Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    To BYŁO jak wybuch bomby - pomyślał Urs Bischof, były grenadier w armii szwajcarskiej. Siedząc zaledwie dziesięć metrów od miejsca, gdzie uderzył piorun, zobaczył, jak młodzi ludzie padli na ziemię jak kukiełki, którym odcięto sznureczki. - O Boże, zabito ich! Ludzie w panice poderwali się z miejsc i rozpierzchli. Ponieważ rozpadało się na dobre, cały tłum, łącznie ze współbiesiadnikami Bischofa, stłoczył się w restauracjach. Bischof pośpieszył ku młodym ludziom. - Zadzwoń na pogotowie, numer 144 - krzyknął do żony Markus Wyss. Po czym również pobiegł do poszkodowanych. Wyss, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej w Zug, spokojnie ocenił sytuację. Muszę najpierw pomóc tej dziewczynie, która się nie rusza - powiedział do siebie i uklęknął obok Heidi. Szybko zbadał jej stan, następnie, podłożył jedną rękę pod jej głowę, drugą uniósł podbródek i zaczął wdmuchiwać w jej nozdrza powietrze. Po kilku wdechach obaj z Bischofem obserwowali reakcję Heidi, ale nie zauważyli nawet drgnięcia w jej piersi. Klęcząc wciąż przy dziewczynie, Bischof starał się wyczuć jej puls dotykając okolicy tętnicy szyjnej i przegubu ręki. Na próżno. Frankie Amodio, kelner z pobliskiej restauracji wprawny w udzielaniu pierwszej pomocy, włączył się do ratowania i rozpoczął masaż serca. Uciskając serce można je pobudzić do 30-procentowej aktywności, wystarczającej dla zaopatrzenia mózgu w życiodajny tlen. Mimo wysiłków Heidi nie dawała żadnych oznak życia. Ratownicy mogli tylko mieć nadzieję, że dokonują właściwych zabiegów, aby dziewczynkę utrzymać przy życiu. Simon jęknął i odzyskał przytomność. Po chwili poruszyła się Tamara. Podnosząc się przy pomocy stojących obok ludzi, spojrzała na bladą twarz Heidi. O Boże, ona nie żyje! - przemknęło się jej przez myśl. Zauważywszy Bischofa klęczącego obok Heidi, zaczęła błagać: - Zróbcie coś, pomóżcie mojej przyjaciółce! Nie pozwólcie jej umrzeć! - Robimy, co możemy. Wszystko będzie dobrze! - odrzekł Bischof. Wiedział, że najważniejszą rzeczą w takich przypadkach jest sztuczne oddychanie i masaż serca. Zdawał sobie sprawę z potęgi uderzenia pioruna, czując ostry zapach spalenizny pochodzący z włosów Heidi. cdn....
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    PIORUN I DZIEWCZYNA..... W STARYM szwajcarskim mieście Zug, plac Landsgemeinde łagodnie opada ku brzegom jeziora Zug. Na szary bruk placu otoczonego wianuszkiem kafejek i restauracji, leje się żar z nieba. W sobotę 17 lipca 1993 roku na termometrach jest 30 stopni, ale nadchodzący wieczór i bryza od jeziora łagodzi nieco upał. O godzinie 10 wieczorem starzy i młodzi siedzą jeszcze przy stolikach na powietrzu, rozkoszując się widokiem i atmosferą zapadającego zmroku. U nabrzeża jeziora Heidi Portmann, ładna, szczupła 16-letnia licealistka w niebieskich dżinsach i czarnej bawełnianej koszulce, gwarzy ze swoją 15-letnią przyjaciółką, Tamrą Fiel i 19-letnim Simonem Hunkelerem, mieszkańcem Zug. Heidi i Tamara przyjechały tu ze wsi Walchwil, oddalonej 9 kilometrów na południe od stolicy kantonu. Przed wyjazdem następnego dnia na wakacyjny kemping na górze Stoos w kantonie Schwyz, chciały spędzić wieczór w mieście. Heidi i Tamara, przyjaciółki jeszcze z przedszkola, uwielbiają wpadać nad jezioro. Właśnie siedzą na ławce ze swoim kolegą Simonem, praktykantem drukarskim, i przyglądają się czarnym chmurom zbierającym się nad drugim brzegiem jeziora. Około 50 metrów od brzegu, pod pasiastą markizą restauracji Lówen, siedzi 46-letni wysoki brunet Urs Bischof, złotnik, wraz z żoną Ines i ośmiorgiem przyjaciół. Skończyli właśnie kolację i piją kawę. Przy stoliku obok je kolację, z żoną i córkami, 39-letni inspektor budowlany, Markus Wyss. Bischof i współbiesiadnicy przyglądają się błyskawicom przecinającym niebo nad północno-zachodnim brzegiem jeziora. - Za pół godziny będziemy tu mieli burzę - odzywa się do przyjaciół, którzy z oddali podziwiają to majestatyczne zjawisko natury. Zaczyna kropić, lecz markiza nad stołem daje wystarczająco dobre schronienie i nikt nie zamierza odchodzić. Tamara nad jeziorem wręcza Heidi wyciągniętą z plecaka nieprzemakalną kurtkę, a sama wraz z Simonem chroni się pod niebieski parasol. Wszyscy kierują się w stronę restauracji na placu Landsgemeinde, aby schronić się przed burzą. W WALCHWIL, położonym nad jeziorem Zug, 47-letnia Mina Portmann leży w łóżku z gorączką. Widząc błyskawice nad jeziorem, zaczyna niepokoić się o Heidi. Niejednokrotnie stosunki między matką a córką bywały napięte, lecz Mina jest dumna z talentów córki do języków, rysunków oraz muzyki. Myśli Miny przerywa nagle wizerunek twarzy jej własnej matki, zmarłej przed 30 laty, który w kształcie medalionu, niczym malowidło Botticellego, pojawił się na białej ścianie sypialni. Matka ma twarz tak spokojną i pogodną, że zdaje się mówić: "Wszystko jest w porządku". Po kilku sekundach zjawa znika i Mina czuje, że opuścił ją niepokój. ULEWA SIĘ WZMAGA, więc Heidi, Tamara i Simon przyspieszają kroku. Właśnie zbliżają się do kasztana w górnej części placu, gdy niebo się rozstępuje i rozbłyska nieziemskim, oślepiającym światłem. Zaraz potem następuje ogłuszająca detonacja. Tamara, oślepiona rażącym światłem, poczuła drżenie ziemi pod stopami. Ma wrażenie, że wokół niej eksploduje powietrze. Czuje miękkość w kolanach, jakby chodziła po falach, i zaraz potem wraz z Simonem pada nieprzytomna na ziemię. Gdy oślepiająca jasność przeminęła, oczom świadków ukazuje się Heidi rozpostarta na bruku, z niewidzącymi, półotwartymi oczami utkwionymi w przestrzeń. cdn.....
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    Lucjan był związany z festiwalem od samego początku. Mnie te festiwale zlewają się w jeden wielki miszmasz ludzi, gwiazd, efektów specjalnych, konkursów, piosenkarz zjeżdżający pod sufitem na linie jako Hermaszewski, "Jaskółka" śpiewana na górze wśród drzew Opery Leśnej, chociaż było kilka wydarzeń, które wryły nam się wszystkim w pamięć. Najlepszym pomysłem Lucjana, aby odświeżyć konwencje typowej konferansjerki, było zaproszenie do współpracy w prowadzeniu koncertów młodej pulchniutkiej dziewczyny o wyglądzie aniołka, z długimi blond włosami w przezroczystej białej sukience, z torebką przewieszoną przez ramię. Wychodził z nią na scenę, zapowiadał, ona stała z boku, nic nie mówiła i wracali za kulisy. Za trzecim razem na widowni i przed telewizorami wrzało: Kto to jest? O co chodzi? Dlaczego ona nic nie mówi? Lucjan po trzecim wyjściu poinformował zaintrygowaną widownię, że ta młoda osoba to praktykantka, która przygotowuje się do prowadzenia następnego festiwalu zamiast Ireny Dziedzic. Na razie oswaja się ze sceną. Zawrzało. Rozdzwoniły się telefony z kierownictwa telewizji, komitetów partyjnych, biur, urzędów. Na nic zdały się tłumaczenia, że to żart. - Jak ona może zapowiadać przyszły festiwal, kiedy nie potrafi nawet ust otworzyć?! - pytano. Rano budzi mnie centrala telefoniczna Grand Hotelu i łączy z jakimś ważnym zakładem pracy, gdzie już odbyła się masówka pod hasłem: "Załoga naszego zakładu na zebraniu w dniu... jednoznacznie wyraża swoje potępienie i uchwala, aby ta osoba nie występowała w następnym festiwalu, gdyż nie potrafi w ogóle mówić". Nie ukazała się już więcej w amfiteatrze. Ale można ją oglądać w ciągle powtarzanym "Czterdziestolatku", w scenach z laboratorium, gdzie czasami mówi. Z zapowiadającymi festiwal był stały kłopot. Para Irena Dziedzic i Lucjan byli niezastąpieni. Być może dlatego, że rywalizacja między tymi ówczesnymi personalities rozpalała spory, domysły i plotki. To było dwoje ambitnych, inteligentnych ludzi, których osobowości wpływały na przebieg festiwalu. Jakoś pasowali do siebie, mimo że prywatnie Lucjan nie przepadał za Ireną. Ale ich obecność na estradzie nadawała całemu spektaklowi jakiś prywatno-towarzyski charakter. Publiczność miała poczucie, że jest zaproszona na to spotkanie. Czuła się zaszczycona. Nie podobało się to specjalnie dyrekcji ani "górze". Do dzisiejszego dnia zarzut, że bawimy się we własnym gronie, a nie z "całym narodem", wycina wszystko to, co jest istotą telewizji: intymność, prywatność i pozytywny snobizm. Później, gdy zmieniali się organizatorzy festiwalu, zaczęto wydziwiać z ludźmi, których lansowano w roli konferansjerów. Aktorzy, redaktorzy, piosenkarze, a nawet jeden z dyrektorów Wydziału Kultury w Gdańsku uznał, że sam wystąpi zamiast Lucjana Kydryńskiego. Udało mu się. Wystąpił. Pierwszy i ostatni raz. Dziesięciolecie Sopotu. Ten, kto wymyślił festiwal w Sopocie, chyba wziął pieniądze od CIA. Otworzył okno na świat Zachodu! Nie tylko nam, ale tym na Kamczatce. Bo transmisje, nawet okrojone z tzw. Miazmatów, docierały do całego obozu. Minęło dziesięć lat. Zrobiliśmy serie talk-shows na ten temat. Irena, Lucjan, ja i kilku zaproszonych gości. Wspomnienia, żarty, kpiny z tradycyjnych schodów, po których nie da się chodzić, bo schody umieli projektować starożytni, ale nie polski scenograf, luz, zabawa. Pierwszy odcinek poszedł w lipcu, tak aby wycelować na XI Sopot. Wzywa mnie ówczesny dyrektor programowy. - Panie Jerzy, drogi, kochany! Nagraliście dziesięć odcinków, tak? I bardzo dobrze. Irena i pan Lucjan bardzo zabawni. Ale po co nam to? Puściliśmy jeden i wystarczy. Niech towarzysz Olszowski wróci z urlopu i to zobaczy, głowy nam wszystkim pourywa! Dlaczego? Nie wiadomo. A właściwie wiadomo. Obok wybitnych gwiazd estrady, takich jak Aznavour, Joan Baez, Demis Roussos, Johny Cash, na konkurs przyjeżdżało sporo amatorów. Pewnego razu nagrodę otrzymał jakiś Szwed, który w finale wystąpił w jasnoniebieskim smokingu. Wywarło to na wszystkich nosicielach garniturów z Wistuli i Bytomia piorunujące wrażenie. Oklaski, entuzjazm... Nawet Lucjan spojrzał krytycznie na to, co od lat stale miał na sobie w Sopocie. Uwielbiał ciemne garnitury, w nich czuł się najswobodniej. Zmusiłem go, gdy na czterdziestolecie polskiej telewizji zaczynaliśmy program "Historia telewizji łatwej, lekkiej i przyjemnej", by kupić sobie po smokingu. - Jak to? Za własne pieniądze? - Lucjan długo mieszkał w Krakowie. - Tak. Musimy jakoś wyglądać. Cykl tych programów cieszył się sporą oglądalnością. Anegdoty, żarty, zabawne historie związane z zakulisowymi wpadkami, zawsze mieliśmy jakąś cover story i zaproszonego do niej specjalnego gościa. No i publiczność. Znajomi. Znane twarze, ludzie autentycznie śmiejący się, dopowiadający z widowni, bez tego telewizyjnego sztywniactwa i martwoty, to zaczęło drażnić. A poza tym! Jak to, historia? Historia telewizji zaczęła się od czasu, gdy nasz Władek, Stasiek i Mietek usiedli na fotelach dyrektorów w TVP. Minęło kilka lat. Drogi nasze się rozeszły, każdy szukał innego pola do eksploatacji. Nie było źle. Jeszcze jedna wspólna z Lucjanem próba reanimacji naszych pomysłów. Ale podczas oglądania pilotowego odcinka jedyna uwaga, jaką zrobiła redaktorka odpowiedzialna, była taka, że w programie widać kawałek zagiętego w rogu dywanu. Spojrzeliśmy z Lucjanem na siebie i w milczeniu opuściliśmy Woronicza. A potem mijanka w Instytucie Kardiologii w Aninie. Ja wychodzę, on się kładzie. Lucjan na badanie, ja oddaję krew do analizy, on jeszcze występuje, ja leżę i jem szpitalną zupę. Ja wychodzę, on się kładzie. Na dłużej. Odwiedzam go. Lucjan leży obłożony aparaturą jak jakiś astronauta, który ma zaraz odlecieć w kosmos. Ale uśmiecha się. Opowiadam jakiś dowcip Holoubka zasłyszany w kawiarni Czytelnika. Obok siedzi Halina wymęczona, ale sztucznie w dobrym humorze. Ja wstydzę się swojej opalenizny i dobrego wyglądu. Na pocieszenie cytuję, po raz nie wiem który, opinię mojego chirurga: "Żeby pan tak wyglądał wewnątrz, jak pan wygląda na zewnątrz, to byłbym zadowolony". Śmiejemy się. Lucjan blady przywołuje Halinę ręką... Wychodzę, udając, że się spieszę. Jeszcze jedna wizyta kontrolna w Aninie. Czekam na windę. Otwierają się drzwi. Siostra popycha wózek, na którym siedzi schorowany człowiek o nieobecnym spojrzeniu, jakby mu było już wszystko jedno. Odwracam głowę, nie chcę patrzeć. Dopiero po chwili orientuję się, że to Lucjan.
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    Ale to początek końca. W życie pełne życia wdziera się na razie blady cień choroby serca. LUCJAN KYDRYNSKI...... Lucjana Kydryńskiego wspomina Jerzy Gruza. Wiosna 1994 r., słonecznie, sale szpitalne pełne odwiedzających. Po korytarzach suną szurając kapciami ludzie sukcesu. Z pierwszych stron gazet. Wszyscy po operacjach by-passów. Lucjan uśmiechnięty - wszystko się świetnie udało. Stoimy wokół łóżka, dowcipkujemy. Lucjan śmieje się, ale przezornie trzyma się za piersi, tam, gdzie jest pozszywany. Ogólna wesołość. Ale to początek końca. W życie pełne życia wdziera się na razie blady cień choroby serca. Ta operacja pozwoliła mu jeszcze funkcjonować prawie normalnie przez kilkanaście lat. A jego życie nic a nic nie wskazywało, że może być chory. Bywał, pisał, występował, żartował, udzielał wywiadów, podróżował, chłonął wszystko, co miało jakiś blask, nowość czy wartość, głównie jeżeli chodzi o muzykę i życie towarzyskie. Trochę jakby chciał zagłuszyć czające się w sercu niebezpieczeństwo. Lucjana poznałem, nie pamiętam kiedy, wiem, że go obsadziłem w \"Wojnie domowej\" w marzeniu sennym Pawła, któremu śniło się, że występuje na festiwalu w Sopocie i zapowiada go Lucjan Kydryński. Musiałem go znać wcześniej. Przypuszczalnie z pierwszych sopockich festiwali. Skąd tam się wziął, nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że zawsze tam był, nawet jak nie występował. Na początku było słowo... Głos radiowy. Rozpoznawalny i charakterystyczny w sposobie wymawiania \"r\", łatwy do naśladowania i parodiowania przez licznych estradowców, przy ogólnym śmiechu widowni, ale życzliwym. Lucjan budził ogólną sympatię, chociaż nie u krytyki, dziennikarzy, pismaków odsyłanych z pisania o brudnej posesji w domu takim a takim w dziale miejskim do recenzowania występów na estradzie. Zresztą rola konferansjera była zawsze trochę w pogardzie. Był dodatkiem, nie zauważano, że był właściwie trzecim Panem z Kabaretu Starszych Panów. Nie lubili go też i poważni specjaliści, z zazdrości o powodzenie, wygląd, elegancję, uśmiech i możliwość błyszczenia na ekranie telewizora. Ale on nie świecił światłem odbitym, jak mówił kiedyś o telewizji pewien prezes - on sam świecił własnym blaskiem. I to irytowało. Przed i w trakcie sopockich festiwali był monopolistą przedstawiania wielkich gwiazd światowej estrady w Polsce. Zwykle występował z nimi w Sali Kongresowej. Był chyba jedynym, który mógł sprostać tej roli pod względem wiedzy, taktu i umiejętności podbicia walorów artysty, którego prezentował. A przy tym spotkaniu z wielkimi gwiazdami bawił się wymyślaniem takich piekielnie trafnych określeń czy haseł jak: - Czarny Anioł polskiej piosenki - Ewa Demarczyk! - Oczy ma przepastne jak jezioro Ładoga - o jakiejś Rosjance. - Czarna Syrena Nocy - Juliette Greco! - Napoleon piosenki - Charles Aznavour! - Jednocześnie śpiew ptaków i trzęsienie ziemi - Yma Sumac! - Półdiablę pożerające mężczyzn - Earta Kitt! Zazdroszcząc mu, kiedyś pokusiłem się o wymyślenie czegoś podobnego i zapowiadając Halinę Kunicką, żonę Lucjana -wygraserowałem: - Teresa Żylis-Gara polskiej piosenki łatwej i przyjemnej - Haaaaaalina Kuuuuuunicka! Oczywiście też dostałem brawa. Życie estradowca nie jest trudne. Na pozór. Niewielu zdawało sobie sprawę z tego, że Lucjan interesował się na poważnie muzyką poważną, że pisał, że miał rzetelną wiedzę na temat operetki, musicalu, opery. Wiedzę prawie encyklopedyczną. Zdumiewał mnie znajomością tego, co na przykład dzieje się w drugim akcie, czwartej scenie mało znanej operetki, kto kogo, jak ma na imię kochanek i w jaki sposób wyznaje swoją miłość żonie ambasadora Transylwanii. Czasami przepytywałem go dla żartu udając zainteresowanie. Odpowiadał bezbłędnie. O właśnie! Dziedzina operetki też czeka na swojego Trelińskiego i Warlikowskiego. Nie pogardzajmy nią. Moje odkrycie. Wprowadził Polaków w świat muzyki wszystkich rodzajów, na różnych poziomach zainteresowań, wciskał muzykę i kucharce z baru mlecznego, i profesorowi uniwersytetu. Otwierał na oścież bramę, przez którą wlewały się dźwięki i popularnego szlagieru muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, i szlachetnych prób piosenki kabaretowej, i przebojów światowych, i wreszcie muzyki poważnej. Jako enterprener z wyboru i zamiłowania. Interesował się teatrem i filmem, pisał recenzje pod pseudonimem Aleksandra w \"Przekroju\". W formie listów recenzował to, co się dzieje kulturalnego w Warszawie. Pisał książki, encyklopedię musicalu, operetki, wspomnienia z podróży, spotkania z Gwiazdami. Wszystko to na nic. Lucjan kojarzyć się będzie publiczności zawsze z Festiwalem Sopockim. Siła telewizji! cdn....
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO... oczywiscie... sorry to z pospiechu
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    JOLKO usciskam Ciebie i biegne na nastepna :D :D :D BIESIADE ......... do kuchni, konczyc obiadek, bo za chwile bedzie MM. pozdrawiam i zycze milego dnia, sloneczko pewnie u Ciebie swieci, u mnie dzis slonka nie ma :-( ale mam nadzieje, ze przesles troche promykow:D do zobaczenia wieczorkiem(mojego czasu)
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    Prawdziwa przyjaźń nie przestaje rosnąć, nawet przy największym oddaleniu.
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochane Drzewka...... PRZYJACIELE SA JAK ANIOLY, KTORE STAWIAJA NAS NA NOGI...
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://www.youtube.com/watch?v=vV6qJk5k1k0&feature=related Napisz prosze...... czekam:D :D :D Kochane drzewka zycze milego popoludnia a JODELCE........... milego dnia bo pewnie dopiero wstala!
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://www.youtube.com/watch?v=TK_glSS-w0Q
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    - A po sześćdziesiątce? - Są tacy sześćdziesięciolatkowie, którzy twierdzą, że dopiero wtedy zaczyna się życie. Na przykład Jane Fonda (68 lat) jest przykładem, że i w tym wieku można być piękną i atrakcyjną oraz twórczą. A jaki ma temperament! On jest niezmienny, jest stały bez względu na wiek. - Jak to, nie potwierdza pani, że presja młodości, szczególnie w mediach, jest ogromna? - Zauważam to, ale nie wolno się jej poddawać. Trzeba iść swoją drogą, w swoim tempie, ze swoimi możliwościami, być ciekawym życia. - W jakich więc kategoriach myśli pani o upływie czasu? - W kategoriach mądrości, rozwoju, wiedzy. Ciało jest tylko ciałem, nie wszyscy tak są uwarunkowani genetycznie, żeby mogli do późna cieszyć się dobrym zdrowiem i wyglądem. Moim marzeniem jest, żeby moja umysłowość do ostatniego momentu była silna. - Ponoć kobiety pewne swojej wartości nie przeżywają tak mocno upływu czasu? - Nie wierzę. Upływ czasu to nasza świadomość, której nie należy negować. Natomiast dobrze jest mieć świadomość, jakie wartości niesie ze sobą przemijanie. - Dość dawno rozstała się pani z mężem. Czy teraz jest ktoś u pani boku? - Teraz jest przy mnie moja muzyka, ale proszę pamiętać, że garaże gwiazd są zaraz za rogiem. - Wyszedł z domu ukochany syn Filip. Jak pani to przeżyła? - Bardzo mocno, bo mój plan codzienny był ściśle związany z Filipem. - Czyżby była pani przykładem typowej dominującej matki? - Nie byłam taka, ale uważam, że dziecko musi czuć, że jest najważniejsze. Musi czuć miłość i że w tym domu zawsze znajdzie najwięcej miłości i zrozumienia dla swoich problemów. Filip skończył studia, mieszka oddzielnie. Mamy częste kontakty ze sobą. Teraz chcę mieć przeświadczenie, że jestem bardzo bliską mu osobą, a on chce mieć ze mną więź i chce dzielić się ze mną swoimi sprawami, chociaż przecież nie do końca. - Czyli jak pani teraz żyje? - Mieszkam z mamą w parterowym domu o powierzchni 110 metrów kwadratowych na działce ogrodowej 419 metrów. Towarzyszą nam papużki nierozłączki Malwinka i Kubuś. Jest także kotek "Ten Kicio", który jest bardzo mądry i rozumie moje polecenia. - Co z psychologią, którą tak pilnie pani studiowała? - Jako psycholog pracowałam pół roku w szkole z młodzieżą gimnazjalną. Przerwałam na rzecz śpiewania, bo doszłam do wniosku, że nie sposób tego połączyć ze sobą. Obie dziedziny są bardzo zachłanne i absorbujące. Nadal czytam dużo literatury psychologicznej i staram się być na bieżąco. Psychologia otacza nas, nie można przejść przez życie, nie zauważając jej na każdym kroku. - Wiedząc więcej, może pani teraz pomagać samej sobie. Czy to się zdarza? - Świadomość pewnych spraw bardzo pomaga, szczególnie w momentach smutnych. Staram się poczuć, w jakim miejscu ciała umieszczony jest smutek. Stosuję techniki oddychania i wtedy energia przemieszcza się w górę. Im większa energia, tym więcej pogody i radości jest w nas. - W życiu przeżyła pani wiele dramatycznych momentów, wręcz tragicznych. Czy one jeszcze tkwią w pani pamięci, czy może zatarły się i odeszły... - Wszystko, czego doświadczyliśmy w życiu, pozostaje w nas. Jestem przeciwna pielęgnowaniu w sobie cierpienia. W tym pomagały mi techniki oddychania, joga oraz umiejętność pogodzenia się z tym dzięki wierze. - Co pani robi, gdy czuje w środku smutek, a dzień jest pochmurny? - W taki dzień dłużej się rozkręcam. Piję kawę i czuję, że dzięki niej podnosi mi się ciśnienie. Robię szybkie oddechy, które dotleniają i dają energię.
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    - Nie jest to łatwa płyta i trudno ją zaszufladkować do jakiegoś określonego gatunku... - Do mnie docierają opinie, że chce się jej słuchać bez przerwy, a im dłużej się jej słucha, tym bardziej przenika do słuchacza. - Postawiła pani na młodość, czego dowodem powierzenie strony muzycznej młodemu, dynamicznemu muzykowi-dyrygentowi Adamowi Sztabie. - Młodość to wcale nie sprawa wieku, to energia, to potrzeba aktywności, ciekawości życia, nieustannego rozwoju, stawiania sobie ciągle nowych zadań. W przypadku Adama Sztaby, nie tylko postawiłam na młodość, lecz na to, co ona ze sobą niesie. Przy bliższym poznaniu zauważyłam, że Adam ma w sobie wiele czystości wewnętrznej, dobrej prawdy, o którą mi zawsze chodziło. Praca z nim była dla mnie wielką radością. Podobnie jak z innymi, młodymi ludźmi. Projekt graficzny zrobił Grzegorz Piwnicki, sesję zdjęciową Grzegorz Korzeniowski. Pierwszy utrafił w bardzo bliską mi stylistykę w sztuce, czyli secesję. Drugi potrafił w swoich zdjęciach zobaczyć dojrzałość osoby z równoczesnym zachowaniem świeżości. - Słowem - powróciła pani na rynek? - To delikatna sprawa, bo ja nie czułam odejścia. Cały czas śpiewałam, miałam mnóstwo koncertów - nawet wtedy, gdy studiowałam. Może tylko jestem na etapie większej aktywności i skupienia na muzyce. Czas działa na korzyść tego artysty, który szanuje swój zawód, kolekcjonuje wszystkie przeżycia, nie lekceważy niczego i ma w sobie dużo pokory. Trzeba pamiętać, że nie można zaniechać ciągłej pracy nad sobą i nieustannego doskonalenia warsztatu twórczego. - Jak postrzega pani obraz naszego show-biznesu? - Zauważyłam, że ciągle panuje u nas głód nowości: następny, następny wykonawca... Jeszcze osoba nie zdoła się zakorzenić, pokazać, że stać ją na więcej, a już przestaje interesować, bo pojawiła się nowa twarz. - Czy pani miewała szczęście i jako artystka, i jako kobieta? - Jako kobieta miewałam chwile szczęścia, jako artystka czuję, że się spełniam i jestem szczęśliwa. Jeżeli nawet były okresy wyciszenia, to było to naturalne, bo nie należy być wszędzie przez cały czas. Ponadto, żeby coś oddać, to przedtem trzeba się naładować. - Wygląda pani na osobę, która jest pewna swojej wartości. - Staram się pracować tak, żebym nie wstydziła się tego, co robię. Żyję, jakby to był mój ostatni dzień, więc wszystko robię na sto procent. - Czy w Polsce szanuje się ludzi z dużym dorobkiem, wielkim doświadczeniem, czy jest u nas kult gwiazd? - Wydaje mi się, że minął kult tych, którzy zapracowali na swoją pozycję. Teraz nastał czas fajerwerku, zabawy. Ale na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że dorobek i doświadczenie nie są lekceważone. - Gdzie tkwi tajemnica pani powodzenia i długiego trwania w tym zawodzie? - Może to zasługa możliwości, predyspozycji, zdolności, przeznaczenia, ale przede wszystkim chyba jednak pracowitości. - Maryla Rodowicz mówi, że im dłużej istnieje się na rynku, tym bardziej trzeba się sprawdzać. Czy podziela pani taką opinię? - Nie wiem, czy aż "sprawdzać", ale na pewno trzeba starać się, żeby wszystko, co robimy, było najwyższej jakości. Myślę, że Maryla miała coś innego na myśli, że trzeba być coraz lepszym, bo wtedy ludzie nas szanują i cenią. - W show-biznesie obowiązuje młodość. Ci, którzy są po czterdziestce przestają się liczyć... - Nie ma znaczenia wiek. Wartość artysty jest tylko w tym, co ma do powiedzenia. cdn.....
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    LINIA MIŁOŚCI LINIA ŻYCIA Monika Kotowska Myślę czasami: Panie Boże, dałeś mi to dziecko i cały czas odbierasz - mówi Joanna Wojciechowska. Jej jedyna córka, w strefie śmierci na wysokości ośmiu tysięcy metrów, zdobywa Mount Everest. A ona czeka. I jak każda matka boi się o swoje dziecko. Mimo że Martyna przysięgała na kolanach, że wróci. W podwarszawskim Izabelinie, gdzie mieszka Joanna Wojciechowska - mama Martyny, czas płynie w tempie odmierzanym nieregularnymi telefonami od córki. Martyna Wojciechowska, wysoko w górach, w obozie, liczy dni do ataku na najwyższy szczyt Ziemi. Jej matka liczy nieprzespane noce, pełne sennych koszmarów. Strach o ukochane dziecko przesłania wszystko inne. Obie tęsknią, obie płaczą. Urywane połączenia nie zastąpią prawdziwej bliskości, która z niezwykłą siłą łączy matkę i córkę. Ta miłość zdolna jest góry przenosić. Ta miłość tłumaczy, skąd w zwykłej dziewczynie tyle siły, by wciąż szukać kolejnych szczytów do zdobycia. GALA: Zadaje pani sobie pytanie: gdzie tak wciąż ciągnie Martynę? I dlaczego? JOANNA WOJCIECHOWSKA: "Jeśli takie jest moje przeznaczenie i mam zginąć, to zginę" - tak mówi Martyna. Moje dziecko cztery razy umierało mi na rękach, a ja razem z nim. Dopiero po latach mogę o tym mówić, bo za bardzo bolało. Raz zbiegała po schodach w wielkich kapciach swojego taty. Poślizgnęła się, tyłem głowy uderzyła o schody i straciła przytomność. Nie zdawałam sobie sprawy, jak szybko życie uchodzi z człowieka. A Martynka robiła się sina, usta, nosek... To był listopad, zawieja za oknem. Złapałam za telefon, ale nie potrafiłam nawet wybrać numeru. Cała się trzęsłam. Moje dziecko nie żyje, myślałam. Złapałam ją na ręce, wybiegłam przed dom do męża, który pracował w garażu. Otworzyłam drzwi, wiatr powiał, zawirował tak mocno, aż się zachwiałam, i wtedy odetchnęła. Miała dziewięć lat. Może dwa lata później siedziała w wannie, obok na półeczce leżała suszarka, a ja rozmawiałam przez telefon. Nie wiem, dlaczego ta suszarka była włączona do kontaktu. I zsunęła się do wody. Zdążyłam tylko krzyknąć z przerażenia, widząc, jak prąd razi Martynę. Wypadła na podłogę, cudem, a mogła już w tej wannie zostać. Trzeci wypadek. Letnie wakacje. Mazury. Miesiąc wcześniej Martyna nauczyła się pływać. Stoimy z mężem na brzegu i patrzymy, jak z grupką dzieci płynie na łodzi motorowej. Nagle słychać huk, widać słup dymu, łódź się pali, tonie. Dzieciaki powpadały do wody. Widziałam tylko moją córeczkę w czarnej koszulce, jak leci przez burtę. Dopłynęła. Włosy spalone, bez brwi, bez rzęs. Buzia spalona. Noga to była jedna wielka rana. A potem znienacka przyszła ciężka choroba, szpital. I to dziecko, tuż po maturze, mogło umrzeć w każdej chwili. Raz ją tylko w życiu oszukałam. Po pierwszej operacji słyszę od lekarza: "Nie udało się, znów trzeba operować". Usiadłam u niej przy łóżku i zagaduję, jak mogę. Nie daję nic po sobie poznać. Aż wreszcie weszły pielęgniarki z wózkiem. "Idziemy", mówią do Martyny, a ona spojrzała na mnie i mówi: "Mamo, oszukałaś mnie, mamo, mamo, nie przeżyję!". Ten krzyk słyszę do dziś. Operacja trwała kilka godzin, a ja tkwiłam bez ruchu, skulona przy grzejniku na szpitalnym korytarzu. Udało się. Po wybudzeniu z narkozy nie mówiła nic, tylko powtarzała w kółko: "Mamusiu, mamusiu...". Nie spałam chyba dwa tygodnie, czekając na wiadomość, czy moja córka wyzdrowieje. Myślę czasami: Panie Boże, dałeś mi to dziecko i cały czas odbierasz GALA: Martyna, dorastając, nieraz otarła się o śmierć. Dlatego dziś żyje na granicy bezpieczeństwa? J.W.: Tak właśnie jest. Tamta choroba pociągnęła za sobą lawinę pytań. Martyna zdała sobie sprawę, że zginąć można wszędzie. Dlatego podejmuje w życiu wciąż nowe wyzwania. Czasem jest na granicy śmierci. Mam nadzieję, że nie przekroczy nigdy czerwonej linii. Jeśli tam, wysoko w górach, będzie bolała ją głowa, dzień, potem drugi, zawróci spod szczytu. Przysięgała to na kolanach. GALA: A dziewczęca nieśmiałość, czy Martyna kiedykolwiek taka była? J.W.: Była bardzo nieśmiała. Wymiotowała z nerwów przed pójściem do przedszkola, płakała, idąc do szkoły. Byłam przerażona. Patrzyłam na nią, myśląc: od nieśmiałości tylko krok do kompleksów. Pracowałam nad nią. Kiedy jako nastolatka walczyła z trądzikiem, mówiłam jej każdego dnia: "Zobacz, jakie masz piękne włosy, oczy...". Dostawała ode mnie raz po raz zastrzyk energii. Pomału zaczynała wierzyć w siebie. Wiem, że mogłam przespać ten moment i dziś Martyna byłaby zamkniętą w sobie myszką. Ale, choć trudno w to uwierzyć, wciąż jest nieśmiała. Nawet jeśli maskuje to brawurą. GALA: Nieśmiała myszka przeżywała okres buntu. Motor, czarne glany, heavy metal. Było ciężko? J.W.: Skórzane kurtki, glany i piekielna muzyka - brzmi groźnie, ale zawsze byłam o nią wyjątkowo spokojna. Ufałam jej bardzo. Dużo rozmawiałyśmy. Każdego dnia znalazłam chwilę, by zapytać, jakie problemy zapisuje w pamiętniku. Czy może uchyli mamie rąbka tajemnicy? Dziecko musi wiedzieć, że jego troski są moimi. I nie ma tu tłumaczenia się brakiem czasu. Dla dziecka trzeba go znaleźć. Rozmawiałyśmy o życiu, o chłopakach. Szczerze. Martyna miała własne zdanie, ale ja też nie bałam się mówić, że nie zawsze podobały mi się jej wybory. Dużo czasu spędzała z ojcem, byłym kierowcą rajdowym. GALA: To pewnie jemu może pani podziękować za nietuzinkowe pasje córki. J.W.: Mąż zajmował się naprawą samochodów. A Martyna, ciekawska, uwielbiała przesiadywać z nim w warsztacie. Z kluczem francuskim w dłoni zadawała tysiące pytań. Zainteresowała się motoryzacją, zaraziła jego pasją. Od taty dostała pierwszą motorynkę. Miała wtedy 11 lat. Nie od samego początku sobie radziła. Ale połknęła bakcyla. Szalała sama jedna z bandą chłopaków na pobliskich fortach, bo która dziewczynka miała motocykl zamiast lalki Barbie. Wyrosła z motorynki, kupiliśmy emzetkę. Potem ojciec już się nie zgadzał na jej szaleństwa. Baliśmy się. On krzyczał, ona płakała. A w końcu jechali razem po następny motor. Mąż obiecał, że kupi jej samochód, jeśli zostawi motory. Z Zachodu przywiózł Suzuki Samuraja. Ale oszukała nas (śmiech), miłość do dwóch kółek trwa. GALA: Martyna mówi, że nigdy się nie pokłóciłyście. To przecież niemożliwe. J.W.: A jednak. Nigdy się nie pokłóciłyśmy. Dyskutowałyśmy. Martyna nie przyjmowała tłumaczenia: nie, bo nie. Kiedy chciała iść na całą noc na sylwestra, tak długo rozmawiałyśmy, aż zgadzała się, żebym jednak przyjechała po nią w środku nocy. Udawało nam się dogadać, bo docierały do niej argumenty. I nigdy mnie nie zawiodła. Choć czasem doprowadzała do gorączki. Jak to dziecko. Czasy były okropne, w sklepach pusto, nic nie można było kupić. Miałam przepiękny kostium przywieziony z Włoch. Do tego elegancki welurowy paseczek. I kiedyś przed wielkim wyjściem szukam tego paska. Wołam Martynkę. Przewróciła sarnie oczy, ale za chwilę mówi: "On się znajdzie". Przerzuciła do góry nogami swój pokój. Znalazł się. Sprzączka ucięta. Pasek zszyty ordynarnie czarną nitką. Moja córeczka zrobiła sobie bransoletkę. Byłam zła. Dziś to nie problem, ale wtedy? A jednak nie było między nami wzajemnych pretensji, złości, kłótni. Dopiero niedawno Martyna zarzuciła mi, że okropnie ją ubierałam (śmiech). Był co prawda w tamtych czasach osławiony bazar w Rembertowie, rewia mody dla elegantek. Ale my na zakupy jeździłyśmy do pedetu na Woli. Po trzewiki sznurowane, trzymające kosteczkę, bezpieczne, wygodne. Niebieski płaszczyk z kapturem wykańczanym kolorową kratą. Dopiero dziś słyszę od mojej córeczki: "Mamo, nie daruję ci tego płaszczyka". A zaraz potem: "Kocham cię, mamo". Takie to nasze kłótnie. cdn.....
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witam BIESIADO Witaj DRZEWKO OLIWNE jak milo spotkac Ciebie na Biesiadzie, zagladaj jak tylko czas Ci pozwoli.Dziekuje za piekny wiersz. JODELKO! tyle nam zostawiasz ciekawych rzeczy, dziekuje Ci bardzo, jestes naszym Sloneczkiem, ............... czytam z zaciekawieniam GRABKU wypatruje Ciebie MARTYNA WOJCIECHOWSKA. wywiad z Joanna Wojciechowska...... Jej matka liczy nieprzespane noce, pełne sennych koszmarów. Strach o ukochane dziecko przesłania wszystko inne. Obie tęsknią, obie płaczą. Urywane połączenia nie zastąpią prawdziwej bliskości, która z niezwykłą siłą łączy matkę i córkę.
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dobroć jest czymś bardzo prostym: być zawsze do dyspozycji drugich, nigdy nie szukać samego siebie. Dag Hammarskjold .
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochaj innych będziesz kochany. Szanuj innych będziesz szanowany. Pomagaj innym uzyskasz pomoc. Czyń wszystko co dobre otrzymasz podwójnie.
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    Trzeba, żeby w codziennym życiu nieco częściej pojawiło się "my" a mniej "ja". Nieco więcej dobroci, mniej zawiści. Nieco więcej kwiatów dla żyjących, niż umarłych. To, jakim jestem człowiekiem, jest nieskończenie ważniejsze od tego, co posiadam. Bardziej od pieniędzy, potrzebujesz miłości. Miłość, to siła nabywcza szczęścia. Dzień bez uśmiechu, to dzień spisany na straty! Czy możesz powiedzieć? -Nie muszę mieć więcej. Starczy mi to, co mam. [Phil Bosmans.
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    Wszystko staje się znów dobre, dzięki dobrym ludziom. Dobry człowiek jest zawsze łaską dla tego świata. Bądź dobrym człowiekiem! Wierzę w dobro w człowieku tak, jak wierzę w wiosnę, widząc bazie kwitnącej wikliny. Życzliwię patrzę na ludzi - to jest moje hobby. Myśląc o kimś dobrze - pobudzasz go ku dobremu. Tylko szczęśliwy człowiek, może uszczęśliwiać innych. Staraj się być bliski każdemu człowiekowi, szanując jego osobowość, takiemu jakim on jest - nie ma bowiem innych. Bóg dał każdemu człowiekowi możliwość uszczęśliwiania innych. Czasem potrzeba jednego radosnego oblicza - by rozjaśniło się nasze życie. To co najważniejsze na tym świecie to być człowiekiem, i to dobrym człowiekiem.
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    mialo byc o ZDROWIE...... sorry!
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO kochana , czekolada sie poczestowalam, lubie bardzo i dziekuje :D o w naszym wieku musimy dbac! :D Szlachetne zdrowie , nikt sie nie dowie.......
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    KUPUJĘ LOS I CZEKAM ........ Dla wielu jest mistrzynią życia. Nie załamała się mimo tragedii. Działa w Fundacji "Akogo?", pomaga ciężko chorym dzieciom, rozpoczyna budowę kliniki "Budzik". Niedawno wróciła z Moskwy, gdzie jej córka Ola przeszła kolejną operację. Imponuje energią, wiarą, optymizmem. GALA: Skąd w tobie tyle siły i determinacji? EWA BŁASZCZYK: Po prostu trzeba sobie jasno powiedzieć, czy chce się umrzeć, czy nadal żyć. Ja wybrałam życie i wszystko, co robię, jest tego konsekwencją. GALA: Zaskakujesz sama siebie? E.B.: Czasem, jak o tym wszystkim myślę, jestem przerażona. Nie mogę uwierzyć, że Ola trafiła na leczenie do Moskwy, że zaczynamy budowę "Budzika". Budzę się o czwartej rano i robi mi się słabo. Ale potem stawiam kolejny mały krok, i tak każdego dnia. GALA: Dostajesz setki listów. O czym ludzie do ciebie piszą? E.B.: O swoich kłopotach, podobnych doświadczeniach. A jednocześnie chcą mnie wesprzeć dobrym słowem, myślami, modlitwą. Piszą z potrzeby serca. To piękne i wzruszające. GALA: Kto jest dla ciebie pięknym człowiekiem? E.B.: Zawsze budziły moją fascynację, szacunek osoby kreatywne, które coś z siebie dają, chcą więcej. Lubię ludzi wrażliwych, którzy jednocześnie są zwyczajni, nie stroją min, nie są nadmuchani. Takich, którzy zawsze pomogą drugiemu człowiekowi w jego zmaganiach. Piękna jest też w ludziach miękkość, tolerancja, zrozumienie. GALA: Jak pięknie żyć, niezależnie od tego, co nas spotyka? E.B.: Z wdzięcznością... wobec Boga, losu. Każdy sam to sobie musi nazwać. GALA: Za wszystko? E.B.: Tak, że w ogóle nas coś spotyka. Jak ma się taki stosunek do życia, to wtedy wszystko jest darem, niespodzianką, jest piękne, łatwiejsze. Nie ma w nas złych emocji, destrukcji. Ludzie wokół się otwierają, więcej dają. GALA: Trzeba czegoś w życiu doświadczyć, żeby pięknie żyć? E. B.: Jak się wszystko gładko toczy, nie ma na to szans. Trudne zdarzenia usuwają z naszego życia egoizm, próżność, brak pokory, pychę. Uczą wrażliwości na innych, pozwalają więcej zobaczyć. GALA: Co jest dla ciebie w życiu najważniejsze? E.B.: Zawsze to samo. Druga osoba. Ale nie myślę już o nikim, że to jest mój człowiek, tylko że to jest absolutnie wolny człowiek, który jak chce, to mi trochę da. Weźmie za rękę, czasem tylko posłucha, będzie obok. Bliski człowiek to skarb niepojęty. GALA: Słyszałam, jak twoja starsza córka Mania mówiła do Oli przed wyjazdem do Moskwy: "Obudź się, Ola. Już mama ma fundację, pomagasz chorym dzieciom. Już nie musisz spać...". E.B.: Wiesz, u mnie też to jest. Mam pod czaszką taką myśl: "Łopata już prawie wbita, no i co...". 6 grudnia będziemy z Olą znów w Moskwie. Kupuję los i czekam. Chcę wierzyć, że "na coś". Alina Mrowińska Zycze milego dnia
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    EWA BLASZCZYK..... Od 7 lat walczy o zdrowie ciężko chorej córki. Nie zamknęła się w swojej tragedii. Pomaga dzieciom po ciężkich urazach mózgu, wspiera ich rodziców. Ma odwagę i wierzy w cuda.
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kiedy patrzy pani na młode ładne aktorki, pojawia się ukłucie zazdrości? Byłam wychowana w kulcie starych ludzi. Uważałam, że moja babcia z pooraną zmarszczkami twarzą jest najpiękniejsza na świecie. Kiedy byłam młodziutka, przyjaźniłam się ze starymi aktorami: z Zosią Jaroszewską, Władysławem Hańczą, Zosią Niwińską. Od nich bardzo wiele się nauczyłam. Zosia Jaroszewską była pozbawiona wszelkiej zazdrości, uczyła w szkole teatralnej, przekazywała młodym całą swoją wiedzę i umiejętności. Patrząc na nią marzyłam, żeby w przyszłości choć trochę być do niej podobną. Pewnego dnia mi powiedziała: "Aniu, czy teraz liczy się, że zagrałam jedną rolę więcej niż moje koleżanki? Pamiętaj, musisz urodzić dziecko, mieć swoje życie, nie możesz wszystkiego poświęcić aktorstwu, bo w każdej chwili możesz zostać z niczym". Ale miałam też starsze koleżanki, które mi nie mogły wybaczyć młodości. I w jakimś sensie je rozumiem. Bardzo trudno jest się starzeć publicznie. W naszym zawodzie to jest podwójnie trudne. Gdy się starzejemy, umierają role, których już nie możemy zagrać. Aktorzy funkcjonują w równoległych czasach. Kiedy idę ulicą i słyszę: o rany, co się z panią porobiło, jaka pani gruba!, to wiem, że powtarzają "Znachora" czy "Janosika", w których grałam przed laty. Nie jest łatwo z tym żyć. Dlatego m.in. od kilkunastu lat uczę w PWST. Chcę być blisko młodych, chcę czuć ich energię. Cieszę się z sukcesów moich studentek. Są jak moje dzieci i jest w nich przecież jakaś mała moja iskierka. Kiedy słucham wypowiedzi pięknej i mądrej Mai Ostaszewskiej, kiedy widzę, jaką karierę robi śliczna Ania Cieślak, to serce mi się raduje. Teraz w nich widzę moją młodość. Złośliwi z przekąsem mówią, że pani działalność charytatywna to sposób na istnienie publiczne, że gra pani rolę Matki Boskiej? Zdarza się pani słyszeć takie przytyki? Owszem, Anna Dymna charytatywna, anioł. Słyszę nieprzychylne komentarze, że pcham się do kamery, że robię to wszystko pod publiczkę, ale na szczęście wiem, gdzie jest prawda. Na swoją twarz zapracowałam jako aktorka, a nie poprzez działalność charytatywną. Mogłabym występować w reklamach i wygodnie żyć, ale mam świadomość, że pracowałam ze Swinarskim, Wajdą, Jarockim i może byłoby im przykro, gdybym w ten sposób wykorzystała zaufanie, jakim mnie kiedyś obdarzyli. Mam 55 lat, dla aktorki w tym wieku ról jest coraz mniej, dlatego nie ukrywam, że chciałam znaleźć sobie jakieś inne pole do działania. Poza tym my aktorzy naprawdę mało o sobie wiemy. Kiedy byłam młodą kobietą, nigdy nie wiedziałam, czy mężczyzna zabiega o moje względy dlatego, że widział mnie w roli np. Barbary Radziwiłłówny, czy dlatego, że jestem fascynującą osobą. Postanowiłam więc się sprawdzić działając wśród ludzi, którzy często nawet nie wiedzą, że jestem aktorką. Teraz pracuję na swoje zwyczajne człowieczeństwo. Kiedy ktoś mnie zapyta, dlaczego to robię, to odpowiem: robię to dla siebie, bo chcę się lepiej poczuć. Moja fundacja nazywa się Mimo Wszystko. Pomysł na nazwę zaczerpnęłam z napisu, który znajduje się na szpitalu Matki Teresy z Kalkuty. Robię więc swoje mimo wszystko. Dostałam kiedyś od ks. Twardowskiego dedykację: "Uśmiechu, mimo wszystko". Na scenie wszystkie światła są skierowane na panią. Jak to wygląda, gdy wchodzi pani w rolę osoby rozmawiającej z niepełnosprawnymi. Trzeba wtedy o sobie zapomnieć? Tak. To trudna rola i gdy się ją podejmie, nie można się wycofać. Ludzie dzielą się ze mną swoimi najintymniejszymi przeżyciami. Czuję się odpowiedzialna za tych, którym pomagam. Nie mogę pewnego dnia powiedzieć: znudziło mi się. A w naszej rzeczywistości, gdy chce się zrobić coś dobrego, człowiek natychmiast staje się podejrzany. Kiedy walczyłam o tereny opuszczone przez wojsko w Lubiatowie nad morzem, gdzie stanie ośrodek wypoczynkowy dla osób niepełnosprawnych, od razu padało pytanie: co pani z tego będzie miała? A ja nie biorę grosza za pracę w fundacji. Za pieniądze nie mogłabym robić tego, co robię. Co gorsza, nie tylko zwykli ludzie nas podejrzewają o złe zamiary. Państwo, które bądź co bądź wyręczamy w jego obowiązkach, też często patrzy na nas nieufnie. Czasem się zastanawiam, co się z nami stało, że dobro jest dziś najbardziej podejrzaną wartością? Może dzięki takim historiom jak ta z Januszem Świtajem ludzie oswoją się ze świadomością, że warto robić coś dla innych. Dzięki pani fundacji sparaliżowany Świtaj dostanie specjalny wózek inwalidzki, na którym po raz pierwszy od wielu lat wyjedzie z domu. Człowiek, który jeszcze parę tygodni temu prosił o prawo do śmierci, teraz chce pomagać innym. Kiedy Janusz upublicznił swoją prośbę, byłam w fazie prób do Orestei. Żyłam tylko teatrem. Jakiś dziennikarz zadzwonił do mnie i poprosił o komentarz do prośby o eutanazję sparaliżowanego od lat człowieka. Powiedziałam, że jego głos brzmi dla mnie jak krzyk o życie i pomoc. Że znam ludzi w takiej sytuacji i właśnie oni mnie uczą, że warto i trzeba walczyć o każdą chwilę życia. Następnego dnia uświadomiłam sobie, że od dwóch lat znam Janusza Świtają. Zwrócił się kiedyś o pomoc do mojej fundacji i zorganizowaliśmy mu materac przeciwko odleżynom i specjalny ssak ułatwiający oddychanie. Dostawałam od niego często radosne esemesy na święta, na Dzień Kobiet, na walentynki. Złapałam telefon, dzwonię do niego i mówię: Janusz, kurde, co ty wyprawiasz. Opamiętaj się. Przecież to ty jesteś największym przeciwnikiem eutanazji, to ty od 14 lat walczysz o każdy oddechi teraz próbujesz mi wmówić, że chcesz umrzeć!? Rozumiem, że czujesz się upokorzony przez los. Dlatego koniec z lenistwem, koniec z beznadzieją. Jesteś potrzebny. Będziesz u nas pracował na pół etatu. Zatrudnię cię na okres próbny, bo jak będziesz złym pracownikiem, to cię wywalę. Rozmawiałam z wieloma osobami upośledzonymi, ciężko chorymi i nigdy nie usłyszałam, że ktoś chce umrzeć. Największym dramatem dla nich jest samotność. Janusz Świtaj jest w tej dobrej sytuacji, że ma wspaniałych rodziców, którzy się nim zajmują. Wie, że poświęcają mu całe życie, ale są coraz starsi. Janusz prosił o prawo do śmierci ze strachu, że kiedyś trafi do szpitala dla przewlekle chorych, do sali "z zamalowanymi oknami". Chorzy tam umieszczeni żyją krótko. Mają fachową opiekę, ale brak im ciepła, poczucia, że są komuś potrzebni. Podpisała pani ze Świtajem umowę o pracę. Podpisałam umowę, zrobiliśmy mu szkolenie BHP. Będzie odszukiwał ludzi, którzy są w podobnej do jego sytuacji. Oczywiście najtrudniej jest dotrzeć do chorych, którzy są odcięci od świata. Robiłam kiedyś program o dziewczynie chorej na bardzo poważne neurologiczne schorzenie. Całymi dniami siedzi sama w domu. A przecież mógłby ktoś z sąsiadów ją odwiedzić, mogłaby z dziećmi odrabiać lekcję, robić cokolwiek, co dałoby jej poczucie, że jest potrzebna. Ale w gminie i w parafii nikt się jej losem nie interesuje. Janusz będzie się z takimi ludźmi kontaktował i będzie próbował obudzić w nich nadzieję. Jestem przekonana, że zrobi wiele dobrego, bo ma sto pomysłów na minutę. Jest taką gadułą, że podczas pierwszego spotkania od razu musiałam go wziąć na dywanik, bo inaczej nie dopuściłby mnie do głosu. Natychmiast zaczął kombinować, gdzie będzie doładowywał baterię do wózka, która wyczerpuje się po 12 godzinach. Pytam się: Gdzie ty człowieku będziesz całymi dniami jeździł? - No jak to gdzie, będę docierał do ludzi. Kiedy ostatnio byłam u niego, okazało się, że jednego dnia dostał 1400 e-maili. Lawina ruszyła. Działalność charytatywna, salony poezji, udany dom - to wszystko pani ma. Do tego aktorstwo, które daje możliwość przeżywania różnych biografii. Te wszystkie aktywności to oręż w potyczce ze światem? Ale też świadomego przeżycia własnego życia. Najważniejszą rzeczą w aktorstwie jest zrozumienie drugiego człowieka. Aktorstwo uczy tolerancji. Muszę być otwarta, nie mogę potępiać swoich bohaterek, bo nie mogłabym ich zagrać. Taka postawa pomogła mi w prawdziwym życiu. Dzięki aktorstwu łatwiej otwieram się na ludzi, mam odwagę spotkać się z nimi, zrozumieć ich cierpienie. Tak więc wszystko mi się w życiu dopełnia. A że mija czas? Przecież dlatego życie ma sens. Swoją pięćdziesiątkę obchodziłam nad morzem w towarzystwie Ani Seniuk. Kupiłam szampana, rozłożyłyśmy się na plaży jak foki i byłam cała szczęśliwa. Ania się mnie pyta: Z czego ty się głupia tak cieszysz? A ja na to: Bo mam wreszcie święty spokój. Mam 50 lat i nie muszę się tłumaczyć, dlaczego jestem gruba i mam zmarszczki. Mogę się poświęcić temu, co w życiu ważne. U Eklezjasty jest takie zdanie: "Każda rzecz ma swój czas. I każde przedsięwzięcie ma swój czas pod niebem...". Każda chwila ma swoją niepowtarzalną wartość właśnie dlatego, że przemija. Rozmawiala Katarzyna Janowska.
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    MIMO WSZYSTKO Rozmowa z Anną Dymną o tym, co najważniejsze....... KATARZYNA JANOWSKA: - Patrzy pani w lustro i kogo widzi: aktorkę, społecznicę, dojrzałą kobietę? ANNA DYMNA: - Rzadko patrzę w lustro. Zdarza mi się to w teatrze przed spektaklem i wtedy wyraźniej widzę ślady życia na mojej twarzy, ale staram się Dymnej nie analizować. Maluję się i szybko wchodzę w postać, którą gram. Kiedy przed laty do mojej mamy ktoś mówił: o, jaka ładna ta Małgosia (w domu Anna była Małgosią), mama czerwieniła się i kwitowała to uśmiechem i słowami: "to miłe i dobre dziecko, i zwyczajne". Tak więc od dziecka wiedziałam, że zewnętrzność nie jest najważniejsza, choć oczywiście potem w aktorstwie bardzo mi pomagała. Na początku w filmach nie musiałam nic wielkiego grać, wystarczyło, że byłam na ekranie, ładnie się uśmiechnęłam, zapłakałam i już. Aktorką bywałam na scenie. Ciekawe role zaczęła pani grać, kiedy ze ślicznej filigranowej dziewczyny zmieniła się w dojrzałą kobietę. Wielkie kreacje stworzyła pani m.in. w Teatrze Telewizji, gdzie zagrała pani Kławdię w "Czarodziejskiej górze" i Bertę w "Emigrantach" Joyce'a. Słynna jest już anegdota, jak Kazimierz Kutz na planie "Opowieści Hollywoodu" wołał: Stara, gruba baba na scenę! A pani dopiero po chwili zorientowała się, że to o nią chodzi. W pani przypadku fizyczna zmiana zadziałała na plus. Z Kaziem Kutzem nigdy wcześniej nie pracowałam, choć przyjaźnił się z Dymnym, ale nie byłam w jego typie. Jak utyłam, to powiedział, że wreszcie widać, że jestem babą. Brutalnie, ale celnie uświadomił mi, jak wyglądam i co z tym mogę zrobić. Nie da się jednak ukryć, że dla aktorki czas jest szczególnie okrutny. Pierwszy Rubikon do przekroczenia pojawia się w okolicach trzydziestki. Wiele dziewczyn już wtedy wypada z zawodu, bo świeżość się ulatnia i okazuje się czasami, że poza nią aktorka nie miała nic więcej do zaproponowania. Z każdą dekadą trudniej jest kobiecie utrzymać się w zawodzie. Ale pani się udaje. Ostatnio w "Orestei" u Jana Klaty w Starym Teatrze zagrała pani Klitajmestrę. Jest w tym spektaklu niezwykła scena, w której matka okazuje miłość synowi. Klitajmestra tuli Orestesa, wiedząc, że za chwilę ją zabije, by pomścić śmierć ojca. Udaje im się na chwilę powrócić do czasu niewinności. Skąd pomysł na taką scenę? Aktor, który gra mojego syna, zapytał mnie, w jaki sposób najczęściej okazywałam czułość swojemu dziecku. Kiedy mój syn był mały, kładliśmy się koło siebie i delikatnie drapałam go po plecach. Kiedyś tak robiła moja mama i to są najpiękniejsze i najważniejsze momenty w moim życiu, które dają mi siłę już kilkadziesiąt lat. Stąd wzięła się ta scena. Matka, syn i córka tulą się do siebie. Los na chwilę został wzięty w nawias. Ta chwila im się należy. Na ród Atrydów została rzucona klątwa, przed którą nie ma ucieczki. Długo zastanawialiśmy się wszyscy z Jankiem Klatą, czy takie klątwy dzisiaj też nas dotykają. Przyszły mi z pomocą doświadczenia z programu "Spotkajmy się", w którym rozmawiam z osobami chorymi i niepełnosprawnymi. Właśnie gdy zaczęły się próby, przygoto-wywałam do programu rozmowę z Mirkiem Żochowskim, który jest chory od urodzenia na zespół Tourette'a. Dotknięci tą chorobą ludzie robią rzeczy, których wcale nie chcą: klną, krzyczą, wykonują dziwne ruchy. Zachowują się tak, jakby ich ktoś spętał klątwą, uwięził we własnym ciele, z którego nie ma ucieczki. Mimo to Mirek szuka sensu życia, próbuje przekroczyć sam siebie. Zrozumiałam, że Klitajmestra też jest uwięziona we własnym losie. Kocha swojego męża, ale musi go zabić. Próbuje przynajmniej uratować syna. Chce go wyrwać z koła przeznaczenia i dlatego każe mu odejść z domu, przeczuwając jednocześnie, że on ją za to znienawidzi. Dla matki odrzucić własne dziecko jest niewyobrażalnie trudne, właściwie niemożliwe. Szukałam w sobie emocji, które pozwoliłyby mi to zagrać. Wtedy przypomniałam sobie fragment wiersza księdza Twardowskiego: "zapomnij że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz". Klitajmestra z miłości do syna przekreśla siebie. Czy reżyserzy młodego pokolenia wymagają od aktora sięgania w głąb siebie, obnażania, ekshibicjonizmu? Przez kilka lat słyszałam, że młodzi reżyserzy nie chcą ze mną pracować. I co mogłam na to poradzić? Nie chcą, to trudno. Kiedy Janek Klata zaproponował mi rolę, pomyślałam, że jeśli wyczuję w tym jakąś hucpę, oszustwo, próbę manipulacji, to przecież mogę oddać rolę. Ale zobaczyłam ludzi świetnie przygotowanych, pasjonatów pełnych energii, zapału, radości. Klata wie, czego chce. Jest odważny, nie boi się zaryzykować, że nie każdy widz zrozumie przebieg jego narracji. Chce być maksymalnie wierny swojej wizji. Były momenty, w których moi młodsi koledzy się śmiali, a ja nie wiedziałam z czego. Na przykład Orestes biega po scenie z komiksem "Punisher", a ja nie znałam tego bohatera. Nie lubię komiksów. Ograniczają moją wyobraźnię. Ale wiadomo, że jest to kod czytelny dla wielu młodych ludzi, pomaga im zrozumieć świat, wypełnia brak autorytetów. I dobrze. Dzięki roli Klitajmestry i mój świat bardzo się poszerzył. Chwali pani pracę z Janem Klata. Na ogół jednak czuje się napięcie między dojrzałymi twórcami teatru a młodymi. Coś się zacięło w międzypokoleniowej sztafecie. Nie da się ukryć, że na naszych oczach toczy się ostra wojna między tzw. młodym i starym teatrem. Wojna, która nikomu nie służy. Teatr jest tak rozległą przestrzenią, że mieszczą się w niej różne style i wizje. My możemy przecież dzielić się z młodymi swoim doświadczeniem, umiejętnościami, ale najpierw musimy się otworzyć na ich język, sposób opisu rzeczywistości. Nikt nie musi nikogo ani opluwać, ani niszczyć, ani wyśmiewać. Świat się zmienia, a teatr wraz z nim. Nie da się tego zatrzymać, choćbyśmy nie wiem, jak chcieli. Czasem mam wrażenie, że niektórzy koledzy nie chcą tego przyjąć do wiadomości. cdn.....
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dzien dobry BIESIADO! Witam Was kochane drzewka w piekny dzien! Moze nie tak cieplutki jak u JODELKI ale jest ladnie! A tak na marginesie JODELKO przeslij nam wiecej promykow slonca i uwazaj z opalaniem :D musisz delektowac sie sloneczkiem o a nie tak odrazu na calego isc :D Zostawiam Wam do poczytania przy kawce! Mam 55 lat, dla aktorki w tym wieku ról jest coraz mniej, dlatego nie ukrywam, że chciałam znaleźć sobie jakieś inne pole do działania. Teraz pracuję na swoje zwyczajne człowieczeństwo.
×