Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    W lutym przeprowadzili się do Peterborough. Kevin zaczynał studia dopiero za pół roku, na razie cieszył się nowym życiem. Umeblowali z Laurą pokój tak, by mógł sam się zajmować dzieckiem. Zaczęła mu wracać zdolność koncentracji. Kiedy Tristan spał, on zakładał słuchawki na uszy i słuchał nagrań z biblioteki. We wrześniu zaczęły się studia. Choć był bardzo zdenerwowany, na zajęciach zabierał głos w dyskusji. W wolne dni zamykał się w pokoju i od rana do wieczora słuchał nagranych podręczników. Gdy sam miał poprowadzić wykład, przygotowywał się z dwoma magnetofonami. Nagrywał tekst, odtwarzał go i poprawiał, nagrywając na drugi. Powtarzał to tak długo, aż nauczył się na pamięć. Pod koniec września Kevin wszedł do sali, w której miał poprowadzić swoje pierwsze zajęcia. Zobaczył mnóstwo wpatrzonych w niego twarzy. - Dzień dobry, nazywam się Kevin Chappell. Dziś porozmawiamy o wyprawach krzyżowych. Gdy wygłaszał wyuczony na pamięć tekst, twarze zniknęły, sala zmieniła się w wielobarwną plamę. Na chwilę przerwał. Plamy nabrały kształtu, wróciły twarze. Zobaczył studentów robiących notatki. Laura czekała na niego za drzwiami. Gdy tylko wyszedł, ucałowała go. - Jestem z ciebie bardzo dumna. Promieniał, gdy wracali do domu, trzymając się za ręce. Studenci nagrywali referaty na magnetofon, a prace z egzaminów pisemnych Laura czytała głośno Kevinowi, zapisywała uwagi i oceny. Wciąż jednak zdarzały się kłopoty. Podczas wykładu nagle czuł dziurę w mózgu i wpatrywał się nieprzytomnie w studentów. Mijało to po kilku chwilach. - Przepraszam, czasem trochę się zamyślam - mówił wtedy i kontynuował wy kład. Poszedł do kolejnego neurologa. Wiadomo już było, że ma epilepsję, teraz okazało się, że cierpi też na tak zwane małe napady padaczkowe, czyli przez chwilę jest nieobecny myślami. Lek o nazwie rivotril ograniczył ataki do jednego dziennie. cdn.....
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dziesięć dni po wypadku Laura powinna wrócić do pracy. Kevin wziął na kolana synka i zaczął go bujać. - Nie martw się, damy sobie radę - uspokajał żonę. Laura przygotowała mleko dla Tristana. Jedzenie dla Kevina postawiła na środkowej półce w lodówce, by łatwo było je znaleźć. Wyjęła też pieluszki, ubranka i zabawki. Przed wyjściem wstawiła Tristana do kojca. - Bądź grzeczny i nie sprawiaj tatusiowi kłopotów - powiedziała. Kiedy wróciła wieczorem, zastała czerwonego na buzi Tristana, który zanosił się płaczem i wciąż był w kojcu. Kevin chodził po kuchni. - Nie wiem, co robić. Nie wiem, co robić - powtarzał przez łzy. Na kuchence stał spalony czajnik. Obaj przez cały dzień nic nie jedli. Nazajutrz Kevin i Laura pojechali do szpitala, ale lekarz powiedział, z muszą być cierpliwi. Laura wzięła urlop. Wkrótce zrezygnowała z pracy. Czekając na wizytę u neurologa, Kevin sypiał po 13 godzin. Gdy nie spał, siedział i wpatrywał się w okno. Pewnego dnia potknął się o nogę stołu. Złapał pęk kluczy leżących na blacie i cisnął je w kąt. - Nienawidzę tych głupot! Nienawidzę tego życia! - wrzeszczał. Laura nigdy nie widziała go tak wściekłego. Trząsł się z gniewu. Po kilku minutach złość nagle mu przeszła, położył się na kanapie i zasnął. Później nic nie pamiętał. Choć poruszał się sprawnie, wykonywanie codziennych czynności przerastało jego możliwości. Laura nawet musiała nakładać mu pastę na szczoteczkę do zębów. Poza tym z byle powodu wpadał w furię, po czym natychmiast zasypiał. Laura nie wytrzymała. - Jestem przerażona - powiedziała. - Musisz się kontrolować. - Nie wiem, co się ze mną dzieje - wyznał Kevin. - Niestety, nie ma oczekiwanej poprawy - uznał po pięciu wizytach Kevina neuropsycholog Peter Carlson. Badania wykazały, że pamięć krótkoterminowa pacjenta jest fatalna, poza tym ma zaburzenia koncentracji i problemy z czytaniem. Neurolog John Marshall obiecał, że lekarze pomogą mu nauczyć się z tym żyć. Kevin dostał skierowanie do ośrodka specjalizującego się w urazach głowy. Spędzał tam 6 godzin tygodniowo. Rozmawiał z terapeutami i ćwiczył wykonywanie zwykłych czynności -- gotował, liczył. Kiedy wyznał, że chce zrobić magisterium, poradzili mu, by pogodził się z tym, że wielu dawnych celów już nie osiągnie. Testy na inteligencję wskazały, że jest ograniczony umysłowo. Wpadł w depresję. W końcu przyznał się, że ma kłopot z oczami, więc wysłano go do okulisty, a następnie na kurs dla analfabetów. Choć widział wyraz na papierze, nie potrafił złożyć go z liter. Okulista zauważył, że jest krótkowidzem i ma ograniczone pole widzenia. Poinformował doktora Marshalla, że jego pacjent najprawdopodobniej ma agnozję, czyli nie umie prawidłowo rozpoznawać bodźców. Dla Kevina świat był zbiorem bezkształtnych plam. Laura współczuła mu, ale też była zła na męża. Chciałby tylko siedzieć w domu, nigdy nie wychodził. Skończyły się pieniądze, zalegali z czynszem, a ona musiała znosić jego napady wściekłości. Zaczęli się od siebie oddalać. Dojrzewała w niej myśl, że dziecko potrzebuje zmiany otoczenia. Kiedy po kolejnym ataku Kevin zasnął, ze łzami w oczach spakowała walizkę. Kupiła jedzenie na zapas, przygotowała ubranie na zmianę, po czym obudziła męża. -Jestem zmęczona i przerażona. Jadę na kilka dni do siostry - stwierdziła. Kevin sprawiał wrażenie, jakby ją rozumiał. - Nie martw się, poradzę sobie - rzekł. Po jej wyjeździe tłukł się po mieszkaniu, jadł owoce, pieczywo i ser. Nie miał pojęcia, jak zrobić kanapkę czy cokolwiek innego. Trzy dni później wróciła Laura. - Nie wiem, jak długo będę miała siłę zostać - powiedziała, płacząc w jego objęciach. - Kochanie, staram się jak mogę, żeby jak najwięcej się nauczyć. Nie chcę was stracić -- szeptał, przytulając ją. Napadami wściekłości Kevina zainteresował się doktor Charles Johnson, specjalista rehabilitacji. Ustalił, że ataki są specyficznymi napadami padaczki - zwanymi ogniskowymi. Przepisał Kevinowi tegretol. Ich życie nadal było pasmem udręk. Choć Kevin czasem wspominał o powrocie na studia, to zwykle siedział w domu, czasem tylko spotykał się ze znajomymi w ośrodku dziennego pobytu. Laura postanowiła wrócić do pracy. Nie uprzedzając męża, spytała w szpitalu w Peterborough, czy jest jeszcze dla niej miejsce. Pracowała tam przecież, gdy Kevin był na studiach licencjackich. Wieczorem, podczas kolacji, postawiła mężowi ultimatum. - Dostałam pracę i wyjeżdżam. Możesz jechać z nami lub zostać tutaj. Wiedziała, że gdyby został, będzie mógł mieszkać z pacjentami ośrodka. - Jadę - powiedział wstrząśnięty. Wysłał na uniwersytet w Peterborough podanie o przyjęcie na studia magisterskie z historii i kultury Europy. W podaniu (napisanym przez Laurę) zaznaczył, że po wypadku ma niesprawny wzrok, więc ktoś musi mu głośno czytać lektury. Nie wspomniał o uszkodzeniu mózgu. Jego podanie trafiło do profesora Johna Gilchrista, wykładowcy historii. O, mój ulubieniec! - pomyślał Gilchrist, przypominając sobie Anglika, który zadawał mu bardzo wnikliwe pytania. Odpisał Kevinowi, że może studiować. Zaproponował także, by Kevin prowadził zajęcia dla studentów pierwszych lat i obiecał, że znajdzie dla niego kogoś do głośnego czytania. Po przeczytaniu listu Kevin przeżywał męczarnie. Wbrew zaleceniom ośrodka chce porzucić to bezpieczne i pomocne w rehabilitacji miejsce. Nigdy w życiu tak bardzo się nie bał. cdn......
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dzien dobry BIESIADO! JODELKO GRBKU SREBRNA AKACJO ORZECH o Tobie tez nie zapomnialam witam w piekna sloneczna niedziele! Widze,ze mielismy goscia na naszej BIESIADZIE. tylko dlaczego taki nie zadowolony z zycia? severetoture....te slowa kieruja specjalnie do Ciebie: TRZEBA JUŻ BYC DOROSŁYM...... W naszym życiu wszystko zmienia się tak szybko i tak nieodwracalnie, że trzeba mieć gdzieś coś, co na pozór pozostaje takie, jak było. Każdemu potrzebny jest kawałek ziemi, który nie umyka spod nóg. Życie współczesne jest w zasadzie życiem miejskim, a krajobraz naszych miast zmienia się szybciej niż nasza o nim pamięć. Dobrze jest wiec mieć gdzieś widok z okna, który od lat pozostaje taki sam. Kiedy byłem dzieckiem, spędzałem wakacje zawsze w tym samym miejscu, w domu moich dziadków, u podnóża gór. Za każdym przyjazdem odnajdywałem dawnych przyjaciół: psa, kota, konia, łaciatą krowę, oswojoną wronę, która siadywała dziadkowi na ramieniu. Ale za którymś przyjazdem nie zastałem już kota, za innym psa, i tak dalej. Zwięrzeta żyja krócej niż ludzie, a nawet krócej, niż trwa człowiecze dzieciństwo. Były to w końcu drobne zmiany, ale one to sprawiły, że zmieniło się wszystko, a nie tylko to, że zacząłem wyrastać z krótkich spodenek. Gdzieś w jakimś momencie następuje ruptura dzieciństwa, młodości, wieku męskiego, a znaczą ją rzeczy drobne, takie jak ubytek zwierząt domowych i przedmiotów, a także utrata ludzi, których się kocha. Ale trzeba już być dorosłym i niejedno przeżyć, żeby zdać sobie z tego sprawę. I dopiero długo potem, jak pewne rzeczy są za nami, człowiek zaczyna rozumieć, że nigdy już nie będzie, jak było. Miroslaw Zurawski.
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    Milosc zwycieza___ zrozumialam to dzieki mezowi, dzis samotnie stawiajac czolo zyciu.... MOJA HISTORIA nie ma końca, bo chociaż życie Toma na ziemi dopełniło się - moje trwa nadal. Patrząc wstecz, widzę wyraźnie, że byłam postawiona przed wyborem: oto twoje życie - weź je albo odrzuć. Nauczyłam się, że trzeba je przyjąć - i wykorzystać do końca. Nauczyłam się również, że miłość jest trwalsza niż cierpienie i żal. Gdybyśmy mogli wybrać z życia tylko jedną rzecz - czy istnieje cokolwiek lepszego od miłości? Mary Cathrine Fish.
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    PIERWSZYM RAZEM zwiozłam Toma powoli tym właśnie zejściem. Byliśmy w połowie basenu, gdy dobiegł mnie dziwny odgłos: Tom płakał! - Co się stało? - spytałam. - Boi - westchnął. Utracił już zdolność mówienia pełnymi zdaniami. - Boisz się utonąć? Kiwnął głową. Aby udowodnić mu, jak płytki jest basen, poszłam parę kroków dalej. Wówczas jego płacz zmienił się w dziki ryk. Wróciłam jednym susem - uprzytomniłam sobie, co go tak przeraża, siedział unieruchomiony na wózku, po szyję w wodzie! - Przysięgam, jesteś bezpieczny. Gdybyś nawet spadł, utrzymam cię. Uniosłam go w górę. - Spójrz. Tom powoli się uspokajał. - Chcesz wstać? - zapytałam. Uśmiechnął się. Stanęłam przed wózkiem i uniosłam go pod pachy. Po raz pierwszy od wielu tygodni stał na nogach. Potańczyliśmy chwilę w basenie, nasze ciała ocierały się o siebie. - Miło - powiedział Tom, uśmiechając się szeroko. Marzyłam, aby mogło tak trwać zawsze: jakaś wyprawa, a poza tym spanie, jedzenie, bycie i czucie. Ale nasze wspólne życie szybko się nam wymykało. Wiedziałam, że Tom umiera, lecz jeszcze miałam go przy sobie. Mogłam go dotykać, mówić do niego, słuchać jego serca. Moje pragnienia zmieniały się podczas choroby: najpierw marzyłam, żeby całkiem wyzdrowiał, potem przystałam na jego kalectwo i pragnęłam tylko, aby żył. Później pogodziłam się z jego bliską śmiercią i chciałam oszczędzić mu cierpień. W końcu zrozumiałam, że nie każdy ból da się uśmierzyć. Wtedy pragnęłam dać mu pomoc duchową. Podczas choroby Tom wielokrotnie rozmawiał z przyjacielem rodziny - franciszkaninem Danem Rileyem. W środę 19 lipca ojciec Dan odprawił u nas w domu mszę świętą. Gościliśmy kilka osób z rodziny. Dan mszę rozpoczął od modlitwy i błogosławieństwa. Ja odczytałam tekst buddyjskiej medytacji. Następnie ksiądz odprawił z nami ceremonię odnowienia obietnic chrztu świętego. Zanurzył dłonie w wodzie i pokropił czoło męża - potem wszyscy zrobiliśmy to samo. Marcella odczytała Psalm 23, zawierający te oto słowa: "Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia". Słuchając ich, pojęłam jak głęboko czuję, że dobroć i łaska przyszły do Toma i do mnie z wielu źródeł, których istnienia nawet nie przeczuwałam. Nazajutrz mój mąż był zupełnie odmieniony - wyciszony i spokojny. Była piękna pogoda. Chciałam, byśmy wspólnie mogli cieszyć się ciepłym dniem, więc wywiozłam Toma na wózku na taras z tyłu domu. Wysokie drzewa otaczające podwórze szeleściły zielonymi liśćmi, a ptaki buszowały po trawniku, teraz zarośniętym chwastami. Przez ocieniający nas baldachim pnączy prześwitywały żółtobiałe plamki słońca. Uniosłam głowę Toma, aby mógł spojrzeć na podwórze. Potem uklękłam przed wózkiem, oparłam głowę na jego kolanach i ujęłam go za ręce. Dziękowałam mu, że dał mi o wiele więcej niż kiedykolwiek oczekiwałam i zapewniałam, że dam sobie radę. Dziękowałam też opatrzności, że mogłam go kochać. Wiedziałam, czy też raczej czułam, że Tom doskonale słyszy wszystko, co do niego mówię. Przymknął oczy. W poniedziałek 24 lipca przestał już w ogóle przyjmować pokarmy i płyny. Tego dnia jedna z zasadzonych przez niego róż zakwitła - ta biała. Ścięłam co najmniej tuzin pąków, umieściłam w wazonie i postawiłam w jego pokoju. Tam się otworzyły - połyskujące i misterne. Tego dnia Owsley położył się na straży przy drzwiach sypialni Toma. Przez cały dzień nie wychodził na dwór, nie szczekał, nie tknął jedzenia, tylko od czasu do czasu przenosił się na łóżko Toma albo wskakiwał do mnie na fotel. We wtorek wieczorem trzymałam Toma za rękę, pochyliłam się nad nim i pocałowałam w policzek. - Jest już jedenasta, pójdę się położyć. Dobranoc. Kocham cię - powiedziałam, jak każdego innego wieczoru. O trzeciej nad ranem obudziłam się - poczułam jakby ktoś lekko mnie trącił. Gwałtownie otworzyłam oczy. Byłam sama, w pokoju było nikogo. Wstałam i poszłam do pokoju Toma. Widziałam, jak robi powolny wdech, potem wydech. Potem już nic więcej. Delikatnie ujęłam go za nadgarstek. Nie wyczułam pulsu. Siedziałam przy ciele Toma pogrążona w medytacji i modlitwie. Jego duch zjawił mi się jako światełko zdążające w kierunku wielkiego światła, z którym się stopiło. Poczułam też coś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłam - trudno to nazwać, najbliższe zdaje się słowo t a j e m n i c a. Czułam, że Tom zostaje wyniesiony w górę. Przepełnił mnie nabożny lęk. Dopiero po godzinie zadzwoniłam, gdzie trzeba. Kilka godzin później przyjechali nie dwaj pracownicy domu pogrzebowego. Nasza procesja - ciało Toma, Owsley i ja - przeszła przez hall, próg domu, frontowy dziedziniec i bramę. Zatrzymaliśmy się z Owsleyem tuż za bramą, patrząc jak ciało Toma znika wewnątrz karawanu i powoli odjeżdża. Owsley został na ulicy, długo odprowadzał karawan wzrokiem. Ja wróciłam za furtkę i ocknęłam się w ogrodzie Toma, przed jego krzewem białej róży. Słońce właśnie wstawało, na niebie odbywał się spektakl różowo-fioletowych świateł tańczących na biało-szarych obłokach. Noc rozpływała się powoli. W ciszy poranka poczułam wyraźnie, że ja, Tom, Ziemia i Bóg stanowimy jedność. Zycze milego czytania.... lekturki.
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    W NIEDZIELĘ przyszłam do Toma do szpitala i zastałam go pałaszującego jajka na grzance. Uniosłam do góry lewą rękę. - Co to jest? - Obrączka - odparł. Juhu! - ucieszyłam się. Zauważyłam jednak, że nie miał pełnej władzy w prawej ręce. Wyglądał na zmęczonego i chwilami szukał słów. W karcie choroby zapisano "umiarkowana afazja" (afazja to utrata zdolności mówienia). Podróż samolotem była dla Toma niewskazana, więc jego rodzina wynajęła kierowcę, by zawieźć nas do Nowego Jorku. Wyjechaliśmy w poniedziałek rankiem. Po 5 godzinach wysiedliśmy na Manhattanie. W niewielkim gabinecie poznaliśmy doktora Arbita - człowieka o surowej twarzy, ale oczach pełnych współczucia. - Guz jest bardzo groźny. Ale po operacji, naświetlaniach i chemioterapii ma pan szansę znaleźć się wśród tych niewielu ludzi, którzy żyją latami. Po operacji może pan mieć sparaliżowaną prawą połowę ciała. Jeżeli wyraża pan zgodę, możemy operować jeszcze w tym tygodniu - mówił Arbit. Tom bez słowa skinął głową. Ulokowaliśmy się w hotelu, potem postanowiliśmy wyjść na kolację. Recepcjonista polecił nam modną włoską restaurację w pobliżu hotelu. Kelner przyjął zamówienie, a ja spojrzałam na Toma. Miał wygoloną połowę głowy, po trepanacji bliznę w kształcie litery U i kruszył chleb po całym stole. Miał kłopoty z posługiwaniem się lewą ręką. - Ale się śmiesznie porobiło, Tom. Parę tygodni temu byliśmy przebojowymi ludźmi po 30. Chodziliśmy do knajp w modnych ciuchach. A teraz patrz: byle jak ubrani trzymamy się za ręce i rozwalamy jedzenie po stole - powiedziałam. Mój mąż się uśmiechnął. - Jak zapatrujesz się na ewentualność mojej... - przełknął ślinę - ... niepełnosprawności? - Kochanie, jesteś całym moim życiem. Chcę, żebyś był ze mną i nic więcej. Poradzę sobie ze wszystkim - mówiłam z przekonaniem. - Ja też. Ta decyzja w sprawie operacji nie wymagała wielkiego główkowania - rzekł Tom. Pochłaniając kopiaste porcje makaronu, rozprawialiśmy o przyszłości. Może zdecydujemy się na dziecko? Ja poszłabym do pracy, a Tom zająłby się nim. Obojgu nam by to pasowało. Tej nocy zasnęliśmy objęci, spokojnie i bez lęku. W środę rano Tom już był na sali operacyjnej. Chciałam usiąść w holu i czekać na wiadomość o operacji, ale dostrzegłam obok kaplicę. Była mała. Pięć, może sześć krótkich ławek stało przed prostym, drewnianym ołtarzem. Usiadłam w jednej z nich, przymknęłam oczy i pozwoliłam swobodnie płynąć zachowanym w pamięci obrazom. Tom bawi się z dwoma siostrzeńcami. Tarzają się po podłodze, pękają ze śmiechu. Chłopcy piszczą z uciechy, a Tom śmieje się na całe gardło. Inny obraz: górska wspinaczka. Tom w uprzęży z lin porusza się zwinnie jak kot. Wsuwa dłoń w szczeliny skały... Na koniec wyobrażam sobie Toma leżącego bez ruchu na stole operacyjnym. Doktor Arbit robi najlepszą operację w swoim życiu: wycina guz całkowicie. Usłyszałam pielęgniarkę wywołującą moje nazwisko. - Operacja pani męża się skończyła - powiedziała. Prawie biegłam korytarzami do sali, w której leżał Tom - zmizerniały, z podkrążonymi oczami. Pogłaskałam go po ramieniu. - Słoneczko, jestem tutaj. Otworzył oczy. - Cześć. Głowa mnie boli. Serce podskoczyło mi z radości. Mówi! Pielęgniarka podała mi słuchawkę, dzwonił doktor Arbit. - Mam świetną wiadomość. Operacja się udała wręcz znakomicie. Zapytałam, ile guza usunął. - Ponad 90 procent, prawdopodobnie co najmniej 95. Mąż jest w świetnej formie. cdn.....
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    TOM BYŁ BARDZO zainteresowany różnymi metodami leczenia. Rich i ja przedzieraliśmy się przez medyczne teksty i przekazywaliśmy mu informacje o nowych teoriach. W końcu - o wiele za wcześnie - Rich musiał wracać do żony i dzieci w Kalifornii. Po jego wyjeździe dom wydawał mi się ogromny i pusty. Czułam się rozczarowana. Wydawało mi się, że jeśli dobrze poszperam, na pewno znajdę rozwiązanie - ale nie znaleźliśmy niczego szczególnie obiecującego. W piątek rano zadzwonił doktor Mark Malkin ze szpitala Sloan-Kettering, do którego wysłaliśmy dokumentację. Krzyknęłam do męża, żeby podniósł drugą słuchawkę. Doktor Malkin powiedział nam, że w każdą środę lekarze wspólnie przeglądają karty choroby. - Omawiając waszą sprawę, doszliśmy jednogłośnie do wniosku, że konieczna jest druga operacja. Poczułam ulgę słysząc te słowa, dziwiąc się sama sobie, że tak odbieram wiadomość o następnej operacji. - Skoro można wyciąć więcej, to dlaczego nie uczyniono tego od razu? - zapytałam. - Chirurdzy mają w tej kwestii różne zdania. Nasi neurochirurdzy operują guzy mózgu codziennie. Większość nie ma takiego doświadczenia - Malkin skończył rozmowę, podkreślając, że powinnam zgłosić się z mężem jak naszybciej. Natychmiast zadzwoniliśmy do Nowego Jorku do Sama, przyjaciela-chirurga. Obiecał, że dowie się czegoś więcej i po godzinie oddzwonił. - Dobre wieści. Uważają, że można wyciąć więcej, nie czyniąc Tomowi krzywdy. Polecam doktora Arbita. Pracowaliśmy razem, jest fantastyczny. Jeszcze tego piątku umówiłam męża z doktorem Ehudem Arbitem na poniedziałek. W sobotę wybraliśmy się z Tomem i Owsleyem na długi spacer groblą wzdłuż kanału. Wdychaliśmy świeże powietrze i rozmawialiśmy o wyjeździe do Nowego Jorku, o perspektywie drugiej operacji. - Uważam, że to słuszna decyzja. Paskudnie się czułem przed tym jego telefonem. Jeszcze ta pełnia... - powiedział Tom. Dwa dni wcześniej była pełnia księżyca, a ja wierzę, że wtedy coś się musi zdarzyć - czasem dobrego, czasem złego, ale zawsze niezwykłego. - Na ogół nie należę do tych, co wierzą w... - Tom urwał i zacisnął powieki, usiłując się skupić. Czekałam, aż dokończy. Zaczął śpiewać piosenkę Stevie Wondera. - Gdy wierzysz w rzeczy, których nie rozumiesz... Zabo-gony. Zrobiło mi się duszno. - Ciepło, ciepło - zachęciłam go jak w zabawie. Nie mogłam sobie pozwolić na wpadnięcie panikę. - Zabo-gony - powtórzył z wysiłkiem Tom. - Zabobony. Powtórz. Możesz? - poprawiłam go w końcu. - Zabo. Gony. Zabogony. Jezu! -- Nic się nie stało. Wracajmy - wzięłam go za rękę i w milczeniu wróciliśmy do domu. Drżałam na całym ciele. Nim doszliśmy do naszej ulicy, Tom zaczął tracić równowagę. W domu zwalił się na kanapę. Zadzwoniłam do jednego z naszych lekarzy z pytaniem, co oznacza nagły kłopot z wymową. Kazał natychmiast zawieźć Toma na ostry dyżur. W szpitalu wyrecytowałam szczegóły choroby Toma dyżurnemu neurochirurgowi w białym kitlu. Dawał Tomowi proste polecenia: unieść nogę, dotknąć nosa. Lewa strona ciała była posłuszna -- prawa nie. - Czy pamięta pan, który mamy rok? - Ten... tego... tysiąc dziewięćset. Trzeci albo szósty. - Okay, a kto jest prezydentem USA? Tom parokrotnie otworzył usta, nie wydając dźwięku. Następnie zamknął oczy i się uśmiechnął. - Hillary - oświadczył. Lekarz zerknął na mnie niepewny, czy w tej sytuacji może pozwolić sobie na żarty. Skinęłam głową i zachichotaliśmy wszyscy troje. Tom jest sobą, nadal żartuje - pomyślałam. Brakuje mu tylko słów. - No dobrze, Tom, co to jest? - lekarz uniósł lewą rękę i pokazał złoty krążek na palcu. Tom skupił się z całych sił. - Rączka. Doktor wykonał tomografię, kolejne zdjęcia wyciągał pospiesznie z aparatu i przyczepiał do podświetlonej tablicy. W końcu powiedział: - Wokół guza jest znaczny obrzęk, który uciska mózg. - Co pan sądzi o nowej operacji? - Doradzałbym, aby na razie pani mąż został u nas. Podamy środki, które zmniejszą obrzęk i wzmocnią go przed podróżą - odparł. Podniosłam się na duchu po tej rozmowie na dyżurze w szpitalu i poczułam, jak na nowo budzi się we mnie duch wojownika. cdn......
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    CENTRUM DOWODZENIA ZDROWIEJE mniej niż 10, ale zwykle więcej niż 1-2 procent ludzi - Sam informował nas o szansach przeżycia chorych z glejoblastomą. Ten kolega Toma ze studiów przyleciał z Nowego Jorku. Niedźwiedziowaty chirurg z bujną brodą i nieśmiałym uśmiechem podtrzymywał nas na duchu, dodawał odwagi. Podkreślał atuty Toma: młody wiek - 38 lat - i ogólnie dobry stan zdrowia. - Szkoda, że chirurg nie zdołał usunąć więcej tego guza - dodał. Zapytał, czy znamy nazwiska lekarzy, których moglibyśmy poprosić o drugą opinię, konsultację. Polecił nam szpital onkologiczny Sloan-Kettering w Nowym Jorku. - Nie traćcie czasu. Musicie się spieszyć. Guz wymaga agresywnego leczenia. Trzeba działać metodą inwazyjną - ostrzegł. Już wcześniej zaczęłam zbierać literaturę o guzach mózgu. Dzwoniłam do działu informacji Krajowego Instytutu Onkologicznego i zamówiłam u nich wybór najnowszych publikacji prasowych o tej odmianie guza, którą miał Tom. Po kilku dniach pocztą przyszedł gruby na 8 centymetrów plik kartek. Segregator opatrzono nalepką: "Glejoblastoma wielopostaciowa dla Toma Gherleina" - zupełnie jakby guz był upominkiem. Przekartkowałam papiery i dowiedziałam się, że wielopostaciowa forma glejoblastomy (w skrócie GBM) jest najczęstszą odmianą guza mózgu u dorosłych. Rozrasta się szybko i swymi wypustkami wnika do leżących w pobliżu struktur mózgu. Zdarza się, że podwaja objętość co 7-8 dni. Standardowe leczenie to chirurgiczne usunięcie guza, naświetlania i chemioterapia. Po samej operacji średnia długość życia wynosi 12-16 tygodni, po operacji i naświetlaniach - około 40 tygodni, a po operacji, naświetlaniach i chemioterapii - 50 tygodni. We dwójkę analizowaliśmy statystyki. Zamiast biadać, że "szansa przeżycia wynosi 2 procent", mówiliśmy: "W tym roku setki ludzi zachorują na GBM i wyjdą z tego. Jednym z nich będzie Tom". Parę dni po wyjściu Toma ze szpitala przyjechał Rich Baker, jeden z jego najdawniejszych przyjaciół. Postanowiliśmy, że mój mąż skieruje swoją energię na rekonwalescencję po operacji, a my ruszymy do boju w jego imieniu na pole medycyny. - Tu będzie nasze centrum dowodzenia - oznajmiłam wchodząc do gabinetu. Stało tu już biurko i komputer. Dostawiliśmy regał i szafkę na akta. Publikacjami na temat guzów mózgu już mogłam zapełnić kilka półek, a szybko przybywały nowe. Rich, siedząc na łóżku w pokoju gościnnym i wertując nasz opasły segregator o glejoblastomach, analizował sytuację Toma. - Standardowe leczenie nie skutkuje. Trzeba załatwić mu inną terapię. Cokolwiek wybierzemy musi to zacząć się dwa tygodnie po operacji, czyli od dziś za tydzień - mówił. Miał rację. Ściągnęłam z internetu tasiemcową listę szpitali i - wspomagani przez znajomych, którzy uruchomili swoje telefony w całym kraju - zredukowaliśmy ją do możliwych do ogarnięcia 30-40 pozycji. Wtedy zasiadłam do telefonu, aby wywiedzieć się szczegółowo o każdą z placówek. W głosach wielu lekarzy i pielęgniarek, którym streszczałam naszą sytuację, słychać było autentyczne współczucie. - Po głosie sądząc, jest pani strasznie młoda - zauważyła któraś z moich rozmówczyń. - Mam 31 lat. - O mój Boże - szepnęła. cdn.....
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    POSTANOWILIŚMY Z TOMEM, że nie będziemy mówić o operacji do czasu rozmowy z doktorem Mancinim. Przyszedł w środę wczesnym popołudniem i ponownie tłumaczył, jaki to rodzaj guza. - Co teraz? - spytał Tom. - Najpewniej radioterapia i chemia - powiedział doktor Mancini i powtórzył, że znał pacjentów, którzy żyli z tym lata całe. Już miał odejść, kiedy Tom wziął głębszy oddech. - Coś panu powiem. Życie nieraz rzucało mi kłody pod nogi. Nie takie wielkie jak ta, ale sobie z nimi poradziłem. Kocham żonę. Kocham życie - głos lekko mu się załamał. - No to świetnie. Ma pan po co żyć, a to bardzo ważne - odparł doktor, odwrócił się na pięcie i uciekł. Po południu Tom zapytał, czemu wielu ludzi ma na czole ciemne smugi. Wyjaśniłam, że jest środa popielcowa. Oświadczył, że chce się pomodlić. Rzadko to robiliśmy. Zaproponowałam, byśmy powtórzyli przysięgę małżeńską, którą napisaliśmy na nasz ślub. Próbowałam ją sobie przypomnieć, ale Tom ubiegł mnie. - Ja, Tom, biorę ciebie, Mary Catherine, skarbie mego serca, najdroższa towarzyszko, za żonę, kochankę i przyjaciółkę, abym mógł z tobą odbyć podróż życia, po kres drogi i dalej. Ślubuję ci miłość, troskę i szacunek, na dobre i na złe, do końca moich dni - mówił płynnie i wyraźnie. Tę noc spędziłam na kozetce obok łóżka Toma. Spaliśmy, trzymając się za ręce. Rano wróciłam do domu i zadzwoniłam do ciotki Marcelli i wuja Hanka, najstarszego brata matki. Lubiliśmy z Tomem jeździć do nich na weekend. Mieszkali w Delaware przy plaży i zawsze chętnie nas u siebie witali. Marcella przez kilkadziesiąt lat pracowała jako pielęgniarka, nieraz miała do czynienia z glejoblastomą - guzem IV stopnia. Dużo wiedziała o nowotworach, 20 lat temu sama chorowała na raka piersi. Powiedziałam jej, że chcę się modlić, ale nie umiem. - Najlepszą modlitwą jest to, co płynie z serca. Ujawnij to i ofiaruj. Czy odczuwasz rozpacz, czy złość, to bez znaczenia. Bóg cię wysłucha. Już cię słyszy. Ty już się modlisz - odparła. To zapewnienie ciotki przyniosło mi wielką ulgę. Tak, ja już się modliłam. To była prawda. Wróciłam do szpitala i zabrałam Toma na spacer. - Dobrze się czuję. Właściwie nie boję się śmierci. Tylko tego, co może przyjść przed nią - powiedział. - Mdłości, bólu, kalectwa, o to ci chodzi? - Tak, tego boję się naprawdę. - Ja też, ale jeśli się zdarzy, poradzimy sobie - obiecałam mu. Powtórzyłam Tomowi słowa Marcelli i spytałam, czy chciałby się pomodlić. Skinął głową. Wzięliśmy się za ręce. Przymknęłam oczy. - Boję się. Pomóż mi zachować nadzieję. Wskaż nam, co robić. Ty widzisz, jak się kochamy. Zachowaj nas razem i dopomóż. Stawimy czoło każdej konieczności, ale chcemy razem iść przez życie. Stawimy czoło również t e m u tylko błagamy - pomóż nam. Amen. cdn.....
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    MYŚLELIŚMY, ŻE LOS USŁAŁ NAM DROGĘ RÓŻAMI Znam ludzi, którzy tuż po poznaniu się uznali, ze są dla siebie stworzeni i po roku "chodzenia" wzięli ślub. Ze mną i Tomem było inaczej. Spotkaliśmy się w roku 1987 - Tom, inżynier ochrony środowiska, przeprowadzał ze mną rozmowę kwalifikacyjną do pracy. Pamiętam, jak stał przede mną z nogą opartą na krześle i rękami założonymi na kolanie, przypatrując mi się z błyskiem w oku. Miał na sobie kraciastą koszulę - tworzyła barwną plamę na tle książek o gospodarce ściekami. Dostałam tę pracę. - Próbowałem ją sprawdzać, ale przez cały czas myślałem tylko, że oto w moim pokoju siedzi najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem - Tom zwierzył się po latach koledze. W 1990 roku byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i to zakochanymi w sobie po uszy - przyjemna kombinacja. Cztery lata później, 29 maja 1994 roku, wzięliśmy ślub, gotowi wspólnie stawić czoło życiu. Na przedmieściach Waszyngtonu zamieszkaliśmy z Owsleyem - sympatycznym kundlem, którego Tom wziął ze schroniska. Mąż troszczył się o dom i ogród, często gotował. Troszczył się też o mnie. Pierwszego roku wydawało się, że los usłał drogę różami dla nas, nowożeńców. Tom posadził róże i inne byliny, ja szyłam firanki, razem pomalowaliśmy i urządziliśmy nasz dom. Pracowaliśmy jako inżynierowie ochrony środowiska. Tom był wiceprezesem dużej firmy, która realizowała rządowe zamówienia i zagraniczne kontrakty. Ja się zatrudniłam w mniejszym przedsiębiorstwie i podjęłam wieczorowe studia magisterskie. Snuliśmy fantazje o zamieszkaniu, gdzieś w egzotycznym miejscu - góry, chłodne powietrze - jakaś Boliwia, Nepal... Szczęśliwa spodziewałam się, że w naszym życiu "wielkie zmiany" będą oznaczały narodziny dziecka. Los przyniósł nam inne. Wszystko zaczęło się dzień po walentynkach w 1995 roku. Rano w pracy odbierałam telefony. - Słucham? Tu Mary Catherine. Dzwonił Tom. - Przed chwilą stało się coś strasznie dziwnego. Byłem w barze na lunchu. Czekając na kanapkę, podszedłem do lodówki po coś do picia, ale nie mogłem unieść ręki do uchwytu. Ruszałem ręką, ale ona jakby nie była moja - opowiadał zduszonym głosem. Uspokoiłam go, że to szalejący wirus grypy. Nazajutrz jednak poszedł do swego internisty, doktora Davida Pattersona, który kazał mu między innymi liczyć piątkami i przeliterować wspak słowo "worek". Zapisał go na badanie krwi i rezonans magnetyczny mózgu na następny tydzień. Cały weekend Tom chodził zmartwiony, ale ja miałam za dużo pracy, by się przejmować. Byłam zresztą pewna, że cokolwiek mu dolega, przejdzie po paru dniach. Dopiero teraz dotarło do mnie, że Tom już wcześniej zrobił się małomówny. Od paru miesięcy nie tykał gitary - chociaż odkąd go poznałam ćwiczył codziennie, grał na gitarze basowej w zespole. Powinnam była poznać, że coś jest nie w porządku. W domu zjawił się wieczorem. Byłam wtedy akurat w kuchni, szykowałam obiad.Uściskaliśmy się jak zwykle, ale uścisk Toma był jakiś dziwny. Odsunął się i spojrzałmi w oczy. - Po południu dzwonił doktor. Zdjęcie wykazało jakąś nieprawidłowość. Chcą je jutro powtórzyć. - Nieprawidłowość? Co za nieprawidłowość? - zniecierpliwiłam się. - Powiedział tylko, że to ma kształt hantli. cdn.....
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witam BIESIADO JODELKO kochana , Twoje promyki sloneczka doszly i do nas, jest pieknie :D Twoje rady o \"przygotowaniu skory do slonca\" napewno sie przydadza, dziekuje! Tak musimy duzo pic, masz racje i najlepsza a zarazem najzdrowsza jest woda, przypomnialo mi sie jak u mojej Babci w kuchni wisial taki napis: ZDROWA WODA , URODY CI DODA....:D :D :D , to byla woda prosto ze studni.... oj to byly czasy :D :D :D nie wiem jak Ty ale ja jako dziecko pilam wode ze studni , warzywa z ogrodka prosto z grzadki sie jadlo, owoce prosto z drzewa. Teraz niestety myjemy wszystkie warzywa i owoce i co .......... teraz mamy w sklepach piekne truskawki, jabluszka wygladajace pieknie ale smak gdzies pozostal to nie to co kiedys.......
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://www.wrzuta.pl/audio/sDYnPXz0au/anna_jantar_-_tyle_slonca_w_calym_miescie :D
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dzien dobry BIESIADO Srebrna Akacjo! piekne sa Twoje wiersze, dziekuje! Wrocilam z zakupow, pogoda cudowna...... wiec wpadlam na Biesiade zeby Was tylko serdecznie pozdrawiac, zycze milego odpoczynku i ja tez wybywam na lono natury :D do zobaczenia wieczorkiem!
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://www.wrzuta.pl/audio/6tMWFJFNY4/niemen_cz_-_dobranoc
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    SREBRNA AKACJO Na powitanie przesyłam całusów kilka Delikatnych jak muśnięcie motylka. Myślę, że jak je poczujesz, To mi się zrewanżujesz. :D :D :D
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witam serdecznie "nowe" drzewko.... SREBRNA AKACJE, dziekuje za piekny wiersz. AKACJO.... rozgosc sie prosze na naszej BIESIADZIE.
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://www.wrzuta.pl/audio/61beXXbK0O/czeslaw_niemen_-_wspomnienie \'Dziś, gdy Ciebie mi brak\' - Wspomnienie o Czesławie Niemenie. Kiedy całą Polskę objęła euforia z powodu powracającej szczytowej formy Adama Małysza, kiedy w Zakopanem niczym podczas Karnawału w Rio de Janerio bawiono się do białego rana, i kiedy nikt nie chciał myśleć o niczym smutnym i przygnębiającym. Niestety w tym czasie odchodził jeden z najwybitniejszych artystów naszej i nie tylko naszej kultury. Wieczorem 17 stycznia, po długiej chorobie nowotworowej zmarł Czesław Niemen. 16 lutego skończyłby 65 lat i na pewno mógł jeszcze żyć. Mógł jeszcze tworzyć i dostarczać nam wiele emocji. Los chciał inaczej. Był właścicielem jedynego w swoim rodzaju głosu, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym. Był i jest nadal przecież idolem i wzorem dla wielu polskich muzyków. Wojciech Waglewski, Grzegorz Markowski, Józef Skrzek, Zbigniew Hołdys czy Stanisław Sojka na pewno zawsze będą wspominać Niemena jako swoistego mistrza. Ale nie tylko oni, bo i przecież nieżyjący Ryszard Riedel przyznawał się do fascynacji Czesławem Niemenem. Wystarczy posłuchać Niemena i Riedla, aby zrozumieć, jak wiele ten drugi zaczerpnął od tego pierwszego. Wystarczy również spojrzeć na zdjęcia Niemena i Riedla, aby zauważyć, że nie tylko muzycznie, ale i wizualnie Riedel czerpał z Niemena: broda, długie włosy i czarny kapelusz, to były znaki rozpoznawcze, zarówno pierwszego jak i drugiego. Niemen jednak był artystą wyklętym, negowanym przez tak zwanych ludzi z branży, jak i przez dziennikarzy. Na początku lat 80-tych prawie całkowicie wycofał się ze sceny muzycznej. Na przestrzeni dwudziestu lat wydał zaledwie dwie płyty, ostatnią \'Spodchmurykapelusza\' w 2001 roku poświęcając się bez reszty grafice komputerowej. W zaciszu domu na Żoliborzu remasterował swoje stare płyty. Poza tym zajmował się ogrodem i wiódł żywot normalnego człowieka, w niczym nie przypominającego życia kogoś, kto 37 lat temu napisał i wyśpiewał pierwszy raz na V Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu \'Dziwny jest ten świat\'. Chyba nie ma takiej osoby, która by nie znała tej piosenki. Kiedy w tamtych czasach ówczesne gwiazdy śpiewały naiwne pioseneczki, Niemen wyśpiewywał piosenki - hymny wielopokoleniowe. I to nie za bardzo podobało się władzom rządzącym. Do tych, którzy już go negowali, dołączyli jeszcze politycy. \'Pod koniec lat 70-tych, śpiewać i ubierać się jak Niemen było czymś ryzykownym\' - wspomina Wojciech Mann. I faktycznie, ten urodzony w białoruskiej wsi Wasiliszki Stare, nie jako Czesław Niemen, ale Czesław Juliusz Wydrzycki stał się dla polskiej młodzieży, tym samym, kim był Morrison, Hendrix czy Lennon. Ostatnimi laty Niemen bardzo mało występował publicznie. Miałem to szczęście zobaczyć Czesława Niemena jeden jedyny raz na żywo. Tydzień po koncercie Atlas Polskiego Rocka w Sopocie z okazji 75 urodzin Franciszka Walickiego, 29 lipca 1995 roku wystąpił w Spodku na koncercie List do R. na 12 głosów, poświęconego pamięci zmarłego rok wcześniej Ryszarda Riedla, który to miał zamiar nagranie duetu z Niemenem, ale niestety śmierć Riedla pokrzyżowała ich plany. Czesław Niemen to idol kilku pokoleń. Swoją pierwszą piosenkę do słów Franciszka Walickiego \'Wiem, że nie wrócisz\' napisał wiosną 1963 roku. Wiele osób, które teraz to czytają miało wtedy kilkanaście lat i przeżywało swoją pierwszą miłość na prywatkach, przy trzeszczących płytach, oczywiście z piosenkami Niemena. Niemen był, jest i będzie, a że był wielkim artystą niech świadczy fakt, że jego piosenkę \'Czy mnie jeszcze pamiętasz\' zaśpiewała Pani Błękitny Anioł czyli Marlene Dietrich. Alan Freeman spiker Radia Luxemburg, po piosence \'Proud Mary\' Creedence Clearwater Revival, zaprezentował piosenkę Czesława Niemena. Nikt przed nim i nikt po nim, nie potrafił oddać klimatu psychodelicznego, popularyzowanego z powodzeniem przez zespoły zachodnie. Niemen był mistrzem długich, ale i bardzo krótkich piosenek. Śpiewał w języku angielskim, francuskim, włoskim, rosyjskim no i oczywiście po polsku. Uwielbiał Norwida i za namową Wojciecha Młynarskiego, napisał muzykę do jednego z wierszy C.K. Norwida \'Bema pamięci żałobny rapsod\'. Ile to już lat minęło od wydania płyty z tą piosenką. Czy za trzydzieści lat ktoś będzie pamiętał i przeżywał, któryś raz z kolei topową dziś piosenkę? Obawiam się, że nie. A Czesław Niemen podobnie jak The Beatles, The Rolling Stones, The Animals, The Doors, Jimi Hendrix i wielu innych, będzie żył nawet za sto lat. Bo dopóki będzie w naszej pamięci i pamięci przyszłych pokoleń, dopóty będzie żyć. Jak to mawia przy takich smutnych okolicznościach Piotr Kaczkowski, Czesław Niemen dołączył do Największej Orkiestry Świata, w której zasiada już John Lennon, George Harrison, Jimi Hendix, Janis Joplin, Ryszard Riedel, Grzegorz Ciechowski, Freddie Mercury. I pozostaje tylko nadzieja, że ta Orkiestra zbyt szybko nie będzie się rozrastać. Pisząc o Niemenie trudno jest wszystko zmieścić. Trzeba jeszcze wiedzieć, że w 1972 r. jego osoba bardzo poważnie była brana pod uwagę, jeśli chodzi o liderowanie w zespole Blood, Sweet & Tears. Trzeba też wiedzieć, że w 2002 roku grupa The Chemical Broters w swojej kompozycji \'Te Test\' wykorzystała fragment utworu Niemena \'Pielgrzym\'. Nie pisałem też namiętnie o przebojach Niemena, bo chyba wszyscy znają takie piosenki jak \'Pod papugami\', \'Wspomnienie\', \'Sen o Warszawie\', \'Płonąca stodoła\', \'Jednego serca\'. Nie pisałem również o płytach \'Dziwny jest ten świat\', \'Sukces\', \'Czy mnie jeszcze pamiętasz\', \'Niemen Enigmatic\', bo o tym też wszyscy wiedzą. Wspomnę jeszcze, że występował w zespołach Niebiesko - Czarni, Akwarele, Enigmatic i Aerolit, ale to też wszyscy wiedzą. Szkoda, że nie udało się Czesławowi Niemenowi napisać piosenki, do której miał już gotowy tytuł. Jaki to tytuł? \'Piękny jest ten świat\'.
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    aaaaa....... na obiadek gotowalam: MM i mnie bardzo to smakuje , podam Ci przepis moze skorzystasz. 2 piersi z kurczak, pokroic na grube paski i wlozyc do naczynia zaroodpornego. nastepnie robimy sos: 1op. sl. smietany, sloik pieczarek z woda i 2 torebki zupy cebulowej. Razem to wymieszac i zalac mieso sosem. Piec w piekarniku w tem. 180st. 40min. Podawac z ryzem na sypko! Smacznego!
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO kochana witaj U nas jest tez tak w szpitalach . Jak lezalam to nie moglam sie nadziwic, porownywalam szpitale w Polsce, nie chce zle mowic o Naszym Kraju ale sluzba zdrowia czy szpitale nie moga sie jeszcze porownywac do tego co mamy na zachodzie. Jak przypomne sobie szpital w ktorym lezala moja kochana Mamusia to do dzis mam nerwa, chociaz miala swoj pokoj..............i to po znajomosci , ale duzo, duzo brakowalo do tego co my mamy.
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    W LISTOPADZIE, pewnego chłodnego, deszczowego poranka, na Wyspie Księcia Edwarda na wschodzie Kanady, 32-letni Wade MacKinnon założył na siebie swój nieprzemakalny strój do polowania na kaczki. Był leśniczym, mieszkał wraz z żoną i trojgiem dzieci w Mermaid, małej osadzie niedaleko na wschód od Charlottetown. Tym razem, zamiast jechać do ujścia rzeki, gdzie polował, postanowił udać się nad Mermaid Lake, czyli Jezioro Syreny, trzy kilometry od domu. Zostawił wóz terenowy i ruszył pieszo. Doszedł do otaczających dziesięciohektarowe jezioro bagien, na których rosły żurawiny. W krzakach, tuż nad wodą coś zatrzepotało. Zaciekawiony podszedł bliżej i ujrzał srebrzysty, zaplątany w gałęziach niskiego krzaku wawrzynu, balonik. Kiedy odplątał sznurek, znalazł przywiązany do niego, nasiąknięty wodą kawałek papieru owinięty plastikiem. W domu MacKinnon ostrożnie wyjął mokrą karteczkę, żeby ją wysuszyć. Gdy jego żona, Donna, wróciła do domu, pokazał jej balon wraz z notatką. - Spójrz na to - powiedział. A ona, zaintrygowana, zaczęła czytać: - 8 listopada 1993 roku. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, tatusiu... Na końcu podany był adres w Live Oak, w stanie Kalifornia. - Jest dopiero 12 listopada - wykrzyknął Wadę. - Ten balon przebył prawie 5 tysięcy kilometrów w ciągu czterech dni! - Popatrz! - powiedziała Donna, odwracając balon. - Jest tu mała syrenka, a balonik wylądował nad Jeziorem Syreny. - Musimy napisać do Desiree - postanowił Wade. - Może zostaliśmy wybrani, żeby pomóc tej małej. Zauważył jednak, że żona niezupełnie podziela jego zdanie. Ze łzami w oczach Donna cofnęła się, wypuszczając z rąk balon. - Takie małe dziecko, a już przeżywa śmierć kogoś bliskiego. To straszne - powiedziała. Wade postanowił trochę odczekać. Karteczkę schował do szuflady, a balon, nadal unoszący się w powietrzu, przywiązał do poręczy balkonu. Widok dziwnie drażnił Donnę, toteż kilka dni później schowała balon. Mijały tygodnie, a Donna zorientowała się, że coraz częściej myśli o balonie. Przeleciał nad Górami Skalistymi i nad Wielkimi Jeziorami. Jeszcze kilka kilometrów, a wylądowałby w oceanie. Tymczasem zatrzymał się tu, nad Jeziorem Syreny. Trójka naszych dzieci ma szczęście - pomyślała Donna. - Mają dwoje zdrowych rodziców. Wyobraziła sobie, jak czułaby się ich prawie dwuletnia córeczka, Hailey, gdyby śmierć zabrała Wade'a. Następnego ranka powiedziała: - Masz rację. Nie bez powodu ten balon znalazł się u nas. Musimy spróbować pomóc Desiree. W KSIĘGARNI w Charlottetown Donna MacKinnon kupiła bajkę o małej syrence, a kilka dni później, tuż po Bożym Narodzeniu, Wade przyniósł do domu specjalną kartkę z napisem: "Kochana Córeczko! Moc najlepszych życzeń z okazji urodzin!". Któregoś dnia rano Donna napisała list do Desiree. Kiedy skończyła, dołączyła go do kartki urodzinowej i wysłała razem z książką. Było to 3 stycznia 1994 roku. PIĄTE URODZINY Desiree, uczczę małym przyjęciem 9 stycznia, minęły, spokojnie. Od czasu, gdy dziewczynka wysłała do taty balon, codziennie pytała matkę, czy sądzi, że tata już dostał stał jej balonik. Po przyjęciu urodzinowym przestała zadawać to pytanie. Późnym popołudniem 19 stycznia! do domu Trish nadeszła przesyłka od państwa MacKinnon. Rhonda z córeczką mieszkały już znowu w Yuba City, więc Trish postanowiła doręczyć im paczuszkę następnego dnia. Jednak kiedy siedziała tamtego wieczoru przed telewizorem, nie wała jej spokoju myśl, dlaczego paczka dla Desiree została wysłana na jej adres. Rozerwała opakownie i w środku znalazła kartkę z życzeniami. "Kochana Córeczko..." Serce zaczęło jej walić jak szalone. Boże drogi, pomyślała i sięgnęła po słuchawkę. Choć minęła już północ, czuła, że musi zadzwonić do córki. KIEDY z oczami zaczerwienionymi od płaczu, zatrzymała się przy domu Rhondy następnego dnia rano, jej córka i wnuczka już nie spały. Usiadły na kanapie. - To dla ciebie, kochanie - powiedziała Trish, podając dziewczynce paczuszkę. - Od tatusia. - Wiem - odparła rzeczowo Desiree. - Proszę, przeczytaj mi to. - Wszystkiego najlepszego od tatusia - zaczęła Trish. - Pewnie się zastanawiasz, kim jesteśmy. A więc wszystko zaczęło się w listopadzie, kiedy mój mąż, Wade, poszedł polować na kaczki. I wiesz, co znalazł? Balonik z syrenką, który wysłałaś swojemu tatusiowi... - Trish przerwała na chwile. Po policzku Desiree zaczęła powoli spływać łza. - W niebie nie ma sklepów, więc tatuś chciał, żeby ktoś inny kupił ci prezent. Nas wybrał chyba, dlatego że mieszkamy blisko Jeziora Syreny - Trish czytała dalej list do wnuczki. - Wiem, że twój tatuś chciałby, żebyś była wesoła, a nie smutna. Wiem też, że bardzo cię kocha i że zawsze będzie się tobą opiekował. Pozdrawiamy cię najserdeczniej, Donna i Wadę MacKinnon. Skończyła czytać i spojrzała na Desiree. - Wiedziałam, że tatuś nigdy nie mógłby o mnie zapomnieć - powiedziała dziewczynka. Ocierając łzy, Trish przytuliła do siebie wnuczkę i zaczęła jej czytać książeczkę, którą przysłali państwo MacKinnon. Opowiadanie to różniło się od wersji, którą Ken czytał niegdyś swojej córeczce i w której mała syrenka żyje długo i szczęśliwie u boku przystojnego księcia. W nowej wersji mała syrenka umiera, ponieważ zła czarownica pozbawia ją rybiego ogona. Zabierają ją ze sobą trzy anioły. Trish obawiała się, że takie zakończenie zasmuci jej wnuczkę. Tymczasem Desiree z zachwytu aż przyłożyła dłonie do policzków. - Ona poszła do nieba! - zawołali - To dlatego tatuś przysłał mi książkę. Mała syrenka poszła do nieba, tak jak on! W POŁOWIE lutego państwo MacKinnon otrzymali list od Rhondy: "19 stycznia, w dniu, w którym nadeszła od Państwa przesyłka, spełniło się marzenie mojej córeczki". W ciągu następnych tygodni państwo MacKinnon często rozmawiali przez telefon z Desiree i jej mamą, a w marcu Rhonda, Trish i Desiree wybrały się samolotem na Wyspę Księcia Edwarda. Kiedy te dwie rodziny szły przez zasypany głębokim śniegiem las w kierunku jeziora, żeby zobaczyć miejsce, w którym Wade znalazł balon, Rhonda i Desiree milczały. Tak jakby Ken był z nimi. Teraz, gdy tylko Desiree chce pomówić o tacie, dzwoni do państwa MacKinnon. Nic nie przynosi jej takiej ulgi jak te rozmowy. - Wszyscy dziwią się, co to za zbieg okoliczności, że nasz balonik z syrenką dotarł tak daleko i wylądował właśnie przy Jeziorze Syreny - mówi Rhonda. - Ale my wierzymy, że to Ken wybrał państwa MacKinnon, by za ich pośrednictwem powiedzieć Desiree jak bardzo ją kocha i że zawsze będzie przy niej. I ona to teraz rozumie. koniec
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    To prawdziwa córeczka tatusia - mawiała często Rhonda, a oczy Kena jaśniały wtedy dumą. Ojciec i córka byli nierozłączni - razem odbywali wędrówki piesze i przejażdżki samochodem terenowym, razem też chodzili nad rzekę Feather łowić okonie i łososie. Zamiast pogodzić się stopniowo z brakiem ojca, Desiree absolutnie odrzucała myśl o jego śmierci. - Tatuś niedługo wróci - mówiła często matce. - Jest w pracy. Bawiąc się swoim dziecinnym telefonem, udawała, że z nim rozmawia. - Tęsknię za tobą, tatusiu. Kiedy wrócisz? Zaraz po śmierci Kena, Rhonda przeniosła się do domu swojej matki w niedaleko położonej miejscowości, Live Oak. Od pogrzebu minęło siedem tygodni, a Desiree wciąż była nieutulona w żalu. - Nie wiem już, co robić - skarżyła się Rhonda swojej 47-letniej matce, Trish Moore, z zawodu pielęgniarce. Pewnego wieczora siedziały we na dworze, patrząc na gwiazdy Doliną Sacramento. - Popatrz tam, Desiree - ba wskazała na błyszczący punkcik w bliżu horyzontu. - To twój tatuś świeci z nieba. Gdy niedługo po tym Rhonda obudziła się pewnego razu w środku nocy, zastała swoją córeczkę siedzącą w piżamie na progu i z płaczem wypatrującą gwiazdy tatusia. Nie pomogły nawet dwie wizyty u psychologa. Próbując już wszystkiego, Trish zaprowadziła Desiree na grób Kena w nadziei, że to pomoże dziecku pogodzić się z jego odejściem. Dziewczynka położyła głowę na płycie nagrobnej i powiedziała: - Może uda mi się usłyszeć, jak tatuś do mnie mówi. Innym znów razem, gdy przed snem Rhonda otulała Desiree kołdrą, dziewczynka oświadczyła: - Chcę umrzeć, mamusiu, bo wtedy będę mogła być z tatusiem. Boże mój - pomyślała z przerażeniem Rhonda - co ja mam robić? 8 listopada 1993 przypadały dwudzieste dziewiąte urodziny Kena. - Jak mam mu wysłać życzenia? spytała babcię Desiree. - A może przy wiążemy list do balonu? - zaproponowała Trish - I wyślemy do nieba? Dziewczynka rozpromieniła się. W trójkę wybrały się na cmentarz. Po drodze stanęły przy sklepie. - Pomóż mamusi wybrać balon - poleciła babci Desiree. Stojąc przy półce, przy której unosiło się kilkadziesiąt srebrzystych balonów, dziewczynka natychmiast podjęła decyzję: ,.Ten". Ozdobny napis "Najlepsze Życzenia urodzinowe" znajdował się tuż nad rysunkiem małej syrenki z filmu Disneya. Desiree często oglądała filmy wideo razem z ojcem. Desiree podyktowała list. - Niech tam będzie: Wszystkiego najlepszego, tatusiu. Kocham cię i tęsknię - wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Mam nadzieję, że to przeczytasz i napiszesz do mnie na moje urodziny w styczniu. Trish napisała to wraz z adresem na małej karteczce, którą owinęła w plastikową folię i doczepiła do sznurka przy balonie. W końcu Desiree puściła balon, który uniósł się w powietrze. Prawie godzinę obserwowały, jak lśniąca, srebrzysta plamka robi się coraz mniejsza. - No, dobrze - powiedziała wreszcie Trish. - Czas wracać do domu. Wraz z Rhondą zaczęły już pomału oddalać się od grobu Kena, gdy nagle usłyszały pełen przejęcia głos Desiree. - Widziałyście? Tatuś wyciągnął po niego rękę. Balon, jeszcze przed chwilą widoczny, zniknął. - Teraz tatuś mi odpisze - stwierdziła Desiree, mijając mamę i babcię w drodze do samochodu. cdn.......
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    nastepne opowiadanie........ CUD NAD JEZIOREM SYRENY MARGO PFEIFF RHONDA GILL zamarła, kiedy tamtego październikowego poranka 1993 roku dosłyszała z salonu cichy płacz swojej czteroletniej córeczki, Desiree. Weszła na palcach do pokoju i zobaczyła, jak to małe, ciemnowłose dziecko tuli do siebie fotografię ojca, który zmarł dziewięć miesięcy wcześniej. Rhonda widziała, jak Desiree delikatnie wodzi paluszkiem wokół twarzy na zdjęciu. - Tatusiu - łkała cichutko dziewczynka - Dlaczego nie wracasz? Drobną, czarnowłosą Rhondę ogarnęła rozpacz. Po śmierci męża, Kena, i tak było jej bardzo ciężko, a smutek córeczki wydawał się zupełnie ponad siły. Gdybym tylko mogła oszczędzić jej tego bólu - pomyślała. Rhonda Hill z Yuba City w Kalifornii miała 24 latai studiowała. Z Kenem Gillem spotkała się jako osiernnasiolatka i po burzliwym okresie narzeczeństwa pobrali się. Ich córka, Desiree, urodziła się 9 stycznia 1989 roku. Ojciec kochał ją ogromnie. Dziewczynka nie mogła przeboleć śmierci ojca. Aż pewnego razu .............
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    PIELĘGNIARKA, która w niedzielne popołudnie zmieniała Heidi kroplówkę, zauważyła, że po odkaszlnięciu dziewczyna próbowała podnieść rękę do ust, co zresztą było niemożliwe, ponieważ ramiona jej były unieruchomione, tak, by nie zerwała rurek od kroplówki. Ruch ten zdawał się wskazywać, że Heidi wychodzi z głębokiej śpiączki. Gdy w poniedziałek o godzinie 10 Portmannowie weszli do sali szpitalnej, powitał ich niezwykły widok: Heidi, przytomna i przebudzona, patrzyła na nich półsennym wzrokiem. - Heidi! - wykrzyknęła jej matka i rzuciła się, aby ją uściskać. Heidi patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Zdawała się wiedzieć, gdzie jest. Zaczęła mówić, lecz jej słowa nie miały większego sensu. - Właśnie wróciłam z podróży, zapomniałam walizki z dżinsami i wszystkimi innymi rzeczami. - Nie martw się - uspokoiła ją matka. Na pewno wszystko odeślą. - Czy przyjechałam tu zaraz po powrocie, czy najpierw byłam w domu? - zapytała Heidi. - Przyjechałaś tu od razu - odpowiedziała matka. Uderzył cię piorun. Później pokazała jej gazetę z krótką relacją o wypadku. - Ojej, to o mnie chodzi? - zdziwiła się Heidi. Pomału zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, co się stało. Przez tydzień była pod ścisłą obserwacją. Dwa tygodnie po wypadku została zwolniona do domu. Najwyraźniej wróciła w pełni do zdrowia. Po następnych dwóch tygodniach wróciła do szkoły. Zauważyła jednak, że wchodzenie po schodach i inne wysiłki wciąż bardzo męczą jej serce. Odzyskanie dawnej sprawności fizycznej zabrało tej doświadczonej miłośniczce snowboardu, jaką była Heidi, trzy miesiące. Lekarze są zgodni co do tego, że szybka pomoc, jakiej udzielono Heidi - najpierw przez Ursa Bischofa, Markusa Wyssą oraz Frankie Amodio,a potem przez załogę karetki - zapobiegła zapadnięciu w stan permanentnej śpiączki lub śmierci. Mina Portmann uważa, że oprócz udzielonej pomocy, działały też siły wyższe. - Od czasu tego wypadku nauczyłam się ufać Bogu bez granic - mówi. - Teraz nic nie jest w stanie mnie wzburzyć, a jeżeli zdarzy się coś okropnego, wiem, że znajdę siły, aby to przezwyciężyć. Tamara i Simon szybko wrócili do zdrowia. Tamarze nic się nie stało, a Simon wyszedł z wypadku jedynie ze złamanym nosem i jednym szwem. Ale dla Heidi trudne były pierwsze miesiące po wypadku. Na lekcjach języka obcego czasem łapała się na tym, że brakuje jej prostych słówek. A czasem działo się z nią coś dziwnego. Kiedyś, gdy wracała ze szkoły do domu, wydało się jej, że wyrosła przed nią wysoka czarna ściana, a promień laserowy uderzył w ziemię i odbił się od niej ku niebu. Ale takie urojenia nie wprawiają jej w panikę. Przecież omalże nie umarła - jej serce zatrzymało się na ponad 40 minut. - W tym czasie widziałam cudowne światło, takie, jakie opisują ludzie, którzy przeszli śmierć kliniczną i wrócili do życia - mówi Heidi. - Od tego wieczoru nie boję się już śmierci. Dzisiaj mam większą świadomość życia. Jestem bardziej zrównoważona i spokojniejsza. CIESZĘ się małymi rzeczami, a w chwilach szczęścia często myślę o tym, jak to cudownie, że zostało mi darowane życie. koniec.
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    O GODZINIE 23.15 OFICER policji zadzwonił do drzwi domu państwa Portmannów. Otworzył je August Portmann, 48-letni architekt. - Obawiam się, że mam złe wiadomości - oznajmił policjant. W kwadrans potem Mina i August wraz z dwójką synów wyruszyli do Zug. Mina Portmann wciąż miała w pamięci wizerunek twarzy swojej matki. Nie wyglądałaby na tak szczęśliwą, gdyby sytuacja była beznadziejna - pomyślała. O godzinie 23.20 karetka zajechała przed izbę przyjęć Szpitala Kantonalnego, gdzie posmutniali sanitariusze w dalszym ciągu poddawali dziewczynkę wstrząsom elektrycznym. Nagle Andre Deck zauważył na monitorze elektrokardiografu typową linię oscylacyjną. - Wraca puls! - krzyknął podniecony do pielęgniarzy. Serce Heidi zaczęło bić, słabo i nieregularnie. Uszczęśliwieni pielęgniarze przenieśli ją na oddział nagłych wypadków. Ofiary uderzenia pioruna często mają poparzenia pierwszego, drugiego lub trzeciego stopnia. Lekarze badający Heidi stwierdzili u niej mały ślad po oparzeniu w górnej części ciała i dwa inne na podeszwach stóp. Wciąż jeszcze nie było jasne, czy doznała obrażeń tkanek wewnętrznych. Jej ozdrowienie zależało teraz od tego, jak szybko i w jakim stopniu zacznie znów funkcjonować jej mózg. Gdy Portmannowie przyjechali do szpitala tuż przed północą, młody lekarz zakomunikował im, że Heidi wciąż jest jeszcze w stanie śpiączki. - Obawiam się, że państwo nie będą mogli jej w tej chwili zobaczyć - rzekł. Moje biedne dziecko, obyś tylko za bardzo nie cierpiała - powtarzała do siebie w kółko Mina. Gdy w końcu pozwolono jej zobaczyć córkę następnego ranka, widok nie był zachęcający. W nosie Heidi tkwiła rurka doprowadzająca tlen do płuc; do klatki piersiowej przymocowane były trzy elektrody, które przetwarzały rytm pracy jej serca na migające na monitorze punkciki. Cewnik podłączony do tętnicy przedramienia pomagał w mierzeniu zawartości tlenu we krwi oraz ciśnienia. Heidi, zawsze tak radosna i pełna życia, wydawała się teraz jedynie pozbawioną życia cielesną powłoką; o tym, że żyje, świadczyły tylko migające punkciki na elektrokardioskopie. Mina delikatnie gładziła jej włosy i cicho mówiła, jak bardzo ją kocha. Nie wywoływało to u Heidi najmniejszej reakcji. Wiem, że mnie słyszy - pomyślała matka. Następnego ranka o tragicznym wypadku Mina poinformowała przyjaciół. Ciotka Heidi, Marie Feliciane Wismer, zakonnica z klasztoru Notre-Dame de Sion w Mery sur Marne we Francji, zaczęła wraz ze wszystkimi siostrami modlić się za Heidi i jej rodzinę. Inna ciotka Heidi, Marta, zawiadomiła o wypadku zakonnice z klasztoru Św. Józefa w kantonie Schwyz; również one postanowiły modlić się w intencji Heidi. Wiadomość, że tylu ludzi modli się za jej córkę, przyniosła Minie Portmann ogromną ulgę. Wiedziała, że teraz pomóc może tylko modlitwa. Poddała się losowi i była przygotowana na wszystko, co jej mógł przynieść. Jeśli trzeba, jestem gotowa resztę życia pielęgnować Heidi na wózku inwalidzkim - przyrzekła sobie. cdn.....
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    WYŁADOWANIE elektryczne jakim jest piorun może osiągnąć napięcie rzędu 500 milionów woltów i wytworzyć temperaturę sięgającą 30 000°C - pięć razy wyższą niż na powierzchni Słońca. Gdy nie znający się przedtem ratownicy pracowali razem w zupełnej ciszy i koncentracji, niebo rozwarło się i lunął rzęsisty deszcz. Wyss po raz pierwszy robił sztuczne oddychanie w sytuacji zagrożenia życia, a Bischof dyrygował według przepisowego rytmu - pięć wdechów w nozdrza, potem krótka przerwa, tak jak go uczono w wojsku. Co chwila dotykał nadgarstka Heidi, ale pulsu wciąż nie było. Na miłość boską, kiedy wreszcie przyjedzie ta karetka? - zadawał sobie ciągle rozpaczliwe pytanie. Kilku mężczyzn przyniosło z pobliskiej restauracji gruby obrus i rozpostarło go niczym baldachim osłaniający Heidi i ratujących ją mężczyzn przed ulewnym deszczem. Od uderzenia pioruna minęło zaledwie 10 minut, kiedy pojawili się ubrani na pomarańczowo sanitariusze z pogotowia z Zug. Dla ratujących minuty te wydawały się wiecznością. - Dziewczyna jest wciąż nieprzytomna, a puls niewyczuwalny - zwrócił się do nadchodzących sanitariuszy Wyss. Georg Hórger i Markus Gloor rozcięli koszulkę Heidi, wołając: - Róbcie dalej sztuczne oddychanie! - Sanitariusze wiedzieli, że człowiek uderzony bezpośrednio przez piorun nie ma prawie żadnej szansy' przeżycia. Dwóch sanitariuszy i ich szef, Andre Deck, próbowali przyłożyć elektrody do piersi Heidi, ale jej skóra była tak mokra i śliska, że nie można było przytwierdzić końcówek. Piorun zakłóca funkcjonowanie organów wewnętrznych na podobnej zasadzie, jak może wybić się z rytmu ósemka wioślarzy przy braku skoordynowanych ruchów. Zastosowanie wstrząsu elektrycznego może na chwilę sparaliżować "oszalałe komórki" tak, by mogły znów podjąć skoordynowane działanie. - Proszę zrobić miejsce! - zawołał Deck, gdy jego ludzie kładli Heidi na nosze i nieśli ją do karetki. Bischof, przygnębiony i przemoknięty do nitki, powrócił do żony i kompanów w restauracji. Ta mała nie żyje - pomyślał. W karetce trzech pielęgniarzy i lekarz kontynuowali sztuczne oddychanie. W tchawicę włożyli rurkę, aby wtłoczyć w płuca odpowiednią ilość tlenu; podłączyli również kroplówkę. Mimo to blada ciemnowłosa dziewczynka nie reagowała na żadne zabiegi. Nawet wstrząsy elektryczne o maksymalnej sile 360 dżuli nie dawały efektu. Mężczyźni spoglądali na siebie z rozpaczą. Serce Heidi nie pracowało już od 30 minut. Nawet jeśli przeżyje, będzie miała poważne uszkodzenia mózgu, może zostać sparaliżowana - pomyślał Andre Deck. Komórki mózgowe pozbawione przez parę minut tlenu zaczynają obumierać, co może doprowadzić do zaburzeń funkcji intelektualnych, paraliżu i w końcu do śmierci. Jednak mimo braku efektów, ratownicy nie rezygnowali z dalszych wysiłków. cdn.....
×