Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    CHŁOPIEC W WŚRÓD DELFINÓW.... Paula McDonald Pewnego styczniowego dnia 1994 roku ciszę nad ranem rozdarł głuchy łoskot, a po paru minutach rejon Los Angeles ogarnęło jedno z najpotężniejszych trzęsień ziemi w historii miasta. W "Czarodziejskiej Górze", oddalonym stamtąd o 32 km na północ parku, trzy delfiny samotnie przeżywały pierwsze chwile grozy. Przerażone zwierzęta miotały się po basenie, wokół którego waliły się betonowe słupy, a do wody spadały z hukiem kawałki dachu. 65 kilometrów dalej na południe, gwałtowny wstrząs wyrzucił z łóżka na podłogę 26-letniego Jeffa Siegela. Jeff doczołgał się do okna i na widok targanego konwulsjami miasta, pomyślał o losie droższych mu nad wszystko w świecie delfinów. Muszę do nich dotrzeć - powiedział sobie. - Muszę je ocalić, tak jak niegdyś one ocaliły mnie. A przecież nikomu, kto znał Jeffa od dzieciństwa, nie przyszłoby do głowy podejrzewać go o zdolność do bohaterskich czynów. cdn.......
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    Jeszcze opowiadanie do kawki..... MINUTA DZIELI OD ŚMIERCI..... Sara Jameson Podwodne łowy ojca i syna zmieniły się w upiorny wyścig z czasem.
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAJ BIESIADO! SREBRNA AKACJO! za piekne wiersze witam Ciebie kwiatuszkiem. JODELKO dziekuje za wiadomosc na mailu! Odpisze pozniej , mam dzis moje skarbki i musze sie Nimi zajac :D Pozdrawaim Was bardzo seredecznie a GRABKA kochanego
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO czy znalazlas juz cyfrowy nagrywacz? Byloby naprawde szkoda, tyle tam mialas wspanialych wspomnien p. Jozefa. Mam nadzieje, ze znalazlas, sw. Antoni zawsze pomaga :D Pozdrawiam Was serdecznie.
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    Pod koniec grudnia 1983 roku Emily i ja wzięliśmy cichy ślub w małym wiejskim kościółku. Katie i Aimee były druhnami. Sprawy układały się tak dobrze, że w czerwcu następnego roku urządziliśmy huczne wesele na świeżym powietrzu, na które zaprosiliśmy wszystkich krewnych i przyjaciół. Oboje właśnie uzyskaliśmy dyplomy, Emily - magisterski z pedagogiki, ja - doktorski. Osiedliśmy razem w stanie Vermont i tam, w październiku 1985 roku, przyszła na świat Angela Cara. W trakcie porodu okazało się, że trzeba zrobić cesarskie cięcie, pozwolono mi jednak pozostać przy Emily. Co za szczęście! Targany niepokojem, starałem się robić dobrą minę. Operacji nie mogłem widzieć, ponieważ stół otoczono parawanem, więc tylko trzymałem rękę Emily i pilnie wypatrywałem, czy na twarzach lekarzy nie dostrzegę jakiegoś niepokojącego sygnału. Napięcie przerwał wesoły okrzyk doktora: - No nareszcie! Śliczna dziewczynka! - Podniósł małą i już po chwili trzymałem ją w ramionach. W poczekalni 7-letnia już Katie i 10-letnia Aimee nie posiadały się z radości. Chciały koniecznie zobaczyć i potrzymać, nowo narodzoną siostrzyczkę. Pobiegły do sali noworodków, gdzie wkrótce za szybą pojawiła się Angela. Przypomniałem sobie o rodzinie - obiecałem do nich zadzwonić. Pognałem więc szpitalnym korytarzem do telefonu i nagle, za zakrętem, stanąłem jak wryty. Uświadomiłem sobie, że jestem w szpitalu w Springfield. Drzwi. Te same połyskujące metalem wahadłowe drzwi, którymi pięć lat temu wchodziłem tu w asyście policji. Te same białe ściany, ta sama wyłożona kafelkami podłoga. Znajdowałem się w tym samym korytarzu, którym biegłem wtedy - rozdygotany, nieprzytomny z bólu wrak człowieka. W ułamku sekundy moje życie rozdzieliło się jakby na dwa różne, ustawione pod światło obrazy. Ja - jakim byłem wtedy, i ja - dziś. Tym razem pójdę do telefonu nie po to, by urywanymi zdaniami przekazać wieść o tragedii, która dotknęła moich najbliższych, lecz by pochwalić się, że znów zostałem ojcem. Jaskrawy kontrast tych dwóch obrazów uzmysłowił mi, że najostrzejszy ból utraty ulotnił się gdzieś w ciągu minionych 5 lat i dziś w tym samym korytarzu szpitala w Springfield stoi inny człowiek. W grudniu 1988 roku urodził się Matthew Christopher DiGiulio. Z tej okazji zrobiliśmy sobie w szpitalu pierwsze rodzinne zdjęcie - Katie, Angela, mama, tata oraz dumna starsza siostra Aimee z nowo narodzonym braciszkiem na rękach - wszyscy w białych kitlach. W 1989 roku ukazała się moja książka Wdowieństwo - i co potem?, dając mi krótkotrwałą sławę bohatera kilku radiowych i telewizyjnych audycji, zaś kochanej babci DiGiulio - okazję do opowiadania wszystkim członkom rodziny, plus listonoszowi, lekarzowi z przychodni oraz każdemu napotkanemu emerytowi o swoim "sławnym synu". Jeździmy co jakiś czas na cmentarz, gdzie Katie i ja posadziliśmy stokrotki i leśne fiołki - ulubione kwiaty Chrissie. Na cmentarzu stoją groby. Nadal robią na mnie przemożne wrażenie. Jest w nich pochowana cząstka mnie. Ale zarazem uświadamiają mi, jak bardzo się od nich oddaliłem. Życie rozpoczęło się od nowa. koniec zycze milego czytania.
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po powrocie z weekendu, w sąsiadującej z uniwersytetem restauracji spotkałem sympatyczną studentkę imieniem Emily i usiedliśmy przy jednym stoliku. Poznałem ją na seminarium z "wychowania rodzicielskiego". Emily miała w sobie coś szczególnego, co przyciągnęło moją uwagę. - Słyszałem, że masz wykształcenie muzyczne - zagadnąłem, gdy czekaliśmy na hamburgery. - Tak, gram na flecie - uśmiechnęła się. - A jaki rodzaj muzyki wykonujesz? - Och, wszystko po trosze. Muzykę poważną i rozrywkową. Powiedziałem, że gram na fortepianie i lubię zarówno Beatlesów jak Mozarta. Potem wdaliśmy się w rozmowę o tym, co sprowadziło nas z powrotem na studia. Emily zajmowała się metodyką nauczania. Mnie interesowały problemy wdowieństwa. - Wdowieństwa? - zdziwiła się. -Tak. Opowiedziałem jej o swoich podróżach do północno-wschodnich stanów gdzie odwiedzałem grupy wzajemnej pomocy, badając różne metody radzenia sobie po stracie współmałżonka. Czułem się w towarzystwie Emily tak swobodnie, że opowiedziałem jej o wypadku samochodowym, w którym zginęły Chrissie i Christine. Emily słuchała mnie i rozmawiała ze mną aż do zamknięcia restauracji. Po powrocie do domu rozpłakałem się, ale nie z żalu po Chrissie ani z poczucia winy, ale dlatego że przy Emily czułem się tak dobrze i swojsko. Nie mogłem wprost uwierzyć we własne szczęście. Chociaż wówczas nie zdawałem sobie z tego tak jasno sprawy, w chwili poznania Emily okres głębokiej żałoby miałem już w dużym stopniu za sobą. Nie tylko potrafiłem mówić o swoich przeżyciach, ale pogodziłem się z myślą, że Aimee, Katie i ja przestaliśmy być jedynie nieszczęsnymi rozbitkami z pierwszych dwóch lat żałoby, stając się nową minirodziną. Nie miałem żadnej wizji kobiety idealnej. Rozumiałem, że Chrissie jest nie do zastąpienia i przestałem jej szukać. Nie chciałem nowego związku. Moja rekonwalescencja nie osiągnęła jeszcze etapu, kiedy dochodzi się do wniosku, że nadszedł czas szukać sobie nowej żony. Natomiast potrafiłem już godzić się z rzeczywistością. Miałem wkrótce otrzymać doktorat, dużo ćwiczyłem, zrzuciłem nadwagę. Katie i Aimee robiły postępy w szkole, zżyły się z wujostwem i babcią, a także miały coraz lepszy kontakt ze mną. Nowa matka nie była im potrzebna. Myśl o małżeństwie zaczęła mnie nawiedzać dopiero, kiedy poznałem Emily. Z początku miałem po prostu ochotę ją widywać, lubiłem z nią rozmawiać i bywać razem z nią. Ciekawiło mnie, kim jest. A im więcej o niej wiedziałem, tym bardziej ją lubiłem. I kochałem. A w miarę jak rosła moja miłość, malało poczucie zagrożenia. Zwłaszcza, że Emily odwzajemniała moje uczucie i dobrze nam było razem. Jej sytuacja była pod pewnymi względami trudniejsza od mojej. Odwiedzali nas moi przyjaciele, którzy byli kiedyś "nasi" - to znaczy znali moją żonę i mnie. Emily zastanawiała się, czy porównują ją z Chrissie. - Ależ nie - próbowałem ją uspokoić, choć wcale nie było to takie oczywiste. Na pewno robili porównania. Ja jednak nie porównywałem Emily z Chrissie. Nigdy ich z sobą nie myliłem. Kiedy byłem już zdecydowany poprosić Emily, żeby za mnie wyszła, napisałem list - nie do niej, lecz do Chrissie. Kochana Chrissie Zamierzam znów się ożenić. Nie chciałem odkładać tego listu na potem i zawiadamiać Cię po fakcie! Wiesz jak bardzo Cię kochalem, kiedy byliśmy razem. Czy nadal Cię kocham? I tak, i nie. Tak, bo nadal kocham kobietę, którą niegdyś znalem, tę, która pozostala w mojej pamięci. Ale Ciebie już nie ma. Nie mogę powiedzieć "kocham Cię" osobie, której nie ma. Myśl o Tobie pozostanie mi zawsze droga, ale nie można kochać myśli. Czy tęsknię za Tobą? Tak. Czy chciałbym znów Cię zobaczyć? O, tak... Ale jestem człowiekiem i potrafię kochać tylko czlowieka. Gdybyś się zjawiła, chciałbym, żebyście się poznały. Emily jest ładna, dobra i inteligentna, ma też w sobie szczególny rodzaj siły, który podziwiam. I naprawdę pokochała Aimee i Katie. Okazuje im wiele czułości, robi to bardzo podobnie jak ty - tyle że w przeciwieństwie do Ciebie, one nie traktują jej jak wyroczni! Bardzo mi Ciebie brak. I bardzo - bardziej niż ktokolwiek, nie wyłączając Ciebie, mógłby to podejrzewać - brak mi małej Christine. Zatroszcz się o nią. I kochaj ją jak tylko Ty potrafisz. Ja obiecuję kochać Aimee i Katie jak tylko ja potrafię je teraz kochać. cdn.....
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    Czułem, że nadchodzi nowy etap. Nadal nie było dnia bym nie myślał o Chrissie, ale zdarzało się, że przez wiele godzin nie wracałem do wspomnień. Tak, zaczynałem się budzić, wychodzić ze skorupy, z ciemnej i przerażającej czeluści. Pierwszy raz cieszyłem się znowu, że żyję - dla swoich córek i dla siebie samego. Wreszcie nadeszła wiosna. Skopałem ziemię w ogrodzie, po czym razem z Katie i Aimee posialiśmy groszek, sałatę i szpinak. Pomoc Katie polegała na starannym układaniu groszków w płytkiej bruździe tak, by leżały dokładnie 5 centymetrów jeden od drugiego. Popatrzyła na mnie, zadowolna z siebie. - Dobra robota, Katie! - pochwaliłem ją. Zaraz potem musiałem kazać jej wypluć groch, który wsadziła sobie do buzi. Tymczasem stojąca obok Aimee dopytywała się, dlaczego zakopujemy "nieżywe groszki". A kiedy zabraliśmy się do sadzenia szpinaku, oświadczyła z obrzydzeniem: - Paskudztwo, nie cierpię szpinaku. Idę sobie! 26 czerwca 1981 roku w piątek upłynął rok. Rok od tamtego upalnego ranka, kiedy pojechałem grać w tenisa. Przypominałem sobie, jak Chrissie uchyliła się od pocałunku, jak z domu rozległo się wołanie "maaamaa!", a ja pomachałem Chrissie na pożegnanie i ruszyłem, by nigdy więcej jej nie zobaczyć. Tak się to skończyło. Pojechałem na cmentarz - zaledwie czwarty raz od pogrzebu. Wydawało mi się zawsze trochę bezsensowne, że ludzie chodzą na cmentarz, żeby tam rozpamiętywać i opłakiwać swoje nieszczęścia. Pojechałem, rozpamiętywałem i opłakałem swoje nieszczęście. Jednakże odwiedzanie cmentarza ma pewien sens. Może stać się rodzajem barometru, który pozwala oceniać rozmiar bólu odczuwanego po stracie bliskich i porównywać jego intensywność podczas kolejnych wizyt. Od razu zdałem sobie sprawę, że jest on mniej dotkliwy niż przed pół rokiem. Do mojej świadomości zaczynał docierać fakt, że Chrissie i Christine nie żyją. Potrafiłem nawet wypowiedzieć te słowa, nie czując ściskania w gardle. W miarę jak coraz częściej myślałem o przyszłości rosło we mnie pragnienie, by wrócić na uniwersytet i podjąć studia doktoranckie. Zamówiłem katalogi różnych uczelni i wertowałem je przez następne miesiące, aż wreszcie mój wybór padł na Uniwersytet Connecticut prowadzący studium doktoranckie poświęcone badaniom nad rodziną. Wystałem podanie, a jesienią przyszła odpowiedź, że zostałem przyjęty i z dniem l stycznia 1982 roku mogę zaczynać. Odwiozłem córki do Meriden w stanie Connecticut, do cioci Ann i wujka Franka. Babcia DiGiulio mieszkała bardzo blisko. Odbyłem rozmowę z kierownikiem szkoły, do której miała chodzić Aimee, oraz z jej wychowawczynią. Katie zapisałem do przedszkola. Nowa sytuacja wydawała się interesująca dla wszystkich. Wynająłem sobie pokój w domu akademickim. Zajęcia odbywały się od poniedziałku do czwartku, więc weekendy mogłem spędzać razem z rodziną w Meriden. Miałem 33 lata - wiek pozostałych studentów wahał się koło 20. Z moją brodą, musiałem wydawać się tam istnym matuzalemem. Ale zajęcia były interesujące, wykładowcy na wysokim poziomie, a biblioteka - wspaniale zoapatrzona. Pierwszy rok szybko minął, a jednocześnie czułem jak po okresie wewnętrznego odrętwienia zaczyna budzić się we mnie chęć życia. Trzymałem w ukryciu garść pamiątek - perfumy Chrissie, jej kolczyki, a nawet bluzkę, którą miała na sobie w przeddzień tamtych urodzin Aimee. Teraz jednak nadszedł czas oderwania się od przeszłości. Napełniłem wannę, wlałem do wody wszystkie pamiątkowe olejki - płyn do kąpieli Chrissie, jej perfumy i wodę kolońską - i urządziłem dziewczynkom "pachnącą kąpiel". Im sprawiłem radość, a uwolnionej szuflady mogłem odtąd używać do innych celów. Zachodzące we mnie przemiany najwidoczniej nie uszły uwadze dziewczynek, bo pewnego wieczoru, kiedy czytałem im coś na dobranoc, Aimee popatrzyła mi w oczy i powiedziała: - Nie chcę mieć nowej mamy, tatusiu. Czy ty się znów ożenisz? Uśmiechnąłem się, słysząc to nieoczekiwane pytanie. - Może tak, a może nie - odparłem. - Sam nie wiem. Ale jeśli nawet się ożenię, to na pewno z jakąś bardzo, ale to bardzo sympatyczną osobą. Moje zapewnienie miało dwa zbawienne skutki. Po pierwsze, uświadomiło Aimee, że jestem nie tylko ojcem, ale także dorosłym człowiekiem mającym prawo do własnego życia. A po drugie - dało jej ufność, że kobieta, którą poślubię musi być dobrą, wyjątkową osobą, zdolną pokochać nie tylko mnie, ale także moje dzieci. Jednakże pytanie Aimee dało mi do myślenia. Nie miałem zamiaru żenić się po raz drugi. I to nie z powodu Chrissie. Ostatecznie w ciągu 10 lat wspólnego życia poznaje się swojego partnera, wiedziałem więc, co powiedziałaby mi dzisiaj Chrissie: "Bądź szczęśliwy. Ożeń się ponownie, jeśli tylko będziesz miał ochotę". Rzecz w tym, że ja nie chciałem się do nikogo przywiązywać. Bałem się znowu utraty. To, co się wydarzyło, było jak piorun z nieba. Więc chociaż zdawałem sobie sprawę, że nie sprawił tego żaden zły czar ani przekleństwo, to jednak potrzebowałem czasu, żeby się o tym upewnić. cdn.....
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    Od tamtego dnia minęło 6 mięsięcy. Moje życie z wolna wracało do normy - nadal byłem jakby odrętwiały, ale nie czułem już tego gniewu, jaki palił się we mnie jeszcze przed miesiącem. Zastąpiła go jałowa pustka. Po raz pierwszy umówiłem się na randkę. Czułem się jak nastolatek - byłem zdenerwowany, nie wiedziałem jak się zachować. Po kolacji odwiozłem swoją towarzyszkę do domu i uścisnąłem na pożegnanie, ale czułem, że to do niczego. Była... inna, nie przypominała tej, do której przywykłem. Myślę, że ona to zrozumiała. Była bardzo miłą osobą, ale nie dla mnie. A w każdym razie nie wtedy. Niemniej, dziękuję ci Chrissie, że pozwalasz mi się z kimś spotykać, może nawet znów kogoś pokochać. Byłaś wspaniałą żoną, brak mi ciebie i nigdy nie przestanę za tobą tęsknić. Po chłodnym dniu nadeszła jeszcze chłodniejsza noc. Mijając pokryty lodem staw i sąsiadującą z domem ceglaną wytwórnię melasy spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Zatrzymałem się owładnięty myślą, że Chrissie zna już tajemnicę śmierci, a ja - jako jej cząstka - też się do niej zbliżyłem. Aimee dopominała się o choinkę na Boże Narodzenie, ale ja zupełnie nie miałem na to ochoty. Przez ostatnie lata odbywaliśmy co roku wspólne wyprawy do lasu na poszukiwanie świerczka, który zmieściłby się w naszym niskim saloniku, a wybrane drzewko przywoziliśmy do domu na dachu samochodu. To były piękne czasy.. Zaproponowałem więc, żeby spędzić Święta u cioci Ann i wuja Franka, na co dziewczynki przystały z ochotą. Jadąc do Connecticut obejrzałem się w pewnej chwili, by spojrzeć na Aimee i Katie pogrążone w głębokim śnie na tylnym siedzeniu i nagle ogarnął mnie strach - miałem ochotę chwycić je obie i umieścić tuż obok siebie. Tylne siedzenie wydawało się nazbyt odległe. Bałem się, że wypadną z samochodu albo po prostu znikną. Zaśmiałem się z samego siebie, gdy zdałem sobie sprawę, że ustawiam tylne lusterko tak, by widzieć w nim śpiące córeczki, a nie szosę za sobą. Zajechaliśmy na miejsce w wilię Bożego Narodzenia. Ciotka Ann i wujek Frank mieli prawdziwą choinkę. Wszyscy zachowywali się trochę hałaśliwiej niż normalnie, w obawie przed ponurą ciszą. Strasznie mi brakowało Chrissie i małej Christine, ale starałem się ukryć przed siostrą, jak bardzo jest mi źle. W dniu Bożego Narodzenia Katie na widok prezentu nie posiadała się z radości. - Oooch tato! Marzyłam o tym! Dzięki tatusiu! Ciociu! Wujku! Dziękuję! Nigdy jeszcze nie widziałem Katie tak rozradowanej. W jednej chwili zrobiło mi się lżej na sercu. Poszedłem do łazienki, usiadłem na klapie toalety i rozpłakałem się z radości, że moja mała córeczka ma nareszcie uszczęśliwioną buzię. Minął straszny, bolesny rok. Zastanawiałem się później, co dla mnie, męża, który przeżył swoją żonę, było wtedy najtrudniejsze do zniesienia. Chyba to, że stałem się "strażnikiem wspomnień". Że na mnie jednym spoczął obowiązek zachowania w pamięci tego wszystkiego, co wiedzieliśmy i co przeżywaliśmy tylko my dwoje - na przykład zabawne gruchanie malutkiej Aimee, kiedy zaczynała siadać w łóżeczku, albo pierwsze kroki 9-miesięcznej, ubranej w czerwoną welwetową sukieneczkę Christine i wyraz ulgi malujący się na jej buzi, kiedy wreszcie lądowała na pupie. Chrissie, stałem się po twoim odejściu "jednoosobowym małżeństwem". Coraz bardziej ciążyły mi obowiązki samotnego kustosza "Muzeum Chrissie i Boba". Moja najmilsza - przemawiałem do niej - tęsknię za tobą, kocham cię, ale proszę, nie miej mi za źle, jeśli zacznę powoli odkładać eksponaty do szuflady. cdn.....
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    W listopadzie wyruszyliśmy do przyjaciół na Florydę z zamiarem spędzenia po drodze po jednym dniu w Disneylandzie, Krainie Podwodnej i Świecie Cyrku. W pociągu poszliśmy we trójkę do wagonu restauracyjnego. Było tam aż gęsto od papierosowego dymu. Obrzydliwość! Ale i tak cieszyliśmy się spędzeniem wakacji w słońcu Florydy. Zresztą uwielbiam jeździć pociągiem. Podróż trwa dwa dni w jedną stronę, ale ma też wiele zalet - nie dzwoni telefon, o nic nie trzeba się troszczyć, w każdej chwili można się zdrzemnąć, poczytać, popatrzeć na umykający za oknem świat. Znalazła się trójka do partyjki kart - jadący do Key West Indianin, ostrzyżony na jeża żołnierz oraz palący jednego papierosa za drugim facet z New Jersey. Aimee i Katie usadziłem przy stoliku za moimi plecami. Chciałem spokojnie wypić kawę i pograć w karty. Przykazałem im surowo: - Tylko żadnych łakoci, dziewczynki. Za pół godziny kolacja. Po czym zatopiłem się na jakiś czas w pokerze, a kiedy się obejrzałem, by sprawdzić, co porabiają moje dzieci, okazało się, że ich stolik, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapełnił się wszelkiego rodzaju batonikami, ciastkami i puszkami oranżady. Katie miała buzię usmarowaną czekoladą. - Skąd to macie - spytałem. - To od niej - pokazała paluszkiem Katie, a Aimee dodała: - To wszystko zafundowała nam tamta miła pani. W tej chwili zza pobliskiego stolika wydostała się z trudem potężna jejmość, rozpływając się nad dziewczynkami, że takie urocze i żebym nie brał jej za złe, że obdarowała je słodyczami. Podziękowałem za życzliwość, nie mając już serca wypominać poczciwej kobiecie, że zepsuła dziewczynkom apetyt na kolację. Tajemnica wyjaśniła się po jej odejściu. - Ta pani - oświadczyła Aimee - spytała, czy nasi rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, jeżeli poczęstuje nas oranżadą, a ja jej na to powiedziałam, że nie ma kogo prosić o pozwolenie, bo nasza mama nie żyje, a tata jest zajęty grą w karty. Nim zdołałem się oburzyć, Aimee dodała: - Wtedy ona wzięła Katie na ręce i rozpłakała się, a potem przyniosła nam to wszystko. Prawda jaka miła? Chcesz spróbować? Dojechaliśmy wreszcie na Florydę i wyszliśmy na słońce. Widok palm, pierwszych w ich życiu, wprawił dziewczynki w zdumienie. No i upał. Kiedy wyjeżdżaliśmy z domu, w stanie Vermont byto poniżej zera. Floryda przypominała saunę. Wynajęliśmy samochód pomalowany na pomarańczowo. W życiu nie widziałem tak kolorowego auta. Po przyjeździe do znajomych dziewczynki ubłagały, żebym im pozwolił zostać w "pomarańczy", która rzeczywiście przypominała zabawkę - wnętrze samochodu było uformowane z kolorowego plastiku, zupełnie jak w sportowym aucie lalki Barbie. Następnego dnia wybraliśmy się do Disneylandu i dziewczynki po raz pierwszy ujrzały Krainę Czarów. Czarów istotnie nie brakowało. Katie z początku tuliła się do mnie ssąc palec w buzi, a na widok zbliżającego się ku nam ogromnego przebierańca - myszy albo chomika - dosłownie wskoczyła mi na plecy. Natomiast Aimee była oczarowana. Nie mogła się napatrzeć dziwom, szczególnie kiedy naszym oczom ukazał się zamek Kopciuszka. Nawet na mnie zrobił on wrażenie. Przypomniałem sobie, że Kopciuszek też stracił matkę. Po chwili przed zamkiem pojawił się sam Kopciuszek, witając zgromadzony tłum. Dziewczyna podeszła do Aimee i biorąc ją za rączkę, spytała, skąd jesteśmy. Aimee patrzyła na nią okrągłymi z zachwytu oczami, z otwartą buzią. Kiedy odchodziliśmy, paplała jak w transie: - Widziałeś tato, jaką miała sukienkę? A włosy? Jaka ona jest piękna! Prawda Katie? Jaka ona piękna! Katie pokręciła głową. Ale i ona znalazła coś dla siebie. Podczas oglądania parady przytulała mi do piersi rozpromienioną buzię. Cieszyłem się, widząc radość dziewczynek. Wycieczka do Krainy Czarów przypomniała mi, jak może wyglądać normalne rodzinne życie. Po spędzeniu na Florydzie jeszcze pięciu cudownych dni, zostawiliśmy "pomarańczę" na dworcu kolejowym. Aimee w dalszym ciągu rozprawiała o Kopciuszku, ale już z większym dystansem. - Ona oczywiście nie jest prawdziwa. To tak jak Święty Mikołaj - tłumaczyła Katie. Gdy tylko wsiedliśmy do pociągu, Aimee zaczęta nas ciągnąć do wagonu restauracyjnego. Chciała jak najprędzej przywitać się z dobrą panią od łakoci i opowiedzieć jej o Kopciuszku. cdn......
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    Żyłem jakby poza czasem, uwięziony w minionej chwili końca czerwca. Rozpoczął się rok szkolny, liście na drzewach nabrały kolorów jesieni, ale we mnie wciąż trwał tamten skwarny letni dzień, kiedy zadzwonił telefon i policjant powiedział ... Nie, dość tych myśli. Aimee od pewnego czasu dopominała się o małego kotka, więc wybraliśmy się w końcu do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield. Dyżurna zaprowadziła nas do pomieszczenia, w którym stały klatki z kotami. Wskazałem trzy białe kocięta szturchające ospałą matkę. - To ich tata - oświadczyła Aimee. - Skąd wiesz? - spytałem. - Wygląda jakby był strasznie zmęczony - odparła. Nagle oczy jej zabłysły na widok nędznej, podobnej do szczurka kociny. - Tato, ta mi się tak podoba! Weźmy ją, proszę! - Ona ma pchły - ostrzegła pani, podciągając fartuch i drapiąc się w oba kolana jednocześnie. Aimee wzruszyła ramionami. - Nic nie szkodzi. Mamy obróżki przeciw pchłom. - Proszę ją w coś owinąć - oświadczyłem, drapiąc się w głowę. - Same obróżki tu nie wystarczą - ostrzegła pani. Obiecując wysypać "Śnieżynkę" proszkiem na pchły, zapakowaliśmy kociątko do tekturowego pudła ze starannie powycinanymi dla dostępu powietrza otworami. Przed opuszczeniem schroniska Aimee opatrzyła pudełko napisem "ŚNIEŻYNKA", oczywiście z odwróconą literą "N". Parę dni później zadzwoniła Ann, zapraszając dziewczynki na weekend do Connecticut, żeby mi dać dwa dni wytchnienia. Obiecałem Aimee opiekować się Śnieżynką. Po odwiezieniu dziewczynek, wróciłem do domu kwadrans po północy. Śnieżynka leżała jak martwa na dywanie. Dotknąłem jej - była zimna. Przyłożyłem palce do jej boku, próbując wyczuć oddech, bicie serca, jakikolwiek ślad życia. Kociątko wydało z siebie ledwo słyszalne miauknięcie. - Ocknij się, kocie! - wrzasnąłem. Zrobiło mi się zaraz głupio, więc usiadłem i zacząłem ją głaskać. Potem zagrzałem w kuchni mleko, wlałem do miseczki, przyniosłem i podsunąłem kotu pod nos, przykryłem go kołderką lalki i włączyłem elektryczny piecyk. Po półgodzinie wróciłem na palcach do Śnieżynki. Poruszyła się! Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na górę do sypialni i - wbrew babcinym nakazom, żeby broń Boże nigdy nie spać z kotem, bo od tego, jak powiadała, "odbiera człowiekowi oddech" - ułożyłem Śnieżynkę na sąsiedniej poduszce, modląc się, by odżyła. Rano małe ciałko było zimne jak lód i ciężkie jak ołów. Niech to diabli! Znów ogarnęła mnie wściekłość. Tego tylko brakowało. Ale może coś da się zrobić. W Springfield zostały dwa kotki! Kiedy jednak zatelefonowałem do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dyżurna oświadczyła, że wstrzymano rozdawanie kotów, bo "padają z niewyjaśnionych powodów". Co tu robić? Wziąłem książkę telefoniczną i obdzwoniłem wszystkie przytułki dla zwierząt w stanach Vermont i New Hampshire. Ani jednego białego kociaka. Przez cały dzień dzwoniłem to sklepów ze zwierzętami, do weterynarzy, schronisk dla zwierząt, nawet do kilku hodowli bydła. Z rozpaczy wpadło mi nawet do głowy, żeby wziąć byle jakiego kociaka, a dziewczynkom opowiedzieć bajeczkę o tym, jakiego to mamy nadzwyczajnego kota-kameleona, ale jednak się opamiętałem. Skończyło się na tym, że pojechałem jeszcze raz do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w Springfield błagać o białego kotka. Przysięgałem pojechać z nim natychmiast do weterynarza na przebadanie, byle mi go dała. Opiekunka zwierząt odsunęła rękaw, drapiąc się z zafrasowaną miną w ramię. Ale w końcu się zgodziła. Zabrałem oba pozostałe białe kocięta. Powiem Aimee i Katie, że Śnieżynce było smutno bez braciszka. Po powrocie do domu Aimee dała wiarę mojej opowieści i Śnieżynkę numer dwa uznała za Śnieżynkę właściwą. Zresztą i tak postanowiła ją przemianować na Jagódkę, a drugiego kotka nazwała Hultajem. Po paru dniach Jagódka dostała ostrej biegunki. Znajoma przywiozła jakieś kocie lekarstwo, które zmieszaliśmy z jogurtem i wlali kocinie do pyszczka. Dziewczynki na szczęście leżały już w łóżeczkach, kiedy w kuchni na podłodze zwierzątko tarzało się w konwulsjach. Niewiele mogłem dla niego zrobić. Nazajutrz rano Aimee i podążająca za nią Katie zjawiły się na dole o wpół do siódmej. Z miejsca padło pytanie: - A gdzie Jagódka? Wyjaśniłem, że zachorowała, że przesiedziałem przy niej całą noc, ale nad ranem umarła. To spojrzenie Aimee. Podobny wyraz twarzy miała wtedy w szpitalu. Szeroko rozwarte oczy, w których malowały się zgroza i niedowierzanie. - Jak to, tato? Co ty mówisz? Jagódka (czytaj: mama, Christine, babcia, dziadek) nie żyje? Czy Hultaj też umrze? Przyjrzałem się jedynemu, pozostałemu przy życiu kociakowi, który biegał żwawo, bawiąc się lalczynym bucikiem. - Ale skąd! Hultaj czuje się świetnie. Aimee otarła łzy. - Ja też tak myślę. Bozia ma już dosyć kotów. Tym razem jej wystarczy. Chciałem się uśmiechnąć, ale Aimee powiedziała to z taką powagą, że mogłem ją tylko do siebie przygarnąć. Kiedy Aimee wróciła ze szkoły, poszliśmy we trójkę do ogrodu kopać grób. Dziewczynki nazrywały kwiaty. Po zasypaniu mogiłki, Aimee osuszyła łzy i obok leśnych kwiatków położyła na uklepnej ziemi kilka barwin-ków, które Chrissie szczególnie lubiła. Katie powiedziała: - Żegnaj, Śnieżynko. Jakby tego nie było dosyć, Hultaj też dostał biegunki. Aimee okazała się jednak odporniejsza niż przypuszczałem. - Tato - spytała - czy jeżeli Hultaj umrze, będziemy mogły wziąć sobie innego kotka? - Oczywiście - odparłem z ulgą. -Ale tym razem wybierzemy takiego, który na pewno nie zachoruje, prawda? Aimee wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem - oświadczyła - tymi zdechlakami też musi się ktoś zająć. cdn.....
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    Minął miesiąc odkąd od nas odeszli. Nadal z trudem zasypiałem. Do pierwszej nad ranem leżałem wpatrując się w sufit, miotany najdzikszymi uczuciami - gniewu, smutku, poczucia krzywdy. Tak nie może być. Błagam cię, wróć. Kocham cię. Jesteś mi potrzebna. Z wolna jednak wracaliśmy do życia. Pierwszy miesiąc minął mi w odrętwieniu, tak-jak pod wpływem znieczulenia. Teraz, kiedy spowijająca mnie mgła zaczynała opadać, bałem się bólu, który będę musiał przezwyciężyć. Właściwie żyłem w stanie ciągłej depresji, a byle drobiazg wytrącał mnie z równowagi. Codzienne telefony. Druki reklamowe adresowane do pani Chrissie DiGiulio. Wiadomości telewizyjne. Nieodpowiedzialni kierowcy na drodze. Politycy spierali się o odmawianie pacierza w szkołach i ograniczenie prawa posiadania broni. Ja bym im powiedział, czym powinni się zająć. W ciągu ubiegłego roku w wypadkach drogowych zginęło ponad 50 tysięcy ludzi. A gdyby tak zakazać prowadzenia przed ukończeniem 21 roku życia? Albo wprowadzić obowiązek aresztowania wszystkich, którym udowodniono prowadzenie samochodu w stanie niepełnej trzeźwości umysłu? Zastosować we wszystkich ciężarówkach regulator szybkości? Kiedy wreszcie nasi politycy przyjmą do wiadomości fakt, że samochody i ciężarówki są prawdziwym zagrożeniem? Rząd powinien wprowadzić nakaz umieszczania na samochodach takich samych napisów ostrzegawczych jak na papierosach: "Pamiętaj, że poruszanie się samochodem jest szkodliwe dla zdrowia. Jazda samochodem może przyczynić się do nagłej śmierci". Wielką dla mnie pociechą okazali się przyjaciele. Wielu z nich powiedziało mi po wypadku: "Dawaj znać, jak tylko będziesz czegoś potrzebował". I rzeczywiście ilekroć prosiłem kogoś, by popilnował Katie, bo mam akurat wizytę u dentysty, albo żeby odwiózł Aimee na zbiórkę albo pomógł mi w wywindowaniu drabiny na dach - znajomi natychmiast spieszyli z pomocą. Byli wspaniali. Naprawdę nie wiem, jak byśmy przeżyli bez nich te pierwsze tygodnie. Po długim okresie sypiania ze mną, dziewczynki stopniowo przyzwyczaiły się spędzać noce w pokoju dziecinnym. Założyłem siatkę na dawne łóżeczko Christine i teraz sypiała w nim Katie. Mogłem dzięki temu usunąć kołyskę i nie musiałem patrzeć na puste posłanie Christine. Dziewczynki nadal popłakiwały przed nocą, więc siadałem obok i czytałem im najnudniejsze opowieści, póki nie zasnęły. Pewnego dnia, kiedy huśtałem Aimee w wielkim fotelu na biegunach, spytała czy wybierzemy się na zbieranie jagód. Chciała chyba wrócić do zwyczajów rodzinnych, które panowały, zanim to wszystko się stało. - Jasne! - odparłem. Podniosła główkę, odgarnęła wilgotny kosmyk z oczu i buzia jej się rozpromieniła. - I weźmiemy koszyki? Dwa... nie, trzy koszyki? Jeden dla ciebie, drugi mały dla Katie i trzeci dla mnie? - Dobrze Aimee, ale na razie pada deszcz - zaoponowałem. - No to będziemy zbierać jagody w salonie! - zawołała. - W salonie? - Jasne, tato, trzymaj - odparła - wyciągając dwa koszyki i podając mi jeden z nich. Następnie zaprowadziła mnie do saloniku i wskazując szerokim gestem przestrzeń między kanapą a kominkiem oświadczyła: - Widzisz ile tu jagód? Przez następne 10 minut wszyscy troje, bo Katie wkrótce się do nas przyłączyła, "zbieraliśmy jagody". Uważajcie na kolce! Hej, Katie, nie objadaj się, tylko zbieraj! Oj! Trochę mi się wysypało. Ta zabawa, o dziwo, poprawiła mi samopoczucie. W wolnych chwilach medytowałem i snułem marzenia. Marzyło mi się, że otrzymam od Chrissie znak - że jest tam i że jej tam dobrze. Zastanawiałem się, czy mnie widzi? Czy może się śmiać? Czy może płakać? Och, Chrissie, gdybym mógł cię choć trochę nie lubić! O ileż byloby mi lżej! Zacisnąłem powieki, prosząc jak małe dziecko: "Powiedz mi, czy jest ci dobrze. Błagam, Chrissie, tak bardzo mi ciebie brak. Czy możesz mi w jakiś sposób dać znak, że odnalazłaś spokój ducha?" Ledwo zdążyłem otworzyć oczy, gdy z ogrodu za domem wybiegły ku mnie Aimee i Katie, wołając: - Popatrz, tato, nazrywałyśmy ci kwiatki! Bukiecik z pięciu stokrotek, ulubionych kwiatów Chrissie. Ale gdzie dziewczynki je znalazły, przecież w ogrodzie nie ma stokrotek... Miałem wrażenie, że Chrissie nadal jest z nami. cdn.....
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dojechaliśmy do szpitala. Byłem w szoku. Policjant z drogówki wyjaśnił mi, że szofer ciężarówki stracił panowanie nad kierownicą, zarzuciło go w bok i tył jego wozu uderzył w samochód Chrissie. Jacyś ludzie w białych kitlach podali mi wodę i pigułki, mówiąc, żebym je połknął. Usiadłem. Znowu wstałem. Rzuciłem się do ucieczki, ale ktoś mnie dogonił. Poznałem, że to mój przyjaciel, John. - Czy to była duża ciężarówka? - spytałem. - John, czy oni mnie nie oszukują? Gdzie są moje dzieci? Powiedzieli, że Christine zginęła. Lekarz coś do mnie mówił, ale nic nie słyszałem. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do rejestracji. Za biurkiem stał wysoki mężczyzna. Powiedziałem, że chcę zobaczyć moje dzieci. Kiedy podałem swoje nazwisko, zrobił zbolałą minę i wskazał mi pokój po drugiej stronie korytarza. Katie. Katie. Nasza dwuletnia córeczka. Znajdowała się na tylnym siedzeniu, przypięta pasami do dziecinnego fotela. Teraz leżała w białym szpitalnym łóżeczku. Część główki miała wygoloną, a na skórze widniała plama krwi. Wziąłem ją na ręce. Wzdłuż drobnego ciałka, od ramion aż po brzuszek, biegły dwie sine pręgi w kształcie litery "V" - ślad pasów, którymi była przypięta. Jej policzek i prawe ramię spowijały bandaże. Ale ręka nie była złamana, tylko pokaleczona. - Tata - powiedziała Katie na mój widok i wtuliła się mocno w moje ramiona. Przyrzekłem sobie, że nigdy już jej z nich nie wypuszczę. Ktoś upewniał mnie raz po raz, że Aimee żyje i zaraz tu będzie. Próbowałem wstać, ale brakło mi sił. Siedziałem na dziecinnym łóżeczku przyciskając Katie do piersi. To moja wina, bo ich nie dopilnowałem. Będę ich odtąd pilnował jak oka w głowie. Otworzyły się drzwi. Ujrzałem Aimee, która obchodziła wczoraj swoje piąte urodziny, a za nią sąsiadów, którzy przywieźli ją do szpitala. Spytałem, czy Aimee wie. Zaprzeczyli. - Hej, tato! Co my tu robimy? - Ze zdziwioną miną obeszła łóżeczko, żeby mnie ucałować. Zobaczywszy Katie w moich ramionach, zrobiła wielkie oczy. - Co jej się stało? - spytała. Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. - Nic poważnego - wyszeptałem. Przycisnąłem do siebie Aimee, która siadła,, obok mnie trzymając palec w buzi. - A gdzie mama? Gdzie Christine? Przełknąłem ślinę i zacząłem łamiącym się głosem: - Aimee, kochanie ... mama i Christine... nie żyją... zdarzył się... Podskoczyła na łóżeczku i spojrzała na mnie uważnie. - Tato!!! Nie rób żartów! - Naprawdę, Aimee. Tak bardzo chciałbym, żeby to był żart. Wydała dziwny, przeciągły jęk. - Nie tato! Nie! To nieprawda! Mama powiedziała, że będzie żyć bardzo, bardzo długo! Ssąc palec, położyła się na łóżeczku. Potem znowu usiadła. - Kiedy pojedziemy do domu? Tu jest obrzydliwie! - Niedługo, Aimee. Jak tylko doktor powie, że możemy zabrać Katie. Lekarze oświadczyli, że Katie powinna zostać w szpitalu do jutra na obserwacji. Za nic w świecie nie zostawię jej samej w szpitalu, odparłem. Czy pielęgniarki mogą wstawić rozkładane łóżko dla mnie i Aimee? Nie, to niepotrzebne, uznali. Mogę zabrać małą do domu. Pouczali mnie, jak się nią zajmować. Nie rozumiałem, co do mnie mówią. Jacyś ludzie odprowadzili nas do samochodu. Tak, Aimee, babunia i dziadek też nie żyją. Tak, ja też nie mogę w to uwierzyć. Ściskałem jej rączkę na dowód, że naprawdę jestem. Aimee pogłaskała Katie po plecach, jakby chciała się upewnić o jej istnieniu. W tej chwili pewne było tylko to, czego mogliśmy dotknąć. cdn.....
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po lekcji tenisa postanowiłem zajrzeć do pracy. Mianowano mnie niedawno kierownikiem szkoły podstawowej i chciałem sprawdzić, ile pieniędzy mam w budżecie na zakup książek. Byłem sam, kiedy tuż przed południem zadzwonił telefon. - Dzień dobry, tu policja stanowa. Czy mogę mówić z panem Robertem, emm... DiGiulio. - Jestem przy telefonie. Zamarłem. Policja? Do mnie? - Proszę pana... - O co chodzi? - spytałem. Głos mi drżał. Funkcjonariusz wziął głęboki wdech i ponownie się przedstawił. Coś niedobrego. - Moja żona... - odezwałem się. - Czy nic się jej nie stało? - Panie DiGiulio, muszę z panem osobiście porozmawiać, to... Nie chciał wypowiedzieć uspokajających słów, na które czekałem. Łzy napłynęły mi do oczu. Starłem je i osuszyłem okulary. Czułem ból w piersiach. - Błagam, niech pan mi powie, czy są całe i zdrowe? Czy coś się stało mojej żonie, dzieciom? - Proszę posłuchać... - mówił policjant opanowanym, nadal oficjalnym tonem. - Gdzie pan jest w tej chwili? - W sekretariacie szkoły. - Wysyłam po pana wóz patrolowy - odparł policjant - proszę czekać. Po odłożeniu słuchawki zacząłem rozpaczliwie wydzwaniać do przyjaciół, ale wciąż myliłem numery. Zadzwoniłem do domu. Cisza. Nikt nie odpowiada. Ogarniała mnie panika. Spakowałem teczkę i wybiegłem na zewnątrz. Przed szkołą stał mój samochód. Rzuciłem teczkę na tylne siedzenie, usiadłem za kierownicą. Wyskoczyłem z samochodu i wybiegłem na szosę. Co robić? Nic się nie dzieje. Ani śladu radiowozu. Wróciłem biegiem do auta. Błagałem w duchu Boga o łaskę. Ruszyłem na drogę i o mały włos nie zderzyłem się z jakimś pędzącym samochodem. Jechałem przed siebie wypatrując, czy z przeciwka nie nadjeżdża wóz patrolowy. Uspokój się. Tyle innych rzeczy mogło się zdarzyć. Chrissie nie zginęła. Co za głupota. Jest ranna i policjanci nie chcieli zawiadamiać jej rodziców. Jestem mężem, a oni zawsze zawiadamiają męża, nie rodziców. A może spalił się dom i nie mogli skontaktować się Z Chrissie, bo pojechała nad jezioro! Jak przez mgłę widziałem mijane samochody. Piętnaście po pierwszej. Pustka w głowie. Nareszcie - jedzie policja! Zacząłem mrugać światłami, naciskać klakson, wymachiwać ręką przez okno. Policjant zwolnił, żeby zobaczyć, co to za wariat. Krzyknąłem swoje nazwisko. Policjant skinął głową, dając znak, bym zjechał na pobocze. Wjechałem na czyjś trawnik, rozpaczliwie obserwując policjanta przez tylną szybę. Wyskoczyłem z samochodu i pędząc na przełaj przez jezdnię dopadłem policyjnego wozu. Kazał mi wsiąść. Wsiadłem. - Panie DiGiulio, mam obowiązek zawiadomić pana... - Nieee! - Wczepiłem mu się w ramię. Odsunął się. Przeprosiłem go, ale zaraz znów zrobiłem to samo. - Przepraszam - powiedziałem. - Widzi pan... Niech pan jeszcze nic nie mówi. Proszę o kilka sekund. Spojrzałem mu w oczy, kiedy odwrócił się w moją stronę. Przełknął ślinę. - Panie DiGiulio, dziś rano miał miejsce wypadek... - Nie! Proszę tego nie mówić. Moja żona, dzieci... - Mam obowiązek zawiadomić pana... - Wszystko jedno! Nie chcę tego wiedzieć! - Pańska żona... - Dość! Nie chcę tego słuchać! - Razem z 6-letnią córeczką zginęły dziś rano w wypadku. Próbowałem natychmiast wysiąść. Szukałem po omacku klamki. Policjant przytrzymał mnie. Powiedział, że mi współczuje. Opadłem na fotel i rozpłakałem się. Wreszcie ruszyliśmy. Z radiotelefonu dobywały się trzaski. - A co z małą? Co z Aimee? Gdzie one są? Byłem już przygotowany na wszystko. Mogłem tylko żywić nadzieję, że pozostał mi jeszcze ktoś bliski. - Mała była w samochodzie. Jest teraz w szpitalu w Springfield. Właśnie tam jedziemy. Poczułem falę mdłości. - Na oddziale intensywnej terapii? A co z Aimee? - Wiem tylko, że mała żyje. - Ale Aimee! Ja mam trzy córki! Gdzie jest Aimee? - Nie wiem, proszę pana. Zaraz spytam przez radiotelefon, ale na miejscu wypadku znaleźliśmy tylko dwoje dzieci. Pulsowało mi w głowie. A więc tak, Aimee została wyrzucona gdzieś w zarośla. Policjant wymamrotał jakieś słowa do mikrofonu, odpowiedział mu zniekształcony przez trzaski kobiecy głos. Nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego słowa. - Pana córka... ta mała, nie doznała poważnych obrażeń. Jest na normalnym oddziale. Zaraz będziemy na miejscu. Na nasze spotkanie wyjechał drugi wóz patrolowy. Przeprowadzili mnie za rękę z auta do auta. Zapytałem nowego policjanta o Aimee. - Nic się jej nie stało - odparł. Przyjrzałem mu się uważnie, sprawdzając, czy mnie nie oszukuje. - Nie było jej w samochodzie, którym jechała pańska żona - wyjaśnił. - Została u sąsiadów. Przytaknąłem milcząco, kiedy wymienił nazwisko naszych znajomych. Droga przed nami była zablokowana. Szosę zamknięto. Policjant skręcił w lewo, by objechać blokadę. Zanim zdołałem wydobyć głos z gardła, skinął głową - tak, to tu. Zza blokady zobaczyłem jedynie biegnącą w dal szosę. Zapytałem o teściów. - Przyjechali do nas z wizytą - wyjaśniłem i aż chwyciłem się za głowę - jak ja im to powiem. Moja żona, ich córka, i Christine... Policjant spochmurniał. Położył mi dłoń na kolanie. - Bob - powiedział łagodnie - teściowie też byli w samochodzie. Tępym wzrokiem patrzyłem przez okno. To niemożliwe. Wiedziałem, co mi odpowie, zanim jeszcze zadałem pytanie. - Czy żyją? Rzucił mi szybkie spojrzenie i znów kierując wzrok przed siebie wolno pokręcił głową. -Nie. cdn.......
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    OBAWA O SZCZĘŚCIE ....... TAMTEGO czerwcowego wieczoru siedziałem ze swoją żoną, Chrissie, do późna. Rozmawialiśmy, mając trochę czasu dla siebie, graliśmy w scrabble. Chrissie liczyła punkty. Wygrałem 12. punktami, ale tylko dzięki temu, że w jednej kolejce trafiło mi się 50-punktowe słowo. Chrissie nie omieszkała mi tego wypomnieć. - Ty to masz szczęście! - powiedziała. Obok liczby zdobytych przeze mnie punktów dopisała słowo "szczęściarz" i połączyła je strzałką z moim imieniem. Miała na sobie swój bladoniebieski szlafrok, a krótko ostrzyżone włosy drobnymi loczkami okalały jej głowę. Czy tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem przy kuchennym stole, nie było jakiegoś znaku? Kiedy myła zęby, szła zajrzeć do dziewczynek, kiedy kładliśmy się spać, kiedy całowałem ją na dobranoc - jak to możliwe, że niczego nie przeczułem? Jakiś czas wcześniej zwierzyłem się Chrissie, że aż się boję, by coś nie zmąciło naszego szczęścia. Wielu naszych znajomych przeżywało trudne chwile - kłopoty finansowe, problemy małżeńskie, nieporozumienia z dziećmi. Nam los oszczędzał podobnych przykrości. Czułem nieokreślony niepokój. Kiedy obudziłem się nazajutrz rano, było wyjątkowo jak na tę porę roku upalnie i duszno. Zszedłem na dół, zrobiłem sobie kawę i włączyłem telewizor, by wysłuchać porannych wiadomości. Zastanawiałem się, czy pod pretekstem upału nie odwołać przedpołudniowej lekcji tenisa. Czekałem na wiadomość od agenta o planowanej promocji mojej nowej książki, chętnie więc zostałbym w domu przy telefonie. Chrissie zeszła na dół o wpół do dziewiątej. Przywitałem się z nią przy schodach. Namówiła mnie, bym wybrał się na tenisa, a ona weźmie dziewczynki, 6-letnią Christine, 5-letnią Aimee i 2-letnią Katie, nad jezioro. Rodzice Chrissie, którzy przyjechali do nas z wizytą z Nowego Jorku, na pewno też będą mieli na to ochotę. - Zrobić ci śniadanie? - spytała. - Nie dziękuję, piłem już kawę - odparłem wstając od stołu, by pocałować ją na do widzenia. Uchyliła się filuternie. - Do zobaczenia! - zawołałem, kierując się ku drzwiom. Moja teściowa i Christine leżały na rozkładanej kanapie w pokoju obok. Na górze reszta jeszcze spała. Chrissie uśmiechała się do mnie z werandy, kiedy wsiadałem do białego volkswagena. Na pożegnanie zadała mi stare jak świat pytanie żon z dziesięcioletnim stażem: - Czy chciałbyś coś specjalnego na kolację? - Dobrze klimatyzowaną restaurację! - odkrzyknąłem. Mrugnęła porozumiewawczo i uśmiechnęła się. Z głębi domu rozległo się wołanie: - Maaamaa! Chrissie wzniosła oczy do góry. Włączyłem motor i ruszając pomachałem jej. cdn....
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    ŻYĆ OD NOWA Robert DiGiulio Bob DiGiulio usłyszał w słuchawce głębokie westchnienie, a potem głos mężczyzny przedstawiającego się jako funkcjonariusz policji stanowej. - Co się stało? - zapytał DiGiulio pełen najgorszych przeczuć. - Chodzi o moją żonę? Głos mu drżał, a w piersi poczuł nagły ból. - Co się stało, proszę mówić! ............
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAM BIESIADO! SREBRNA AKACJO jak zwykle za piekne wiersze. JODELKO zaraz postaram naprawic moj blad :-) :D bedzie opowiadanie, kochana moja pogoda zacheca do spacerku, MM ma jeszcze do piatku urlop wiec korzystamy z pogody i juz rano wybywamy na sloneczko.Dziekuje za opowiadanie, smutne to bardzo jak dzieci nie zaznaja milosci matczynej :-( GRABKU Pozdrawiam bardzo serdecznie i zycze sloneczka.
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO! wstawaj........ szkoda dnia :-) GRABKU tesknie za Toba!
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    SREBRNA AKACJO!dla Ciebie za piekne wiersze
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    Moja kariera rozkwitła. Występowałam w reklamach, teledyskach i pracowałam z najlepszymi fotografami mody. Czułam się jak w niebie. Powiedziałam mamie, że nie znalazłam odpowiedniego mężczyzny. Jednak pewnego jesiennego wieczoru w 1995 roku odkryłam go w maleńkim klubie jazzowym w Nowym Jorku. Był nieśmiałym perkusistą, nosił fryzurę afro w stylu lat 70. i ekscentryczny strój. Nazywał się Dana Murray i od razu wiedziałam, że jest dla mnie stworzony. Następnego dnia przy kolacji powiedziałam mu ze śmiechem, że kiedyś urodzę mu dziecko. Po raz pierwszy w życiu pragnęłam mężczyzny. Szybko dotarło do nas, że się kochamy i razem chcemy spędzić resztę życia. Moja szalona przepowiednia sprawdziła się 13 czerwca 1997 roku, kiedy urodziłam syna. Aleeke jest piękny, ma jedwabiste, czarne włosy i długie palce. Jego narodziny zmieniły mnie. Teraz najważniejsze jest szczęście, które mi daje. Liczy się tylko życie - dar życia - to właśnie uświadomiły mi narodziny syna. Przeszłam pełny cykl kobiecości, który rozpoczął się przedwcześnie - obrzezaniem 5-latki - i zatoczył krąg wraz z urodzeniem dziecka, gdy miałam koło 30. Teraz czuję jeszcze większy szacunek dla mojej matki. Rozumiem też, jak niewiarygodną siłę mają somalijskie kobiety. Myślałam o dziewczynie z pustkowia, która kilometrami idzie z kozami do wodopoju, choć tak cierpi z powodu miesiączki, że ledwo trzyma się na nogach. O kobiecie w9 miesiącu ciąży, która poluje na pustyni, by nakarmić głodujące dzieci. O żonie, którą po urodzeniu dziecka znowu zaszyją kolcami akacji i nitką, by miała ciasną pochwę, bo dogadza to jej mężowi. I o młodej mężatce, która nadal jest ciasno zaszyta, choć zbliża się czas porodu. Co się z nią stanie, gdy wyruszy sama na pustynię, tak jak moja matka? Przybywa mi lat i wiedzy. Teraz wiem, że cierpią tak miliony kobiet na kontynencie afrykańskim. Ktoś musi przemówić w imieniu dziewczynki bez praw. Ja też urodziłam się w rodzinie koczowników i los przeznaczył mi rolę jej obrońcy. Kiedyś umówiła się ze mną na wywiad Laura Ziv z czasopisma Marie Claire. Z miejsca ją polubiłam. - Nie wiem, co spodziewa się pani ode mnie usłyszeć, ale o modelkach pisano miliony razy. Ja opowiem coś z prawdziwego życia, ale pod warunkiem, że pani to wydrukuje. - Postaram się - odparła. Zaczęłam opowiadać, jak zostałam obrzezana. W połowie wywiadu Laura rozpłakała się. - Straszne. Przerażające - powiedziała wyłączając magnetofon. - Nie miałam pojęcia, że takie rzeczy jeszcze się zdarzają. - O to właśnie chodzi, że ludzie w Europie i Stanach nie wiedzą. Następnego dnia czułam się wytrącona z równowagi i zażenowana. Teraz wszyscy poznają mój naj intymniejszy sekret. Nawet najbliżsi przyjaciele go nie znali, a teraz wyznałam go milionom obcych ludzi. Jednak po namyśle doszłam do wniosku, że opowiedzenie o moim okaleczeniu jest mi potrzebne. Po pierwsze, ono nadal wywołuje ból. Borykam się z kłopotami zdrowotnymi i nigdy nie poznani rozkoszy seksu. Czuję się niepełna, ułomna, najbardziej beznadziejne jest poczucie, że nic i nigdy tego nie zmieni. Po drugie, chcę uświadomić ludziom, że nadal praktykuje się takie obrzędy. Muszę mówić nie tylko o sobie, lecz i o milionach dziewcząt, które z tym żyją. I o tych, które z tego powodu umierają. Wywiad wy wołał niezwykle gwałtowną reakcję. Do Marie Claire nadeszło mnóstwo listów. Udzielałam więcej wywiadów, miałam pogadanki w szkołach, różnych stowarzyszeniach i klubach - wszędzie, gdzie mogłam nadać rozgłos sprawie. W 1997 roku Fundusz Ludnościowy ONZ poprosił, bym pomogła mu walczyć z praktyką obrzezania kobiet czy też, jak to trafniej nazwano, okaleczania żeńskich narządów płciowych. Światowa Organizacja Zdrowia zebrała przerażające dane ukazujące zasięg tego zjawiska. Dziewczęta okalecza się głównie w Afryce - w 28 krajach. Odnotowano też takie praktyki w USA i w Europie, tam gdzie mieszka wielu emigrantów z Afryki. Na całym świecie poddano temu okrutnemu zabiegowi 130 milionów dziewczynek i kobiet. Co roku grozi on dwu milionom nowych ofiar. To znaczy co dzień 6 tysięcy. Operacje przeważnie odbywają się w prymitywnych warunkach, dokonują ich wiejskie kobiety nożem, nożyczkami, a nawet ostrym kamieniem. Bez środków przeciwbólowych. Stopień okaleczania jest różny. Najmniejszy to wycięcie łechtaczki. Największy to infibulacja, której poddawanych jest 80 procent kobiet w Somalii. Gdy wyobrażam sobie, jak ciągle nowe dziewczynki przechodzą przez to, co ja, serce mi pęka i ogarnia mnie wściekłość. Z prawdziwą dumą przyjęłam propozycję Funduszu Ludnościowego ONZ zostania ambasadorem dobrej woli. Wrócę do Afryki, by opowiadać o swoim losie i występować przeciw zbrodni okaleczeń. Przyjaciele ostrzegają, że jakiś fanatyk może próbować mnie zabić, bo wielu fundamentalistów uważa obrzezanie kobiet za święty rytuał, którego wymaga Koran. Jednak ani w Koranie, ani w Biblii nie ma o tym nawet słowa. Modlę się, by nadszedł taki dzień, w którym żadna kobieta nie będzie musiała znosić tego bólu. By ten zwyczaj odszedł w przeszłość. Taki jest mój cel. Od chwili, gdy Bóg ocalił mnie przed lwem czuję, że On ma dla mnie zadanie, że nie bez powodu darował mi życie. Moja wiara mówi mi, że Bóg powierzył mi misję. Moja praca będzie niebezpieczna. Przyznaję, że się boję. Jednak postanowiłam zaryzykować. W końcu robię to całe życie. koniec. Zycze milego czytania
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    W 1995 roku telewizyjna stacja BBC zaproponowała nakręcenie filmu dokumentalnego o moim życiu supermodelki. Zgodziłam się pod warunkiem, że pojadę do Somalii i pomogą mi odnaleźć matkę. Personel BBC w Afryce wszczął gorliwe poszukiwania. Próbowałam pokazać im na mapach, przez jakie okolice zwykle wędrowała moja rodzina. Musiałam też sobie przypomnieć nazwy spokrewnionych ze mną plemion i klanów. Nagle pustynia zaroiła się od kobiet twierdzących, że są moimi matkami, ale żadna z nich nie była prawdziwa. Reżyser Gerry Pomeroy znalazł na to sposób. - Przypomnij sobie coś, o czym możecie wiedzieć tylko ty i twoja matka. - Nazywała mnie Pyszczkiem. - Będzie o tym pamiętać? - Na pewno. To czułe imię stało się tajnym hasłem. Ludzie z BBC przepytywali wiele kobiet, ale gdy nawet odpowiadały na parę pytań, potykały się na "pyszczku". W końcu telefon zadzwonił. - Chyba j ą znaleźliśmy. Ta kobieta nie pamięta "pyszczka", ale twierdzi, że jej córka Waris pracowała dla ambasadora w Londynie. Po paru dniach wylądowaliśmy w Addis Abebie stolicy Etiopii, gdzie wynajęliśmy mały, dwusilnikowy samolot, którym polecieliśmy do Galadi - wsi na granicy somalijsko-etiop-skiej. Przebywali tu uchodźcy z Somalii wygnani przez wojnę domową. Poczułam zapach rozżarzonego powietrza i piasku, nagle wróciło utracone dzieciństwo. Opadły mnie wspomnienia, pamiętałam nawet najdrobniejsze wydarzenia. Dotknęłam ziemi i przesypywałam ją między palcami. Dotykałam drzew. Były suche i pokryte kurzem, ale wiedziałam, że nadejdzie pora deszczowa i wszystko rozkwitnie. Ta odnaleziona kobieta nie była moją matką. Na wszelki wypadek pytaliśmy w całej wiosce, czy ktoś nie słyszał o mojej rodzinie. Podszedł do mnie starszy mężczyzna. - Pamiętasz mnie? - zapytał. -Nie. - Nazywam się Ismail, należę do twojego plemienia, jestem dobrym przyjacielem twego ojca. Przypomniałam go sobie i było mi wstyd, że go nie poznałam, ale ostatni raz widziałam go, gdy byłam mała. - Chyba wiem, gdzie znajduje się twoja rodzina. Postaram się odnaleźć ci matkę, ale potrzebuję pieniędzy na benzynę. Ekipa BBC dała mu trochę gotówki. Wskoczył do swej ciężarówki i odjechał, wzbijając kłąb kurzu. Minęły trzy dni. Gerry się niecierpliwił. - Przyrzekam, że moja matka zjawi się tu jutro o szóstej wieczorem -oświadczyłam mu. Nie wiem, skąd to wiedziałam, po prostu byłam pewna, że przyjedzie. Następnego dnia Gerry wpadł do mnie za dziesięć szósta. - Nie do wiary. Ten człowiek wrócił i przywiózł jakąś kobietę. Twierdzi, że to twoja matka. Przed nami stała furgonetka, wychodziła z niej kobieta. Nie widziałam jej twarzy, ale po sposobie, w jaki miała zawiązaną chustę rozpoznałam mamę. Podbiegłam do niej. - Och, mamo! Z początku rozmawiałyśmy tylko o drobiazgach. Jednak byłam tak szczęśliwa, że szybko wróciło uczucie bliskości. Tato nie zjawił się, bo kiedy przyjechała ciężarówka, szukał wody. Mama powiedziała, że się starzeje. Nadal szuka deszczowych chmur, ale potrzebuje okularów, bo ma słaby wzrok. Przyjechał też mój braciszek Ali i jeden z moich kuzynów. Ciągle chciałam przytulać Alego. - Daj spokój! - bronił się przed czułościami. - Nie jestem dzieckiem. Żenię się. - Żenisz się? Ile masz lat? - Nie wiem, dość do ślubu. Położyłam się z Alim pod gołym niebem, jak za dawnych czasów. Przepełniało mnie poczucie niesłychanego szczęścia i spokoju. Ali wypytywał mnie co sądzę o tym, a co o tamtym. - Nie znam się na wszystkim, ale po opuszczeniu pustyni wiele widziałam i nauczyłam się mnóstwa nowych rzeczy. Wyraźnie nie mieściło im się to w głowach, ale byli pewni, że przynajmniej na jednej sprawie znają się lepiej ode mnie. Zaczęła moja matka. - Dlaczego nie wyszłaś za mąż? - Mamo, czy muszę? Nie widzisz, jak mi się powiodło, że jestem silna i niezależna? -- Chcę mieć wnuki. Rozmawiałyśmy i śmiałyśmy się, gdy tylko to było możliwe. Operator dopytywał się, co nas tak bawi. - Och, bo to wszystko wydaje się tak nieprawdopodobne - odparłam. W przeddzień odlotu zapytałam matkę, czy chciałaby zamieszkać ze mną w Anglii albo w USA. - Co bym tam robiła? - Właśnie w tym rzecz. Chcę, żebyś nic nie robiła. Dość się w życiu napracowałaś. Pora odpocząć. - Nie. Ojciec się starzeje i potrzebuje mnie. Poza tym nie potrafię siedzieć z założonymi rękami. Jeśli chcesz mi pomóc, znajdź mi jakieś miejsce w Somalii, gdzie mogłabym odpocząć. Tam jest mój dom. Nie znam niczego innego. Uścisnełam ją mocno. - Kocham cię,mamo. Bądź pewna, że po ciebie wrócę. cdn......
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    Jakis czas potem pracownica agencji modelek, która widziała to zdjęcie, posłała mnie na casting. Nie rozumiałam, co to jest, ale dała mi pieniądze na taksówkę, więc pojechałam pod wskazany adres. Kłębił się tam tłum zawodowych modelek prężących się jak lew do skoku na ofiarę. Przywitałam się z jedną z nich. - Co to za praca? - Kalendarz Pirelli. - Ach tak, dziękuję -- kiwnęłam głową, ale przerażona myślałam: Co to jest? Fotograf Terence Donovan przyniósł mi herbatę i pokazał swoje prace. Na stole leżał kalendarz. Przekartkował go, na każdej stronie była inna, rewelacyjnie piękna kobieta. - To kalendarz z ubiegłego roku.Na ten mamy inną koncepcję, same Afrykanki - powiedział. Wyjaśnił mi, na czym polega praca. Wówczas poczułam się swobodnie i od tej chwili stałam się zawodową modelką. Gdy skończyliśmy sesję, to moje zdjęcie wybrano na okładkę. Robiłam coraz większą karierę. Pracowałam w Paryżu, Mediolanie, a potem w Nowym Jorku, gdzie byłam rozchwytywana i zarabiałam najwięcej. W białych, afrykańskich szatach występowałam w reklamach biżuterii. Reklamowałam kosmetyki Revlon, a potem wprowadzałam na rynek jego nowe perfumy Ajee. - Z serca Afryki płynie zapach, który zdobędzie serce każdej kobiety - głosił tekst. W reklamie Revlon występowałam z Cindy Crawford, Claudią SchifFer i Lauren Hutton. Stawałam się coraz popularniejsza, pojawiłam się w największych pismach poświęconych modzie: Elle, Glamour oraz we włoskiej, angielskiej i amerykańskiej edycji Vogue. Jednak mimo wszystkich sukcesów i uroków nowego życia dawne rany nie znikneły. Cyganka, która mnie obrzezała, zostawiła mikroskopijny otworek, wiec mocz mogłam oddawać tylko po kropli. Zabierało mi to około 10 minut. Menstruacje były koszmarem. Co miesiąc przez kilka dni w ogóle nie nadawałam się do życia, wtedy kładłam się do łóżka i chciałam umrzeć, by moje męczarnie wreszcie się skończyły. Związany z tym piekłem kryzys przeżyłam dawno, gdy mieszkałam u wuja Muhammeda. Pewnego ranka przenosząc tace z kuchni do jadalni, zemdlałam, a naczynia się potłukły. - Musisz iść do mojego lekarza. Umówię cię na popołudnie - stwierdziła ciotka, gdy oprzytomniałam. W gabinecie nie powiedziałam, ze jestem obrzezana, a ponieważ mnie nie zbadał, nie poznał mojej strasznej tajemnicy. - Mogę dać ci tylko pigułki antykoncepcyjne. One uśmierzą bóle menstruacyjne - powiedział. Łykałam te pastylki, lecz wywołały one gwałtowne i niepokojące zmiany w moim organizmie. Doszłam do wniosku, że wolę już znosić ból i przestałam brać leki. Cierpienia wróciły z większą siłą. Chodziłam do innych lekarzy, lecz wszyscy radzili pigułki antykoncepcyjne. Wiedziałam jednak, że potrzebuję czegoś innego. - Może powinnam iść do jakiegoś specjalisty? - spytałam ciotkę. Rzuciła mi ostre spojrzenie. - Nie. A tak nawiasem, co mówiłaś tym mężczyznom? - Nic. Tylko, że chcę, by przestało mnie boleć. Dobrze rozumiałam intencje jej pytania: obrzezanie to nasz rytuał, nie rozmawia się o nim z białymi. Mimo to docierało do mnie, że muszę porozmawiać albo będę umierać z bólu przez jedną trzecią każdego miesiąca. Poszłam do doktora Michaela Macrae. - O czymś panu nie powiedziałam. Pochodzę z Somalii i... Nie pozwolił mi dokończyć. - Przebierz się do badania - poprosił, a widząc moje przerażenie, dorzucił: - Nie bój się. Zawołał pielęgniarkę, która pokazała mi szatnię i pomogła nałożyć szpitalny kitel. By uniknąć językowych nieporozumień, poszła poszukać kogoś z personelu szpitala, kto zna somalijski. Wróciła z Somalijczykiem. O Boże, co za pech. Mam mówić o takich sprawach za pośrednictwem mężczyzny z mojego kraju! Gorzej nie mogłam trafić - myślałam. - Wytłumacz jej, że jest za mocno zaszyta. Nie mam pojęcia, jak sobie z tym radziła. Musimy ją jak najszybciej operować - powiedział doktor Macrae. Widziałam, że Somalijczyk jest zły. Spojrzał z wściekłością na lekarza, po czym zwrócił się do mnie. - Mogą cię rozszerzyć, jeśli naprawdę tego chcesz. Zdajesz sobie sprawę, że to wbrew twemu pochodzeniu? Czy twoja rodzina wie, co chcesz zrobić? - Nie. - Musisz to z nią omówić. Skinęłam głową. Był typowym Afrykańczykiem. Ponad rok minął, nim mogłam mieć tę operację. Musiałam przezwyciężyć pewne kłopoty natury praktycznej oraz wątpliwości, które naszły mnie w ostatniej chwili. Jednak w końcu doktor Macrae wykonał wspaniałą robotę i zawsze będę mu wdzięczna. - Nie jesteś jedyna. Z tą sprawą zgłasza się do mnie dużo kobiet z Sudanu, Egiptu i Somalii. Niektóre są w ciąży i bardzo się boją, więc zjawiają się bez pozwolenia męża. Pomagam im, jak umiem - powiedział. Po trzech tygodniach mogłam usiąść na sedesie - chlust! Cóż za niewypowiedziana ulga. cdn......
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    Tego samego dnia weszłam do sklepu, gdzie natknęłam się na wysoką, przystojną Afrykankę oglądającą swetry. Zaczęłyśmy rozmawiać po somalijsku. Miała na imię Halwu. - Gdzie mieszkasz, Waris? Czym się zajmujesz? - spytała życzliwie. - Pomyślisz, że oszalałam, ale nie mam gdzie mieszkać, bo moja rodzina wróciła dziś do Somalii. Wujek był ambasadorem, ale teraz przyjeżdża tu ktoś nowy. Ja idę bez celu przed siebie. Machnęła ręką, by mnie uciszyć, jakby tym gestem mogła odpędzić wszystkie moje kłopoty. - Zajmuję pokój w młodzieżowym schronisku. Możesz tam przenocować. Bardzo zaprzyjaźniłyśmy się z Halwu. Po paru dniach wynajęłam pokój naprzeciwko niej. Wówczas zaczęłam szukać pracy. - Zapytaj tam - poradziła Halwu, wskazując na McDonald'sa. - Nie warto. Nie znam angielskiego, nie umiem czytać i nie mam pozwolenia na pracę. Ale Halwu wiedziała, za jakie sznurki pociągnąć i przyjęto mnie do kuchni. Zmywałam, wycierałam blaty, czyściłam ruszty i szorowałam podłogi. Wracałam do domu śmierdząc tłuszczem. Ale nie narzekałam, bo w końcu mogłam się sama utrzymać. Byłam zadowolona, że mam pracę. Zaczęłam chodzić do bezpłatnej szkoły, gdzie uczyłam się mówić, czytać i pisać po angielsku. Po raz pierwszy od wielu lat w moim zyciu było coś więcej niż praca. Czasami Halwu zabierała mnie do nocnych klubów, gdzie najwyraźniej znała wszystkich. Przełamując zasady surowego afrykańskiego wychowania, wdawałam się w towarzyskie pogawędki. Zmuszałam się do rozmów ze wszystkimi: białymi i czarnymi, mężczyznami i kobietami. Musiałam nauczyć się sztuki przetrwania w tym nowym świecie. Żyłam spokojnie. Niebawem wszystko miało się zmienić. Pewnego popołudnia wróciłam z McDonald'sa i wyciągnęłam wizytówkę fotografa, którą ciągle przechowywałam w portfelu. Poszłam z nią do Halwu. - Nadal nie wiem, o co mu chodziło -pokazałam jej wizytówkę - Zadzwoń i spytaj - poradziła. - Ty zadzwoń. Jeszcze za słabo znam angielski. Porozmawiali i już następnego dnia weszłam do studia Mike'a Gossa. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale gdy otworzyłam drzwi, znalazłam się w innym świecie. Wszystkie ściany obwieszone były ogromnymi plakatami z pięknymi kobietami. Omal nie dostałam zawrotu głowy. Od razu pomyślałam, że to moja wielka szansa. Wyszedł Mike i powiedział, że od pierwszej chwili, gdy mnie zobaczył, chciał zrobić mi zdjęcia. Wpatrywałam się w niego z otwartymi ustami. - Zdjęcie? Takie jak te? - wskazałam na plakaty. - Właśnie, masz przepiękny profil -- przytaknął zdecydowanie. Dwa dni później znów byłam w studiu. Wzięła się za mnie specjalistka od makijażu. Żonglowała wacikami, pędzlami, gąbkami, kremami, podkładami i pudrami, dźgała mi twarz palcami i masowała skórę. Wreszcie z satysfakcją przyjrzała się swemu dziełu i zadowolona powiedziała: - No, teraz spójrz w lustro! Wlepiłam oczy w swoje odbicie. Moja twarz była nie do poznania - delikatna, rozjaśniona makijażem. - Ojej! Niemożliwe! Zaprowadziła mnie do Mike'a, który posadził mnie na stołku. Oglądałam przyrządy, których nigdy w życiu nie widziałam: aparat fotograficzny, reflektory, lampy, przewody zwisające niczym węże. - Dobrze, Waris. Zamknij usta i patrz się prosto przed siebie. Broda do góry. Doskonale. Świetnie! Usłyszałam pstryknięcie tak głośne, że aż podskoczyłam. Błysnęły flesze, na ułamek sekundy zapłonęły światła. W ich blasku poczułam się inną osobą. Mikę wyjął kawałek papieru z aparatu i skinął na mnie, bym podeszła. Ściągnął górną warstwę i podał mi zdjęcie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z karteluszka wyłaniała się kobieta. Na zdjęciu z polaroidu ledwo rozpoznałam siebie. To była oszałamiająca istota, podobna do tych na plakatach. Zdjecia mnie stworzyły. Z Waris - służącej zrobiły Waris - modelkę. cdn......
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kierowca wyjechał z lotniska i włączył się w poranny ruch. Mnie natomiast przytłaczał smutek i poczucie osamotnienia w tym zupełnie obcym miejscu wypełnionym całkowicie bladymi twarzami. Śnieg bielił chodniki, gdy wjeżdżaliśmy do ekskluzywnej dzielnicy z rezydencjami dyplomatów. Auto zaparkowało przed domem wuja, a ja patrzyłam pełna podziwu. Siedziba ambasadora miała cztery pietra. Weszliśmy drzwiami frontowymi. Ciotka Maruim przywitała mnie chłodno w holu. - Wejdź. Zamknij drzwi. Chciałam podbiec i uściskać ją, jednak gdy tak stała ubrana po europejsku, z mocno splecionymi dłońmi, coś w jej postawie zatrzymało mnie w miejscu.- Najpierw oprowadzę cię po domu i zapoznam z obowiązkami. - Och, ciociu, jestem bardzo zmęczona. Czy mogłabym pójść spać? - czułam, że po długim locie opuszczają mnie siły. Poszłyśmy do sypialni ciotki. Łóżko z baldachimem było wielkości chaty mego ojca. Wsunęłam się pod kołdrę. Nigdy nie czułam się tak bosko, nie leżałam na niczym tak miękkim. Zasnęłam błyskawicznie, jakbym spadała w głęboką, czarną studnię. Następnego dnia spotkała mnie, gdy włóczyłam się po domu. - Dobrze, że już wstałaś. Chodźmy do kuchni, pokażę ci, co będziesz robić. Szłam za nią jak we śnie. Kuchnia lśniła niebieską glazurą i kremowymi szafkami. W środku królowała kuchnia z sześcioma palnikami. - Tu są sztućce, a tu serwety, tu otwieracze - ciocia z trzaskiem otwierała i zamykała szuflady, a ja nie miałam pojęcia, o czym mówi. - Rano o wpół do szóstej podasz wujkowi śniadanie: herbatę ziołową i dwa jajka w koszulkach. Ja piję kawę u siebie o godzinie siódmej. Potem usmażysz naleśniki dla dzieci - jedzą punkt o ósmej. Po śniadaniu... - Ciociu, kto mnie nauczy tego wszystkiego? Jakie koszulki? - Ja to zrobię za pierwszym razem, Waris, a ty pilnie mi się przypatruj . Słuchaj i ucz się -- westchnęła. Po tygodniu znałam obowiązki na pamięć. Dziewczyna, która znała tylko pory roku, nauczyła się żyć według zegarka. Tak było przez 4 lata. Po śniadaniu sprzątałam kuchnię, pokój ciotki i jej łazienkę. Potem po kolei szłam przez każdy pokój: czyściłam, odkurzałam, myłam podłogi i polerowałam każdy drobiazg. I tak do północy, gdy padałam na łóżko. Nigdy nie miałam wolnego dnia. W Afryce często zamożne rodziny biorą do siebie dzieci uboższych krewnych, które pracują za utrzymanie. Czasem dają im wykształcenie i traktują jak własne. Czasem nie. Moi krewni najwyraźniej mieli coś ważniejszego na głowie. Miałam jakieś 16 lat, gdy latem 1983 roku zmarła siostra wuja i zamieszkała z nami jej córeczka Sophie. Zapisano ją do angielskiej szkoły podstawowej i do moich codziennych obowiązków doszło odprowadzanie jej na lekcje. Prawie od razu zauważyłam, że wpatruje się we mnie pewien mężczyzna. Był biały, koło 40. i miał włosy związane w kucyk. On również odprowadzał córkę do szkoły. Nawet nie starał się ukryć, że się na mnie gapi. Gdy zostawiłam Sophie na progu, podszedł do mnie i zaczął coś mówić. Nie znałam angielskiego i przerażona uciekłam do domu. Od tamtej pory uśmiechał się tylko uprzejmie. Pewnego dnia jednak podszedł i wręczył mi wizytówkę. W domu pokazałam ją jednej z córek ciotki Maruim. - Co tu jest napisane? - spytałam. - Że ten człowiek jest fotografem - wyjaśniła kuzynka i wróciła do przerwanej lektury książki. Schowałam wizytówkę w swoim pokoju, ale jakiś wewnętrzny głos nie pozwalał mi zapomnieć o niej . Kadencja wujka dobiegała końca. Nie cieszyło mnie to. Chciałam wrócić jako osoba bogata, której się powiodło. Jednak z pensji pokojówki niewiele zaoszczędziłam. Marzyłam o pieniądzach pozwalających na kupienie matce domu, lecz aby to osiągnąć, powinnam zostać w Anglii. Nie miałam pojęcia, jak to załatwić, ale wierzyłam w siebie. Gdy wujek Muhammed kazał nam przynieść paszporty, swój schowałam do plastikowej torebki, zakopałam w ogrodzie i oznajmiłam, że nie mogę go znaleźć. Plan miałam prosty: bez paszportu nie mogą mnie zabrać. Wuj wyczuł pismo nosem. - Po prostu zostanę tutaj. Dam sobie radę - przekonywałam. Do dnia wyjazdu nie wierzyłam, że mnie opuszczą. A jednak to zrobili. Stałam na chodniku, machałam im na pożegnanie aż samochód zniknął mi z oczu. Bałam się, ale musiałam przezwyciężyć uczucie paniki. Podniosłam torbę z ubraniem, przerzuciłam ją przez ramie i z uśmiechem poszłam ulicą. cdn......
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    To portowe miasto nad Oceanem Indyjskim było wtedy piękne. Spacerując, zadzierałam głowę, by obejrzeć oszałamiające białe domy, otoczone palmami i jaskrawymi kwiatami. Większość tej architektury stworzyli Włosi, gdy Somalia była włoską kolonią. Do Mogadiszu dotarłam w parę tygodni po ucieczce. W drodze nocowałam u kuzynów, którzy przekazywali mi wieści o Aman i dawali pieniądze. W mieście spytałam kilka kobiet na bazarze, czy znają Aman. - Wydawało mi się, że skądś cię znam! - wykrzyknęła jedna z nich i kazała synowi zaprowadzić mnie do domu siostry. Cichymi uliczkami doszliśmy na miejsce. W domku znalazłam śpiącą siostrę. Obudziłam ją. - Co ty tu robisz? - zapytała sennie, patrząc na mnie jak na zjawę. Usiadłam i opowiedziałam jej o wszystkim. Przynajmniej mogłam porozmawiać z kimś, kto mnie rozumie. Aman znalazła dobrego, pracowitego męża. Spodziewali się pierwszego dziecka. Mieszkali w ciasnym, dwupokojowym domku, lecz - bez wielkiego entuzjazmu - zgodziła się, bym mieszkała u nich, póki nie znajdę czegoś innego. Sprzątałam, czyściłam ubrania i robiłam zakupy na bazarze. A gdy Aman urodziła śliczną córeczkę, pomagałam zajmować się dzieckiem. Jednak coraz bardziej było widać, jak bardzo się obie różnimy. Grała ważniaczkę i traktowała mnie jak małą dziewczynkę. Mieliśmy też innych krewnych w Mogadiszu, toteż pewnego dnia zapukałam do ciotki Sahru, siostry matki i spytałam, czy mogłabym przez jakiś czas pomieszkać u niej. - Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Zostań u nas - odparła. Znowu pomagałam zajmować się domem. Było lepiej niż marzyłam. Miałam wyrzuty sumienia, że zostawiłam mamę, że teraz nikt jej nie pomaga. Doszłam do wniosku, że mogłabym jej trochę ulżyć, posyłając pieniądze. Zaczęłam szukać pracy. Poszłam na budowę i przekonałam kierownika, że mogę nosić piasek i mieszać cement tak jak mężczyźni. Następnego rana rozpoczęłam życie budowlańca. Było straszliwe. Cały dzień dźwigałam potwornie ciężkie worki z piaskiem, na rękach porobiły mi się ogromne pęcherze. Wszyscy byli pewni, że rzucę tę robotę, ale wytrzymałam miesiąc. Oszczędziłam 60 dolarów, które przez znajomego posłałam mamie, ale nigdy do niej nie dotarły. Sprzątałam dom ciotki, gdy odwiedził nas wujek Muhammed Chama Farah, ambasador Somalii w Londynie. Był mężem innej siostry mojej matki Maruim. Ścierałam kurze w pokoju obok i słyszałam, jak mówił, że wyjeżdża na 4 lata na placówkę do Londynu i szuka pokojówki. To była moja szansa! Odwołałam Sahru na bok. - Poleć mnie. Wróciła do szwagra i zaczęła go przekonywać. - A może przyjmiesz Waris? Naprawdę porządnie sprząta. Gdy mnie zawołała, wskoczyłam do pokoju ze ścierką do kurzu, żując gumę. Ambasador zmarszczył brwi. - Powiedz mu, że jestem najlepsza - poprosiłam ciotkę. - Cicho, Waris... Jest młoda, nada się - rzekła do wujka. Muhammed przez chwilę wpatrywał się we mnie z niesmakiem. - No dobrze - powiedział w końcu. - Czekaj na mnie jutro po południu. Jedziemy do Londynu. Londyn! Nie miałam pojęcia, gdzie to jest, tylko że bardzo daleko stąd, a ja chciałam uciec jak najdalej. Cała aż drżałam z emocji. Następnego dnia wujek Muhammed dał mi paszport. Ze zdziwieniem oglądałam pierwszy dokument z moim nazwiskiem, Uściskałam ciotkę Sahru na pożegnanie. cdn....
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    Miałam chyba ze 13 lat, gdy któregoś wieczoru ojciec, surowy zazwyczaj, przywołał mnie łagodnym głosem. Podeszłam podejrzliwie. Posadził mnie na kolanach i przemówił: - Jesteś naprawdę bardzo miłą dziewczynką... Byłam już pewna, że sprawa jest poważna. - Pracujesz ciężko jak mężczyzna, umiesz obchodzić się ze zwierzętami. Uwierz, że będzie mi ciebie bardzo brakowało. Boi się, że spróbuję uciec, tak jak Aman, gdy chciał ją wydać za mąż - pomyślałam. - Och, tato, nigdzie nie wyjeżdżam - objęłam go za szyję. - Ależ owszem, kochanie. Znalazłem ci męża - odsunął się i patrzył mi w oczy. - Nie, tato, nie. Nie chcę wychodzić za mąż - potrząsnęłam głową. Wyrosłam na nieustraszoną, zuchwałą buntowniczkę. Tato musiał znaleźć mi męża, póki jestem jeszcze coś warta, gdyż żaden Afrykanin nie zniesie, by żona skakała mu do oczu. Ze strachu zrobiło mi się niedobrze. Gdy następnego dnia doiłam kozy, ojciec mnie zawołał. - Chodź tu, skarbie. To jest ten pan... Nie dosłyszałam następnego słowa. Wbiłam wzrok w mężczyznę, który siedział, opierając się na lasce. Miał długą, siwą brodę i chyba sześćdziesiątkę na karku. - Waris, przywitaj się z panem Galoolem. - Dzień dobry - powiedziałam tak lodowato, jak umiałam. Staruch tylko siedział i wpatrywał się we mnie z głupkowatym uśmiechem. Ja patrzyłam na niego z przerażeniem. Kiedy ojciec zauważył moją minę, uznał, że lepiej mnie odesłać, bo wystraszę konkurenta. - Skończ dojenie - powiedział. Pobiegłam do swoich kóz. Następnego dnia rankiem znowu mnie przywołał. - Wiesz, że to był twój przyszły mąż? - Ależ tato, jest strasznie stary! - To i lepiej. Nie będzie się łajdaczył ani cię nie porzuci. Zaopiekuje się tobą. A poza tym daje mi pięć wielbłądów - tata dumnie się uśmiechnął. Poszłam do kóz, wiedziałam, że pasę stado po raz ostatni. Wyobraziłam sobie życie z tym staruchem na jakimś odludziu. Ja urabiam ręce po łokcie, a on kuśtyka wokół o lasce. Potem on ma zawał, a ja zostaję sama i wychowuję 4 albo i 5 dzieci. Podjęłam decyzję - to nie jest życie dla mnie. Tego wieczoru, gdy wszyscy poszli spać, podeszłam do matki, która siedziała przy ogniu. - Uciekam - wyszeptałam. - Pst, cicho! Dokąd chcesz uciec? - Do Mogadiszu. Tam właśnie mieszkała Aman. - Idź spać - powiedziała surowo. Spałam, gdy matka uklękła i lekko poklepała moje ramię i szepnęła: - Idź, idź zanim się obudzi. Rozpoczynała się moja ucieczka przez pustkowie. Poczułam mocny uścisk ramion. W słabym świetle próbowałam dojrzeć twarz mamy, zapamiętać jej rysy. Chciałam być silna, lecz dławiąc szloch, wtulałam się w jej ciało. - Wszystko będzie dobrze, tylko bądź ostrożna. Bardzo się pilnuj. I Waris... obiecaj mi jedno. Nie zapomnij o mnie. - Będę pamiętać, mamo - wyrwałam się z jej objęć i pomknęłam w mrok. cdn.....
×