podtrzymywali Angove'a z obu stron. Kiedy dotarli do śmigłowca, pomógł umieścić z tyłu chorego i sam wskoczył za nim. - Chcecie, żebyśmy po was wrócili? - spytał pozostałą dwójkę. - Nie trzeba! - odkrzyknął Hancock. - Sami damy radę zejść. 10. FINAŁ SWED ZATRZASNĄŁ drzwi, dając znak pilotowi, że może startować. W jednej chwili maszyna odleciała pospiesznie w dół stoku. Hancock odwrócił się do Debory. - Pakujemy się i spływamy stąd -ponaglił. - Już nic tu po nas. Michael Angove miał obrzęk mózgu, leczono go w szpitalu przy bazie sił powietrznych w Anchorage. - Jeszcze kilka godzin i mógłby umrzeć - powiedział Swed. Po wyjściu ze szpitala Michael Agnove ze swą żoną, Faith, odwiedził swoich rodziców w Spokane. 18 maja strażnicy parkowi odnaleźli wreszcie ciało Briana McKinleya. Wdowa przewiozła zwłoki męża do Towson, gdzie odbyła się ceremonia pogrzebowa. Wziął w niej udział Michael Angove. Ocalała trójka nie straciła zamiłowania do wspinaczki. - Zdolność do pokonywania trudów i niebezpieczeństw pomogła Mike'owi przetrwać po upadku - wyjaśnia Rod Hancock. - Ta sama siła umożliwiła mnie i Dęb niesienie mu pomocy w tym ciężkim czasie. Chodzenie po górach jest fizyczną i duchową próbą nieporównywalną z żadną inną. koniec.
-
1. CIEMNOŚĆ PRZED OCZAMI CÓŻ TO ZA UCZUCIE! - krzyknął Michael Angove i uściskał Briana McKinleya, towarzysza wspinaczki. Obaj mężczyźni stali na wznoszącym się na wysokość 6194 m szczycie góry McKinley na Alasce. Był czwartkowy wieczór, czwartego maja 1995 roku. Mieli za sobą nieprzerwaną, dziewięciogodzinną wspinaczkę. - Bajeczne! - wychrypiał McKinley, oddychając rzadkim, czystym powietrzem. Ich triumfalnej radości ze zdobycia najwyższego szczytu w Ameryce Północnej nie mogło nawet ostudzić lodowate powietrze o temperaturze -23° Celsjusza. Przyjaciele zrobili sobie zdjęcia, po czym Angove zadzwonił przez telefon komórkowy do żony, która czekała w domu w Spokane w stanie Waszyngton. - Faith, stoimy na wierzchołku McKinleya! - oznajmił. - To wspaniale! - odparła z nie ukrywaną radością. - Teraz chcę cię widzieć jak najszybciej w domu! Spojrzał na zegarek: była siódma wieczorem. Przez lukę w chmurach wypatrzył, że słońce znajduje się jeszcze po południowej stronie nieba. Według jego obliczeń, 900-metrowe zejście do obozu nie powinno im zająć więcej niż trzy godziny. - Będziemy wracać jeszcze za dnia - powiedział. McKinley dał mu znak, by szedł pierwszy. Angove ruszył, ciągnąc za sobą 15-metrową czerwoną linę, która, umocowana do szelek uprzęży, łączyła ich ze sobą. W dwie godziny później dotarli do przełęczy Denali, pokrytego śniegiem siodła pomiędzy północnym a południowym szczytem góry. Przeszli przełęcz i schodzili dalej zachodnią ścianą. Idąc szlakiem, który biegł lekkim skosem, mieli po prawej ręce stromy, oblodzony stok góry. Gdyby zdarzyło im się poślizgnąć, groziłby im zapewne wielometrowy zjazd, zanim zdołaliby znów stanąć na nogach. Angove ściskał trzonek czekana, gotów w razie upadku wbić jego kolec w śnieg. Nagle zza pleców dobiegł go krzyk: "Trzymaj mnie!" Obróciwszy się, ujrzał przerażający widok: McKinley zsuwał się na boku po lodowatej pochyłości. Zanim Angove zdążył zareagować, łącząca ich lina napięła się, zwalając jego samego z nóg. Upadł na plecy i zaczął zjeżdżać w dół z zatrważającą szybkością. Biorąc potężny zamach rąbnął czekanem w ścianę stoku, ale stalowe ostrze odbiło się tylko od twardego jak kamień śniegu. Po chwili Angove spadał bezwładnie głową w dół. Zamknął oczy pod naporem zimnego powietrza. Nie czuł strachu - miał tylko szokującą świadomość ostateczności. No to koniec! -huczało mu w głowie. - Już po nas! Zwalił się z chrzęstem plecami na stok. Usłyszał jeszcze, jak sprzączki plecaka szorują z piskiem po lodzie, po czym zakręciło mu się w głowie i zobaczył ciemność przed oczami. 2. PRZYJACIELE MIKE'A ANGOVE, 31-letniego porucznika marynarki wojennej i, starszego od niego o 6 lat komandora, porucznika Briana McKinleya łączyła wspólna pasja do wypraw na łono przyrody. Spotkali się przed sześcioma laty, kiedy obaj byli studentami w akademii podyplomowej Marynarki Wojennej w Monterey w Kalifornii. Szczupły, ciemnowłosy Angove, wychowany w stanie Waszyngton, zaczął chodzić po górach mając 18 lat. McKinley, pochodzący z Towson w stanie Maryland, niestrudzony piechur i miłośnik wspinaczek, bez trudu dał się przekonać do nowego sportu. Zaczęli się razem wspinać. Jednak po ukończeniu akademii w grudniu 1991 roku zostali odkomenderowani w dwie różne części świata: Angove dostał przydział na wyspę Guam, McKinley na Florydę. Wyprawa w góry Alaski była ich pierwszym wspólnym przedsięwzięciem po latach przerwy. Kiedy Angove zaproponował wejście na szczyt McKinleya, jego przyjaciel przystał bez chwili namysłu. "Jakby nie było, ta góra nosi moje nazwisko" - zauważył. Spotkawszy się w Los Angeles, pojechali do obozu-bazy, skąd rozpoczęli 14-dniową wspinaczkę. W drugim tygodniu wyprawy dołączyli do 26-letniego Rodericka Hancocka i starszej o dwa lata Debory Robertson. 2 maja czwórka wspinaczy rozbiła obóz na pofałdowanym, pokrytym śniegiem skalnym płaskowyżu, na wysokości 5242 m npm. Hancock i Robertson pierwsi dotarli na szczyt. Zaledwie po 15 minutach od momentu rozpoczęcia schodzenia spotkali pnącą się w górę pozostałą dwójkę. - Doszliśmy! - wykrzyknęła w ich stronę Debora. - Do zobaczenia w obozie! 3. DUSZA BRIANA ANGOVE z wolna zaczął odzyskiwać świadomość. A więc jednak żyję - zrozumiał ze zdziwieniem. Poczuł, że kołysze się lekko do przodu i do tyłu. Wisiał w swojej uprzęży w pozycji poziomej, twarzą do góry, utrzymywany przez linę, która tkwiła w wąskiej szczelinie. Ścieląca się w dole bladoniebieska pokrywa lodowa ginęła w czarnej otchłani. Jakieś 8 metrów nad sobą dostrzegł przebijające się światło dnia. Na krawędzi szczeliny leżała jedna z jego rękawic - dopiero teraz zdał sobie sprawę, że prawą dłoń ma odkrytą i ze-sztywniałą z zimna. Po czekanie nie było śladu. Lina biegła do połowy szczeliny i ginęła za górującą nad nią granią. Jestem nadal połączony z Brianem - uzmysłowił sobie. Podciągając się na linie, osiągnął pozycję pionową. - Brian! - krzyknął. - Co z tobą? - Nadstawił ucha, ale odpowiedziała mu głucha cisza. Pewnie stracił przytomność - doszedł do wniosku. - Tylko w jakim jest stanie? Chwytając się szpar w lodowej ścianie, zaczął wspinać się w górę, centymetr po centymetrze - zaczepiając się najpierw ręką, potem stopą. Kiedy powtarzał manewr po raz czwarty, z lewego buta spadły mu raki, znikajac w ścielącej się w dole otchłani; palce gołej dłoni zrobiły mu się kredowo białe, sygnalizując początki odmrożenia. Wbił but w lodową szczelinę i dźwignął się wyżej. 20 minut później wdrapał się na krawędź rozpadliny. Chwycił rękawicę, naciągnął ją na prawą dłoń i już ubraną wsunął pod kurtkę, przyciskając do brzucha, żeby ją rozgrzać. Wijąca się na wprost niego lina ginęła za ośnieżoną granią. Posuwając się ostrożnie po lodzie, podążył jej śladem. Na McKinleya natknął się kilka metrów za granią: leżał zwinięty w kłębek, przyciśnięty do lodowego sopla. - Zaraz ci pomogę - zawołał głośno Angove. Klęknął przy przyjacielu i uniósł go do pozycji półsiedzącej. Kiedy go podnosił, z gardła McKinleya wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk. Angove nie miał teraz żadnych wątpliwości, że przyjaciel wydał właśnie ostatnie tchnienie. Dotknął przegubu dłoni Briana: pulsu nie było. - Brian! - jęczał przytulając ciało przyjaciela. - Tak mi strasznie żal! Nagle poczuł wokół siebie jakąś obecność - tak, jakby dusza Briana wyzwalała się z cielesnej powłoki. Wrażenie było tak realne, że miał ochotę wyciągnąć rękę i spróbować jej dotknąć. 4. BYLE NIE ZAMARZNĄĆ WSTRZĄSAJĄCE NIM dreszcze przywróciły go do rzeczywistości: słońce zaszło i zrobiło się lodowato zimno. Weź się w garść! - powiedział do siebie. - Musisz iść dalej sam. Rozejrzawszy się wkoło, zauważył w dole wysoki, śnieżny pagórek, oddalony o jakieś 800 metrów. Pamiętał, że obozowisko jest tuż poniżej pagórka. Nagle przypomniał sobie o telefonie komórkowym: w pamięci aparatu był numer do strażników parku narodowego w położonej 80 kilometrów na południowy wschód miejscowości Talkeetna. Kiedy jednak wcisnął przyciski, na czytniku pojawił się komunikat, że połączenie jest niemożliwe. Widocznie góra blokowała przekaz sygnału. Zaczął się zastanawiać, czy powinien zejść do obozu. Obawiał się, że pozbawiony czekana i raków przy jednym bucie nie zdoła nigdy pokonać oblodzonego stoku. Może więc lepiej spędzić tutaj noc w nadziei, że rano przyjdzie pomoc? Nie - pomyślał. - W taki ziąb, jeśli nie będę się ruszał, zginę. cdn.....
-
ŚMIERTELNY UPADEK NA PRZEŁĘCZY DENALI Peter Michelmore SPOJRZAŁ NA ZEGAREK: była siódma wieczorem. Przez lukę w chmurach wypatrzył, że słońce znajduje się jeszcze po południowej stronie nieba. Według jego obliczeń, 900-metrowe zejście do obozu nie powinno im zająć więcej niż trzy godziny. - Będziemy wracać jeszcze za dnia - powiedział.......
-
JODELKO! czy znalazlas juz Twoja zgube ?
-
JODELKO juz biegne do Ciebie i tez prosze sw. Antoniego aby zguba Twoja sie znalazala
-
Minęło przeszło półtora miesiąca, odkąd po raz pierwszy opadła mnie szara mgła, myślę, idąc wolno po schodach do kuchni. W naszym domu wszystko jest na opak. Salon znajduje się na piętrze, byśmy mogli podziwiać widok na ocean. Sypialnie na parterze. Trzeba wejść po schodach - 5 stopni na podest i 9 na piętro - by wypić poranną kawę. Wymacuję ladę kuchenną, żeby dojść 7 kroków do stołu, na którym czeka moja kawa. Wiem, że Kenny już tam jest. Słyszę szelest gazety. Mam na nosie okulary. Codziennie po obudzeniu wkładam je i wytężam wzrok. - Dzień dobry - wita mnie mąż. Zmiana następuje w najmniej oczekiwanym momencie. Na głos męża podnoszę głowę i widzę jakiś ruchomy cień. - Kenny! - wołam. Szary kształt staje się większy, a zbliżając się do mnie, przybiera niebieski odcień. - Co takiego? Uderzyłaś się? - Kenny, chyba cię widzę! Obejmuje mnie, ale ja się wyrywam. Chcę zobaczyć coś więcej. - Kenny, co masz na sobie? - Ten niebieski szlafrok, który dostałem dawno temu od ciebie. Zawsze go teraz przy tobie noszę. - Pochodź trochę, pochodź! Widzę niebieskawy kształt ruszający się w gęstej szarości. Kenny chyba tańczy. Chociaż nie mogę z nim tańczyć, wystarczy mi świadomość, że stalowa ściana zaczyna się rozpływać. Wtedy do kuchni wchodzi Kelsey. Słyszę ją, ale jej nie widzę. Słyszę, że Kenny mówi jej coś szeptem. - Ale, tatusiu, nosiłam tę niebieską sukienkę codziennie, odkąd mi ją kupiłeś. Teraz jest w brudach. - Biegnij po nią! - krzyczymy Kenny i ja chórem, po czym zanosimy się śmiechem. Wreszcie wszyscy śmiejemy się razem. Proszę Kenny'ego, żeby szybko dzwonił do lekarza. Mój "specjalista" jest zachwycony. Przypomina, że przewidywał poprawę. - Czyli nawet tak wybitni lekarze lubią powtarzać swoim pacjentom "a nie mówiłem?" - żartuję. Śmieje się. Po czym znów przybiera poważny ton. Uprzedza, że może minąć wiele miesięcy, zanim odzyskam widzenie. Nie będzie to łatwy okres. Na razie wytężam wzrok. Jest marzec 1995 roku. Mój powrót do zdrowia ma swoje wzloty i upadki. W 1993 roku wzrok znów na dwa tygodnie nieco mi się pogorszył. Wprawdzie potem się polepszył, ale nie wróciła zdolność rozróżniania nasilenia kolorów, która pomaga wydobyć kontrasty i poprawić ostrość widzenia. Specjalista uprzedził mnie, że to może nie wrócić już nigdy. Lekarze nadal nie potrafią ustalić, co spowodowało u mnie utratę wzroku, czy to znów się powtórzy, czy moja ślepota była jedynie objawem innej choroby. Dopiero czas pokaże. Na razie jestem wdzięczna losowi, że wracam do swoich codziennych zajęć. To dla mnie cud. Kiedy zdobyłam się na odwagę, spotkałam się z Polly, żeby przejrzeć rzeczy Robina tak jak sobie obiecałyśmy. Rozpięłyśmy suwak miękkiej torby, którą miał przy sobie, kiedy wpadł pod samochód. Poprosiłam starszą siostrę, żeby sięgnęła pierwsza. Wydobyła garść papierów - rozkład jazdy autobusów z Baltimore, karta biblioteczna, karta wyborcy ze stanu Maryland. Teraz ja wzięłam od niej delikatnie tę torbę. Powiedziałam, że jestem już gotowa przejrzeć do końca zawartość. - Wyciągnęłam ręcznie rzeźbioną, jaskrawożółtą czwórkę z uśmiechniętą twarzą w trójkącie i swój medal. Zaczerpnęłam głęboko tchu i grzebałam dalej, aż coś ostrego ukłuło mnie w palec. Wyjęłam ciemnożółty, bursztynowy kawałek o ostrych, nierównych kantach. Szkiełko Robina do połowu krabów. ]ak on je zdołał zachować przez tyle lat? Raptem poczułam, że na ten jeden dzień mi wystarczy. Później, już w domu, poszłam ze szkiełkiem Robina na górę, żeby zdążyć złapać ostatnie promienie zachodzącego słońca. Popatrzyłam przez szybkę, a kolory stały się wyraźne, niesamowicie jaskrawe. Zaczęłam chodzić po korytarzach, stale trzymając szkiełko przed oczami. Zauważyłam, że kiedy patrzę przez nie w półmroku, widzę rzeczy, których przedtem nie widziałam. Zjawiły się cienie, wyostrzyły kolory. Byłam zdumiona. Podeszłam do biurka Kelsey, która siedziała przy komputerze z monochromatycznym ekranem. Kenny kupił go dla mnie, ale nie mogłam z niego korzystać, bo nie widziałam liter. Przez brak ostrości widzenia. Teraz, trzymając szkiełko Robina przy oczach, widziałam każde słowo. Przejęta tym odkryciem, zaniosłam szkło wprost do optyka i spytałam, czy mógłby mi zrobić okulary do czytania w tym właśnie odcieniu. Optyk obejrzał szkło pod światło. - Nie ma problemu - powiedział. Potem jeszcze dodał, że szkło zabarwione na taki odcień żółci bada się już od 15 lat i że ostatnio używa się go, aby poprawić ostrość widzenia. Pomyślałam, że mój brat odkrył zalety tego szkiełka prawie 30 lat wcześniej i używał go do łowienia krabów, żeby dostrzec cienie poruszające się w cieniu. Sądziłam, że ślepota odbierze mi widok wszystkiego, co kochałam, ale myliłam się. We śnie wracały do mnie dawne obrazy z dzieciństwa, zobaczyłam je w innym, łagodniejszym świetle. Te sny dodają mi sił. Ponownie odnalazłam brata i odnalazłam radość. W sanktuarium mojej pamięci biedny Robin ma twarz z czasów swojego "idealnego wieku". W dniu jego śmierci mama powiedziała: "Jest teraz tam, gdzie był najszczęśliwszy, z powrotem w Wirginii, na końcu przystani. Z siatką w ręku wypatruje krabów". I tak go teraz widzę. koniec! Zycze milej lekturki.
-
Pewnego wieczoru siedzę w sypialni. Słyszę szelest gazety. Kenny czyta. Chciałabym poprosić, by poczytał mi na głos, ale i tak ma ze mną dość kłopotu.Postanawiam więc pójść do pokoju Kelsey. Właśnie wieczorem, kiedy śpi, spędzam z nią najwięcej czasu. Nie potrafię słuchać jej głosu bez uczucia bezbrzeżnego smutku, bo nie widzę jej twarzy. Dlatego chodzę do niej, kiedy nic nie mówi. Wstaję, idę wolno, ostrożnie. Zgiętymi palcami, na których mam teraz plastry, przesuwam po ścianach korytarza. Docieram do pokoju Kelsey bez trudu, ale uderzam stopą o uchylone drzwi. Sześć kroków do jej łóżka. Wyciągam rękę, odsuwam wielkiego pluszowego misia i kładę się przy córce. Wodzę delikatnie opuszkami palców po jej twarzy, leciutko, żeby jej nie obudzić. Śpi. Włosy opadają jej na oczy. Kiedy ostatnio miała podcinaną grzywkę? Muszę powiedzieć Kenny'emu, żeby zabrał ją do fryzjera. I wtedy uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia, jak wyglądają moje włosy. Zresztą, to nieważne. Nigdzie się nie wybieram. Kelsey budzi się. - Mamusiu, opowiesz mi coś na dobranoc? - Tatuś przeczyta ci bajkę. - Nie musisz mi czytać. Możesz leżeć koło mnie i coś wymyślić. Wsuwam się pod koc obok niej, wtulam twarz w jej loczki, wdycham miodowo-morelowy zapach jej szamponu. Słyszę, że Kelsey pociąga nosem. Kiedy dotykani jej twarzy, czuję pod palcami mokre policzki. - Co takiego, kochanie? - Mamusiu, bo ty mnie już nie chcesz mieć blisko. Nie chcesz się ze mną bawić. Przytulam ją mocniej. Jak jej to wszystko wyjaśnić? - Chcę się z tobą bawić, Kelsey, ale nie widzę gier. Nie mogę ci czytać - mówię. - Wiem, że to trudno zrozumieć. Chciałabym cię widzieć. - Przecież możesz mnie widzieć, mamo. Nie oczami, ale sercem. - Kelsey, o czym ty mówisz? Porządnie się zezłościłam. Kto wbił jej do głowy takie lukrowane bzdury? - Kto ci to powiedział? - Sama mi powiedziałaś. Jak babcia umarła i ja płakałam. Mówiłaś, że zawsze mogę ją widzieć sercem. No to ty zawsze możesz mnie widzieć sercem. Aż mnie ścisnęło w dołku. - Tak, Kelsey. Teraz sobie przypominam, ale to co innego. - Wcale nie. Mówiłaś, że jak zamknę oczy, to zobaczę babcię, która się do mnie uśmiecha. Ty też tak możesz. Możesz mnie widzieć, chociaż masz chore oczy. - Tak, Kelsey, masz rację. Widzę cię sercem, nawet w ciemnościach. Wzdycham i układam się przodem do niej. Patrzę w ciemności tam, gdzie powinna być jej twarz. - Mamusiu, widzisz, że się uśmiecham? - Tak - kłamię. Czuję jej ręce na szyi, delikatny oddech na swoim policzku. Wtula się we mnie. Po chwili już śpi. To jest dla mnie najtrudniejsze, myślę, utrata ruchomych obrazów, które składają się na teraźniejszość. cdn.....
-
Przykro mi. Czy ma pani jakieś inne pytania? Specjalista zawsze pyta mnie o to na pożegnanie, a ja zawsze uprzejmie zaprzeczam. Nie szczędzi mi czasu. - Gdyby nastąpiła zmiana w pani widzeniu w dzień - dodaje - proszę się natychmiast ze mną skontaktować. - Jaka zmiana? - pytam. - Najpierw proszę włożyć okulary. Potem wypatrywać ruchomego cienia koloru. Proszę wypatrywać niebieskiego. Z szarości wyłoni się odcień niebieskości. Proszę skupiać wzrok na czymś niebieskim. - Niebieskim jak ocean? Mieszkam niedaleko plaży. - Ocean nie jest dość niebieski. To powinno być coś jaskrawoniebieskiego w kolorze pani oczu. Postanawiam, że będę ubierać się na niebiesko. Poproszę o to samo swoich bliskich. Później opowiadam Kenny'emu o rozmowie z lekarzem. Proszę, żeby mi podał okulary. Wsuwa mi je do ręki. Ich ciężar na nosie działa na mnie mobilizująco. Czuję się znów jak osoba widząca. Przysuwam twarz do lustra w łazience, opieram ręce o szklaną taflę, żeby nie stracić równowagi. Pustka. - Kenny, włóż jaskrawoniebieską koszulę - proszę. - A potem chodź przede mną tam i z powrotem. Czuję jego rękę na ramieniu, drugą dotyka mojego policzka. - To ty powinnaś zacząć chodzić. Pora wyjść z domu. Nie tylko z łóżka, ale na dwór. Bardzo chciałbym cię zabrać na spacer po plaży. Nie chcę wychodzić. Wolę siedzieć w domu i wpatrywać się w lustro. Zaczynam myśleć o swoich oczach, o oczach Robina. Przypominam sobie, że kiedyś Horace powiedział, że coś jest takie niebieskie "jak oczy twoje i twojego brata". Ale Robin i ja nie mieliśmy oczu tego samego koloru - a może się mylę? Muszę się dowiedzieć. Zadzwonię do sióstr. Odsuwam się od Kenny'ego, ale on mnie przytrzymuje. - Jackie, proszę cię. Przejdziesz się ze mną po plaży? Ulegam. - No dobrze. Pójdę z tobą. Kiedy idziemy ulicą, trzymam się go kurczowo, stosując się do jego wskazówek. - Teraz zejdź z krawężnika. A teraz przejście przez jezdnię. Schodzę, idę naprzód. Ale słyszę nadjeżdżający samochód, chwytam Kenny'ego. Wiem, że na przejściu można zginąć. Tak zginął Robin. Byłam w Atlancie, kończyłam właśnie pierwszy rok prawa, kiedy nadeszła ta wiadomość. Kenny wyjechał już do Kalifornii, żeby podjąć pracę. Zastałam wiadomość przypiętą do tablicy: "Zadzwoń pilnie do męża". Kiedy się wreszcie dodzwoniłam, Kenny płakał. - Robin miał wypadek. Potrącił go samochód. Nie żyje. Nie mogłam złapać tchu. Słuchawka mi wypadła, ale słyszałam słowa Kenny'ego: - Tak mi przykro. Tak mi przykro - powtarzał niby modlitwę odmawianą szeptem. Zadzwoniłam do matki. - Mamo - powiedziałam tylko i rozpłakałam się. Usłyszałam jej opanowany głos. - Jackie, on jest teraz bezpieczny. Wreszcie nic mu nie grozi. Nic mu się już nie stanie. Pamiętam, że jej ton był dla mnie ukojeniem, kiedy leciałam samolotem do domu na mszę za duszę Robina. Moja siostra Poiły, już wówczas prawniczka, zapoznała się z protokołem wypadku, rozmawiała ze świadkami. Wszyscy mówili to samo. Młody człowiek, najwyraźniej chciał złapać autobus. Wbiegł na przejście na ruchliwym skrzyżowaniu w Baltimore, nie patrząc na boki. Kierowcy nie mieli szans zahamować. Upadł na przednią szybę jednego samochodu, rozbijając ją i przeleciał kilka metrów dalej na maskę drugiego. Stwierdzono śmierć na miejscu. Po powrocie ze spaceru z Kennym zadzwoniłam do Polly i spytałam, czy Robin i ja mieliśmy ten sam kolor oczu. Wyobrażam sobie, jak skulona przy telefonie zastanawia się nad moim pytaniem, jak gdyby to był ważny egzamin. Po dłuższym zastanowieniu mówi: - Chyba tak. Przypomniałam sobie. Mieliście takie same oczy, bardzo niebieskie. Czy to dobrze, czy źle? - Sama nie wiem - odpowiadam. - Ale ostatnio widuję w snach Robina bez tego smutku, jaki miał w twarzy. Jest taki spokojny. Zastanawiam się, ile to już czasu minęło od śmierci Robina. - Polly - dodaję - kiedy odzyskam wzrok, chciałabym przejrzeć torbę, którą miał wtedy przy sobie. - Och, Jackie. Nigdy się na to nie zdobyłam. Może jeśli zrobimy to razem, dowiemy się, co on próbuje ci przekazać - odpowiedziała Polly. cdn.....
-
Był czerwiec 1973 ROKU. Właśnie skończyłam liceum, a moja rodzina zaplanowała weekend nad morzem, gdzie rodzice mieli domek letniskowy. Opalałam się za domem, czekając, aż wszyscy zbiorą się do wyjazdu. - To twój idealny wiek. Nigdy nie będziesz wyglądała piękniej - usłyszałam głos mamy. - Idealny wiek? O co ci chodzi? Spojrzałam pytająco na mamę. - To taka moja koncepcja, ktorą nabiłam sobie głowę - odpowiedziała. - Kiedy byłam mała, zastanawiałam się, jak wyglądają ludzie, kiedy idą do nieba Czy wyglądają na wiek, w którym umarli, czy młodziej? Bardzo chciałam wierzyć, że Pan Bóg pozwoli wszystkim zachować na zawsze idealny wiek, najpiękniejszą twarz i ciało. Myślałam o tym, kiedy wchodziłyśmy później razem do domu, do kuchni. - Mamo, a jaki jest idealny wiek Robina? - sądziłam, że będzie zaskoczona takim pytaniem, ale ona odwróciła się do mnie z uśmiechem. - Półtora roczku. Znasz to jego zdjęcie z piłką, które jest w salonie? Byłam taka szczęśliwa, że udało mu się pozować i nie upuścić piłki. Nie masz pojęcia, jakie to było wtedy osiągnięcie. Oczywiście, znałam tę fotografię. Jedno z nielicznych zdjęć Robina, jakie oprawiliśmy w ramki. - Jest czarno-białe ciągnęła mama - ale Robin ma na nim takie rozpromienione, pełne skupienia spojrzenie. Miał wtedy jasne włoski, nie takie ciemne jak teraz. Ludzie zaczepiali mnie na ulicy... taki był śliczny - pokiwała głową. Pomyślałam o tym, ile razy przez te lata jeździła do Rosewood, żeby przywieźć Robina do domu na weekend, święta, urodziny. Często wpadała do niego w tygodniu, żeby mu coś zawieźć - aparat fotograficzny, film, podręczniki, pościel w wesołe wzorki. Stawała na głowie, żeby pokój szpitalny przypominał dom. Robiła wszystko, żeby nasz Robin był szczęśliwy. Kilka sekund czekałam, że może powie coś więcej, ale zaczęła pakować jedzenie na wyjazd. - Ech, to było dawno temu - powiedziała wreszcie. - Robin świetnie sobie radzi w nowej pracy. Jak tak dalej pójdzie, wypiszą go z Rosewood. Przyjedzie dziś autobusem. Jest taki dumny, że umie poruszać się sam. A jutro rano Poiły przyjedzie z Filadelfii. Później tego dnia tata odebrał Robina z dworca. Kiedy pakowaliśmy samochód, Robin złapał pudło z zeszytami, które wystawiłam do wyrzucenia. Spytał, czy może je sobie wziąć. - A po co ci zeszyty Jackie? - zapytał ojciec. - Tato, ja już nie jestem opóźniony - odparł Robin. - Chcę się uczyć z zeszytów Jackie, skończyć szkołę jak Jackie. Naprawdę, tato, chcę skończyć z Rosewood. Koniec z Rosewood. Po drodze podjechaliśmy na stację benzynową. Robin wyskoczył z samochodu. Uwielbiał stacje benzynowe. Tata napełniał bak, a Robin przecierał przednią szybę. Kiedy machał ręką, usłyszałam, że coś na jego koszuli stuknęło o szkło. To była odznaka - drewniana żółta czwórka z uśmiechniętą twarzą w trójkącie. Coś mi się przypomniało. Kiedy wsiadł do samochodu, wręczyłam mu niedawno otrzymany w szkole medal. - To twój, Jackie? Nagroda? Brawo! - powiedział z uśmiechem. - Teraz jest twój, Robinie - odparłam. - Za ukończenie Rosewood. Przypiął go sobie nad wielką czwórką na sercu. Kilka kilometrów dalej wjechaliśmy na polną drogę prowadzącą do naszego domu. Z samochodu zobaczyłam w basenie swoje siostry, Sally i Mary Clark. Mama przyjechała przed nami. Krzątała się na ganku, nakrywała stół do obiadu. Wciągnęłam w płuca słone powietrze, spojrzałam na wodę, na przystań, zobaczyłam łódź rybacką przycumowaną do brzegu. Pogoda wymarzona, bezchmurne niebo. - Dobry dzień na połów ryb - odezwał się Robin. - Żebyś wiedział - potwierdził tata, kładąc Robinowi rękę na ramieniu. Robin spojrzał na rękę taty i rozpromienił się w uśmiechu. To było moje ostatnie lato w domu przed wyjazdem na studia. Ten obraz chciałam zachować, jak najdłużej w pamięci - cała rodzina razem w ten wspaniały ciepły czerwcowy dzień, wszyscy szczęśliwi. Ten obraz zaczął wracać do mnie w snach. cdn.....
-
Najpierw postanawiam w ogóle nie wstawać z łóżka, dopóki nie będę mogła chodzić bez upadania, i nie otwierać oczu, dopóki nie będę widziała. Żadnych wyjątków. No, może tylko jeden. - Kenny? Muszę iść do łazienki. Zaprowadzisz mnie? - proszę. Kiedy idziemy, Kenny podtrzymuje mnie w pasie. Nasze pokoje stały się raptem niebezpieczne tak jakby ściany, podłoga i sufit sprzysięgły się przeciwko mnie. Łapię się gałki drzwi dla równowagi, lecz ta nagle ustępuje. Lecę do przodu. Kenny łapie mnie wpół. - Przepraszam, kochanie. Chciałem ci pomóc otworzyć drzwi. Zapukaj, kiedy będziesz gotowa. Po chwili pukam do drzwi, a kiedy Kenny otwiera, wali mnie nimi w głowę. Zapomniałam, że otwierają się do środka, choć przecież wchodziłam nimi przed chwilą. - Zaprowadź mnie do sypialni. Jestem wycieńczona, jak gdybym pokonała 15 kilometrów, a nie kilka kroków. Już w łóżku otwieram oczy, by się przyjrzeć sobie. Przesuwam wolno ręką przed nosem. Nic. Patrzę w stronę nóg, dotykam kolan, przyciskam je do brzucha. Wszyscy mnie widzą, ale ja nie mogę ich widzieć. Ani nawet siebie. Nie tak wyobrażałam sobie ślepotę. Resztę dnia spędzam w łóżku. Tej nocy zapadam w głęboki sen. Nazajutrz budzą mnie typowe poranne hałasy - prysznic Kenny'ego, daleki dzwonek telefonu, "do widzenia" rzucone przez Kelsey przed wyjściem do przedszkola, odgłos samochodu opuszczającego nasz podjazd. Kenny siedzi na łóżku i delikatnie potrząsa mnie za ramię. - Jackie, spójrz na mnie. Odwracam się w kierunku jego głosu. Mrugam i widzę szarą przestrzeń, w której musi się znajdować mój mąż. Zupełnie jakbym nagle natrafiła na stalową ścianę. Odruchowo cofam głowę przed tą nieprzeniknioną szarością. - Jackie, twoja rodzina cię kocha. Oni chcą ciebie odwiedzić. Musimy to jakoś zaplanować. - Nie. Tego jednego jestem pewna. - Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek oglądał, skoro ja nie mogę nikogo widzieć. Powiedz im, że porozmawiam z nimi przez telefon. Chyba powinnam sobie kupić taki telefon z wielkimi, powiększonymi cyframi. - Na razie - mówi Kenny - skorzystaj z tego telefonu. Kładzie mi rękę na słuchawce. Próbuję zacisnąć na niej palce, ale strącam ją tylko z łóżka. - Przepraszam - mówię. - Taka ze mnie niezdara. - Nie przejmuj się. Kiedy zorganizujemy ci odpowiedni aparat, poradzisz sobie ze wszystkim. Wiem, że Kenny wychodzi z siebie, żeby mi dodać otuchy. - Będziesz mogła dzwonić, do kogo zechcesz, nawet robić zakupy. Będziesz zamawiała z tych katalogów, które tak lubisz oglądać. - Kenny, ja nie mogę czytać. Chwila milczenia. - Zdobędę ci książki na kasetach. Kiedy załatwię ten telefon, kupię ci magnetofon. Jeżeli będziesz chciała coś zapisać, na przykład pytanie do lekarza, będziesz je mogła podyktować. Wiem, że to prawda. Jestem mu wdzięczna, że myśli o wszystkim naprzód. Bardzo się przykładam. W ciągu tygodnia opanowuję teren poza naszą sypialnią. Liczę kroki. Z łóżka do łazienki - jedenaście kroków. Już pamiętam, że drzwi otwierają się do środka. Wiem, że do pokoju Kelsey są 22 kroki, skręcić w prawo, potem trzy kroki. Gałka w prawo. Sześć kroków do jej łóżka. Poruszając się, bezwiednie wyciągam ręce na boki jak skrzydła, palcami dotykam ścian dla równowagi. Przeszło dwa tygodnie po utracie wzroku znów jadę do tamtego specjalisty. To moje pierwsze wyjście z domu. Lekarz potwierdza, że utraciłam widzenie w obu oczach, ale twierdzi, że nadal ma nadzieję. Już biorę prednison, steryd, żeby zmniejszyć obrzmienie nerwu wzrokowego. Lekarz chciałby podwyższyć dawkę. Rzecz w tym, że skutki uboczne mogą być "nieprzyjemne". W moim przypadku oznacza to zatrzymywanie wody. W efekcie strasznie mi puchną nadgarstki i kostki nóg. Pewnie dlatego wciąż się potykam. Do tego dochodzi huśtawka emocjonalna. Na przemian płaczę i śmieję się w najbardziej niestosownych chwilach. Bywa, że cierpką uwagą przerywam Kelsey w pół zdania. Skarżę się na to specjaliście. Rozmawiamy, czy mogłyby mi pomóc środki antydepresyjne. Są to jednak dość silne leki, a nie chciałabym stać się chodzącą apteką. - Jackie, może powinniśmy przynajmniej wziąć receptę na tabletki nasenne - wtrąca Kenny. Biedny Kenny. To jemu przydałyby się te tabletki. Prednison trzyma mnie - a więc i jego - do późna w nocy. Kiedy w końcu zasypiam, krzyczę przez sen, macham rękami i nogami. Kenny musi trzymać mnie z całej siły, żebym nie spadła z łóżka. - Czy gdybym zaczęła brać środki nasenne, przestałabym śnić? - pytam lekarza. - Niewykluczone. A co, męczą panią koszmary? - pyta. - Właściwie to nie. Ale nachodzą mnie smutne wspomnienia. - Skarżyli mi się na to i inni pacjenci, którzy nagle stracili wzrok - odpowiada lekarz. - Często narzekają, że muszą walczyć z przykrymi wspomnieniami. Jakie to jest niesprawiedliwe. W takich chwilach powinny powracać tylko te najmilsze wspomnienia - sama śmietanka. Po namyśle decyduję, że nie chcę zrezygnować ze snów. Tyle w nich żywych kolorów. Tamtej nocy zamykam oczy i usiłuję zasnąć, zdecydowana skierować wyobraźnię ku przyszłości pełnej nadziei. Wciąż jednak oglądam się za siebie. W takich chwilach powinny powracać tylko te najmilsze wspomnienia - sama śmietanka. No właśnie, postanawiam. I w ten sposób wracam do wspomnień o moim bracie. Tak słodkim w swojej niewinności. cdn.....
-
Wieczorem siedzę przy kolacji, ale nie jem. Wpatruję się w twarze moich bliskich - taty, Kenny'ego, Kelsey. Zaczynają czuć się nieswojo. Staram się zapamiętać twarz taty z jego jasną cerą i pełnymi ciepła, niebieskimi oczami. Ma dołeczki w obu policzkach i promienny uśmiech. Kenny ma oliwkową cerę i orzechowe oczy - wielkie, głęboko osadzone, przenikliwe. Często się uśmiecha, a jeśli nie - kąciki jego pełnych ust opadają nieco ku dołowi, co dodaje mu powagi przy jego chłopięcym wyglądzie. Teraz się uśmiecha. Późnym wieczorem wchodzę co chwila do pokoju Kelsey, żeby popatrzeć na nią śpiącą. Krążąc po domu, potykam się o zabawki, o psy. Moje pole widzenia się zmniejsza - dziś rano znikły boki, teraz również góra i dół, został tylko gasnący środek. Gorączkowo szukam najukochańszych zdjęć z całego życia. Zbieram wszystkie, które potrafię znaleźć - i te w ramkach, i te w albumach. Otwieram szuflady, wyciągam stosy fotografii, które leżą luzem. Rozkładam je na podłodze salonu wokół siebie. - Jackie, powinnaś już iść spać - mówi Kenny. Patrzę na niego. Przyklęka i obejmuje mnie, ale ja odsuwam się, żeby jeszcze raz spojrzeć na jego twarz. Chcę utrwalić ją w pamięci. Spoglądam na zdjęcie, która upadło mi na kolana. To stara fotografia rodzinna przedstawiająca moje siostry, Robina i mnie. Jest kolorowa, ale ja już tego nie widzę. Wpatruję się uważnie w oczy mojego brata. Robin naprawdę miał na imię Arthur, ale daliśmy mu to przezwisko, bo miał oczy tak intensywnie niebieskie jak jajka drozda, czyli robina. Teraz uszedł z nich cały błękit. Są dla mnie szare, podobnie jak całe zdjęcie. Straciłam wszystkie kolory. - Kenny, jestem zmęczona - mówię. - Pomożesz mi dojść do łóżka? Rano budzi mnie zapach smażonego boczku. Kenny krząta się w kuchni. Podnoszę się, ale lecę na bok i spadam z łóżka. Nic nie widzę. Budzę się niewidoma. Czołgam się do łóżka, próbuję sięgnąć narzuty, ale chwytam ręką powietrze. Znowu upadam. Uderzam skronią o coś twardego, jakiś mebel. Krzyczę. Po chwili Kenny trzyma mnie w objęciach, podnosi. Słyszę kroki Kelsey w korytarzu. Czuję, że tego nie wytrzymam. - Zaprowadź mnie do łóżka. Powiedz jej, że jeszcze śpię - mówię szeptem do Kenny'ego. - Jackie, to bez sensu - sprzeciwia się, ale bierze mnie pod rękę i odwraca w kierunku łóżka. Chowam się pod kołdrą. - Czy mama jest chora? - pyta Kelsey. Weszła już do naszego pokoju. Kenny odchrząkuje, żeby odzyskać głos. - Powiedz, tato, czy oczy mamusi będą zdrowe? - Dziś rano, kiedy mama spała, zadzwoniłem do lekarza, żeby spytać, kiedy mamusia zacznie lepiej widzieć. Powiedział, że za jakieś osiem, dziesięć tygodni. Aż mnie zatyka. Nie wiedziałam, że dzwonił. I że wydusił z lekarza jakiś termin. Słyszę kroki Kelsey wychodzącej z pokoju. - Kenny, czy lekarz naprawdę mówił o dwóch miesiącach? -Tak. Czuję, że nie mówi wszystkiego. - Kenny, powtórz mi dokładnie, co powiedział. - Powiedział, że jeżeli poprawa ma nastąpić, to mniej więcej wtedy. - Jeżeli? Jeżeli poprawa ma nastąpić? Czyli może nie nastąpić w ogóle. Kenny stara się mnie pocieszyć, ale ja myślę tylko: jak ja to w ogóle wytrzymam? cdn......
-
Oddycham z ulgą, kiedy lekarz woła pielęgniarkę, żeby poprosiła Kenny'ego. - Ośrodkowy układ nerwowy nie wskazuje odchyleń od normy. - To świetna wiadomość, prawda? - dopytuje się Kenny. - Owszem - potwierdza lekarz. - Czy to znaczy, że możemy zapomnieć o SM? - ucieszył się mąż. Neurolog krzywi twarz. - Przykro mi - mówi. - Ale stwardnienia rozsianego nigdy nie można wykluczyć. Na razie niewiele więcej da się ustalić, dopóki... chyba że... wystąpią dalsze objawy. - W takim razie, co mamy robić? - pyta Kenny. - Jeżeli chodzi o dalsze badania neurologiczne - zwraca się do mnie lekarz - to nic. Ale gdyby wystąpiły jakieś inne dolegliwości, poza kłopotami ze wzrokiem, proszę się natychmiast do mnie zgłosić. Miałam nadzieję, że lekarz powie mi coś konkretnego, doda otuchy. A teraz widzę, że pominąwszy życie z pogarszającym się wzrokiem, będę musiała żyć w strachu, że owa tajemnicza choroba może przybrać nowy, bardziej przerażający obrót. - Przykro mi - powtarza wciąż neurolog. W drodze do domu milczymy. Kiedy patrzę na znaki drogowe, litery słowa STOP wydają mi się zamazane na beżowym dla mnie tle. E, co tam. Nie potrzebuje czerwieni, żeby czytać czarno na białym. Dobrze, że w ogóle mogę czytać. Zanim dojeżdżamy do domu, staram się nieco stonować w swoich myślach wymowę przerażających wiadomości. Następnego dnia dzwoni mój ojciec. Jest wdowcem. Zapowiada się z krótką wizytą. Jego przyjazd jest Kenny'emu i mnie na rękę, bo nazajutrz rano mam kolejną wizytę u specjalisty od siatkówki oka. Tata będzie mógł mi towarzyszyć. Kiedy wchodzę z ojcem do gabinetu, pielęgniarka wprowadza mnie prędko do drugiego pokoju. Siadam. Kładzie mi podbródek na specjalnej podpórce. Zamykam oczy. Po ich otwarciu okazuje się, że patrzę wprost w czyjeś piwne oko. - Przepraszam. Zaskoczyłem panią? - pyta lekarz. - Proszę otworzyć oczy jak najszerzej. I proszę nie mrugać. Świeci mi latarką prosto w prawe, chore oko, a potem w lewe. - Jeszcze tylko kilka sekund - uspokaja, gdy łzy zaczynają mi płynąć po twarzy. Patrzy z tej i z tamtej strony. Mam wrażenie, że za bardzo się rozprasza, za mało czasu poświęca mojemu choremu oku. Pyta, czy ktoś mnie przywiózł. - Tak, przyjechał ze mną ojciec - odpowiadam, niewymownie wdzięczna tacie, że jest ze mną. - Chciałbym zamienić z nim słówko. Proszę chwilkę odpocząć. Słyszę głos ojca na korytarzu, a potem widzę przez mgłę łez, jak do mnie podbiega. - Tato, co się dzieje? - Och, wiesz, jacy są lekarze. Odsyła cię do innego specjalisty. Musimy zaraz tam jechać. Bez przerwy odchrząkuje tak jak zawsze, kiedy jest zdenerwowany. Wiem, że nie mówi mi całej prawdy. Chwyta mnie za rękę i wyprowadza prędko z gabinetu. Wsiadamy do samochodu. Tata jedzie jak wariat. Wreszcie zwalniamy przed wysokim białym budynkiem, Instytutem Okulistyki Doheny'ego. - Nagły przypadek - rzuca ojciec parkingowemu. - Tato, po co ten pośpiech? - pytam. - A, powiedziałem tak tylko, żeby mi znalazł dobre miejsce. - Jaki lekarz ma mnie obejrzeć? - Prawdziwy specjalista. Przyjmuje tylko pacjentów ze skierowaniami od innych specjalistów - wyjaśnia krótko ojciec. Kiedy wchodzimy do poczekalni, już wywołują moje nazwisko. W gabinecie pielęgniarka szykuje się, żeby mi coś zakroplić do oczu. - Może troszkę zapiec - uprzedza. Jeszcze nie przebrzmiały jej słowa, kiedy ból rozrywa mi prawe oko. Jakby polała je kwasem. Odpycham jej rękę, gdy wpuszcza mi kroplę do drugiego oka. Nic nie widzę. Słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Nie widzę lekarzą, ale czuję, że podnosi mi palcami podbródek. - Proszę sobie przypomnieć kilka ostatnich dni - prosi po badaniu. Ma miły, kojący głos. - Kiedy pani zauważyła po raz pierwszy, że traci widzenie czerwieni w lewym oku? Czuję ucisk w dołku. Lewym? Pyta o moje zdrowe oko? No tak, beżowy znak stop w drodze powrotnej od neurologa. Dlaczego od razu się nie zorientowałam? - Przedwczoraj - mówię. - Ale to niemożliwe. - Owszem - mówi cicho. - Bardzo mi przykro. Z lewym okiem są te same problemy, co z prawym. Po dłuższej chwili ciągnie: - Wiem, że to trudne, A będzie jeszcze ciężej, dużo ciężej. Ale jestem przekonany, że po pewnym czasie nastąpi poprawa. Znów milknie. A potem dodaje: - Za godzinę działanie kropli powinno ustąpić. Ale musi pani wiedzieć, że lewy nerw wzrokowy nabrzmiewa w szybkim tempie, zatem poprawa wzroku będzie przejściowa. - Przejściowa? Ile czasu mi zostało? - W takich przypadkach trudno jest określić czas - odpowiada. Jest na to za mądry, ja zresztą też. Nieważne, ile godzin albo minut mi zostało. I tak zawsze będzie za mało. cdn....
-
Zawsze. Zawsze będzie miał cztery lata, mówiła mama o moim bracie Robinie. W głębi ducha od początku wiedziała, że coś jest nie tak z jej pierworodnym, a zarazem jedynym synem. Już jako niemowlę był nie taki jak inne dzieci - miał głębokie czerwone ślady po kleszczach na główce. Ale niebawem te skazy pokryły się burzą miękkich blond loczków. Wyrósł na pięknego szkraba o zdumiewająco niebieskich oczach. Niestety były też inne, poważniejsze sygnały. W miarę jak Robin rósł, rozwój nie tylko się zatrzymał, ale wręcz cofnął. Pierwsze nieliczne słowa, wypowiedziane, kiedy miał roczek, powtórzył dopiero po kilku latach. W wieku dwóch i pół roku jeszcze nie mówił. Wprawdzie w następnych latach poczynił pewne skromne postępy, ale nie rozwijał się normalnie. Był jednym z pierwszych dzieci określonych mianem autystycznych przez doktora Leo Kannera, ordynatora oddziału psychatrii dziecięcej szpitala Johnsa Hopkinsa. Na początku lat 40. ten syndrom nazywano zespołem Kannera. Później przemianowano go na autyzm wczesnodziecięcy. Specjaliści radzili mamie, by dała sobie spokój z Robinem. Nawet mój dziadek - jej ojciec, który sam był lekarzem - też radził, żeby dla dobra reszty rodziny pogodziła się z sytuacją. Ale mama nigdy nie odwróciła się od swojego syna. Nigdy jednak nie zapomnę smutku w jej głosie, kiedy powiedziała: - Zawsze będzie miał tylko cztery lata. Cztery. To była jego ulubiona liczba. Nosił ją nawet przypiętą na piersi, drewnianą, własnoręcznie wyrzeźbioną, własnoręcznie pomalowaną żółtą czwórkę z uśmiechniętą twarzą w trójkącie. Istotnie, trudno było zrozumieć, co mówi i czasem zachodziłam w głowę, jak wyglądałaby cała nasza rodzina, gdyby Robin nagle stał się taki sam, jak starsi bracia innych dzieci. Ale najczęściej wszyscy po prostu akceptowaliśmy Robina takim jakim był - wyjątkowym członkiem naszej rodziny. Pamiętam pewien ranek pod koniec lata 1961 roku, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać. Byliśmy na wakacjach w domu dziadka nad oceanem w Wirginii. Obudziły mnie mewy. Wciągnęłam szorty i wybiegłam na dwór, zamykając za sobą cichutko siatkowe drzwi. Nie chciałam obudzić sióstr. Wybierałam się na kraby. Pobiegłam na przystań. Na drewnianym pomoście zobaczyłam leżące dwie chude nogi. Robin, który miał wtedy 12 lat, zdążył tu przyjść przede mną. Był najlepszym poławiaczem krabów w rodzinie, nawet lepszym od Horace'a, który nauczył nas wszystkich łapać. Horace zajmował się łodzią i sprzętem wędkarskim dziadka. Dokonywał też wszystkich napraw w domu. Tamtego lata było ich niemało, bo Robin zepsuł sporo rzeczy, zanim ktokolwiek się zorientował. Horace kochał Robina bardziej niż wszystkich nas razem wziętych. Położyłam się cichutko obok Robina, żeby obserwować, co robi. Niechcący potrąciłam go w rękę, ale mi nie oddał tak jak zrobiłyby to moje siostry, Sally albo Polly. Robin tak się nie złościł. Ale kiedy naprawdę wpadł w gniew, szalał jak wariat. Wtedy baliśmy się go. Strasznie trudno wypatrzyć w wodzie kraby. Są takiego samego mulistego koloru jak dno, trzeba więc wlepić wzrok w jedno miejsce i czekać, aż poruszą się szczypce. Robin tak właśnie czatował z siatką na kraby w jednej ręce. W drugiej trzymał kawałek szkła i patrzył przez nie na wodę. Zawsze nosił ze sobą odłamki kolorowego plastiku albo szkła. To szkiełko było żółtobrązowe jak bursztyn. Przykładał je tak blisko twarzy, że dotykał nim koniuszka nosa. Gapiłam się w wodę, ale nie mogłam niczego wypatrzyć. Nagle rozległ się głośny plusk, Robin zerwał się i podniósł do góry ociekającą siatkę. Były w niej dwa kraby. - Patrz, Horace, patrz! - zawołał rozentuzjazmowany. - Robin złapał kraba. Horace pracował w szopie. Wyszedł popatrzeć. Uśmiechnął się do Robina, który z radości aż podskakiwał i oświadczył: - Brat panienki wygrał dziś w łapaniu krabów. Patrzajcie go, zrobił sobie czarodziejskie szkiełko do wykrywania krabów! Nagle Robin się rozpłakał. Zginęło mu szkiełko. Musiał wypuścić je z ręki, kiedy złapał kraby. Teraz rzucił siatkę. Skoczył do wody, choć przecież nie umiał pływać. Horace w mgnieniu oka rzucił się za nim. Robin wyrywał się mu, próbował nurkować. - Robbie, znajdę ci to szkiełko! - krzyczał Horace. W końcu wytaszczył Robina na brzeg, ale mój brat rzucił się z powrotem na przystań. - Nie! Przepadło! - wykrzykiwał nad siatką do łowienia krabów, którą przedtem upuścił na ziemię. Teraz ją podniósł. Była pusta. Po krabach ani śladu. Tymczasem Horace znalazł magiczne szkiełko Robina, ale było za późno. Mój brat leżał na brzuchu na przystani i walił głową o szorstkie deski. Horace podniósł go i wziął na kolana, kołysząc w ramionach jak niemowlę. Z czoła Robina leciała krew. - Och, mój biedny chłopczyk - mruczał Horace. Wciąż go kołysał. Miał zamknięte oczy, płakał. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby dorosły mężczyzna płakał. Pobiegłam po dziadka. Kiedy wpadłam na ganek, zanosiłam się szlochem. Zdołałam wykrztusić tylko trzy słowa. - Robin jest ranny. Dziadek skoczył do domu po czarną torbę i ruszył pędem nad rzekę. Ale kiedy ukląkł przy Robinie, ten z całych sił odpychał go od siebie. Dziadka rozsierdziło to; zrezygnował i wrócił do domu. Horace musiał sam zabandażować Robinowi głowę. Później podsłuchałam, jak dziadek mówi żonie Horace'a: - To nie była żadna wielka rana. Ale chłopak mógł wyrządzić krzywdę Jackie. Miał przy sobie ostry kawałek szkła. On jest niebezpieczny... dla siebie i dla otoczenia. Niebawem okazało się, że nawet mama nie bardzo sobie radzi z Robinem. I wtedy padła nazwa "Rosewood". Kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy, skojarzyła mi się z jakimś pięknym miejscem. Wyobraziłam sobie las usłany różnobarwnymi płatkami z tęczowym poszyciem. Później dowiedziałam się, że pełna nazwa brzmi Stanowa Szkoła Specjalna Rosewood i że jest to zakład dla dzieci "z problemami", takich jak Robin. Podczas następnej wizyty neurolog poddaje mnie serii badań. Oboje bardzo się koncentrujemy. cdn.....
-
Po wejściu do domu widzę bladą twarz Kenny'ego. Chwała Bogu - mówi. Trzyma słuchawkę przy uchu, ale nie odrywa ode mnie oczu. - Już wróciła. Poproszę ją. W słuchawce odzywa się głos Billa. - Jackie, opowiedz mi własnymi słowami, co się stało. Bili nie jest panikarzem, dlatego wybrałam go na swojego lekarza, Ale teraz jego głos brzmi jakoś inaczej. Jąka się, mówi za prędko. Biorę głęboki wdech i zdaję mu pokrótce relację - jak to bolała mnie głowa, widziałam jak przez mgłę i o mało nie upadłam, sięgając po wyciągniętą rączkę Kelsey. Orientuję się, że Bill robi notatki. - Ostatnio mało spałam. To chyba po prostu zmęczenie - tłumaczę. Najwyraźniej sądzi inaczej. Chociaż jest niedziela, załatwia mi rezonans magnetyczny i przekonuje oftalmologa, żeby mnie przyjął. - Dzisiaj? Jeszcze nie dotarło do mnie znaczenie tych strasznych słów, a on już prosi, żebyśmy się pospieszyli. Spotka się z nami na radiologii. W samochodzie Kenny powtarza mi, co wcześniej usłyszał od Billa. Istnieje możliwość, że jakiś guz w mózgu uciska nerw wzrokowy albo że mam nie wykrytego tętniaka. Na razie trudno cokolwiek stwierdzić. Wjeżdżamy główną bramą do szpitala. Pracowałam w nim - przed urodzeniem Kelsey - jako specjalistka od prawa w zakresie opieki zdrowotnej. - Proszę od razu iść na radiologię - recepcjonistka, którą znam uśmiecha się niepewnie. -- Witamy. Usiłuję odwzajemnić jej uśmiech. Kiedy wchodzę, technik radiolog właśnie zapala światła, przygotowuje aparaturę. Bili Lang czeka, chodzi nerwowo po pokoju. Zaraz po rezonansie magnetycznym wyraźnie przejęty Bill pogania mnie do wyjścia. - Powiedziałem Kenny'emu, jak dojechać do oftalmologa - mówi. - Radiolog już ogląda twoje klisze. Zadzwonię później. Kiedy przyjeżdżamy, okulista dopiero otwiera gabinet. Najpierw sprawdza mi wzrok, potem bada oczy. - Widzenie w prawym oku zdecydowanie się pogorszyło - mówi. - Czy to samo może się stać z lewym okiem? - pyta Kenny. - Nie sądzę, ale też nie mam pewności. Nie ma pewności. Jestem zdruzgotana. Jeżeli stracę wzrok w drugim oku, to będę ślepa. Próbuję sobie wyobrazić, jak by to było nie widzieć twarzy ukochanych osób, ale to zbyt bolesne. Słyszę, jak Kenny pyta lekarza o diagnozę. - Zapalenie nerwu wzrokowego - odpowiada lekarz - powodujące obrzmienie nerwu. Dowiadujemy się, że jest to tajemnicza dolegliwość, która nadchodzi i ustępuje ni z tego, ni z owego. Najprawdopodobniej nie wiąże się z żadnymi innymi zaburzeniami w organizmie. To byłaby dobra wiadomość: z czasem wszystko wróci do normy. Istnieje jednak i inna, bardziej zatrważająca, możliwość. Lekarz wyjaśnia, że zapalenie nerwu wzrokowego może być też objawem choroby neurologicznej. - Jakiej? - pytam. - Stwardnienia rozsianego, Sclerosis Multipleks. W skrócie SM. Przerażenie odbiera mi mowę. Przypominam sobie pytania Billa Langa na temat utraty równowagi i koordynacji ruchów. Czyli to do tego prowadziły jego pytania. I wtedy dzwoni telefon. To Bili Lang z wynikami rezonansu magnetycznego. Nie wykryto guza mózgu ani tętniaka. Ale, dodaje, prawy nerw wzrokowy wykazuje obrzmienie i dysfunkcję... a więc zaburzenie neurologiczne. - Stwardnienie rozsiane - mówię. - Zgadza się? - SM to tylko jedna z możliwości - po chwili milczenia mówi ostrożnie Bili. Możliwości. To słowo nie daje mi spokoju. - Na tym etapie nie możemy postawić ostatecznej diagnozy SM - tłumaczy. - Najpierw trzeba by pobrać płyn rdzeniowy, ale i wtedy nie da się postawić ostatecznej diagnozy, dopóki nie wystąpią inne objawy choroby. Bili Lang podejrzewa, że od miesięcy mogłam tracić widzenie w prawym oku, ale lewe nadrabiało te straty. Co wyjaśniałoby bóle głowy, pieczenie oczu. Później, w samochodzie, tonę w rozmyślaniach, co ze mną będzie. - Jackie, wiem, że się boisz - mówi Kenny, próbując zinterpretować moje milczenie. - Pamiętaj, że jestem przy tobie. Nigdy nie zostawię cię samej z czymś takim. Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Tłumione łzy dławią mnie w gardle. Zanim padły te słowa, właściwie nie zdawałam sobie sprawy, czego najbardziej się boję. Poza badaniami i diagnozą, właśnie tego. Ze zostanę sama. Kiwam głową, łzy płyną mi po policzkach. - Jak mogłaś pomyśleć coś takiego? - pyta Kenny. Nie wiem, co odpowiedzieć. W końcu dodaje ostatnią rzecz, jaka została do powiedzenia. - Zawsze będę cię kochał - mówi szeptem, ocierając mi łzy. cdn.....
-
Czuję w głowie pulsujący ból. Zdejmuję okulary, przecieram oczy. - Nie podoba ci się, jak czytam, mamusiu? - pyta Kelsey. - Bardzo mi się podoba. Zamykam oczy i staram się ukoić swój ból melodią jej głosu. Co za radość mieć Kelsey znów zdrową. To nie do wiary. Minęła zaledwie doba od jej operacji na zatoki, a ona jest jak nowo narodzona. Kiedy odwiedziłam ją na oddziale tak mnie rozbolała głowa, że musiałam wyjść. Ale nawet kiedy ból ustąpił, widziałam wszystko jak przez mgłę. Kiedy wywoziliśmy Kelsey na wózku ze szpitala, ta mgła się utrzymywała. Córka wyciągnęła do mnie rękę, chciałam ją uścisnąć, ale złapałam tylko powietrze i o mało nie upadłam. Złożyłam to na karb zmęczenia. Teraz, kiedy mam Kelsey w domu, mogę odpocząć. Przy dźwięku jej głosu zapadam w drzemkę. Nazajutrz, po obudzeniu, przecieram oczy. Strasznie mnie pieką, a na policzkach czuję lepką wilgoć. Musiałam płakać przez sen. Wstaję, idę do łazienki, przysuwam twarz do lustra. Chyba nic specjalnego się nie dzieje, tyle że prawe oko jest mokre. Wołam męża, Kenny'ego, ale przypominam sobie, że już wyszedł. Oko boli tak bardzo, że postanawiam sama pojechać samochodem na ostry dyżur. To tylko cztery przecznice stąd. Łapię malutką poduszeczkę - pamiątkową, bo niegdyś należała do mojej mamy - i przytykam ją do prawego oka. To działa jak duży, miękki opatrunek, przynosi ulgę. Proszę kogoś o popilnowanie Kelsey, biorę kluczyki, ruszam do drzwi. Patrzę przed siebie, trzymając poduszeczkę przy obolałym oku. Jadę bardzo powoli, ostrożnie. Zatrzymuję się na światłach. Biorę głęboki wdech, podnoszę wzrok i widzę, że czerwone już się zmieniło. Ruszam. Słyszę dokoła trąbienie. Gwałtownie hamuję. O mało nie wjechałam pod jadący z prawej strony samochód. - Czerwone, ty kretynko! - krzyczy ktoś z kabrioletu. Jestem pewna, że nie było czerwone, ale może pomieszało mi się w głowie. Jeszcze jedna przecznica. W kalifornijskiej klinice Manhattan Beach recepcjonistka wprowadza mnie prędko do gabinetu. - Jak, u licha, mogła pani z zakrytym jednym okiem prowadzić samochód? - pyta od progu lekarz. - Bardzo kiepsko. Śmieje się i zaczyna badanie, twierdzi, że nie ma oznak poważnego uszkodzenia. - Chyba mam kłopoty z rozpoznawaniem kolorów - wyznaję. - Tak? A jakiego koloru jest moja koszula? - Brązowa. - Jest jaskrawoczerwona - mówi wyraźnie zaniepokojony. - Straciła pani czerwień. Wiem, że ludzie mają kłopoty z rozróżnianiem kolorów, ale nie przypuszczałam, że można stracić tylko jeden. - Sprawdzimy widzenie na odległość. Wkładam okulary, zasłaniam lewe oko i patrzę przed siebie prawym. Widzę jedynie mętną szarą chmurę. Odrywam dłoń, ponownie zasłaniam lewe oko i patrzę na lekarza. Ginie w szarej mgle. Powtarzam to kilkakrotnie. Za każdym razem lekarz się rozpływa. - Prawym okiem nic nie widzę. Przygląda mi się przez chwilę. - Jest pani pewna? - Tak - mój głos drży. On też ma przerażoną minę, co mnie jeszcze bardziej rozstraja. - Przykro mi, ale problem wykracza poza moje kompetencje. Czy ma pani stałego internistę? Jąkam się, usiłując sobie przypomnieć jego nazwisko. - Bill Lang. - Miałem razem z Billem praktykę - twarz mu się rozjaśnia. - Skontaktuję się z nim. Tymczasem niech pani do kogoś zadzwoni... może do męża... żeby po panią przyjechał - mówi, pdsuwając mi telefon. - Zaraz wracam. Po jego wyjściu odkładam słuchawkę. Nie chcę przekazywać Kenny'emu takich wiadomości przez telefon. Biorę okulary, torebkę, poduszeczkę mamy... i wychodzę. Recepcjonistka woła za mną, ale idę dalej. cdn......
-
Czas na opowiadanie. MOJE MAGICZE SZKIEŁKO Jacquelin Gorman Poczytaj mi, mamo - prosi córka. Nie jestem w stanie spełnić jej prośby, strasznie pieką mnie oczy. Przykro mi, ale musze odmówić. Kelsey dzielnie oświadcza, że to ona mi poczyta. Ma dopiero 4 lata, jeszcze nie umie czytać, ale zna te książeczkę na pamięć. Opiera się o mnie wygodnie, wtula mi główkę pod brodę i otwiera książkę na pierwszej stronie. Jest tam obrazek - matka buja dziecko na huśtawce. Ale brak huśtawki. Dziewczynka siedzi w powietrzu. Na każdym obrazku brak czegoś ważnego w życiu dziewczynki - loda, piłki, misia. Kelsey przewraca kartki, odstawiając cały spektakl. Przy każdym obrazku pyta: \"Czego tu nie ma?\", po czym wykrzykuje triumfalnie odpowiedź.
-
WITAM BIESIADO SREBRNA AKACJO za wiersze Sympatyczna Pomaranczko dziekuje. JODELKO! ciesze sie, ze podoboja sie Wam: tzn Tobie i Jasi moje opowiadania. Przytocze za Toba jeszcze raz to co Ty juz umiescilas na Biesiadzie: Wszystko co dajesz innym, dajesz samemu sobie. Bruno Ferrero. Czyz to nie cudowne dzielic sie z kims i dawac radosc! Kochana dziekuje Ci za piekny wiersz dedykowany specjalnie dla mnie GRABKU chociaz Cie nie ma wsrod nas , mysle o TOBIE. Pozdrawiam cala Biesiade
-
JODELKO golabek polecial do Ciebie za chwile usiadzie na parapecie okiennym :D pozdrawiam cala Biesiade! zycze milego wieczorku!
-
Obecnie nasz bohater pracuje na pełnym etacie w morskim akwarium Marinę Animal Productions w Gulfport w stanie Missisipi, gdzie zajmuje się tresurą delfinów, organizuje pokazy i kursy dla szkół. Ale jeszcze przed wyjazdem do Missisipi, Jeff miał okazję, w innym akwarium morskim, zaprezentować 60 wychowankom Switzer Center szkolone przez siebie delfiny. W trakcie pokazu zauważył chłopca, który trzymał się na uboczu i wyraźnie stronił od kolegów. Widząc jego wyobcowanie, Jeff przywołał małego, kazał mu stanąć obok siebie, po czym zanurzył rękę w stojącej nie opodal cysternie i wyciągnął z niej niegroźnego, ale nader okazałego, mierzącego prawie metr długości rogatego rekina i na oczach oniemiałych z wrażenia dzieci podał go Larry'emu, bo tak miał na imię chłopiec, który nie posiadając się z radości obniósł po całej sali ociekające wodą stworzenie. Po pokazie Jeff otrzymał następujący list: "Chciałabym podziękować Ci za wspaniałe przeżycie, jakiego dostarczyłeś naszym dzieciom. Wróciły przejęte i zachwycone. Opowiadały mi o tym, jak Larry nosił rekina. Chyba jeszcze nigdy ten chłopiec nie czuł się tak szczęśliwy i dumny z siebie! Fakt, że jesteś naszym byłym wychowankiem ma dodatkowe znaczenie. Swoim przykładem dałeś dzieciom nadzieję, że im także może się powieść w życiu". Autorką listu była założycielka ośrodka, Janet Switzer. Tamto popołudnie przyniosło Jeffowi jeszcze jeden powód do radości. Opowiadając dzieciom o delfinach, dostrzegł na widowni swoich rodziców, słuchających go w skupieniu. Z wyrazu ich twarzy widać było, że wreszcie są z niego dumni. Jeff nie zrobił fortuny, uważa się jednak za bogacza i szczęściarza. - Mam poczucie całkowitego spełnienia - mówi. - Delfiny tyle mi dały, kiedy byłem dzieckiem. Okazały mi bezinteresowną przyjaźń. Gdyby nie one... Na chwilę zawiesza głos i kończy z uśmiechem: - Dzięki nim zacząłem żyć. Wszystko zawdzięczam delfinom. koniec zycze milej lekturki! Pozdrawiam serdecznie.
-
Po skończeniu szkoły średniej, Jeff z trudem zdobywał niskopłatne posady w różnych instytucjach badawczych związanych z morzem. Dorabiał też do pensji, wykonując najgorzej opłacane zajęcia. Jednocześnie uzyskał niższy stopień absolwenta biologii. W lutym 1992 roku Jeff zapukał do biura Suzanne Portier, która w "Czarodziejskiej Górze" kierowała działem tresury i szkolenia morskich ssaków. Mimo pracy na dwóch posadach, chciał w wolne dni zajmować się jako wolontariusz tamtejszymi delfinami. Pani Portier zgodziła się przyjąć Jeffa na próbę, a wynik przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. W ciągu 10 lat pracy przeszkoliła 200 wolontariuszy, ale nigdy nie spotkała nikogo obdarzonego tak wielkim, naturalnym darem nawiązywania kontaktu z delfinami. Zdarzyło się kiedyś, że personel parku musiał przetransportować prawie 300-kilogramowego delfina imieniem Thunder do innego parku. Zwierzę miało odbyć podróż w cysternie o wymiarach 280 x 92 cm. Jeff uparł się jechać na platformie ciężarówki, żeby dodawać ducha zdenerwowanemu niecodzienną sytuacją delfinowi. Kiedy podczas drogi pani Portier połączyła się z Jeffem z szoferki, pytając jak się miewa Thunder, Jeff odparł: "Znakomicie. Utuliłem go". To znaczy, że Jeff siedzi razem z nim w cysternie! - uświadomiła sobie pani Portier. I rzeczywiście, Jeff spędził cztery godziny w zimnej wodzie, głaszcząc i uspokajając swego podopiecznego. Jego bliski kontakt z delfinami wciąż zadziwiał pracowników parku. Ulubienicą Jeffa w "Czarodziejskiej Górze" była 8-letnia, ważąca prawie 160 kg Katie, która wylewnie witała swojego opiekuna i potrafiła godzinami harcować z nim w wodzie. Podobnie jak kiedyś w Marinelandzie, Jeff mógł znowu zajmować się delfinami i cieszyć ich przywiązaniem. Nie przypuszczał jednak, na jak ciężką próbę zostaną wkrótce wystawione jego uczucia. Przedzierając się rankiem w dniu trzęsienia ziemi przez miasto w kierunku "Czarodziejskiej Góry", Jeff widział rozsypujące się dokoła autostrady, a wyrwy w ulicach zmuszały go raz po raz do dalekich objazdów. Ale przysiągł sobie, że nic go nie powstrzyma. Gdy dotarł w końcu do "Czarodziejskiej Góry", poziom wody w basenie, której głębokość wynosiła normalnie 3,5 metra, obniżył się o połowę, a woda dalej wyciekała przez pęknięcie w bocznej ścianie. Trzy uwięzione w środku delfiny - Wally, Teri i Katie - szalały z przerażenia. Jeff zeskoczył na wystający półtora metra niżej występ muru i próbował je uspokoić. Usiłował wciągnąć delfiny w różne zabawy, żeby odwrócić ich uwagę od powtarzających się wstrząsów, ale nic z tego nie wychodziło. Co gorsza, musiał im poważnie ograniczyć jedzenie, ponieważ oczyszczające basen filtry przestały działać, stwarzając dodatkową groźbę zatrucia wody gromadzącymi się w niej odchodami. Chociaż temperatura spadła w nocy do około zera, Jeff nie opuścił swoich delfinów. Przesiedział z nimi następny dzień i następny, i jeszcze następny. Do parku docierali stopniowo inni pracownicy i rozpoczęto przygotowania do ewakuacji delfinów. Czwartego dnia droga dojazdowa została oczyszczona, a pracownikom udało się wynająć ciężarówkę, którą Wally, Teri i Katie mieli być przetransportowani do delfinarium w Knott's Berry Farm. Najpierw jednak ktoś musiał umieścić delfiny w podróżnych cysternach. W normalnych warunkach przygotowanie delfina do transportu jest czynnością rutynową: wyprowadza się go z basenu specjalnym tunelem i wyciąga z wody przy pomocy miękkich, zawieszonych na pasach noszy z grubego płótna. Jednakże poziom wody w tunelach był tak niski, że delfiny żadną miarą nie zdołałyby nimi przepłynąć. Zwierzęta trzeba było chwytać i wciągać na nosze na otwartym basenie. Do wykonania tego zadania zgiosili się na ochotnika Jeff oraz Etienne Franęois, stały pracownik parku. Mimo całego zaufania do delfinów, Jeff zdawał sobie sprawę, że podczas takiego polowania prawie na pewno nie da się uniknąć ugryzienia lub innych obrażeń. Willy dał się łatwo złapać, natomiast Teri i Katie stawiały opór. Ta ostatnia atakowała Jeffa i Etienne'a swoim twardym, szpiczastym pyskiem, ilekroć próbowali ją osaczyć. Ujarzmienie bodącej głową i rozdającej ogonem ciosy delfinicy trwało blisko 40 minut. W ostatniej chwili przed wepchnięciem jej na nosze, Katie zatopiła w ramieniu Jeffa swoje ostre, podobne do igieł zęby. On jednak, nie zważając na krwawiącą rękę, pomógł unieruchomić i przetransportować do cysterny trzeciego delfina. Po przewiezieniu delfinów do Knotfs Berry Farm, Katie była wyraźnie wyczerpana, ale spokojniejsza. Pani Portier opowiadała potem znajomym, że delfiny udało się ocalić głównie dzięki odwadze i zdecydowaniu Jeffa. cdn......
-
Na zakończenie roku szkolnego nauczyciele orzekli, że Jeff jest dzieckiem emocjonalnie niezrównoważonym i upośledzonym umysłowo. Tymczasem badania przeprowadzone w Switzer Center, pobliskim zakładzie wychowawczym dla dzieci specjalnej troski wykazały, że Jeff odznacza się j inteligencją wyższą niż przeciętna, ale jest bardzo znerwicowany i dlatego w matematyce osiągnął wynik, który mógłby świadczyć o umysłowym niedorozwoju. Jeffa przeniesiono więc na dalszą naukę do zakładu. Przez następne dwa lata nadpobudliwość chłopca wyraźnie zmalała, a w nauce zrobił ogromny postęp. Jednakże po skończeniu VI klasy Jeff, bardzo niechętnie, wrócił do dawnej szkoły. Jego iloraz inteligencji wynosił 130 punktów, a więc mieścił się w granicach "uzdolniony". Długotrwała terapia znacznie poprawiła mu wymowę. Niemniej, dawni koledzy nie przestali go prześladować. Pobyt w VII klasie stałby się niechybnie najcięższym okresem jego życia, gdyby ojciec nie zabrał go pewnego dnia do innego akwarium - Morskiej Krainy w San Diego. Na widok delfinów chłopca i tym razem ogarnęło radosne uniesienie. Nie mógł oderwać wzroku od pływających z gracją połyskliwych wodnych ssaków. Postarał się o pracę i za zarobione pieniądze wykupił roczny bilet wstępu do położonego bliżej domu Marinelandu. Podczas pierwszej samodzielnej wizyty w delfinarium, usiadł na okalającym basen niskim murku. Ku zdziwieniu chłopca, przyzwyczajone do karmiących je przysmakami widzów delfiny zaczęły się po chwili gromadzić w jego pobliżu. Pierwsza podpłynęła do Jeffa przewodząca stadu ponad 300-kilogramo-wa samica zwana Grid Eye. Zbliżyła się do krawędzi basenu tuż obok niego i znieruchomiała. Czy pozwoli się dotknąć? - pomyślał niepewnie, zanurzając rękę w wodzie. Kiedy zaczął głaskać ją po gładkim grzbiecie, delfinica przysunęła się jeszcze bliżej. Chłopiec był w siódmym niebie. Wkrótce towarzyskie delfiny zaznajomiły się dobrze z nieśmiałym chłopcem. Jeff po raz pierwszy miał przyjaciół. Całe jego życie skoncentrowało się wokół wizyt w delfinarium, które było położone na uboczu, na krańcu Marinelandu, więc chłopcu zdarzało się nieraz spędzać godziny sam na sam z figlarnymi pływakami. Pewnego dnia młoda samica Sharky podpłynęła pod wodą tak, żeby Jeff mógł chwycić ją za ogon, po czym znieruchomiała. No a co teraz? - zdążył pomyśleć i w tej samej chwili Sarky dała półmetrowego nurka, wciągając dłoń i rękę chłopca w głąb wody. Jeff roześmiał się i pociągnął Sharky w swoją stronę. Delfinica zanurkowała głębiej. Jeff nie ustępował. Zabawa Przypominała zawody w przeciąganiu liny. Kiedy Sharky wypłynęła na powierzchnię dla zaczerpnięcia tchu, rozradowany chłopiec i uśmiechająca się szeroko rozwartą paszczą delfinica przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Po okrążeniu basenu Sharky znów podsunęła mu pod rękę swój ogon, najwyraźniej zapraszając Jeffa do powtórzenia zabawy. Jeff i ważące od 150 do 350 kg delfiny lubiły też grywać w berka: ścigali się wokół basenu, kto pierwszy "odklepie się" w umówionym miejscu, albo klaśnięciem dłoni o płetwę przekazywali sobie kolejność wyścigu. Zabawy te dawały chłopcu cudowne poczucie tajemnej więzi z delfinami. Nawet latem, kiedy w delfinarium gromadziły się setki widzów, żywiołowe zwierzaki rozpoznawały swego przyjaciela w tłumie ludzi i podpływały do niego, gdy tylko zanurzył rękę w wodzie. Pod wpływem okazywanej mu przez delfiny sympatii Jeff nabrał pewności siebie i zaczął otwierać się na świat. Zapisał się na kurs w pobliskim akwarium i czytał wszystkie książki z dziedziny hydrobiologii morskiej, jakie tylko wpadły mu w ręce. Stał się żywą encyklopedią delfinologii. Ku zaskoczeniu rodziców, nie bacząc na wady wymowy zgłosił się na ochotnika do oprowadzania wycieczek i został przyjęty. W 1983 ROKU, w biuletynie amerykańskiego stowarzyszenia opieki nad waleniami ukazał się artykuł Jeffa, w którym chłopiec opisał swoje doświadczenia z delfinami w Marinelandzie. Publikacja wywołała nieoczekiwany skutek. Kierownictwo parku, zaniepokojone swobodą z jaką Jeff, bez ich zezwolenia, poczynał sobie z delfinami, odebrało mu prawo wstępu na teren parku. Jeff po prostu nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Natomiast rodzice odetchnęli z ulgą. Uważali bowiem, że zainteresowanie, jakie ich dziwaczny syn okazuje delfinom jest czystą stratą czasu i nie może mu przynieść żadnego pożytku. Aż do pewnego czerwcowego dnia w 1984 roku, kiedy Bonnie Siegel usłyszała w słuchawce nieznajomy głos. - Czy to prawda, że przystąpiłeś do jakiegoś konkursu? - spytała wieczorem Jeffa. Syn nieśmiało przyznał, że istotnie zgłosił esej do konkursu na bardzo cenione, fundowane przez organizację ochrony przyrody "Earthwatch", stypendium w wysokości 2 tysięcy dolarów. Zwycięzca miał spędzić miesiąc na Hawajach w towarzystwie delfinologów. Opowiadając o tym wszystkim Jeff był przekonany, że matka zmyje mu głowę. Ona tymczasem powiedziała po prostu: - No to wygrałeś. Chłopak nie posiadał się z radości. Ale przede wszystkim sukces Jeffa po raz pierwszy uświadomił rodzicom, że ich syn ma szansę spełnić swoje marzenie i wykorzystać w pożyteczny sposób osobliwe zamiłowanie. Na Hawajach Jeff uczył delfiny wykonywania tasiemcowych poleceń, w ramach badania pojemności ich pamięci. Zaś jesienią tego samego roku wywiązał się z dodatkowego, wymaganego od stypendysty zadania, wygłaszając w swojej szkole odczyt o morskich ssakach. Mówił o nich z takim entuzjazmem, że koledzy po raz pierwszy musieli mu wreszcie, acz niechętnie, wyrazić swoje uznanie. cdn......
-
Jeff Siegel był od urodzenia dzieckiem nadpobudliwym, cierpiącym na wadę słuchu i brak koordynacji ruchowej. Z powodu częściowej głuchoty nie nauczył się prawidłowo mówić, tak że bardzo trudno było go zrozumieć. Dzieci w przedszkolu wyśmiewały się z drobnego chłopczyka o lnianych włosach, wołając za nim "głupek". Nawet w rodzinnym domu nie znajdował oparcia. Matka Jeffa nie potrafiła radzić sobie z trapiącymi chłopca dolegliwościami. Wychowana w domu, w którym panowała surowa dyscyplina, stawiała synowi zbyt wysokie wymagania i wybuchała gniewem, kiedy nie umiał im sprostać. Chciała go zmusić, by upodobnił się do innych dzieci. Ojciec był policjantem w niezbyt zamożnym podmiejskim osiedlu Torrance i, by utrzymać rodzinę, podejmował się licznych dodatkowych prac. Często po 16 godzin na dobę przebywał poza domem. Kiedy 5-letniego Jeffa po raz pierwszy zawieziono do przedszkola, przestraszony malec uciekł przez płot i wrócił biegiem do domu. Matka wpadła we wściekłość, odwiozła go z powrotem i kazała publicznie przeprosić wychowawczynię. Wszystkie dzieci słyszały jak ponaglany przez matkę kolega bełkocze coś niezrozumiale, przekręcając słowa. Od razu stał się pośmiewiskiem całej grupy. W obawie przed wrogim światem wyszukiwał sobie na placu zabaw odludne zakamarki, zaś w domu najchętniej zamykał się w swoim pokoju, marząc o jakimś bardziej przyjaznym miejscu na ziemi. Aż pewnego dnia, kiedy miał dziewięć lat, pojechał z klasą na wycieczkę do Marinelandu - jednego z licznych w tym rejonie akwariów morskich. Podczas pokazu tresowanych delfinów te piękne, tryskające energią wodne ssaki podbiły jego serce bez reszty. Miał wrażenie, że delfiny uśmiechają się wprost do niego, czego od ludzi rzadko zdarzało mu się doświadczać. Patrzył na nie jak zaczarowany, pragnąc pozostać z nimi na zawsze. cdn.....