Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dzien dobry BIESIADO GRAAAABKUUU! czy Ty mnie slyszysz????? SREBRNA AKACJO! dziekuje za piekne wiersze JODELKO! dziekuje za opowiadanko o Myszce :D Wczoraj bylismy w kinie na filmie KATYN, u nas jest tydzien filmow polskich. http://www.postmortem.netino.pl/ Posluchajcie.....
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witaj JODELKO! Wiadomosc Twoja doleciala :D......dziekuje. A u mnie sloneczko, oby tak dalej, bo 1 maja wybieramy sie na tygodniowy urlopik z naszym malym domkiem( przyczepa campingowa) . Jedziemy cala paczka i napewno bedzie wesolo :D Pozdrawiam i zapraszam Twoja przyjaciolke Jasie na nasza Biesiade!
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochane drzewka zycze milej lekturki i mam nadzieje, ze Was nie zanudzam :D
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    Musiałem Damonowi przyrzec, że jeśli umrze, stanie się to w domu, w jego własnym łóżku. Teraz, kiedy miał być zwolniony z oddziału chorych na AIDS, podszedł do mnie pielęgniarz i spytał, czy mogę chwilę z nim porozmawiać. - Będzie pan musiał wiedzieć o pewnych sprawach. Poczułem nagłą pustkę w głowie i dopiero po chwili pozbierałem myśli. - On już tu nie wróci? To koniec? - spytałem z bijącyn sercem. - Bryce, Damon po raz ostatni jedzie do domu - powiedział pielęgniarz najdelikatniej jak potrafił. Później siedziałem przy Damonie, trzymając go za rękę. Nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy. W pewnej chwili cichym głosem powiedział mi, że czas zadzwonić do Adama i sprowadzić go z Londynu do domu. Czułem, jak łzy płyną mi po policzkach. Zdobyłem się tylko, by ścisnąć mu dłoń na znak, że rozumiem. - W porządku, tato - powiedział. Siedzieliśmy tak w milczeniu dłuższy czas. Nic więcej nie było do powiedzenia. Wspaniały Damon pogodził się z kresem swojego życia. Adam przyleciał z Londynu, a Celeste wyjechała po niego na lotnisko. Oboje pojechali prosto do Damona. Adam trzymał go w ramionach, jak dziecko i obaj bracia płakali. Następnego dnia Damon wrócił do domu. W sobotę cierpiał tak straszne bóle, że morfina w płynie nie mogła ich uśmierzyć. Zaczęliśmy telefonować do jego przyjaciół i kolegów ze szkoły, wszystkich tych, którzy byli mu bliscy. Wreszcie, w niedzielę po południu, przyszedł Toby, żeby się pożegnać. Ten sam Toby, który przedstawił Damona Celeste, który odegrał tak ważną rolę w życiu Damona i którego tak bardzo kochał. Teraz cicho powiedzieli sobie "żegnaj". W dniu prima aprilis 1991 roku obudziłem się bardzo wcześnie i poszedłem pobiegać plażą wzdłuż brzegu. Przed wschodem słońca na niebie pojawiła się poświata. Być może pył wulkaniczny w atmosferze lub jakiś wybryk temperatury spowodował załamanie promieni słonecznych, co dało złudne wrażenie świtu. W ostatnim dniu swego życia Damon będzie miał dwa wschody słońca i ani jednego zachodu, pomyślałem, próbując uśmiechnąć się przez łzy. To zupełnie w jego stylu, świetny start i kiepski finisz. Przyszedłem do domu, usiadłem na tarasie i płakałem. W Sydney budził się właśnie piękny dzień, nad portem jaśniała łuna słońca. Nastawiłem kawę, zatelefonowałem do naszego syna, Bretta i obudziłem Benitę. Wszyscy mieliśmy czas, by się pożegnać. Brett i Adam, stali obaj przy naszym domu i w sposób delikatny, choć trochę niezgrabny, próbowali pomóc sprawnie krzątającej się Celeste, która nadal zwracała się do Damona czystym, wesołym głosem. Tego dnia twarz Damona była blada jak płótno. Jego oczy, niegdyś piwne, stały się ciemnobrązowe, pokryte plamkami. Mówił z wielkim wysiłkiem. Podchodziliśmy do niego po kolei. Nachyliłem się nad nim i pocałowałem go, a on sięgnął po moją rękę. - Dziękuję, tato. Dziękuję za wszystko. - A potem dodał szeptem: - Bardzo cię kocham, tato. Przy jego śmierci była Celeste. Wspaniały Damon raz jeszcze schronił się w jej ramionach. Tym razem musiała pozwolić mu odejść. Mamy zdjęcie Damona z Celeste, zrobione w British Museum. Stoją w bazaltowej bramie zbudowanej przez starożytnych Asyryjczyków. Ta fotografia wciąż nam przypomina, że nic nie trwa tak długo, jakbyśmy chcieli, ani pomniki, które wznosimy, by zadowolić własną pychę, ani starannie budowane ludzkie życie. Na tym zdjęciu Damon sprawia wrażenie bardzo słabego, a przecież mimo to potrafił przeżyć chwile zachwytu. Był taki dzielny, wykorzystywał do końca resztki życia, które w nim się jeszcze tliło. Damon nie był święty, a jednak wszystkim nam uświadomił sens życia wykraczający poza nas samych. Dzięki niemu lepiej zrozumieliśmy, czym jest życie, nauczył nas, co to znaczy miłość. Pokazał, jak ważne jest "wycisnąć" to, co najistotniejsze z każdej godziny życia, która jest nam dana. Wspaniały Damon był tak pełen życia w każdym dniu swego istnienia. Wiele miesięcy potem poszedłem pobiegać z jednym z lekarzy Damona, który stał się przyjacielem rodziny. - Wiesz, Damon nie był zwyczajnym młodym człowiekiem - powiedział mi. - Miał więcej serca, więcej śmiałości, więcej charakteru i więcej odwagi niż wszyscy pacjenci, których leczyłem. Wiele się od niego nauczyłem. Moim zdaniem potrafił chwalebnie żyć do końca. koniec [serce9
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    Gdy dotarli do Rzymu tydzień później, Damon był już bardzo zmęczony. Wszyscy wrócili do Londynu, gdzie i ja dojechałem, by spędzić tam razem z nimi Boże Narodzenie. Zrobiło się chłodno i wydawało się, że Damon zaczyna gasnąć. Większość dni przesypiał ciężkim, męczącym snem i wstawał dopiero późnym popołudniem, nie mając sił ani chęci, żeby gdzieś wyjść. Wczesnym wieczorem znów gotów był iść spać. Moje wspomnienia z tamtych dni są trochę zamazane. Wstawałem o czwartej nad ranem i zaczynałem pracę nad powieścią, z którą i tak byłem już spóźniony u mego londyńskiego wydawcy. Czasami słyszałem, jak Damon wstaje. Z początku szedłem do jego pokoju i pytałem, czy mogę mu pomóc, ale on tego nie chciał. Damon, mój piękny chłopiec, zrobił się podobny do ducha. Ja pisałem, a on umierał powoli w pokoju obok. Każdego dnia ubywało go trochę, a moja książka nieuchronnie zbliżała się do końca.Postanowiliśmy, że to ostatnie Boże Narodzenie będzie dniem pełnym radości i śmiechu. Udekorowaliśmy nasze wynajęte w Londynie mieszkanie, choinkę przystroiliśmy lampkami i świecidełkami, i ułożyliśmy pod nią stertę prezentów. Stół świąteczny uginał się od smakołyków, pieczonego indyka przyrumienionego na złotobrązowy kolor i wielu innych tradycyjnych potraw. Błyszczało srebro i skrzyły się kryształy kiedy wznosiliśmy toasty, składając sobie życzenia i pijąc szampana z delikatnych kieliszków na długich nóżkach. Obiad był wyśmienity i cudownie spędzaliśmy czas. Gdy o czwartej po południu Damon poczuł się wyczerpany i postanowił położyć się do łóżka, powiedział, że było to najmilsze Boże Narodzenie, jakie pamięta. Kilka dni później oświadczył, że chce wracać do domu. Gdy dotarliśmy do Sydney, Damon, którego dotąd znaliśmy, właściwie przestał istnieć. Nie pozostało z niego nic. Przeżywaliśmy męki patrząc na niego dzień po dniu. W połowie marca Damon przeżył ostry atak. Siedząca przy nim w ambulansie Celeste trzymała go za rękę, gdy odzyskiwał przytomność. Usiłując powstrzymać łzy, powiedziała: - Hej, Damon. Zabieramy cię do szpitala. Będziesz zdrowy. - Wpatrywał się w nią otępiałym wzrokiem, nie dając znaku, że cokolwiek rozumie i czy ją poznaje. Aż do tego czasu zawsze trzymali się razem. Przez sześć lat Celeste była oddaną pielęgniarką Damona. Opatrywała jego odleżyny, wacikami wycierała z warg zaschnięte pleśniawki, i ropę z oczu. Myła go, kiedy nie był w stanie zapanować nad funkcjami fizjologicznymi i opatrywała półpasiec. Podawała mu morfinę i leki na serce. Przez cały ten czas Damon nalegał, by Celeste zachowywała środki ostrożności chroniące przed śmiertelnym wirusem. W żadnym wypadku nie chciał narażać zdrowia ukochanej. Celeste nie zamierzała wpuścić śmierci do pokoju Damona, odganiała ją i odstraszała śmiejąc się lub po prostu blefując z rozpaczy. Ale teraz, siedząc przy nim w karetce, po raz pierwszy zobaczyła, że osoba, którą kocha najbardziej na świecie, nie poznaje jej. I po raz pierwszy uświadomiła sobie, że Damon może umrzeć. cdn.....
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    AIDS to cała seria poważnych szoków. Chory wychodzi z jednej choroby po to, by natychmiast popaść w następną. Choroby przychodzą bez ostrzeżenia w nocy, a rano atakują już z pełną siłą. Nie funkcjonuje należycie pęcherz, nie funkcjonują płuca, odmawiają posłuszeństwa stawy, nawet rzęsy wypadają.Całymi miesiącami drożdżaki i pleśniawki pokrywały jamę ustną Damona. W 1990 roku grzybica rozprzestrzeniła się na śluzówkę żołądka, co sprawiło, że połykanie i jedzenie stało się dla niego bolesne. Wkrótce powróciły nocne poty, a zaraz potem Damon znalazł się w szpitalu z ostrą biegunką. I tak już miało być, z krótkimi momentami wytchnienia, aż do końca. W maju Damon dostał suchego, uporczywego kaszlu i zaczął mieć trudności z oddychaniem. Był to nawrót zapalenia płuc związanego z AIDS. Gdy powoli dochodził w szpitalu do zdrowia, zawsze mając w pobliżu maskę tlenową, dostał bolesnych zaburzeń żołądkowych spowodowanych przez wirus CMV( cytomegalovirus). Z nadejściem chłodów dolegliwości artretyczne w stawach stawały się nie do zniesienia. Artretyzm kojarzy się nam ze sztywnymi stawami i brakiem komfortu. W istocie może on być jednym z najbardziej bolesnych schorzeń. Damon cierpiał tak strasznie, że zaczęto mu podawać morfinę. W sierpniu stwierdzono u niego półpasiec. Ktokolwiek miał kiedyś zwykłą opryszczkę wie, jakie to jest bolesne. Damon miał aż 180 pęcherzyków na wewnętrznej stronie nóg i na stopach. Jak nasz Wspaniały Damon to wszystko przeżył, pozostanie tajemnicą, ale jeszcze bardziej zadziwiające jest to, że nadal pragnął żyć. Wola życia jest niesłychanie silnym instynktem, ale czyż można ten horror nazwać życiem? Skąd czerpał swoją siłę? Czy była to miłość? Celeste nadal całym sercem wierzyła, że Damon z tego wyjdzie.Byłem bardzo zdumiony, kiedy Benita oznajmiła mi, że Damon chce pojechać do Europy i zobaczyć się ze swoim bratem, Adamem, pracującym teraz w Londynie. - Bardzo za nim tęskni - powiedziała. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł Damonowi czegokolwiek odmówić. Zastanawiałem się jednak, jak dawałby sobie radę w obcym kraju, gdyby się rozchorował. Było to dość ryzykowne. Tymczasem lekarz na oddziale AIDS stwierdził, że taki wyjazd jest możliwy. - Czasami takie przeżycia mobilizują pacjentów, dają im motywację do dalszego życia. Wyjazd może Damonowi dobrze zrobić - skonstatował. W październiku 1990 roku Damon, Celeste i Benita wyruszyli do Londynu. Podczas pierwszego dnia pobytu w Londynie Damon przebył pieszo prawie trzy kilometry, idąc bardzo powoli, lecz nie przystając ani na chwilę. Czasami Adam widział, jak zaciska zęby, czując nagły ból, na ogół jednak niczego po sobie nie pokazywał. Za to wciąż zadawał pytania. Natura obdarzyła Damona niespotykaną wręcz ciekawością. Po tygodniowym pobycie w Londynie wszyscy pojechali do Paryża, gdzie Damon, jak się wydawało, podupadł trochę na siłach. Przemierzyli Francję i zatrzymali się we wspaniałym hotelu z widokiem na Morze Śródziemne. Tam Damon mógł wypocząć przez kilka dni. Z rana kawa i słodkie rogaliki na balkonie wychodzącym wprost na iskrzące się w słońcu morze. Było mu tam bardzo dobrze. Potem spędzili jeszcze jedną noc we włoskim kurorcie nadmorskim, po czym udali się do Florencji. Kiedy wjeżdżali do miasta, słońce właśnie zachodziło, tuż po ulewnym deszczu. Celeste rozpłakała się, wskazując niebo. Przez chmury przebijały promienie słońca. - Damon, popatrz, "snop boskiego światła". cdn......
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    Celeste zatelefonowała z Rzymu zanim jeszcze Damon poszedł do szpitala. Zachwycona przez pół godziny opisywała wszystko, co widziała: Kaplicę Sykstyńską, Koloseum, Panteon. Damon tkwił przy telefonie, choć pot spływał mu z czoła i z bólu zagryzał wargi. Kiedy zaczął mówić, nie sposób było wyczuć w jego głosie, że tak naprawdę nie jest aż tak bardzo przejęty włoskimi przeżyciami Celeste. Kiedy Celeste znów zadzwoniła, Damon był prawie od tygodnia w szpitalu. Powiedzieliśmy jej, że spuchło mu kolano i łokieć i że potrzebuje specjalnej opieki. Przyjęła to do wiadomości, po czym dalej opowiadała mi o tym, co zwiedzała we Florencji. - Powiedzcie proszę Damonowi, że "snop boskiego światła" istnieje naprawdę - powiedziała. - Snop boskiego światła? - Tak nazywamy promienie światła, które padają zza chmur na renesansowych obrazach. Proszę mu powiedzieć, że przyjechałam do Florencji akurat po popołudniowej burzy i kiedy zachodziło słońce, chmury miały złote obrzeża, a snop boskiego światła padał prosto na Pałac Pittich, zupełnie jak na obrazach. Zapanowała chwila ciszy. Potem Celeste dodała cicho: - Proszę mu powiedzieć, że cały czas o nim myślę i że płakałam, kiedy ujrzałam to światło, a jego nie było przy mnie. Gdy Celeste wróciła do domu kilka tygodni później, Damon był jeszcze w szpitalu. Prawie cały swój czas spędzała razem z nim, aż do chwili, kiedy musiała wrócić na uniwersytet. Wreszcie Damona zwolniono ze szpitala i na trochę wrócił do nas, by nabrać trochę sił. Zobaczyłem kiedyś, jak siedzi na werandzie i wpatruje się w lśniącą taflę zatoki, gdzie mały hydroplan szykował się do lądowania. Zauważyłem, że po policzkach płyną mu łzy. Cicho usiadłem obok niego. - Tato, jak cudownie jest żyć - powiedział. Do końca 1988 roku wszystko właściwie układało się pomyślnie, chociaż Damon zrezygnował ze studiów i całą energię skupił na prowadzeniu w domu własnego wydawnictwa. Nie uważał siebie za człowieka chorego. O swojej chorobie AIDS mawiał "moja sprawa", a o artretyzmie "to". Kiedy miał naprawdę duży krwotok, kwitował to stwierdzeniem: "To tylko głupie krwawienie". Na początku 1989 roku okazało się, że AZT (azidothymidine), lek, który Damon zażywał w celu zahamowania postępu AIDS, wyniszcza organizm. Tak więc walczył teraz z anemią i mdłościami spowodowanymi przez AZT w nadziei, że jakoś sobie z nimi poradzi, jeśli tylko uda się opóźnić postępy AIDS. Stawał się coraz bledszy i wątlejszy, aż wydawało się, że uszła z niego cała energia, a liczba czerwonych krwinek spadła do połowy, lub nawet jeszcze bardziej. Takie pogarszanie się jego stanu trwało zazwyczaj około dwóch tygodni. Potem szedł do szpitala na pełną transfuzję i wracał do domu wieczorem, z różowymi policzkami, pełen energii. Ale pewnego ranka, przy śniadaniu, Damon zaczął mieć problemy z oddychaniem. Nagle z trudnością zaczął łapać powietrze, przyciskając ręce do piersi. Łatwo było postawić diagnozę, ponieważ było to bardzo typowe dla AIDS zapalenie płuc. Miliony bakterii pneumocistis carinii wypełniły jego płuca i groziło mu uduszenie się. Podano mu jednak silnie działający antybiotyk i choroba została opanowana. Ale kiedy Damon opuszczał szpital, z niepokojem zauważyliśmy, że zaczął powłóczyć nogami i chodzi teraz przygarbiony, jak człowiek bardzo stary lub poważnie chory. Skórę na twarzy miał bardzo napiętą i czasami można było pod nią zobaczyć zarysy czaszki. Linia włosów na czole przesuwała się coraz bardziej ku tyłowi, a sterczące niegdyś do góry włosy wydawały się teraz rzadkie i nierówne, jak po kiepskim ostrzyżeniu. Kryzys zdrowotny nie był dla Damona niczym nowym. Zawsze umiał stawić mu czoło i wychodził z niego silniejszy niż przedtem. Teraz jednak wyraźnie gasł w oczach. Potrafił godzinami siedzieć w samotności, kiwając się i nic nie mówiąc. Coraz większym wsparciem była dla niego Celeste, która w miarę, jak dawny Damon słabł, musiała być silna za dwoje. Kiedy się poznali, była cicha i zadowolona, kiedy on mówił. Teraz ona podtrzymywała rozmowę. Damon przyjmował mieszankę leków, których uboczne skutki były zatrważające. Czasami cierpiał na ostre zaparcie przez wiele dni, to znów nagle następowała zupełnie odwrotna reakcja i dostawał ataku biegunki, która powodowała odwodnienie i wycieńczenie. Wydawało się, że lek AZT nie pomagał Damonowi i poziom limfocytów T, białych krwinek, które chronią organizm przed infekcją, spadł do zera, zaś działanie uboczne tego środka stało się tak bardzo uciążliwe, że po wielu dyskusjach z lekarzami i z rodziną, Damon postanowił przerwać kurację. Niestety, jego kłopoty z przewodem pokarmowym nie ustąpiły i Damon popadł w głęboką depresję. cdn......
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    Damon miał kłopoty z zębami mądrości. Dentysta poradził, by je usunąć, jednak ekstrakcja zębów u pacjentów cierpiących na hemofilię może stwarzać problemy. Nawet usunięcie jednego zęba mogłoby wymagać przetoczenia dużej ilości czynnika VIII: dlatego przed zabiegiem zrobiono mu transfuzję, dzięki czemu prawie wcale nie krwawił. Kilka dni po jego powrocie ze szpitala, Celeste wyjechała na długo oczekiwaną wycieczkę. Miała właśnie rozpocząć trzeci rok studiów na wydziale architektury Uniwersytetu w Sydney i i zaoszczędziła trochę pieniędzy na wyjazd do Włoch, by zwiedzić tam zabytki architektury. Parę dni po jej wyjeździe Damon dostał temperatury, spuchło mu kolano i zaczął w nim odczuwać silny ból. Spędził jeden dzień w centrum leczenia hemofilii, po czym zgodził się wrócić do nas do domu. Tamtej nocy, kiedy obudziłem się około drugiej nad ranem, usłyszałem, jak Damon porusza się w swoim pokoju. Wstałem i wyszedłem po cichu na korytarz. Damon siedział przy łóżku, a sprzęt do transfuzji leżał na stoliku obok. Damon cicho płakał. Podniósł na mnie błyszczące oczy. - Tato, boli bardziej, niż kiedykolwiek. - Skarżył się jak mały chłopiec, a ja czułem, jak mnie coś chwyta za gardło. Ręce mu się trzęsły, gdy usiłował przygotować czynnik VIII do transfuzji. - Mogę ci pomóc? - spytałem. Już dwa lata nie miałem do czynienia z igłą, ale udało mi się za drugim razem. - Nieźle - zauważył Damon, próbując ze mnie zażartować. Zerwał z ramienia opaskę. Taki był kiedyś dumny z tego ramienia. Czasami napinał mięśnie i podziwiał je. Teraz jednak mięśnie zwiotczały i całe ramię wydawało się wątłe i słabe, jak całe jego ciało. Następnego wieczoru znów zrobiłem mu transfuzję. W sobotę wieczorem kolano bolało go już tak bardzo, że poprosił o wyłączenie wentylatora, ponieważ nawet podmuch powietrza drażnił mu kolano. W niedzielę rano wezwałem karetkę pogotowia. Dotknięcie Damona w jakiekolwiek miejsce sprawiało mu ból, a kolano spuchło tak, jak nigdy przedtem. Kiedy dwóch sanitariuszy próbowało poruszyć go na łóżku, Damon krzyknął, a w szeroko otwartych oczach widać było strach. Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby Damon krzyczał, nawet kiedy był dzieckiem. Benita zaczęła cicho płakać, odwracając głowę. Damon krzyczał strasznie, przegryzł sobie na wylot dolną wargę usiłując zapanować nad bólem, kiedy układano go na wózku i odwożono do karetki. Całą niedzielę spędziliśmy w szpitalu. W poniedziałek rano lekarz prowadzący wyglądał na zupełnie zdezorientowanego. - On jest bardzo chory. To wiemy na pewno. Jest to ciężka infekcja, ale nie wiemy jaka. Po południu z oddziału patologii przyszedł do nas młody lekarz. Wydawał się zmęczony i oznajmił nam, że ustalono na czym polega problem. - W kolanie wywiązała się infekcja, to salmonella. - Jak można mieć salmonellę w kolanie? - spytałem ze zdziwieniem. - Przecież jest to rodzaj zatrucia pokarmowego. Lekarz pokiwał głową - Dlatego właśnie tak trudno " było nam stwierdzić, co to jest. W tym wypadku salmonella mogła dostać się przez usta, przez rany po usunięciu zębów i dotrzeć do osłabionego kolana i łokcia. To oczywiście nie jest typowe, ale na tym właśnie polega problem z AIDS. Jakakolwiek przypadkowa infekcja z łatwością wnika do organizmu. Do tego czasu nie zdawaliśmy sobie właściwie sprawy z tego, że u Damona infekcja HIV przeszła już w chorobę AIDS. Wziąłem Benitę pod ramię. Czułem, jak drży. Wiedziałem już, że jest to początek końca podróży, którą rozpoczęliśmy tamtej nocy, gdy ujrzeliśmy pieluszkę Damona przesiąkniętą krwią. Benita zaczęła gwałtownie szlochać. - Mogą państwo być pewni, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy - zapewniał patolog. - Teraz przynajmniej wiemy, jak go leczyć. Myślę, że z tego wyjdzie. Tamtego wieczoru w szpitalu, na drzwiach pokoju, w którym leżał Damon, wywieszono kartkę: "Teren zakażony. Obowiązują bezwzględnie fartuchy, maski i rękawiczki." Słowo "bezwzględnie" było podkreślone na czerwono. Damon miał być nietykalny, nieczysty, niebezpieczny. cdn......
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    W roku 1984, kiedy Damon zdawał egzaminy końcowe po szkole średniej, otrzymaliśmy wezwanie do centrum leczenia hemofilii. Nie byliśmy tym specjalnie zaniepokojeni, ponieważ od czasu do czasu wzywano nas tam, by poinformować o ogólnym stanie zdrowia Damona. Przez chwilę doktor mówił o dolegliwościach w kolanie małego, aż wreszcie przystąpił do rzeczy. - U Damona stwierdzono chorobę krwi - powiedział nam - i jest to zakażenie wirusem HIV. Prawdopodobnie zarażono go przetaczaną krwią. - Co to znaczy? - zaniepokoiła się Benita. - Nie mamy absolutnej pewności, sądzimy jednak, że ten wirus ma bardzo długi okres inkubacji i właściwie może się nigdy nie rozwinąć. Spojrzałem na Benitę i oboje doznaliśmy uczucia ulgi. Damon tyle już przeszedł, a łagodny, jak się wydawało, wirus we krwi, to przecież nie koniec świata. Lekarz uderzał lekko piórem w leżącą przed nim podkładkę do pisania. - Prawie połowa naszych pacjentów chorych na hemofilię została zarażona tym wirusem, wydaje się jednak, że nie ma to wpływu na ogólny stan zdrowia. Na razie zbyt mało jeszcze o tym wiemy, żeby coś dokładnie powiedzieć. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, co jeszcze może czekać naszego Wspaniałego Damona. Wydawało się, że jest w dobrej formie, wyjąwszy hemofilię i artretyzm, dlatego nie staraliśmy się dowiedzieć niczego więcej na temat HIV. Gdy tylko Benita coś o tym wspominała, natychmiast odpowiadałem, że nic się jeszcze nie stało. Nie było sensu się tym martwić, skoro i tak zbyt mało o tym wiadomo. Czytaliśmy wprawdzie o AIDS, chorobie, która ma związek z infekcją HIV, ale wtedy nikt jeszcze nie wiedział, na ile jest prawdopodobne, że ktoś, kto jest nosicielem wirusa HIV, zachoruje na AIDS. Bardziej martwiliśmy się wtedy czymś innym. Damon związał się z pewną niebieskooką, długonogą blondynką imieniem Celeste. Przedstawił ich sobie Toby, najlepszy przyjaciel Damona, kiedy nasz syn był na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie w Sydney. Dowiedziałem się, że, mówiąc delikatnie, Celeste nie była oczarowana tym pierwszym spotkaniem. Wkrótce jednak zaczęła dostrzegać w Damonie coś ważniejszego, od jego powierzchowności: silną osobowość i ogromną pewność siebie. Czuła, że chłopak coraz bardziej ją pociąga. Niebawem Damon oświadczył nam, że jest w niej bardzo zakochany. Zarówno Benita jak i ja byliśmy pewni, że ten związek jest z jego strony jedynie próbą zaakcentowania swej niezależności. Jego potrzeby emocjonalne były zrozumiałe. Czuł się zobowiązany wobec swoich rodziców, co oczywiście z biegiem lat stawało się dla niego bardzo trudne. Rzeczywistość jednak wyglądała inaczej. Później wstydziłem się swego braku wrażliwości. Z czasem zaczęliśmy z Benita uważać Celeste za najwspanialszy dar dla naszego syna, nieomalże za łaskawy dar litościwego Boga. cdn......
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    Damon musiał się wyróżnić i to dość szybko. Już od dziesiątego roku życia, kiedy dorabiał sobie w miejscowej drogerii roznosząc paczki, podejmował rozmaite zajęcia, które miały mu szybko przysporzyć pieniędzy. Ponieważ z powodu krwawień nie zawsze mógł jeździć na rowerze, zorganizował siatkę innych dzieci, w tym również Adama i Bretta, które roznosiły za niego paczki i oddawały mu część zarobków. Prowadził również serwis czyszczenia basenów kąpielowych, mył samochody i ubił interes z właścicielem sklepu z artykułami radiofonicznymi hi-fi. Brał ze sklepu towar, sprzedawał go i uzyskiwał prowizję. Wkrótce wszyscy koledzy Damona ze szkoły wyposażyli swoje domy w najlepszy sprzęt stereofoniczny. Tymczasem większość zarobionych przez Damona pieniędzy trafiała z powrotem do właściciela sklepu z urządzeniami hi-fi; Damon zgromadził w domu sprzęt, jakiego nie powstydziłaby się dobrze wyposażona, mała radiostacja. Od matki dowiedział się wiele na temat muzyki klasycznej; równie chętnie słuchał hard rocka jak koncertów Brahmsa. Damon nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie skończy siedemnaście lat i będzie mógł dostać tymczasowe prawo jazdy. Rozpłakał się, co było do niego zupełnie niepodobne, kiedy oblał egzamin z jazdy. Benita i ja też mieliśmy smutne miny, choć w głębi duszy byliśmy z tego zadowoleni. Damon często marzył i mówił, jak to wspaniale będzie pędzić samochodem, a nas przerażała sama myśl o tym, że może położyć na kierownicy swoje zesztywniałe od artretyzmu ręce. Niestety przy drugim podejściu zdał egzamin doskonale i moim zdaniem był to ostatni raz, kiedy prowadził samochód w sposób rozsądny. Pewnego wieczoru, kilka miesięcy później, usłyszeliśmy telefon. Dzwonił Damon. - Tato, miałem wypadek. - Powiedział, że było to zderzenie czołowe. W mgnieniu oka przypomniały mi się wszystkie najczarniejsze scenariusze. - Jesteś ranny? Czy wezwano ambulans? Który szpital? Czy wiedzą, że masz hemofilię? Czy skontaktowali się z bankiem krwi? - Tato, nic mi nie jest. Wszystko w porządku. - Siniaki! Będzie potrzebny lód. Muszą cię obłożyć lodem. - Ale tato, nie mam najmniejszego zadrapania. Przez długie lata potrafiłem stawić czoło każdej krytycznej sytuacji związanej z Damonem. Mój umysł tak idealnie dostroił się do jego choroby, że wydawało mi się, że nic mnie już nie zdziwi. Uważałem siebie samego za przytulną, ciepłą skałę, za schronienie od wiatru, do którego Damon może zawsze przyjść. Byłem przygotowany na wszystko, co może z sobą przynieść jego choroba. Przynajmniej tak mi się zdawało. Teraz przekonałem się, że napięcie jest czymś, z czym można się nauczyć żyć tak dobrze, że przez wiele lat nigdy się ono nie ujawnia. Ale ono jest w nas cały ten czas i prędzej czy później weźmie nad nami górę tak, jak to się stało ze mną tamtego wieczoru, kiedy zadzwonił Damon. Kiedy już pokonałem pierwszą falę paniki, zacząłem krzyczeć. Nazwałem Damona głupcem i użyłem kilku jeszcze innych słów, których rodzice rzadko używają przy dzieciach. Powiedziałem, że już nigdy więcej nie pozwolę mu prowadzić samochodu. - Koniec z tym! Nigdy więcej! Nie można ci ufać. Nieodpowiedzialny szaleniec! Jesteś przecież kaleką! Wreszcie uspokoiłem się. Usiadłem w kącie pokoju i zacząłem szlochać, zawstydzony tym, co powiedziałem. Płakałem nad nim po raz pierwszy od czasu, kiedy ujrzałem go w szpitalu z obrzękniętą, posiniałą głową. cdn......
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    Tak zaczął się długi koszmar krwotoków. Wkrótce przekonaliśmy się, że siniaki powstają w okolicznościach, których się nie pamięta. Kiedy Damon zaczął raczkować, wszystkie twarde kanty mebli musiały być zabezpieczone miękkim obiciem, ale nawet wtedy jego ciało ciągle było w siniakach, świeżych lub już znikających, a prawie każdy siniak upamiętniał wyprawę do szpitala na przetaczanie krwi. Damon miewał około trzech transfuzji na tydzień, a czasem więcej. Wieczorem kładliśmy go spać, nigdy nie mając pewności, czy nie zbudzi nas wkrótce jego płacz. Potem, kiedy już umiał chodzić, przybiegał do mnie do łóżka i ciągnął mnie za ramię. Budziłem się wtedy i widziałem, jak stoi z kciukiem w buzi i ze swoim niebieskim, dziecinnym kocykiem nazywanym pieszczotliwie "kocyś" przyciśniętym do policzka. - Do szpitala? - pytałem. W odpowiedzi kiwał poważnie głową. Wówczas pisałem na kartce wiadomość dla Benity i wyciągałem z szafy ubranie. Przez wszystkie te lata, kiedy nocą jeździłem często do szpitala, nigdy nie zostawiałem ubrania na wierzchu w obawie, że mogę tym sprowokować krwawienie. Wiem, że to niepoważne, ale przecież tak niewiele rzeczy na tym świecie ma swoje logiczne uzasadnienie. Podróż do szpitala i z powrotem zajmowała nieraz trzy godziny i często mijały następne trzy lub cztery, zanim czynnik VIII zaczynał działać i krwawienie ustawało. Przez cały ten czas krew sącząca się z tysięcy naczyń włosowatych powodowała coraz większy, bolesny ucisk pod skórą. Wyobraźcie sobie tylko, że wasze ramię lub kolano tkwi w imadle, które zaciska się bezlitośnie przez osiem lub dziesięć godzin. Kiedy patrzę w przeszłość, wydaje mi się, że te długie noce były najlepszymi chwilami, jakie przeżyłem z Damonem. Tak właśnie ojciec powinien spędzać czas z synem, ale jak rzadko się to zdarza. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do widoku budzącego się świtu, a Damon nauczył się rozpoznawać śpiew różnych ptaków, które przylatywały do ogrodu, żeby się pożywić. On i ja dorastaliśmy razem w porze dnia, kiedy większość ludzi na świecie, i prawie wszystkie dzieci, smacznie śpią. Żeby odwrócić jego uwagę od bólu, dużo rozmawialiśmy. Damon wszystkim się interesował i był wspaniałym słuchaczem nawet wtedy, kiedy mój monolog przedłużał się. Stanowiliśmy dobraną parę. Kiedy Damon był mały, siadał mi na kolanach, a ja opowiadałem mu o Afryce, gdzie mieszkałem do czasu, kiedy skończyłem 21 lat. Potem śpiewałem mu króciutkie piosenki w języku Zulu i afrikaans, a jedną nawet po angielsku - Summertime George'a Gershwina. Bardzo ją lubiłem. Damon pozwalał mi ją śpiewać i nie krzywił się, kiedy trochę fałszowałem, lub kiedy głos mi się załamywał. Nasza rodzina żyła w tych latach w nieustannym lęku. To, że Damon urodził się z nieuleczalną chorobą i że jego życie było cały czas zagrożone, czyniło go kimś wyjątkowym. Wspaniały Damon to imię, które mu nadałem, kiedy był jeszcze dzieckiem, aby podbudować jego chwilami kruche ego. Z czasem imię to stało się częścią jego osobowości. Mimo nieustannego bólu, w jakiś cudowny sposób radował się każdą chwilą. Być może czuł instynktownie, że nie będzie z nami długo, choć widać było, że ma ogromny apetyt na życie. Zawsze interesował się wszystkim wokół siebie. Umiał być przyjacielem, nawiązywał z ludźmi duchową więź, nie czyniąc żadnych gestów. Ludzie po prostu lubili z nim przebywać - jego obecność dawała im poczucie siły i nadziei i uświadamiała im, że żyją pełnią życia. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek rozczulał się nad sobą. Utkwił mi w pamięci pewien letni poranek, kiedy Damon miał pięć lat. Obudził mnie wcześnie, szarpiąc za ramię obiema rączkami. - Obudź się, tatusiu, obudź się! Dziś jest taki cudowny dzień i wiesz co? I my w nim jesteśmy! cdn.....
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    Miesiąc później mieliśmy wyznaczoną wizytę u pediatry. Benita i ja ciągle jeszcze byliśmy zaniepokojeni, choć od czasu, kiedy wyszliśmy z przyjęcia i musieliśmy odwieźć Damona do szpitala na transfuzję krwi, mały był w doskonalej formie. Jego znamię znikło, miał nadal sterczącą czuprynkę i był najbardziej uroczym, różowiutkim i tłuściutkim bobasem pod słońcem. Pediatra, pięćdziesięciokilkuletni, siwiejący mężczyzna ostrzyżony najeża, uśmiechnął się lekko. - Jak minęły państwu święta? Chciałem, żeby najpierw mieli państwo miłe Boże Narodzenie. Natychmiast ogarnął mnie lęk - Dziękuję, dobrze - odpowiedziałem. Lekarz spojrzał prosto na nas. - No tak. Przykro mi, ale muszę państwu powiedzieć, że państwa synek cierpi na hemofilię. - Te słowa zmroziły mnie. Nasza skrywana obawa nagle stała się rzeczywistością. - Hemofilia spowodowana jest tym, że w krwi państwa dziecka brakuje pewnego czynnika, który powoduje jej krzepnięcie - ciągnął dalej lekarz, rozkładając ręce. - Tego nie da się wyleczyć. Objąłem ramieniem Benitę. W jej oczach wzbierały łzy. - Panie doktorze, czy nie da się nic zrobić? - spytałem. - Nie, proszę pana. W jego krwi brakuje czynnika VIII. Nie ma go w ogóle, albo ma go bardzo mało. Ilekroć będzie krwawił, trzeba będzie przywieźć go na transfuzję. - To znaczy, kiedy się skaleczy? - moja wyobraźnia wybiegała w przyszłość. Będziemy się starać bardzo na niego uważać. - Nie, chodzi o stłuczenia, nie o skaleczenia. Jeśli tylko coś sobie stłucze, zrobi mu się krwiak, inaczej mówiąc siniak, czyli dojdzie do wewnętrznego krwawienia. Powierzchowne skaleczenia i zadrapania nie są tak istotne. Najwięcej szkody wyrządzają uderzenia i stłuczenia. Prawie osiem miesięcy później hemofilia dała o sobie znać. Damon nie umiał jeszcze raczkować, ale potrafił już stać w swoim łóżeczku. Chociaż było ono obite od wewnątrz tapicerką, w jakiś sposób uderzył się w głowę. Następnego dnia rankiem Benitę wyrwał ze snu płacz Damona. Trąciła mnie łokciem, a ja wstałem i przyniosłem jej dziecko do karmienia. Benita poczuła, że ma ciepłą główkę. - Coś jest nie tak - zauważyła. -Jakby jego główka zrobiła się większa. - Co też ty mówisz? - odpowiedziałem. - Może patrzysz na niego pod innym kątem. Damon zaczął ssać butelkę i przestał płakać. - No widzisz? - powiedziałem z zadowoloną miną. Dwie i pół godziny później wyszedłem do pracy. Byłem dyrektorem artystycznym jednej z agencji reklamowych w Sydney w Australii. Tego dnia miałem robić reklamę telewizyjną i szef mojej firmy zarezerwował studio dźwiękowe. Tymczasem głowa Damona robiła się coraz większa. Benita próbowała się ze mną skontaktować, ale niestety nie mogła się dodzwonić. W końcu sama zawiozła go do szpitala. Wieczorem wróciłem do domu bardzo późno i dopiero następnego dnia mogłem odwiedzić Damona w szpitalu. Przy śniadaniu sześcioletni Brett opowiedział mi o tym, jak głowa brata puchła coraz bardziej, aż wszyscy myśleli, że pęknie. Lekarz ostrzegł mnie w rozmowie telefonicznej, że Damon ma ogromnego krwiaka. Jednak to, co ujrzałem kiedy wszedłem do jego pokoju, tak bardzo przekroczyło moje oczekiwania, że doznałem szoku. Proszę sobie wyobrazić przybysza z kosmosu, z małym dziecięcym tułowiem, pulchnym i różowiutkim, lecz z głową ogromną i posiniałą, wyglądającą jak miękka, przejrzała śliwka ze skórą tak napiętą, że jej powierzchnia stalą się zupełnie gładka, zacierając rysy twarzy. Tam, gdzie powinny znajdować się oczy, widniały jedynie maleńkie szparki, a w miejscu ust był malutki otworek przypominający zdeformowany pępek. Tam natomiast, gdzie miały być uszy, nie było nic, poza dwoma wgłębieniami po bokach dużego, owalnego worka pełnego purpurowej krwi. Mój śliczny mały synek zmienił się w potworka. cdn......
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    Damon z dużym siniakiem pod pachą, biegnącym przez lewy bok i żebra aż do biodra i tworzącym ciemnofioletowe znamię. Lekarz, który odbierał poród powiedział, że to wkrótce zniknie, toteż wraz z żoną, Benitą, nie mogliśmy się doczekać chwili, kiedy Damon będzie wreszcie doskonałym dzieckiem, bez skazy. Był uroczym chłopczykiem z miękkimi, jasnymi włoskami sterczącymi "na jeża". Jego bracia - pięcioletni Brett i trzyletni Adam - ogromnie go polubili. Często można było zobaczyć, jak stoją przy jego kołysce i prowadzą z nim poważne rozmowy, jak brat z bratem. Maleńka rączka Damona zaciskała się wtedy wokół brudnego palca, jaki wyciągał do niego któryś z braci. Byliśmy pewni, że nie będziemy z nim mieli żadnych kłopotów. Po wieczornym karmieniu zasypiał i budził się na ogół dopiero następnego dnia, przesypiając karmienie o trzeciej nad ranem. Prawie nigdy nie płakał. Nawet jako niemowlę nie był beksą. Malec był w domu już 10 dni, kiedy zawieźliśmy go znów do szpitala na zabieg obrzezania. - Jeśli będzie po tym troszkę krwawił, proszę się nie martwić - uspokajał nas lekarz. - Utrata kilku kropli krwi nic mu nie zaszkodzi. Tamtego wieczoru wybieraliśmy się na całonocne przyjęcie weselne do przyjaciół Benity. Moja żona, która zawsze była nadopiekuńcza, niepokoiła się, że zostawiamy Damona w domu. Wiedzieliśmy jednak, że dziecko będzie pod opieką naszej stałej piastunki, do której mieliśmy absolutne zaufanie. Podczas przyjęcia w pewnym momencie wydało mi się, że śnię na jawie. Ujrzałem Damona, jak leży w domu w swojej kołysce. Widziałem, że ma zsiniałe i pomarszczone usta, skórę tak białą, że niemal przezroczystą, i mocno zamknięte oczy. Było to więcej niż przeczucie lub nieokreślony niepokój. Miałem wrażenie, że stoję nad nim i wszystko dokładnie widzę. Musiało się dziać coś bardzo niedobrego. Zerwałem się z krzesła i pociągnąłem za sobą Benitę. - Chodź, musimy wracać - nalegałem. Zaskoczona wstała z miejsca, ku zdumieniu pewnego pana, lekarza, który siedział obok niej. Teraz z kolei jego chwyciłem za ramię. - Musi pan z nami pojechać. Nasze dziecko umiera! Lekarz spojrzał na Benitę. Uśmiechnęła się, usiłując ukryć zmieszanie. - Przepraszam - powiedziała. - Mój mąż rzadko pija wino. - Ale ja bardzo, bardzo pana proszę. Niech pan z nami pojedzie - usiłowałem pociągnąć go za ramię, lecz szarpnięciem wyrwał się z mojego uścisku. Dla Benity tego było już za wiele. - Nie, to ty pojedziesz ze mną - warknęła. Chwyciła mnie, wbijając mi ostre paznokcie w ramię. Kiedy tak szliśmy w stronę drzwi, miałem nadal przed oczami wyraźny obraz naszego umierającego dziecka i byłem bliski łez. - Oszalałeś? - krzyczała Benita. _ Co się z tobą dzieje? - Chodzi o Damona. Dzieje się coś złego - powiedziałem. Reagowałem w sposób zupełnie instynktowny i byłem absolutnie pewny, że przeczucia mnie nie mylą. Kwadrans później zatrzymałem się przed naszym małym domkiem, wyłączyłem stacyjkę i wyskoczyłem z samochodu. Pędem pobiegłem do pokoiku dziecinnego. Damon leżał starannie przykryty niebieskim kocykiem. Był trochę blady i miałem wrażenie, że jego wargi pozbawione są koloru, ale wydawał się zadowolony i pogrążony w normalnym śnie. Miał mocno zaciśnięte oczka, zupełnie jak nowo narodzony kotek.Postanowiłem wziąć go na ręce i podać Benicie do wieczornego karmienia. Kiedy odchyliłem kocyk i wyciągnąłem do niego ręce, zobaczyłem, że jego pieluszka przesiąknięta jest krwią. cdn......
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    Opowiadanie..... ŻYCIE DO KOŃCA....... Bryce Courtenay Był czarującym niemowlęciem o cudownym uśmiechu, z mięciutką, sterczącą do góry czuprynką. Od samego początku dobrze jadł, przesypiał całą noc i nigdy nie marudził. Uwielbiała go cała rodzina. Wkrótce otrzymaliśmy orzeczenie pediatry: w krwi malca brak ważnego składnika powodujqcego jej krzepnięcie. Oznaczało to, że Damon nigdy nie będzie wiedział, co to znaczy być zupełnie zdrowym, nigdy nie będzie mógł szaleć i bawić się jak inne dzieci. Obdarzony był jednak tak wielką pogodą ducha i siłą charakteru, że nawet rodzinie pozwalało to zapomnieć o jego problemach zdrowotnych. Oto historia Damona, opowiedziana przez jego ojca.
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dzien dobry BIESIADO Brrrrr........ zlosliwosc przedmiotow martwych, tyle sie napisalam i ucieklo!!! :-( ale coz nie poddaje sie i pisze od nowa :D :D :D JODELKO!jezeli chodzi o jetBooka to urzadzenie napewno fajne, ale cena tez nas moze zszokowac, poczekaj troche i napweno beda tansze tak jak z kazdym nowym wynalzkiem. Wiadomosci od Ciebie nigdzie nie mam, czyzby fruwala w eterze? :D Pozdrawiam Twoja sympatyczna przyjaciolke Jasie a Tobie zycze wytrwalosci u dentysy.Bo tak jak nam napisala Srebrna Akacja jedym z wielu blogoslawienstw czlowieka jest.... USMIECH :D i musimy miec ladne zabki :D :D :D. SREBRNA AKACJO dziekuje za piekny wiersz, zapachnialo bzem na naszej BIESIADZIE, jeszcze kilka dni i mamy miesiac MAJ. Bo to wlasnie maj jest miesiacem bzow GRABKU moje sloneczko :D gdzie jestes???? Kawałek nieba jest w każdym uśmiechu, W każdym życzliwym słowie, I przyjaznym geście, W każdym pomocnym czynie. Kawałek raju jest w każdym sercu, Które stanowi zbawienny port dla nieszczęśliwego. W każdym domu z chlebem, winem i serdecznym ciepłem. Bóg włożył swoją miłość w twoje ręce, Jak klucz do raju. Phil Bosmans.
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochane Drzewka zycze milego wieczoru
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    Życie jest darem, darem którego nie możemy zmarnować.... Po to je mamy aby móc je wykorzystać. Więc starajmy sie ten dar wykorzystać w pełni...
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    PIELĘGNIARKA, która w niedzielne popołudnie zmieniała Heidi kroplówkę, zauważyła, że po odkaszlnięciu dziewczyna próbowała podnieść rękę do ust, co zresztą było niemożliwe, ponieważ ramiona jej były unieruchomione, tak, by nie zerwała rurek od kroplówki. Ruch ten zdawał się wskazywać, że Heidi wychodzi z głębokiej śpiączki. Gdy w poniedziałek o godzinie 10 Portmannowie weszli do sali szpitalnej, powitał ich niezwykły widok: Heidi, przytomna i przebudzona, patrzyła na nich półsennym wzrokiem. - Heidi! - wykrzyknęła jej matka i rzuciła się, aby ją uściskać. Heidi patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Zdawała się wiedzieć, gdzie jest. Zaczęła mówić, lecz jej słowa nie miały większego sensu. - Właśnie wróciłam z podróży, zapomniałam walizki z dżinsami i wszystkimi innymi rzeczami. - Nie martw się - uspokoiła ją matka. Na pewno wszystko odeślą. - Czy przyjechałam tu zaraz po powrocie, czy najpierw byłam w domu? - zapytała Heidi. - Przyjechałaś tu od razu - odpowiedziała matka. Uderzył cię piorun. Później pokazała jej gazetę z krótką relacją o wypadku. - Ojej, to o mnie chodzi? - zdziwiła się Heidi. Pomału zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, co się stało. Przez tydzień była pod ścisłą obserwacją. Dwa tygodnie po wypadku została zwolniona do domu. Najwyraźniej wróciła w pełni do zdrowia. Po następnych dwóch tygodniach wróciła do szkoły. Zauważyła jednak, że wchodzenie po schodach i inne wysiłki wciąż bardzo męczą jej serce. Odzyskanie dawnej sprawności fizycznej zabrało tej doświadczonej miłośniczce snowboardu, jaką była Heidi, trzy miesiące. Lekarze są zgodni co do tego, że szybka pomoc, jakiej udzielono Heidi - najpierw przez Ursa Bischofa, Markusa Wyssą oraz Frankie Amodio,a potem przez załogę karetki - zapobiegła zapadnięciu w stan permanentnej śpiączki lub śmierci. Mina Portmann uważa, że oprócz udzielonej pomocy, działały też siły wyższe. - Od czasu tego wypadku nauczyłam się ufać Bogu bez granic - mówi. - Teraz nic nie jest w stanie mnie wzburzyć, a jeżeli zdarzy się coś okropnego, wiem, że znajdę siły, aby to przezwyciężyć. Tamara i Simon szybko wrócili do zdrowia. Tamarze nic się nie stało, a Simon wyszedł z wypadku jedynie ze złamanym nosem i jednym szwem. Ale dla Heidi trudne były pierwsze miesiące po wypadku. Na lekcjach języka obcego czasem łapała się na tym, że brakuje jej prostych słówek. A czasem działo się z nią coś dziwnego. Kiedyś, gdy wracała ze szkoły do domu, wydało się jej, że wyrosła przed nią wysoka czarna ściana, a promień laserowy uderzył w ziemię i odbił się od niej ku niebu. Ale takie urojenia nie wprawiają jej w panikę. Przecież omalże nie umarła - jej serce zatrzymało się na ponad 40 minut. - W tym czasie widziałam cudowne światło, takie, jakie opisują ludzie, którzy przeszli śmierć kliniczną i wrócili do życia - mówi Heidi. - Od tego wieczoru nie boję się już śmierci. Dzisiaj mam większą świadomość życia. Jestem bardziej zrównoważona i spokojniejsza. CIESZĘ się małymi rzeczami, a w chwilach szczęścia często myślę o tym, jak to cudownie, że zostało mi darowane życie. Christina Subeck.
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    O GODZINIE 23.15 OFICER policji zadzwonił do drzwi domu państwa Portmannów. Otworzył je August Portmann, 48-letni architekt. - Obawiam się, że mam złe wiadomości - oznajmił policjant. W kwadrans potem Mina i August wraz z dwójką synów wyruszyli do Zug. Mina Portmann wciąż miała w pamięci wizerunek twarzy swojej matki. Nie wyglądałaby na tak szczęśliwą, gdyby sytuacja była beznadziejna - pomyślała. O godzinie 23.20 karetka zajechała przed izbę przyjęć Szpitala Kantonalnego, gdzie posmutniali sanitariusze w dalszym ciągu poddawali dziewczynkę wstrząsom elektrycznym. Nagle Andre Deck zauważył na monitorze elektrokardiografu typową linię oscylacyjną. - Wraca puls! - krzyknął podniecony do pielęgniarzy. Serce Heidi zaczęło bić, słabo i nieregularnie. Uszczęśliwieni pielęgniarze przenieśli ją na oddział nagłych wypadków. Ofiary uderzenia pioruna często mają poparzenia pierwszego, drugiego lub trzeciego stopnia. Lekarze badający Heidi stwierdzili u niej mały ślad po oparzeniu w górnej części ciała i dwa inne na podeszwach stóp. Wciąż jeszcze nie było jasne, czy doznała obrażeń tkanek wewnętrznych. Jej ozdrowienie zależało teraz od tego, jak szybko i w jakim stopniu zacznie znów funkcjonować jej mózg. Gdy Portmannowie przyjechali do szpitala tuż przed północą, młody lekarz zakomunikował im, że Heidi wciąż jest jeszcze w stanie śpiączki. - Obawiam się, że państwo nie będą mogli jej w tej chwili zobaczyć - rzekł. Moje biedne dziecko, obyś tylko za bardzo nie cierpiała - powtarzała do siebie w kółko Mina. Gdy w końcu pozwolono jej zobaczyć córkę następnego ranka, widok nie był zachęcający. W nosie Heidi tkwiła rurka doprowadzająca tlen do płuc; do klatki piersiowej przymocowane były trzy elektrody, które przetwarzały rytm pracy jej serca na migające na monitorze punkciki. Cewnik podłączony do tętnicy przedramienia pomagał w mierzeniu zawartości tlenu we krwi oraz ciśnienia. Heidi, zawsze tak radosna i pełna życia, wydawała się teraz jedynie pozbawioną życia cielesną powłoką; o tym, że żyje, świadczyły tylko migające punkciki na elektrokardioskopie. Mina delikatnie gładziła jej włosy i cicho mówiła, jak bardzo ją kocha. Nie wywoływało to u Heidi najmniejszej reakcji. Wiem, że mnie słyszy - pomyślała matka. Następnego ranka o tragicznym wypadku Mina poinformowała przyjaciół. Ciotka Heidi, Marie Feliciane Wismer, zakonnica z klasztoru Notre-Dame de Sion w Mery sur Marne we Francji, zaczęła wraz ze wszystkimi siostrami modlić się za Heidi i jej rodzinę. Inna ciotka Heidi, Marta, zawiadomiła o wypadku zakonnice z klasztoru Św. Józefa w kantonie Schwyz; również one postanowiły modlić się w intencji Heidi. Wiadomość, że tylu ludzi modli się za jej córkę, przyniosła Minie Portmann ogromną ulgę. Wiedziała, że teraz pomóc może tylko modlitwa. Poddała się losowi i była przygotowana na wszystko, co jej mógł przynieść. Jeśli trzeba, jestem gotowa resztę życia pielęgnować Heidi na wózku inwalidzkim - przyrzekła sobie. cdn........
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    WYŁADOWANIE elektryczne jakim jest piorun może osiągnąć napięcie rzędu 500 milionów woltów i wytworzyć temperaturę sięgającą 30 000°C - pięć razy wyższą niż na powierzchni Słońca. Gdy nie znający się przedtem ratownicy pracowali razem w zupełnej ciszy i koncentracji, niebo rozwarło się i lunął rzęsisty deszcz. Wyss po raz pierwszy robił sztuczne oddychanie w sytuacji zagrożenia życia, a Bischof dyrygował według przepisowego rytmu - pięć wdechów w nozdrza, potem krótka przerwa, tak jak go uczono w wojsku. Co chwila dotykał nadgarstka Heidi, ale pulsu wciąż nie było. Na miłość boską, kiedy wreszcie przyjedzie ta karetka? - zadawał sobie ciągle rozpaczliwe pytanie. Kilku mężczyzn przyniosło z pobliskiej restauracji gruby obrus i rozpostarło go niczym baldachim osłaniający Heidi i ratujących ją mężczyzn przed ulewnym deszczem. Od uderzenia pioruna minęło zaledwie 10 minut, kiedy pojawili się ubrani na pomarańczowo sanitariusze z pogotowia z Zug. Dla ratujących minuty te wydawały się wiecznością. - Dziewczyna jest wciąż nieprzytomna, a puls niewyczuwalny - zwrócił się do nadchodzących sanitariuszy Wyss. Georg Hórger i Markus Gloor rozcięli koszulkę Heidi, wołając: - Róbcie dalej sztuczne oddychanie! - Sanitariusze wiedzieli, że człowiek uderzony bezpośrednio przez piorun nie ma prawie żadnej szansy' przeżycia. Dwóch sanitariuszy i ich szef, Andre Deck, próbowali przyłożyć elektrody do piersi Heidi, ale jej skóra była tak mokra i śliska, że nie można było przytwierdzić końcówek. Piorun zakłóca funkcjonowanie organów wewnętrznych na podobnej zasadzie, jak może wybić się z rytmu ósemka wioślarzy przy braku skoordynowanych ruchów. Zastosowanie wstrząsu elektrycznego może na chwilę sparaliżować "oszalałe komórki" tak, by mogły znów podjąć skoordynowane działanie. - Proszę zrobić miejsce! - zawołał Deck, gdy jego ludzie kładli Heidi na nosze i nieśli ją do karetki. Bischof, przygnębiony i przemoknięty do nitki, powrócił do żony i kompanów w restauracji. Ta mała nie żyje - pomyślał. W karetce trzech pielęgniarzy i lekarz kontynuowali sztuczne oddychanie. W tchawicę włożyli rurkę, aby wtłoczyć w płuca odpowiednią ilość tlenu; podłączyli również kroplówkę. Mimo to blada ciemnowłosa dziewczynka nie reagowała na żadne zabiegi. Nawet wstrząsy elektryczne o maksymalnej sile 360 dżuli nie dawały efektu. Mężczyźni spoglądali na siebie z rozpaczą. Serce Heidi nie pracowało już od 30 minut. Nawet jeśli przeżyje, będzie miała poważne uszkodzenia mózgu, może zostać sparaliżowana - pomyślał Andre Deck. Komórki mózgowe pozbawione przez parę minut tlenu zaczynają obumierać, co może doprowadzić do zaburzeń funkcji intelektualnych, paraliżu i w końcu do śmierci. Jednak mimo braku efektów, ratownicy nie rezygnowali z dalszych wysiłków. cdn.......
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    To BYŁO jak wybuch bomby - pomyślał Urs Bischof, były grenadier w armii szwajcarskiej. Siedząc zaledwie dziesięć metrów od miejsca, gdzie uderzył piorun, zobaczył, jak młodzi ludzie padli na ziemię jak kukiełki, którym odcięto sznureczki. - O Boże, zabito ich! Ludzie w panice poderwali się z miejsc i rozpierzchli. Ponieważ rozpadało się na dobre, cały tłum, łącznie ze współbiesiadnikami Bischofa, stłoczył się w restauracjach. Bischof pośpieszył ku młodym ludziom. - Zadzwoń na pogotowie, numer 144 - krzyknął do żony Markus Wyss. Po czym również pobiegł do poszkodowanych. Wyss, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej w Zug, spokojnie ocenił sytuację. Muszę najpierw pomóc tej dziewczynie, która się nie rusza - powiedział do siebie i uklęknął obok Heidi. Szybko zbadał jej stan, następnie, podłożył jedną rękę pod jej głowę, drugą uniósł podbródek i zaczął wdmuchiwać w jej nozdrza powietrze. Po kilku wdechach obaj z Bischofem obserwowali reakcję Heidi, ale nie zauważyli nawet drgnięcia w jej piersi. Klęcząc wciąż przy dziewczynie, Bischof starał się wyczuć jej puls dotykając okolicy tętnicy szyjnej i przegubu ręki. Na próżno. Frankie Amodio, kelner z pobliskiej restauracji wprawny w udzielaniu pierwszej pomocy, włączył się do ratowania i rozpoczął masaż serca. Uciskając serce można je pobudzić do 30-procentowej aktywności, wystarczającej dla zaopatrzenia mózgu w życiodajny tlen. Mimo wysiłków Heidi nie dawała żadnych oznak życia. Ratownicy mogli tylko mieć nadzieję, że dokonują właściwych zabiegów, aby dziewczynkę utrzymać przy życiu. Simon jęknął i odzyskał przytomność. Po chwili poruszyła się Tamara. Podnosząc się przy pomocy stojących obok ludzi, spojrzała na bladą twarz Heidi. O Boże, ona nie żyje! - przemknęło się jej przez myśl. Zauważywszy Bischofa klęczącego obok Heidi, zaczęła błagać: - Zróbcie coś, pomóżcie mojej przyjaciółce! Nie pozwólcie jej umrzeć! - Robimy, co możemy. Wszystko będzie dobrze! - odrzekł Bischof. Wiedział, że najważniejszą rzeczą w takich przypadkach jest sztuczne oddychanie i masaż serca. Zdawał sobie sprawę z potęgi uderzenia pioruna, czując ostry zapach spalenizny pochodzący z włosów Heidi. cdn.....
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    W STARYM szwajcarskim mieście Zug, plac Landsgemeinde łagodnie opada ku brzegom jeziora Zug. Na szary bruk placu otoczonego wianuszkiem kafejek i restauracji, leje się żar z nieba. W sobotę 17 lipca 1993 roku na termometrach jest 30 stopni, ale nadchodzący wieczór i bryza od jeziora łagodzi nieco upał. O godzinie 10 wieczorem starzy i młodzi siedzą jeszcze przy stolikach na powietrzu, rozkoszując się widokiem i atmosferą zapadającego zmroku. U nabrzeża jeziora Heidi Portmann, ładna, szczupła 16-letnia licealistka w niebieskich dżinsach i czarnej bawełnianej koszulce, gwarzy ze swoją 15-letnią przyjaciółką, Tamrą Fiel i 19-letnim Simonem Hunkelerem, mieszkańcem Zug. Heidi i Tamara przyjechały tu ze wsi Walchwil, oddalonej 9 kilometrów na południe od stolicy kantonu. Przed wyjazdem następnego dnia na wakacyjny kemping na górze Stoos w kantonie Schwyz, chciały spędzić wieczór w mieście. Heidi i Tamara, przyjaciółki jeszcze z przedszkola, uwielbiają wpadać nad jezioro. Właśnie siedzą na ławce ze swoim kolegą Simonem, praktykantem drukarskim, i przyglądają się czarnym chmurom zbierającym się nad drugim brzegiem jeziora. Około 50 metrów od brzegu, pod pasiastą markizą restauracji Lówen, siedzi 46-letni wysoki brunet Urs Bischof, złotnik, wraz z żoną Ines i ośmiorgiem przyjaciół. Skończyli właśnie kolację i piją kawę. Przy stoliku obok je kolację, z żoną i córkami, 39-letni inspektor budowlany, Markus Wyss. Bischof i współbiesiadnicy przyglądają się błyskawicom przecinającym niebo nad północno-zachodnim brzegiem jeziora. - Za pół godziny będziemy tu mieli burzę - odzywa się do przyjaciół, którzy z oddali podziwiają to majestatyczne zjawisko natury. Zaczyna kropić, lecz markiza nad stołem daje wystarczająco dobre schronienie i nikt nie zamierza odchodzić. Tamara nad jeziorem wręcza Heidi wyciągniętą z plecaka nieprzemakalną kurtkę, a sama wraz z Simonem chroni się pod niebieski parasol. Wszyscy kierują się w stronę restauracji na placu Landsgemeinde, aby schronić się przed burzą. W WALCHWIL, położonym nad jeziorem Zug, 47-letnia Mina Portmann leży w łóżku z gorączką. Widząc błyskawice nad jeziorem, zaczyna niepokoić się o Heidi. Niejednokrotnie stosunki między matką a córką bywały napięte, lecz Mina jest dumna z talentów córki do języków, rysunków oraz muzyki. Myśli Miny przerywa nagle wizerunek twarzy jej własnej matki, zmarłej przed 30 laty, który w kształcie medalionu, niczym malowidło Botticellego, pojawił się na białej ścianie sypialni. Matka ma twarz tak spokojną i pogodną, że zdaje się mówić: "Wszystko jest w porządku". Po kilku sekundach zjawa znika i Mina czuje, że opuścił ją niepokój. ULEWA SIĘ WZMAGA, więc Heidi, Tamara i Simon przyspieszają kroku. Właśnie zbliżają się do kasztana w górnej części placu, gdy niebo się rozstępuje i rozbłyska nieziemskim, oślepiającym światłem. Zaraz potem następuje ogłuszająca detonacja. Tamara, oślepiona rażącym światłem, poczuła drżenie ziemi pod stopami. Ma wrażenie, że wokół niej eksploduje powietrze. Czuje miękkość w kolanach, jakby chodziła po falach, i zaraz potem wraz z Simonem pada nieprzytomna na ziemię. Gdy oślepiająca jasność przeminęła, oczom świadków ukazuje się Heidi rozpostarta na bruku, z niewidzącymi, półotwartymi oczami utkwionymi w przestrzeń. cdn......
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    PIORUN I DZIEWCZYNA...... Tamara, oślepiona rażącym światłem, poczuła drżenie ziemi pod stopami. Ma wrażenie, że wokół niej eksploduje powietrze. Czuje miękkość w kolanach, jakby chodziła po falach, i zaraz potem wraz z Simonem pada nieprzytomna na ziemię. Gdy oślepiająca jasność przeminęła, oczom świadków ukazuje się Heidi rozpostarta na bruku, z niewidzącymi, półotwartymi oczami utkwionymi w przestrzeń.
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    KAŻDEGO DNIA czytał Shirley cytaty z religijnego kalendarza i zapewniał, że jej świat wciąż funkcjonuje. W domu nagrywał taśmy, rejestrując dla niej drobne, codzienne czynności: "Teraz się golę, kochanie". "A teraz jestem w kuchni i robię naleśniki dla chłopców". Nie wiedział jednak, czy pogrążona w śpiączce żona słyszy te słowa. Nie chciał, żeby 11-letni Christopher i 4 lata młodszy Joseph widzieli matkę w takim stanie, toteż wpadł na pewien pomysł. Poprosił ich, by stanęli przy zewnętrznej stronie jednej ze ścian jej sali. - Chłopcy, połóżcie tutaj ręce - powiedział. - Mama jest dokładnie po drugiej stronie, a więc jeśli chcecie być blisko niej, dotknijcie dłońmi ściany. Tak zrobili. A później w ich ślady poszło wielu przyjaciół Shirley, krewnych, a także współpracowników i znajomych z parafii, którzy przychodzili ją odwiedzić i pomodlić się o jej zdrowie. "Ściana modlitwy" - przyjęła się taka nazwa - z czasem pokryła się odciskami palców setek osób. Pewnego dnia Jeff nagrał na taśmie życzenia powrotu do zdrowia od Christophera i Josepha. W chwili, gdy puścił nagranie w sali Shirley, urządzenia kontrolujące pracę jej serca i płuc uruchomiły alarm. Hałas sprawił, że Jeff poderwał się z krzesła. Przybiegły pielęgniarki. Kiedy zorientowały się, co było przyczyną takiej reakcji, spojrzały zdumione na leżącą w łóżku, pogrążoną w śpiączce postać. Shirley nadal była z nimi. Już podczas pierwszego miesiąca, który spędziła w sterylnej izolatce, lekarze rozpoczęli powolny proces wymiany zwęglonych tkanek. Doktor Orlet przeszczepił setki kawałków wyhodowanej skóry. Wymagało to w sumie ponad 30 operacji. Była noc, gdy pielęgniarka wychodząc z sali, powiedziała bezwiednie: "dobranoc, Shirley". Odezwał się sygnał alarmowy respiratora. Kontrola wykazała, że pacjentka oddycha normalnie. Czy mogła uruchomić alarm, wstrzymując oddech? - Shirley, jeśli mnie słyszysz, wstrzymaj oddech - poprosiła pielęgniarka. Zadźwięczał alarm. Pielęgniarka spojrzała uważnie. - Czy próbujesz coś mi powiedzieć? Znów zabrzmiał sygnał. Wówczas pielęgniarka zdecydowała się na pewną próbę. Shirley miała zaszyte powieki, które musiały się zagoić, ale ruch gałek ocznych nadal był widoczny. Pielęgniarka powiedziała jej, żeby poruszała oczami w górę i w dół, gdy chce powiedzieć "tak" lub na boki, co będzie oznaczać "nie". - Czy jest ci zimno? - zapytała. Nie. - Chcesz, żebym została? Tak. Wkrótce jednak Shirley znów pogrążyła się w śpiączce. W KWIETNIU lekarze zaczęli ograniczać dawki środków nasennych, by Shirley łatwiej się przebudziła. 16 kwietnia, trzy miesiące po katastrofie samolotu, pielęgniarki usunęły jej rurkę z tchawicy. Shirley poruszyła się lekko, a Jeff pochylił się, by ją ucałować. Usłyszał wówczas chrypiący szept. - Kocham cię. Jeff opadł na krzesło. Serce waliło mu jak młotem. Nic nigdy nie brzmiało tak słodko, jak te dwa niewyraźne słowa. Z dnia na dzień głos Shirley odzyskiwał siłę. Pytała o chłopców oraz, co dziwne, o wydarzenia, które opisywał Jeff w czasie jej śpiączki. Słowa męża jakoś do niej dotarły. Próbowała zorientować się w rozmiarach swych obrażeń. Poparzone dłonie skurczyły się w pięści, skierowane w dół stopy zastygły w takiej pozycji. Wyhodowana skóra była delikatna jak bibuła. Każdy ruch wywoływał ukłucia bólu. Czy kiedykolwiek będzie posługiwać się rękami? Czy będzie chodzić? Szybko wzięła się za rehabilitację. - Nie traćmy czasu - mówiła pielęgniarkom. - Muszę wrócić do domu, do moich chłopców. Zaczęła odzyskiwać kontrolę nad swoim ciałem. Początkowo cele były skromne: obrót głowy, uniesienie ręki, wyprostowanie palca. Po takim wysiłku była wyczerpana. Obiecała sobie, że będzie w domu przed 4 lipca, świętem niepodległości. PEWNEJ MAJOWEJ NOCY plelęgniarka usłyszała dochodzące z pokoju Shirley chrząknięcia i przerywany oddech. Zajrzała tam i zobaczyła, jak pacjentka z zaciśniętymi zębami raz za razem unosi prawą nogę, a później lewą, jakby chciała wyruszyć w drogę i może nawet dojść do domu. - Nie mogę zasnąć - wyjaśniła Shirley. - Kiedy tak leżę, moi chłopcy nie mają ze mnie żadnego pożytku. Lepiej będzie, jeśli wykorzystam ten czas. Ćwiczyła regularnie. Kiedy tylko nie mogła zasnąć, zmuszała swoje nogi do ruchu w górę i w dół. W szpitalu krążyły legendy o niezniszczalnej Shirley Badke. "Nieustraszona" - tak nazywał ją doktor Orlet. Choć odzyskiwała sprawność, wszyscy obawiali się kolejnego problemu: nadejdzie dzień, kiedy zobaczy się w lustrze. Jej twarz była mozaiką blizn i przeszczepów z wyspami zaszytych powiek i otworem ust. Skórę na głowie pokrywała paskudna szczecina. 14 maja, w Dzień Matki, Jeff i Shirley uznali, że chłopcy mogą ją odwiedzić. Zaniepokojona tym, co mogą zobaczyć, Shirley poprosiła o lustro. Zerkając poprzez szwy, które wciąż łączyły jej powieki, oceniła rozmiary zniszczeń. - No cóż, nie jest aż tak źle, jak myślałam - powiedziała w końcu. Poprosiła, aby przenieść ją na fotel, żeby zaprezentować się chłopcom bardziej naturalnie, jak mama. Synowie, gdy weszli do sali, wybuchnęli płaczem. Z radości. SHIRLEY codziennie walczyła z dojmującym bólem, kiedy usiłowała rozruszać zesztywniałe stawy. Ćwiczyła, aż skóra zaczynała krwawić. Gdy zbliżał się koniec czerwca, musiała jednak przyjąć do wiadomości smutną prawdę. Nie wróci do domu na 4 lipca. To święto było dla niej wyjątkowo przygnębiające. Wciśnięta w wózek inwalidzki oglądała ze szpitala pokaz sztucznych ogni, roniąc gorzkie łzy. Przypomniała sobie wówczas cytat z kalendarza Jeffa na ten dzień: "Miłość jest cierpliwa. We wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma". Miłość nigdy nie traci nadziei - postanowiła. Nie mogła się poddać. Zaczął się kolejny miesiąc przeszczepów i terapii. W sierpniu pracownicy szpitala zobaczyli, jak Shirley powoli i niezgrabnie posuwa się wzdłuż korytarza. Uśmiechała się. - Szczęki opadły wam do podłogi? - pytała. - Tak, to ja. Chodzę. 25 sierpnia 1995 roku - 225 dni po wypadku - Shirley wróciła do domu. Przyjaciele przystroili drzewa żółtymi wstążkami i wszędzie rozrzucili żółte kwiaty. Jeff ostrożnie pomógł żonie przekroczyć próg. 11 miesięcy później, w lipcu 1996 roku Shirley Badke wyszła na ulice Augusty. Sięgnęła zesztywniałymi dłońmi po znicz olimpijski, który otrzymała z rąk członka sztafety. Znicz wędrował przez cały kraj do Atlanty, na olimpiadę. Wokół rozbrzmiewały owacje: "Brawo, Shirley!", a ona u boku Jeffa przeszła dwa skrzyżowania, niosąc olimpijski ogień, po czym z uśmiechem przekazała go dalej. To był prawdziwy powrót niezniszczalnej Shirley. Shirley Badke starała się prowadzić w miarę normalne życie matki i żony. Czekały ją jeszcze kolejne operacje i dalsza rehabilitacja. Godziła się jednak na to wszystko. Nie jest osobą skłonną do rozpamiętywania, co by było gdyby. Mówi: "Masz w ręku karty, które rozdał ci los i musisz nimi grać". W sierpniu 1998 roku Południowo-Wschodnia Fundacja Strażaków w Auguście nadała imię Shirley Badke nowemu 10-osobowemu schronisku przeznaczonemu dla rodzin ofiar pożarów. James Garvery.
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witaj SREBRNA AKACJO! serce] Nie dawano jej najmniejszych szans, jednak potwornie poparzona Shirley nie poddała się ani rozpaczy, ani bólowi i - zagrała o życie .... KARTY, KTÓRE ROZDAJE LOS... Rześki zimowy poranek zaczął się tak jak każdy inny dzień w domu Badke\'ów. Shirley wyprawiła do pracy męża Jeffa. Popatrzyła, jak starszy syn Christopher idzie do szkolnego autobusu. Później podwiozła do szkoły młodszego syna Josepha i pojechała do pracy. Spółka Southland Timber, gdzie Shirley była recepcjonistką i sekretarką, mieściła się w parterowym budynku z cegły, w pobliżu lotniska Bush Field w mieście Augusta w stanie Georgia. Wszyscy lubili 36-letnią Shirley. Pełna entuzjazmu niebieskooka blondynka była duszą firmy. Tuż przed godziną 9, gdy pisała sprawozdanie, naczelny dyrektor Dave Dodge zajrzał do niej, żeby się przywitać przed wejściem do gabinetu. W TYM CZASIE, 24 kilometry od siedziby spółki, dwusilnikowa cessna usiłowała dolecieć na lotnisko Bush Field. Pilot właśnie zawiadomił przez radio kontrolera lotów o awarii prawego silnika i o konieczności przymusowego lądowania. Wkrótce znów nadał wiadomość. - Nie działa drugi silnik. Chyba nie dolecimy. Kontroler dostrzegł uszkodzony samolot. Prawe śmigło było nieruchome, a lewe obracało się leniwie. Jeszcze raz odezwał się głos pilota. - Módlcie się za nas. Półtora kilometra od pasa startowego cessna spadła za szpaler drzew. Shirley Badke rozmawiała przez telefon. Nagle zobaczyła zbliżającą się od drzwi kulę płomieni. Rzuciła słuchawkę i próbowała uciekać. Cessna uderzyła w biuro. Okna rozpadły się, ściana eksplodowała, a nad Shirley przetoczyła się fala ognia. Dodge wybiegł na korytarz i zobaczył kłąb płomieni. Z ich wnętrza dobiegał krzyk Shirley: \"Na pomoc!\", - Na podłogę i skul się! - rzucił się, by przykryć ją swym ciałem. Przestała płonąć. Przy pomocy innego pracownika Dodge wyniósł ją na parking. Ubranie i włosy miała spalone. Dyrektor zdjął koszulę i delikatnie okrył Shirley. Wtedy poruszyła ustami. Pochylił się, nasłuchując. - Siedem...dwa...dwa. Liczby? Chyba majaczy. Jednak ona podawała numer telefonu do pracy męża. Chciała, żeby był przy niej. Patrząc w niebo, Shirley podniosła dłoń, by osłonić twarz przed słońcem. Wtedy zorientowała się, że ma spaloną skórę na rękach. Mogła zobaczyć kości - białe kości na tle błękitnego nieba. Panie Jezu, nie opuszczaj mnie - modliła się. W biurze Jeffa zadzwonił telefon. Jeden ze współpracowników Shirley tłumaczył: - Był wypadek. Pana żona jest ranna. Musi pan natychmiast przyjechać. Kiedy Jeffpodjechał do budynku, ambulans właśnie odjeżdżał. Wtedy zobaczył wbity w biuro swej żony osmalony i pogięty wrak samolotu. W ten oto sposób 12 stycznia 1995 roku Shirley i Jeff Badke\'owie rozpoczęli najstraszniejszą podróż w ich wspólnym życiu. POZNALI SIĘ 20 lat wcześniej na plaży w stanie Georgia. Energiczna 16-latka natychmiast zakochała się w Jeffie. Nie odwzajemnił jej uczucia. Była przecież dzieckiem, a on miał już 19 lat. Jed nak nie dała za wygraną. Kilka lat później Jeff zranił przy pracy stopę i kurował się w domu, kiedy odezwał się dzwonek. W drzwiach stała Shirley. - Słyszałam o twoim wypadku - powiedziała. - Chciałam tylko, żebyś wiedział, że w każdej chwili jestem gotowa ci pomóc. Tak zaczął się romans. Potem Jeff poprosił Shirley o rękę. Na początku mieli niewiele pieniędzy, ale ona była dobrej myśli. - Wszyscy narzekają - mówiła. - Pesymizm jest łatwy, optymizm trudny. Zawsze bądź optymistą. Jeff dostał pracę w fabryce i z czasem został kierownikiem. Shirley pracowała w Southland. Wybudowali drewniany dom z pokojem dla dwóch synów. Teraz, w drodze do szpitala, Jeff myślał tylko o jednym: nadeszła jego kolej, by pomóc żonie. LEKARZE Z ODDZIAŁU Oparzeń w Okręgowym Ośrodku Medycznym w Auguście sądzili, że pobyt Shirley w szpitalu będzie krótki. Miała oparzenia trzeciego stopnia, najcięższe z możliwych. Obejmowały one ponad 85 procent powierzchni ciała. W izbie przyjęć pielęgniarka z ponurą miną podeszła do Jeffa, który chciał zobaczyć swą żonę. - Obawiam się, że szansę nie są duże - powiedziała. Jeff ledwo zdążył rzucić okiem na straszliwie poparzone ciało, kiedy sanitariusze zaczęli wytaczać wózek z powrotem. Ale oszołomiona Shirley dostrzegła Jeffa. - Kocham cię - wyszeptała. Kilka chwil później ogarnęła ją ciemność - lekarze wprowadzili nieszczęsną kobietę w stan śpiączki, by oszczędzić jej straszliwego bólu. Pod koniec dnia opiekujący się Shirley doktor Hermann Orlet zapewnił Jeffa, że zrobi co w jego mocy. Od tej chwili Shirley leżała w sterylnej izolatce. Jej twarz spowijały bandaże. Podłączono ją do kroplówki i monitorów, oddychała za pomocą rurki wprowadzonej do tchawicy, połączonej z respiratorem. Lekarze, aby nie dopuścić do zakażenia, ograniczyli wizyty gości. Jednak codziennie rano i wieczorem Jeff zakładał lekarski kitel i siadał przy niej, leżącej w bezruchu. \"Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych\" - często niegdyś mawiała. Teraz Jeff zastanawiał się, czy jego żona zdoła przeżyć. cdn.....
×