JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
http://johnwayneagunia.wrzuta.pl/audio/aYbR8eVHQc/jacek_lech_-_do_widzenia_mamo Zycze Wam milego popoludnia i wieczoru!
-
Jaki pogrzeb?! Przecież twierdzisz, że najważniejsza jest wiara w wyzdrowienie? - Wierzę w to, że mimo wszystko pokonam chorobę i wrócę do świata ludzi szczęśliwie wyleczonych. - "Dwadzieścia lat, a może mniej, świat brałem taki, jaki był". Jak bierzesz go teraz, po 20 latach od zaśpiewania tego bodajże największego swojego przeboju? - Taki, jaki jest. Wiem, że jestem nieuleczalnie chory. Chcę jeszcze trochę pożyć i ponownie spotkać się z tobą w domu, nie na cmentarzu. - Ja na to również liczę. Życzę dalszej wytrwałości w walce z rakiem. Trzymaj się, Jacku! PS Podczas badań w gliwickim szpitalu rurka wprowadzona do przełyku nie dostała się do niezagojonej ranki. Przez zwężenie przełyku pożywienie nadal nie przechodzi. Chory piosenkarz nadal je miksowane papki. Normalnego pokarmu nie jest w stanie przełknąć. Bóle uśmierza morfiną. 25 marca 2007 roku w wieku 59 lat zmarł po ciężkiej chorobie wokalista Jacek Lech. Był przedstawicielem pokolenia, które tworzyło muzykę lat 60. :-( Kochane drzewka
-
JACEK LECH, lat 59, Baran, zasłynął w latach 60. jako wokalista big-beatowy (solista zespołu Czerwono-Czarni), a od 1974 roku jako samodzielny piosenkarz pop-music. Na koncie ma 4 LP, 6 CD, na nich przeboje do dzisiaj pamiętane ("Latawce porwał wiatr", "Bądź dziewczyną z moich marzeń", "Cygańska wróżba", "Na miłość nigdy nie jest za późno", "20 lat, a może mniej"). Gdy zaczęto wznawiać jego dawne nagrania w serii "Platynowa kolekcja", zauważono, że nadal dobrze się sprzedają. Piosenkarz ma 3 złote płyty, a teraz czeka na wręczenie płyty platynowej. Od roku Jacek Lech (naprawdę nazywa się Leszek Zerhau) zmaga się z chorobą nowotworową (rak przełyku). Nie poddaje się i nie rezygnuje ze śpiewania. Po latach zamierza poślubić wieloletnią przyjaciółkę, która będzie jego trzecią żoną. - Kiedy dowiedziałeś się, że masz raka? - Już w ubiegłym roku podejrzewałem, że coś jest nie w porządku z moim zdrowiem. Ale nie przypuszczałem, że to jest rak. Dokuczało mi coraz bardziej, aż sam zdecydowałem się pójść do szpitala. Zbadano mnie i postawiono diagnozę - rak przełyku. - Jakie były objawy? - Nie mogłem przełykać, ale raka przełyku nie należy mylić z rakiem krtani. Wykazała go biopsja. - Czy natychmiast rzuciłeś palenie? - Nie od razu, ale gdy rozpoczęło się leczenie, postanowiłem przestać palić. - I na pewno przestałeś pić alkohol? - Dlaczego? - Jak to - dlaczego? Przecież wiadomo, że alkohol niszczy między innymi struny głosowe. - Alkohol nie ma nic wspólnego z moją chorobą. - Czyżby...? - Powtarzam, że to nie ma z tym nic wspólnego. - Skąd więc wziął się u ciebie rak przełyku? - Domyślałem się. - A zatem? - Nie wiem skąd. Po prostu choroba sama przyszła. Nikt mi konkretnie nie powiedział - skąd to mam, z czego powstał ten rak i jakie były przyczyny. Do dzisiaj lekarze mi o tym nie powiedzieli. - Myślę, że gdybyś wcześniej przestał pić i palić, to nie byłoby raka przełyku. - Palić przestałem i z powrotem zacząłem po 4 miesiącach przerwy. Przecież są takie okazje, że przychodzą znajomi, rodzina i nie będę z nimi siedział przy herbacie lub wodzie mineralnej. - Widzę, że nie ograniczasz się... - Ograniczam się z paleniem. - Skąd wziął się u ciebie ten nałóg? - Miałem 12-13 lat, jak zacząłem palić. - Nie próbowałeś z nim walczyć? - Próbowałem, ale to mi szkodziło na struny głosowe, które były przyzwyczajone do tytoniu. Jak przestawałem palić, miewałem coraz większe chrypy, bo struny głosowe były uzależnione od nikotyny. - Nie pomyślałeś, że może to niekorzystnie odbić się na głosie, który był twoim cennym instrumentem, o który powinieneś szczególnie dbać? - Jak nie paliłem, to czułem, że właśnie to ma niekorzystny wpływ na mój głos. - Który był bardzo cenny... - I w dalszym ciągu jest. - To dlaczego, do jasnej cholery, nie dbasz o niego!? - Staram się, ale to nie jest uzależnione wyłącznie od palenia papierosów. - Ukończyłeś średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec. Czyżbyś początkowo chciał być instrumentalistą? - Nie, nie, to był wymysł moich rodziców. - Ty zapewne chciałeś śpiewać? - Też nie. Grałem w teatrzykach szkolnych role aktorskie. O śpiewaniu zadecydował przypadek. W szkole średniej założyłem zespół muzyczny i wtedy zacząłem śpiewać. Zacząłem wygrywać rozmaite konkursy. Najważniejszy był Ogólnopolski Przegląd Piosenkarzy Amatorów w Jeleniej Górze. W 1966 roku menedżerowie zespołu Czerwono-Czarni zaproponowali mi współpracę w charakterze solisty. W 1967 roku nagrałem pierwsze piosenki dla Polskiego Radia, a wśród nich: "Bądź dziewczyną moich marzeń". W1970 roku nagrałem pierwszego LP pod takim samym tytułem. - Co było momentem zwrotnym w twojej piosenkarskiej karierze? - Po rozpadzie Czerwono-Czarnych, rok 1972, założyłem własny zespół o nazwie Nowa Grupa. Do niego zaangażowałem zespół wokalny Pro Contra z Lucyną Owsińską, z którą się ożeniłem. Po wypadku samochodowym zawiesiłem tę działalność. Na estradę powróciłem w 1974 roku i zacząłem śpiewać na własny rachunek. Koncertowałem m.in. w Jugosławii, Czechosłowacji, Mongolii, na Węgrzech i wielokrotnie w ośrodkach polonijnych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. W 1993 roku założyłem własną agencję artystyczną. W jej ramach organizowałem koncerty, na których pełniłem funkcję śpiewającego gospodarza. - Czy wielka popularność i uwielbienie kobiet nie zepsuły cię? - Chyba nie. - Miałeś dwie żony, dwa rozwody, a od kilkunastu lat pozostajesz w konkubinacie z Urszulą Kopeć. Te fakty z prywatnego życia mówią same za siebie... - Już niedługo nie będę w konkubinacie. Żenię się po raz trzeci. - Co było powodem pierwszego rozwodu? - Na ten temat nie mam ochoty rozmawiać. - A co było powodem drugiego rozstania? - Nie będę o tym mówił. - Twoja pierwsza żona Lucyna Owsińska była w tamtym okresie znaną piosenkarką. W domu obok siebie żyły dwie gwiazdy. Czy to miało wpływ na domowe pożycie? - To ja zrobiłem z Lucyny gwiazdę. Nie wiedziałeś o tym? To ja ją wyciągnąłem z Pro Contry. Pierwszą samodzielną piosenkę dla niej napisali moi przyjaciele Piotr Figiel i Janusz Kondratowicz. Fakt, że byliśmy popularni i lubiani, osobno pracując na swoje nazwiska piosenkarskie, nie miał żadnego wpływu na relacje w domu. Byliśmy bardzo zgodnym małżeństwem. - Gdzie poznałeś Urszulę Kopeć? - W Bielsku-Białej. Urszula była przyjaciółką mojej mamy. Prowadziła sklep, w którym ją poznałem. Tak mi przypadła do gustu, że jesteśmy razem do dzisiaj. - Czy to właśnie Urszula jest kobietą twojego życia? - Chyba tak. Jak tylko się wyleczę, zamierzamy wziąć ślub. - Dlaczego dopiero teraz? - Nie miałem rozwodu. Druga żona Zofia przez bardzo długi czas nie chciała mi dać rozwodu. - Przeczytałem w jednej z gazet bulwarowych, że choroba dodała ci lat i bardzo zmieniła... - Bardzo złe zdjęcie zamieszczono w tej gazecie. Zostało źle naświetlone, wykonano je pod słońce, ale z fleszem. Wypadło fatalnie. - Masz na nim rude resztki włosów. - Nie jestem rudy, to co widać na zdjęciu, to białe włosy. Są to przedostatnie włosy, bo teraz rosną mi nowe. Po chemioterapii, którą przeszedłem, powinienem w ogóle nie mieć włosów. - Co jeszcze zabrała ci choroba nowotworowa? - Powiem, czego mi nie zabrała. Nie zabrała mi chęci do życia, której mam coraz więcej. - Podobno teraz ważysz zaledwie 60 kilogramów? - Po ostatnim pobycie w szpitalu, gdzie miałem specjalną dietę (otrzymywałem wyłącznie miksowane jedzenie, bo tylko takie jest w stanie przejść przez mój chory przełyk), dostawałem kroplówki z glukozy, bo groziło, że za moment wpadnę w potężną anemię. Gdy chodziłem, to w każdej chwili mogłem się przewrócić, bo słabe nogi nie chciały mnie nosić. W szpitalu doprowadzono mnie do stanu używalności. Gdybym nie zjawił się wtedy w szpitalu, to groziło mi, że umrę na raka albo na anemię. Przed chorobą ważyłem 76 kilogramów. - Ile miałeś naświetlań i chemioterapii? - W ciągu dwóch miesięcy miałem 33 naświetlania i 4 chemioterapie, które najbardziej wykańczają człowieka. Każda z nich trwała 24 godziny. - Z jakimi efektami? - Komórki rakowe zostały zabite. Pozostała tylko ranka w przełyku, która powoduje, że nie mogę przyjmować pokarmu. Stąd kolejna wizyta w szpitalu. Jutro jadę na piątą terapię, która nazywa się brychoterapia. Jak trzeba będzie zostać w szpitalu, to znowu tam się położę na tydzień. - Na czym polega brychoterapia? - Do przełyku jest wkładana rurka bezpośrednio na ranę, która mi pozostała. To trwa zaledwie kilka minut. - A jeżeli brychoterapia nie przyniesie pozytywnego efektu? - Wtedy trzeba poczekać, aż ranka sama się zagoi. Jest ona trudna do wyleczenia. Zaproponowano mi operację, ale się nie zgodziłem, bo nawet najlepszemu chirurgowi może zadrżeć ręka i wtedy w ogóle nie będzie mowy o śpiewaniu, o mówieniu również. Dlatego zdecydowałem się na tak ostrą, wręcz zabójczą chemioterapię i radioterapię. - Jedno i drugie równocześnie? - Tak, i teraz zdajesz sobie sprawę, w jakim ja jestem stanie. Przedwczoraj wyszedłem ze szpitala w Bielsku-Białej, gdzie podtrzymywano mnie glukozą. Jutro jadę do szpitala do Gliwic, gdzie poddam się badaniom, które powiedzą, czy mam poddać się brychoterapii. - A jeżeli i to się nie powiedzie? - Dupa blada. Czeka mnie operacja. - Czy po wyleczeniu przełyku wracasz na estradę? - Chciałbym. Mimo że mam rentę chorobową (najwyższa grupa) i przy niej nie wolno mi wykonywać żadnej pracy. - Nawet gdybyś musiał wjeżdżać na estradę na wózku inwalidzkim? - Tak, bylebym mógł jeszcze śpiewać. - Tego jeszcze chyba nie odnotowano w Polsce? - Jeszcze nie i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Co pomaga ci w walce z chorobą? - Urszula, która opiekuje się mną w czasie choroby oraz jej matka. A głównie wiara w to, że uda mi się wyleczyć całkowicie, że będę mógł jeszcze śpiewać, bo ja muszę śpiewać. - Masz menedżera? - Moimi sprawami chce zająć się Anna Kryszkiewicz, która przez lata była menedżerką Karin Stanek, a ostatnio Stana Borysa. - Zauważyłem, że nie wstydzisz się mówić o chorobie? - Co tu ukrywać? Dopadła mnie choroba śmiertelna, bardzo niebezpieczna. Nie wiem, czy przeżyję kilka najbliższych miesięcy, czy kilka lat, czy będzie nawrót raka, czy będą przerzuty na inne części. - Czesław Niemen milczał, nie pokazywał się i nie pozwolił się fotografować. Ty - przeciwnie. - Udało mi się go sprowadzić na dwa koncerty do Frankfurtu i Hanoweru. Nie wyglądał źle. Tylko był bardzo blady. Podziękował mi, że go w końcu namówiłem na występ. Jak się okazało, ostatni. Niebawem zmarł. - Ty też jesteś bardzo chory, a mimo to tryskasz optymizmem. Czy dlatego, że postanowiłeś być zdrowy? - Oczywiście, ja muszę być zdrowy. Przecież nie mógłbyś rozmawiać ze zmarłym. Mam nadzieję, że jak umrę, przyjedziesz do Bielska-Białej na mój pogrzeb? - Jaki pogrzeb?! Przecież twierdzisz, że najważniejsza jest wiara w wyzdrowienie? - Wierzę w to, że mimo wszystko pokonam chorobę i wrócę do świata ludzi szczęśliwie wyleczonych. - "Dwadzieścia lat, a może mniej, świat brałem taki, jaki był". Jak bierzesz go teraz, po 20 latach od zaśpiewania tego bodajże największego swojego przeboju? - Taki, jaki jest. Wiem, że jestem nieuleczalnie chory. Chcę jeszcze trochę pożyć i ponownie spotkać się z tobą w domu, nie na cmentarzu. - Ja na to również liczę. Życzę dalszej wytrwałości w walce z rakiem. Trzymaj się, Jacku! PS Podczas badań w gliwickim szpitalu rurka wprowadzona do przełyku nie dostała się do niezagojonej ranki. Przez zwężenie przełyku pożywienie nadal nie przechodzi. Chory piosenkarz nadal je miksowane papki. Normalnego pokarmu nie jest w stanie przełknąć. Bóle uśmierza morfiną. 25 marca 2007 roku w wieku 59 lat zmarł po ciężkiej chorobie wokalista Jacek Lech. Był przedstawicielem pokolenia, które tworzyło muzykę lat 60. (Informacja Onet.pl)
-
Wiem, że jestem chory na nieuleczalną chorobę CHCĘ ŻYĆ..... CHCĘ ŚPIEWAĆ ..... Z JACKIEM LECHEM rozmawia Bohdan Gadomski http://unu1981.wrzuta.pl/audio/df9fvk4xF3/jacek_lech_-_dwadziescia_lat_a_moze_mniej
-
http://bibi66.wrzuta.pl/audio/nEVA7rbo7I/dwa_plus_jeden_-_chodz_pomaluj_moj_swiat
-
Gdzieś na wsi, pod Warszawą. Ale tam chyba nikt u niej nie był. Czasem bywa jedynie u matki. - Nie widziałem jej ponad dwa lata - stwierdza Witold Pograniczny, dziennikarz radiowy, przed laty przyjaciel domu Eli i Janusza. - W czerwcu 2002 roku zorganizowałem nabożeństwo ku pamięci Janusza Kruka. Przyszło mnóstwo osób. Ernest Bryll, Jacek Cygan. Piękne kazanie wygłosił ks. Wiesław Niewęgłowski, a zagrał Cezary Ślązak. Ona też była. Potem zrobiliśmy spotkanie w pubie. Piwo było w cenie promocyjnej, więc śmialiśmy się, że Janusz z zaświatów o nas zadbał. Po godzinie Ela wyszła. Jak inni. Dziś wszyscy ciągle się gdzieś spieszą. Napotkani na ulicy ludzie dobrze ją pamiętają. - Oczywiście - mówi kobieta w średnim wieku. - Piękna była i pięknie śpiewała. Grała nawet na flecie. Podobnie mówią i inni. Nikt jednak nie wie, co stało się z gwiazdą estrady sprzed lat. Co dzisiaj robi, jak żyje. Niestety, grono znajomych i przyjaciół nie wie nic więcej. - Ela wybrała samotność i nikt nie próbował tego zmienić - mówią. - Nikt nie odważył się przyjść i pomalować jej świat na żółto i na niebiesko. - Mogła na scenie jeszcze tak dużo osiągnąć - zauważa Maria Szabłowska. - Wtedy, w Gnieźnie, utwierdziła mnie, że ich piosenki są tak żywe, że gdyby chciała, wróciłaby w wielkim stylu. Ale ona musi chcieć. A ona nawet nie mówi, że nie jest gotowa. Czy kiedyś będzie...? Jak mówią znajomi, niby jest taka sama, ale jakby przebywała w innym świecie. A do tego świata bardzo trudno wejść. Zresztą ona nie chce tam wpuścić nikogo.
-
CHODŹ, POMALUJ MÓJ ŚWIAT..... Przez długie lata w świetle jupiterów. W jednym zespole i z jednym partnerem. Muzycznym, estradowym i prywatnym. Miała bodaj wszystko, o czym może marzyć młoda kobieta. Los jej jednak nie oszczędził. Rozpad zespołu oznaczał dla niej koniec kariery, popularności. A także małżeństwa. Straciła przyjaciela. I... sens życia. Z Januszem Krukiem poznali się jeszcze, kiedy on prowadził zespół Warszawskie Kuranty. Jak wspominają dziś ich znajomi, od razu zakochał się w Eli. Była piękna. Wysoka, zgrabna, bardzo atrakcyjna, l zdolna. Porzucił rodzinę, córkę. Założyli własny zespół. Dwa Plus Jeden. Później dołączył do nich Cezary Ślązak. Najpierw z Januszem wynajmowali mieszkania. Potem mieli już własny dom. Na warszawskiej Sadybie. Dom i warsztat pracy w jednym. Janusz Kruk miał tam bowiem swoje studio. Byli kochającą się parą. Dużo koncertowali. Ale i się bawili! Mąż Elżbiety był nie tylko zdolnym kompozytorem, muzykiem, ale także bardzo towarzyskim człowiekiem. Kochał żonę, ale i życie. I starał się z niego czerpać garściami. Nie zwolnił tempa, nawet gdy okazało się, że jest poważnie chory na serce. Leczył się i... dalej szalał. W 1990 roku, podczas trasy koncertowej po USA, nagle zasłabł na estradzie. Nazajutrz czuł się już lepiej, ale widać musiał się mocno przestraszyć, gdyż zdecydował, że odchodzi z zespołu. Chciał się zaszyć w domu, miał ponoć napisać sztukę. Dla Elżbiety był to koniec. Rozpadł się bowiem nie tylko zespół, ale i jej małżeństwo. Janusz Kruk ponownie się ożenił, miał dwóch synów. Zdaniem ich wspólnych znajomych, ciągle jednak byli przyjaciółmi. Wspólnie występowali na scenie. Prawdziwy dramat nastąpił 18 czerwca 1992 roku. Janusz zmarł. Miał niecałe 46 lat. Po jego śmieci Elżbieta Dmoch zupełnie zniknęła. Zamknęła się w domu, ból przeżywała w samotności. Nie wiedziała, co ma robić, jak żyć. Nie chciała pomocy, wolała izolację. - Kiedy występowali, koncertowali, nie przyjaźnili się z nikim z wykonawców - mówi pragnący zachować anonimowość znajomy Eli. - Byli bardzo hermetyczni. Czasem tylko odbywały się imprezy w ich domu. - Janusz był bardzo rozrywkowym facetem - opowiada Maria Szabłowska, dziennikarka Polskiego Radia, współautorka programu telewizyjnego "Dozwolone od lat 40". Przyjaźniliśmy się. Ale faktycznie, u nich w domu nie bywały koleżanki z estrady. Jako jedyny z tej branży pojawiał się Janek Borysewicz z ówczesną żoną. Zdaniem Marii Szabłowskiej, Elżbieta Dmoch miała doskonałe warunki jako artystka - Była nie tylko piękna, zdolna, muzykalna, ale miała obok siebie utalentowanego muzyka. Poza tym miała szczęście do menedżera, bowiem Janek Szewczyk wszystko załatwiał. Dzięki temu tak naprawdę nie znała tej drugiej, drapieżnej strony show-biznesu. Świetnie się ubierała. Lecz trudno się temu dziwić, bowiem stroje szykowała jej Grażyna Hasse. Przyjaźniły się. Na scenie była żywiołowa, dynamiczna. - Była znakomitą wokalistką, bardzo pracowitą - wspomina znany dziennikarz muzyczny. - Nieco rozkapryszoną, ale dążącą do stworzenia produktu najwyższej jakości. Zresztą ich piosenki przetrwały próbę czasu. W opinii niektórych znajomych, Ela była osoba skrytą, zamknietą zwłaszcza na nowe znajomości. -Nigdy jednak nie epatowała swoja popularnością - mówią. - Kiedy chcielismy czasem dowiedziec się czegos wiecej o jej zyciu zawodowym musieliśmy ją do tego długo namawiać. - Skryta? - zastanawia się Marek Dutkiewicz, autor tekstów do wielu przebojów Dwa Plus Jeden, między innymi "Wstawaj, szkoda dnia", "Chodź, pomaluj mój świat" i "Windą do nieba". - Nigdy tego nie zauważyłem. Ale może nie zwracałem na to uwagi. Przyjaźniłem się z Januszem. A on był cudownie szalony. Jak mógł, wymykał się z domu. Ale jemu była potrzebna dyscyplina, zwłaszcza w pracy. Byli udanym małżeństwem. Dopełniali się. l w życiu, i na scenie. Ela go stymulowała do pracy. Była osobą bardzo ambitną. - Tworzyli dobry związek - dodaje Maria Szabłowska. - Dbała o niego, dbała o dom. Nie mieli jednak dzieci. A jak przyznają wszyscy znajomi, właśnie dziecka najbardziej brakowało w ich domu na Sadybie. Mieli za to psa. Ukochanego Klaudiusza. Dalmatyńczyka. - Klaudi był bardzo ważną "osobą" w ich życiu - mówią zgodnie. - Nie wszystkich akceptował. Był nieprzewidywalny. A w niej musiało się coś kumulować. o czym nikt nie wiedział. A po rozstaniu z grupą, z mężem, to wszystko eksplodowało. Wyszło na zewnątrz. - Rozstanie z zespołem i rozwód z Januszem, to był dla niej ogromny szok - mówi Maria Szabłowska. - Bardzo przeżyła odejście z domu. Mieli też problemy z jego sprzedażą. Poza tym wiele stracili, gdyż były to czasy reformy Balcerowicza i pieniądze bardzo szybko traciły na wartości. Wystarczyło jej tylko na kupno skromnego mieszkania na Saskiej Kępie. A potem dobiła ją jego śmierć. Musiała radzić sobie ze sprawami spadkowymi, co wcale nie było łatwe. W sumie - pozostała jakby sama sobie. Tak jednak wybrała, to była jej decyzja. Elżbieta zupełnie zamknęła się w sobie. Zaczęła żyć własnym życiem. W samotności. Ci, którzy gdzieś ją widywali, mówili, że jest zaniedbana, jakby zupełnie nieobecna. Nie pracowała, żyła ponoć z oszczędności. Pojawiały się głosy, że widziano ją, jak chodzi po śmietnikach, że nie płaci w domu za elektryczność i wyłączono jej prąd. - Nigdy nie płaciła składek ZUS - dodaje Maria Szabłowska. - Grono przyjaciół pomogło jej potem, zbierając pieniądze i uzupełniając braki. Ona tego nie chciała dzięki temu otrzymała przynajmniej minimalną rentę. Namawialiśmy, by zapisała się do Stowarzyszenia Polskich Artystów Wykonawców Muzyki Rozrywkowej, którym kieruje Irena Santor. Ona jednak niczego nie chciała podpisywać. A tak miałaby od nich jakieś pieniądze na życie. Nie chciała żadnej pomocy. Od nikogo. A sytuację materialną miała bardzo złą. Przez kolejne lata Elżbieta Dmoch miała coraz mniejszy kontakt z dawnymi przyjaciółmi. Czasem w ogóle go nie miała. Kiedy zdechł jej ukochany Klaudi, zamknęła się w mieszkaniu i w ogóle nie wychodziła. Dopiero sąsiedzi zareagowali, kiedy poczuli dziwny zapach, Przyjechało pogotowie. Lekarze zabrali ją na leczenie. Kuracja trwała jakiś czas. Kiedy wróciła, zdaniem znajomych, była w świetnej formie. A kiedy ze Stanów Zjednoczonych przyjechał Cezary Ślązak, dawny kolega z zespołu, i w jednym z wywiadów powiedział, że chętnie by z nią zaśpiewał, postanowiła zaryzykować. - Zadzwoniła do mnie do radia 15 sierpnia - wspomina redaktor Szabłowska. - Od razu poznałam ją po głosie. Zapytała, czy dziś nie są aby moje imieniny. Powiedziałam, że nie, ja jestem grudniowa Maria, a ona stwierdziła, że chętnie wróciłaby na estradę. Poszłyśmy do Niny Terentiew, szefowej telewizyjnej "Dwójki". Ustaliły, że wystąpi na jesiennym Pikniku Dwójki w Gnieźnie, l tak też się stało. Bardzo się tego obawiała, to miał być dla niej taki lakmusowy papierek. Ale widownia wspaniale ją przyjęła. Zwariowała przy ich piosenkach. Szalała. Ela była zachwycona, cieszyła się. Wydawało się, że odzyskaliśmy ją już na dobre. Później Elżbieta Dmoch gościła w radiu. Wystąpiła też z Czarkiem Ślązakiem, Michałem Królem i Dariuszem Sygitowiczem w bardzo udanym koncercie w Sali Kongresowej. Wzięła ponadto udział w nagrywanym w Gdańsku programie Marii Szabłowskiej i Krzysztofa Szewczyka "Dozwolone od lat 40". - Była w znakomitej formie - opowiada Maria Szabłowska. - A przydarzyła się nam wtedy rzecz straszna, i to jedyny raz, właśnie wtedy. Z jednej kamery nic się nie nagrało. Bałam się jej to powiedzieć. Ale ona w ogóle się nie zdenerwowała. Nagraliśmy jeszcze raz i była świetna. Chciała dalej występować. Niestety. Potem znowu zniknęła. - Robiłem zdjęcia różnych gwiazd na okładki kolorowych czasopism - mówi Marek Nelken, znany warszawski fotograf. - Poproszono mnie, abym zrobił fotki zespołu Dwa Plus Jeden, w tym Eli Dmoch. To był bodaj 1998 rok. Przyjechała do mnie do studia z byłym gitarzystą z zespołu. To miał być jej powrót na scenę. Marek Nelken przyznaje, że kiedy zjawiła się w studiu, wyglądała dość biednie. - Ubrana była w skromny płaszczyk, na pewno nie miała na sobie nowych rzeczy. Załatwiliśmy jej stylistkę i nowe ubrania. Podczas sesji zachowywała się normalnie, mówiła coś o Januszu Kruku. Nie emanowała jednak z niej energia, jak z innych gwiazd. Była w istocie zamknięta, jakby zgaszona, zupełnie nieobecna. Miała smutne oczy. Robiła wrażenie, że w ogóle jej na tym nie zależy. Trudno było coś z niej wydobyć. Kiedy zdjęcia Eli ukazały się w prasie, coraz częściej mówiło się o reaktywacji zespołu. Wtedy też kolejne pisma chciały publikować zdjęcia popularnej przed laty wokalistki. - Wydzwaniałem do niej wiele razy - opowiada Marek Nelken. - Ale ona dziwnie się zachowywała. Nie miała czasu, rozłączała się, twierdząc wcześniej, że ma rozładowany telefon. Takie podchody trwały dosyć długo. W końcu się umówiliśmy. W Ogrodzie Saskim. Pamiętam jak dziś. To był pochmurny, jesienny dzień. Spóźniła się dwie godziny. Ubrana w ten sam skromniutki płaszczyk. Zaproponowałem, aby usiadła na ławce. Zrobiła to, ale po chwili nagle wstała. Powiedziała, że to nie ma sensu. Odwróciła się i... odeszła. Zrobiłem jej wtedy zdjęcie, jak odchodzi. Ukazało się w jednej z gazet. Próbowałem się później z nią skontaktować, aby autoryzować fotkę. Nic z tego jednak nie wyszło. - Po śmierci Janusza nie miałem z nią żadnego kontaktu - tłumaczy Marek Dutkiewicz. - Kilka lat mieszkałem za granicą. Mam raczej niedosyt co do osoby Janusza Kruka. Stał się muzykiem zupełnie zapomnianym. Kilka lat temu zespół Dwa Plus Jeden wrócił na estradę. Ale bez Eli. Ze starego składu pozostał jedynie Cezary Ślązak. A menedżerem, jak przed laty, jest Jan Szewczyk. - Elżbieta zrezygnowała z występów ze względu na stan zdrowia - wyjaśnia. - I nic więcej w jej sprawie nie mam do powiedzenia - kończy naszą rozmowę. - Nie wiem,co teraz się z nią dzieje - mówi Maria Szabłowska. - Kilka lat temu sprzedała mieszkanie na Saskiej Kępie i kupiła dom. Jakąś chałupę. Gdzieś na wsi, pod Warszawą. Ale tam chyba nikt u niej nie był. Czasem bywa jedynie u matki. - Nie widziałem jej ponad dwa lata - stwierdza Witold Pograniczny, dziennikarz radiowy, przed laty przyjaciel domu Eli i Janusza. - W czerwcu 2002 roku zorganizowałem nabożeństwo ku pamięci Janusza Kruka. Przyszło mnóstwo osób. Ernest Bryll, Jacek Cygan. Piękne kazanie wygłosił ks. Wiesław Niewęgłowski, a zagrał Cezary Ślązak. Ona też była. Potem zrobiliśmy spotkanie w pubie. Piwo było w cenie promocyjnej, więc śmialiśmy się, że Janusz z zaświatów o nas zadbał. Po godzinie Ela wyszła. Jak inni. Dziś wszyscy ciągle się gdzieś spieszą. Napotkani na ulicy ludzie dobrze ją pamiętają. - Oczywiście - mówi kobieta w średnim wieku. - Piękna była i pięknie śpiewała. Grała nawet na flecie. Podobnie mówią i inni. Nikt jednak nie wie, co stało się z gwiazdą estrady sprzed lat. Co dzisiaj robi, jak żyje. Niestety, grono znajomych i przyjaciół nie wie nic więcej. - Ela wybrała samotność i nikt nie próbował tego zmienić - mówią. - Nikt nie odważył się przyjść i pomalować jej świat na żółto i na niebiesko. - Mogła na scenie jeszcze tak dużo osiągnąć - zauważa Maria Szabłowska. - Wtedy, w Gnieźnie, utwierdziła mnie, że ich piosenki są tak żywe, że gdyby chciała, wróciłaby w wielkim stylu. Ale ona musi chcieć. A ona nawet nie mówi, że nie jest gotowa. Czy kiedyś będzie...? Jak mówią znajomi, niby jest taka sama, ale jakby przebywała w innym świecie. A do tego świata bardzo trudno wejść. Zresztą ona nie chce tam wpuścić nikogo.
-
Elżbieta Dmoch wraz z Januszem Krukiem założyła zespół Dwa Plus Jeden, w którym występowała przez 20 lat. Dziś podobno chodzi po śmietnikach, nie płaci za elektryczność, więc wyłączono jej prąd. :-(
-
http://elia21.wrzuta.pl/audio/aRTErx8l2g/dwa_plus_jeden_winda_do_nieba
-
http://www.youtube.com/watch?v=0_PWBJH67y0
-
Kochane drzewka! GRABKU JODELKO Tak rodzinnie na naszej Biesiadzie , tyle wspanialosci, pieknych slow! Zaspiewam WAM ....... spiewajmy razem! http://www.youtube.com/watch?v=AJUEGpGNsjA&feature=related
-
http://www.youtube.com/watch?v=K9xp46Msx0o&NR=1
-
http://www.youtube.com/watch?v=JXBQozinqww
-
LEGENDA WEDŁUG MĘŻA ....... Jarosław Kukulski nie godzi się z teorią o nieuchronnym rozpadzie spółki Jantar - Kukulski i twierdzi, że żona wcale nie szukała nowego stylu. A jeśli już, to jej zainteresowania wędrowały w kierunku soulu i rhythm and bluesa, a nie elektroniki. Ale w sprawach osobistych jest uczciwy. - Z całych sił walczyłem o to, żeby Ania wtedy do tych Stanów nie jechała - mówi. - Uważałem, że powinna być przy dziecku, w Polsce, razem z nami. Co prawda chciała, żebyśmy pojechali z nią, ale splot okoliczności sprawiał, że ja nie mogłem tam pojechać. Natomiast samej Natalii puścić nie chciałem. Wiedziałem, że Ania będzie zapracowana, więc kto miałby tam zająć się dzieckiem? Żona postanowiła, że jednak pojedzie, bo uznała ten wyjazd za okazję. Nie tylko dla siebie. Taki wyjazd dawał szansę zarobienia na zakup sprzętu muzycznego, na czym zależało zespołowi Perfect, który Ani akompaniował. Przeforsowała koncepcję wyjazdu. I szczerze mówiąc, rozstaliśmy się w gniewie. Wyjechała na siłę, wbrew mojej prośbie. Na tle pewnych kontrowersji w kwestii zagospodarowania czasu i częściowo spraw artystycznych były między nami napięcia. Ale ja nie mogę teraz zanalizować, czy w tle tego wszystkiego był w życiu mojej żony inny mężczyzna. Wiem, że krążyło mnóstwo plotek, złośliwości, w pewnym momencie niektórzy zaczęli ją bardzo przeciwko mnie buntować. Przez te plotki przed jej wyjazdem dużo się między nami zepsuło. Gdyby Ania żyła, mogłaby sama coś na ten temał powiedzieć... Nie chcę do tego wracać. Potem były naprawdę bolesne przeżycia. Katastrofa i osiem dni czekania na nieodwołalną pewność, że Ania nie żyje. Osiem dni, bo w liniach lotniczych nie wiedzieli. Nie mogli jej znaleźć. Dotarli do ciała Ani na samym końcu. To był szok. Zawaliło się wszystko i zostałem sam z dzieckiem. Nie rozczulałem się nad sobą, lecz nad losem Natalii. Zadawałem sobie pytanie: "Dlaczego to spotkało moje dziecko"? Jedyna nadzieja została w modlitwie, żeby to dziecko nie przeżyło dramatu w najgorszy sposób. Na pewno Natalii brakowało matki w wielu momentach. Nie zawsze chciała mi to okazać, żeby mnie oszczędzać, albo zostawiała to dla siebie. Ale zawsze było wokół niej dużo miłości rodziny. Teraz ma już własną rodzinę. Anna Bimer.
-
LEGENDA WEDŁUG WTAJEMNICZONYCH ..... Obcięła włosy, wyrzuciła jasne stroje i zaczęła się ubierać na czarno. Zmieniła repertuar, odrzuciła radosne piosenki, wizytówki dekady gierkowskiego sukcesu, występowała z Perfectem, nagrywała z Budką Suflera. Była gotowa do zmierzenia się z nową dekadą, stylistyką, epoką. - Na dzień przed odlotem w ostatnią podróż Ania była gościem w naszym radiowym studiu - mówi Maria Szabłowska. - Świętowaliśmy zwycięstwo jej piosenki Nic nie może przecież wiecznie trwać w plebiscycie na przebój roku 1979. Cieszyła się, że publiczność zaakceptowała ją w tak odmiennym repertuarze. Było dla nas jasne, że ona chce pod względem artystycznym przyjąć już inny kurs. Śpiewała inaczej i całkiem co innego. Przymierzała się do "rozwodu" artystycznego z Jarosławem Kukulskim. A tajemnicą poliszynela jest to, że w grę wchodził rozwód nie tylko artystyczny. Anna Jantar i Jarosław Kukulski poznali się w 1969 roku. Od tej chwili miało ich łączyć wszystko. Zetknęli się, gdy zespół Waganci, którym Kukulski kierowa), poszukiwał wokalistki. Anna, wówczas jeszcze Szmeterling (pseudonim przyjęte trzy lata później), okazała się bezkonkurencyjna. Pod każdym względem. 11 kwietnia 1971 roku w poznańskim kościele św. Anny wzięli ślub. Wesele odbyło się w "Astorii", w atmosferze szampańskiej zabawy. Jeden z gości zjadł nawet kieliszek. Nie stłukł, lecz rozgryzł. To miało być na szczęście gwarantowane. Nie opuszczało ono młodej pary przez kilka lat. Nawet w dramatycznym 1975 roku, kiedy podczas festiwalu sopockiego w jednej z klinik Trójmiasta wygrali walkę o nienarodzone dziecko, dzięki czemu 3 marca na świat przyszła Natalia Maria. Jarosław Kukulski był pewien, że już nic złego ich nie spotka. W ostatnich latach życia Anna Jantar śpiewała piosenki nie tylko męża. Zaczęli dla niej komponować Hołdys, Kopff, Lipko. Pojawiły się też zupełnie inne teksty. "Ania potrafiła odrzucić nawet najlepszy tekst, jeśli nie odpowiadał jej np. ze względów psychologicznych - mówi autor wielu tekstów Janusz Kondratowicz. - Śpiewała tylko to, co naprawdę czuła". (*) A śpiewała w tym czasie: "...tylko mnie poproś do tańca, w którym się życie zatrzyma...", albo "Byłeś mym pragnieniem, stałeś się cierpieniem...", albo "nie wierz mi, nie ufaj mi" i wreszcie "...kiedy pytasz mnie, czemu rzucam się jak w ogień/ Wprost w ramiona twe, myślę sobie/ Nic nie może przecież wiecznie trwać/ Co zesłał los, trzeba będzie stracić/ Nic nie może przecież wiecznie trwać/ Za miłość też przyjdzie kiedyś nam zapłacić". Zapłaciła najwyższą cenę. Czy za miłość? W pewnym sensie tak - twierdzą anonimowi wtajemniczeni. Bo ich zdaniem spieszyła się do Polski rozstrzygnąć kwestie rodzinne. To miało jej ułatwić rozpoczęcie uczciwie wszystkiego od nowa. Tak ponoć postanowiła, bo przeżywała w tym czasie wielką miłość. Do muzyka. On ją inspirował do wszelkich zmian. - Miała potrzebę wprowadzenia poważnych zmian w swoim repertuarze. Ale też i w swoim życiu osobistym - mówi Andrzej Mogielnicki. - Była na zakręcie. Danuta Lubecka, dziennikarka i jurorka, była z Anną Jantar na festiwalu w Tampere w 1979 roku: "Ania nie uczestniczyła w ogólnej zabawie. Siedziała przy kominku zapatrzona w ogień, smutna i cicha. Myślała zapewne o różnych dręczących ją sprawach, może o tym, co czekało ją po powrocie do domu. Ostatnio miała trochę rodzinnych kłopotów, gubiła się w swoich osobistych planach i marzeniach?. (*) Uporządkować je miała sobie podczas pobytu w Ameryce. cdn.....
-
LEGENDA WEDŁUG CÓRKI ..... Kiedy "Kopernik" runął na ziemię, Natalka z babcią były na Okęciu. Podobno ci, którzy czekali na tarasie widokowym, mogli na własne oczy zobaczyć przerażający obraz nieuchronnie spadającego samolotu. Na szczęście Natalia była zbyt mała, by spostrzec, by zapamiętać. Nie zapamiętała też może, jak mocno była kochana. "Ania kochała Natalię bardzo i ciągle za nią tęskniła - wspomina Alicja Woy-Wojciechowska. - Z całego świata zwoziła dla niej zabawki i ubranka. Opowiadała mi, że kupione sukieneczki rozkłada w hotelowych pokojach koło siebie na poduszce i tak zasypia. Z kawałeczkiem Natusi".(*) - Nie potrafiliśmy ani ja, ani mama Ani powiedzieć Natalce, co się stało - mówi Jarosław Kukulski. - W końcu moja mama zaprowadziła ją na cmentarz. Nie wiem, czy wtedy Natalka do końca pojęła... Ale pamiętam jej bardzo wyraźne skojarzenie pamięciowe trochę później. W którąś z rocznic telewizja nadała program o Ani. Natalia obejrzała, a potem bez słowa poszła do pokoju i się w nim zamknęła. To był taki moment, że nikt z nas najbliższych nie miał odwagi tam wejść. Natalia Kukulska nie odcina się od legendy matki, by - jak czynią to inne dzieci sławnych rodziców - udowodnić, że nikomu nic nie zawdzięcza. Pięć lat temu, w 20. rocznicę śmierci mamy, zorganizowała wielki koncert poświęcony jej pamięci. Powstała z tego płyta. Kilka miesięcy temu spełniła swoje marzenie w postaci Festiwalu Anny Jantar i wtedy zdobyła się na najszczersze publiczne zwierzenia. - Płytą Tyle słońca nagraną podczas specjalnego koncertu oddałam hołd mamie - mówi Natalia. - To był wyjątkowy okres w moim życiu, byłam w ciąży. Przesłuchałam wtedy wiele płyt, obejrzałam nagrania. Wydawało mi się, że nic już mnie nie zaskoczy. Kiedy jednak podczas koncertu na ekranie pojawiały się materiały archiwalne, coś pękło. To byłam ja. Mały dziwoląg, niczym z filmu Ster Trek, w grubych okularach, który siedzi na kolanach u mamy i razem z nią usiłuje śpiewać. Oglądałam to, stojąc za kulisami, a zaraz miałam wyjść na scenę i zaśpiewać Nic nie może wiecznie trwać. Ścięło mnie z nóg. Kompletnie. Nie mogłam wydać z siebie dźwięku, drugą część piosenki przemilczałam, śpiewał tylko chórek. Te niezwykłe chwile utrwalone są na płycie, koncert emitowała też telewizja. W ten sposób zamknęłam pewien rozdział. Wtedy na lotnisku, tuż po katastrofie, w tym zamieszaniu, wśród płaczących ludzi, nie rozumiałam, co się stało. Pamiętam, jak babcia wyrwała mi z rąk bukiet frezji i rzuciła je na ziemię. Pamiętam karetki pogotowia, które przyjeżdżały, by reanimować rodziny, rozlewał się alkohol podawany na uspokojenie. Już nie wiem, co zostało mi opowiedziane, a co rzeczywiście pamiętam. To są migawki. Program kręcony w telewizji. Sierotka Marysia. Byłam jednym z krasnali. Kiedyś grzebałam w rzeczach mamy i oparzyłam się lokówką. Pamiętam, jak zasypiałam, gdy lekko drapała mnie po plecach, i jak mnie myła. Miała czerwone paznokcie, którymi czasem mnie zadrapała. Tylko raz mi się przyśniła, niedługo po śmierci, gdy miałam cztery lata. Stała na rusztowaniu i mówiła: "Bądź grzeczna dla taty, dla babci, mamusia jest z tobą...". cdn......
-
LEGENDA WEDŁUG FANÓW ..... 25 marca 1980 roku na cmentarzu Wawrzyszewskim w Warszawie żegnało Annę Jantar 40 tysięcy osób. Setki zniczy, kwiatów. Nie było w PRL takiego pogrzebu od czasu śmierci Zbyszka Cybulskiego. Niektórzy fani rozpuszczali plotki, że nie zginęła w rozbitym samolocie, bo wcale do niego nie wsiadła, lecz została porwana przez arabskiego szejka. Ale wróci. Chcieli wierzyć, że wróci. Jak fani Elvisa, którzy twierdzą, że widują go wciąż w Memphis. Anna Jantar potrafiła być gwiazdą. Ukochaną. "Jej uroda w połączeniu ze sposobem poruszania się, barwą głosu, gdy mówiła i wewnętrznym blaskiem robiły wrażenie na ludziach - wspominała Alicja Woy-Wojciechowska. - Publiczność doskonale czuła, że ma do czynienia z dobrym, serdecznym człowiekiem i to jest chyba między innymi źródło sympatii, którą Ania zawsze się cieszyła i która trwa do dziś". (*) - Fenomen Anny Jantar przejawia się w liczbie jej fanklubów, które powstawały długo po jej śmierci - mówi Romuald Lipko. - Wraz z grupą przyjaciół założyłam w 1990 roku najmłodszy fanklub Anny Jantar - mówi Anna Tomasik. - Działamy do dziś. Najstarszy klubowicz ma 54 lata, najmłodszy kilkanaście. Wiek nie ma znaczenia. Ja miałam 11 lat, kiedy "nasza Ania" zginęła tragicznie. Ale w moim domu zawsze było jej pełno, bo rodzice słuchali stale przebojów Anny Jantar. Budziłam się i zasypiałam przy jej piosenkach. Po latach stwierdziłam, że one się nie starzeją, zwłaszcza te późniejsze i mniej znane. A poza tym, że cenię jej muzykalność, aksamitny, trochę metaliczny głos, podoba mi się ten typ wyrazistej urody. Wszyscy chcieli ją naśladować. Ona nosiła kapelusiki - dziewczyny miast i wsi nie pojawiały się z gołymi głowami. Ona wkładała dżinsowy płaszcz - i dżinsowe płaszcze stawały się hitem mody. Nie wszystko było do skopiowania. Używała tylko perfum niedostępnych w Polsce, najchętniej Charlie, a potem Este. Z zagranicy przywoziła również futra i całe walizy ciuchów oraz butów. Lubiła biżuterię. Z Włoch pochodził złoty łańcuszek z ozdobą z kości słoniowej. Miała go na sobie, gdy wracała ze Stanów. Między innymi po tym ją rozpoznano. - Wyśpiewała sobie tę śmierć - mówili zrozpaczeni fani. Igrała z losem, kiedy śpiewała "Nic nie może przecież wiecznie trwać" albo "Tak krótko trwa życie moje" w piosence Tylko mnie poproś do tańca. Jakby tych symboli było mało, ostatni teledysk do utworu Za wszystkie noce nakręciła w samolocie. I kto wie, czy nie był to "Kopernik". - Kiedy Ania koncertowała w Stanach z Andrzejem Mogielnickim, szykowaliśmy materiał na jej i Budki wspólną płytę - wspomina Romuald Lipko. - Jeden z utworów, który potem Budka nagrała, pt. Tyle z tego masz, miał być dla Anki i pierwotnie tekst opowiadał o katastrofie lotniczej. Szło to jakoś tak: "Na pasie startowym już światła migają...". cdn....
-
LEGENDA WEDŁUG PRZYJACIÓŁ ..... Barwna, ale nigdy jaskrawa. Niby rozrywkowa, a jednocześnie obdarzona czymś, co w tamtej epoce wydawało się przeżytkiem: klasą. I skromnością. Miała wszystko: urodę, wdzięk, talent, gust, osobowość i błyskotliwe poczucie humoru, lecz nie starała się być duszą towarzystwa. Była subtelnym, delikatnym człowiekiem. Kiedy miała o kimś powiedzieć coś niepochlebnego, mówiła cicho i ze smutkiem. Albo wcale. Starała się nie stwarzać sobą problemów. Nie wywoływała afery z powodu zimnej garderoby, nie musiała jadać w drogich restauracjach. Przeciwnie, po koncertach urządzała dla muzyków "uczty" z kanapek z pasztetem z puszki. I była w tym bardzo naturalna. - Gdyby żyła, byłaby dziś polską Barbrą Streisand - mówi Romuald Lipko. - To przed nią, jak w Czechach przed Vondraćkovą, rozkładano by czerwony dywan. Jak przed wielką damą piosenki. Ale nie dlatego, że chciałaby hołdów. Bo ich nie chciała. Ania w czasach naszej współpracy była już wielką gwiazdą. Jej przyjazd do lubelskiego studia był dla pracowników wydarzeniem. Wychodzili na korytarz zobaczyć tę słynną Jantar. A potem ona zwyczajnie jadła obiad w ich bufecie. Czekaliśmy na nią jak na kogoś bliskiego, swojego, ciepłego, jak na wspaniałego kumpla. - Ania była bardzo wrażliwa, otwarta na drugiego człowieka, zawsze obecna, gdy ktoś potrzebował jej rady czy wysłuchania - wspomina Halina Frąckowiak. - Była ułożona w prawy sposób. W przyjaźni to ogromnie ważne, takie poczucie bezpieczeństwa, które daje świadomość, że w słowach drugiej osoby nie czai się drugie dno. - Zarażała optymizmem, energią, pełnią planów na przyszłość? - opowiada Maria Szabłowska. - Kontakt z nią był łatwy, bezpośredni, bez dystansu i szyby. Zawsze podpatrywałam, w co jest ubrana, bo my, dziennikarki, bardzo zazdrościłyśmy wtedy piosenkarkom ich zagranicznych strojów. Ania to rozumiała i w najbardziej koleżeński sposób potrafiła plotkować o ciuchach. - Pamiętam imieniny Ani i Kuby Erola - mówi Alicja Woy-Wojciechowska. "Ustka, Dom Pracy Twórczej... Po północy przenosimy się na plażę. Przewrócony kosz pełni rolę stołu... Wracamy, gdy słońce bierze się do wstawania. Kuba niesie Anię na plecach i postanawia przeleźć przez furtkę. Gdy jest już na górze, furtka otwiera się z jękiem... Słyszę śmiech Ani - właściwie jest to wybuch radości i śmiechu totalnego, jak to ona potrafiła. Bo taka była: radosna, pogodna i wesoła".(*) "W ciągu ostatnich miesięcy przed wypadkiem jej zachłanność na życie była tak wielka, że zacząłem się obawiać, czy nie zapadła na jakąś poważną chorobę, która temu życiu zagraża. I że wie o tym tylko ona - mówi Bogdan Olewicz, autor piosenki Tylko mnie poproś do tańca. - Emanowała z niej żądza życia, zabawy, pracy, odmiany znajomych, poznawania nowych miejsc, jakby chciała w jeden rok zaliczyć to, na co zwykle potrzeba lat czterech czy pięciu". (*) cdn......
-
TAK KRÓTKO TRWA ŻYCIE MOJE... Kiedy 26 lat temu, 14 marca, ANNA JANTAR wyruszała w ostatnią podróż, była pełna radości. I nadziei. Kochała... Kochała życie bardziej niż kiedykolwiek. Właśnie wtedy wiele chciała w nim zmienić. Wiele, a może wszystko. Miała nie lecieć tym samolotem. Pierwotnie zarezerwowała bilet na 22 marca. Ale zbliżały się czwarte urodziny córki Natalii, spieszyła się. W mroźny wieczór 13 marca 1980 roku dzwoniła jeszcze z Nowego Jorku do domu. Prosiła, by na lotnisko wyjechała po nią także córeczka. Nie mogła się doczekać. W urodzinowym liście do niej, z 3 marca, pisała: "Córeńko moja ukochana! Dzisiaj są twoje czwarte urodzinki. Dokładnie cztery lata temu wszyscy cieszyliśmy się bardzo Twoim przyjściem na świat. Jestem pewna, że co najmniej tak samo jak wtedy, gdy taka śliczna malutka kruszynka imieniem Natalia znalazła się już na zawsze z nami, będziemy cieszyć się Tobą przez całe życie. Niestety, nie zdążę przyjechać na Twoje święto do domku, ale na pewno moje serce będzie w tym dniu razem z Twoim serduszkiem. Przyjadę niedługo... Mam dla Ciebie śliczne prezenciki, które sama przywiozę. A tymczasem całuję Cię bardzo, bardzo mocno Mama PS Teraz przesyłam Tobie trochę słodyczy, kapciuszki z kotkami i spodenki - resztę przywiozę sama". "W słoneczne przedpołudnie samolot PLL LOT "Kopernik" Ił-62 rozbija się na warszawskim Okęciu 15 sekund przed lądowaniem... Następnego dnia na opublikowanej przez prasę liście ofiar katastrofy znajduje się nazwisko Anny Kukulskiej-Jantar. Szok. W kraju panuje żałoba, radio nadaje wyłącznie muzykę poważną. A w głowach wszystkich tętni jeden natrętny motyw: "Nic nie może przecież wiecznie trwać...". Anna Jantar była tak radosna, że rozpalała "słońce w całym mieście", albo melancholijna, gdy śpiewała "Jak w taki dzień deszczowy otulisz słońcem mnie". Potrafiła - jak mówili jej przyjaciele - bawić się i śmiać "totalnie". A jednocześnie w jej oczach czasem znienacka pojawiał się jakiś smutek. Bywała różna, bo wyśpiewywała własne emocje. Była prawdziwa. Za to ją ludzie kochali, l dlatego stała się legendą. Legendą, nie ikoną. Ikony są drewniane. - Była dziewczyną z krwi i kości - mówi Andrzej Marzec, wieloletni impresario i dyrektor Agencji Artystycznej PAGART, przebywający w Stanach podczas ostatniego tournee Anny Jantar. - Anka umiała i chciała korzystać z życia. Zawsze robiła to elegancko. Czas, jaki upłynął od jej tragicznej śmierci, sprawił, że pamięć o niej pokryła się patyną. Takie jest prawo legendy. cdn.....
-
WSPOMNIENIE o ANNIE JANTAR Miała nie lecieć tym samolotem. Pierwotnie zarezerwowała bilet na 22 marca. Ale zbliżały się czwarte urodziny córki Natalii, spieszyła się. W mroźny wieczór 13 marca 1980 roku dzwoniła jeszcze z Nowego Jorku do domu. Prosiła, by na lotnisko wyjechała po nią także córeczka. Nie mogła się doczekać....
-
http://marhan.pl/WIERSZ_170.html :D :D :D
-
http://marhan.pl/WIERSZ_400.html
-
Dzien dobry BIESIADO Pogoda cudowna, wszystko sie zazielenilo, siedze w moim ogrodku, popijam kawke i podziwiam cudowna WIOSNE! i wsluchuje sie w piekny trel ptaszkow.[ JODELKO GRABKU ORZECH i sympatyczne Pomaranczki Pomaranczko, piekny wiersz, masz racje nasza JODELKA wnosi tyle ciepla na nasza BIESIDE!, dziekujemy za mile slowa. Kochane drzewka zycze Wam duzo sloneczka i milego dnia!
-
NAJLEPSZE ŻYCZENIA URODZINOWE Ten zwrot w życiu Anissy i wsparcie ze strony Bryana miały przełomowe znaczenie. 22 maja trzyletnie poszukiwania sposobu wyleczenia dobiegły końca. Tego dnia lekarka Marissy orzekła, że można jej pobrać szpik. Dziewczynka miała 14 miesięcy, ważyła ponad 7 kilogramów. Anissa poszła do Miasta Nadziei na serię testów, przygotowywała się do przeszczepu. Jakoś przedostało się to do mediów i szpital obiegła armia reporterów. Zjechali się z całych Stanów, wozy telewizyjne, zwoje kabli i anteny satelitarne czekały w pogotowiu. Szpital wydał tylko krótkie oświadczenie. Rodzina nie mówiła nic. Przed pokojem Anissy stała przez całą dobę straż. Ona przez 4 godziny leżała pod kroplówką z dużą dawką chemii. Potem została poddana pierwszemu z 11 naświetlań. Jej stan zdrowia bardzo się pogorszył, bo leczenie niszczyło jej szpik. Anissa była coraz bardziej osłabiona, wypadły jej włosy, dokuczały wymioty, na ustach pojawiły się owrzodzenia. Ponieważ nie mogła jeść, była karmiona dożylnie. - Serce mi się krajało! Tydzień wcześniej była energiczna, zdrowo wyglądała, a z powodu naszej decyzji balansowała na krawędzi śmierci. Trudno było nie zadawać sobie pytania: Czy postąpiliśmy słusznie? Czy nie lepiej by było zostawić ją w spokoju ten krótki czas, jaki jej jeszcze pozostał? - mówi dzisiaj Mary. Terapia zniszczyła układ odpornościowy, Anissa nie mogła bronić się nawet przed najmniejszą infekcją. Przez kolejne trzy tygodnie trzymano ją w całkowitej izolacji, w pokoju ze specjalnie filtrowanym powietrzem. Rodzina, przyjaciele przed wejściem musieli dokładnie się umyć i włożyć lekarskie fartuchy, sterylne czapki i maski. Wraz z nową falą artykułów i reportaży telewizyjnych przyszły kolejne niewybredne ataki. Mary i Abe ze zgrozą słuchali pogłoski, że ich przeciwnicy mogą w sądzie uzyskać zakaz operacji, motywując to faktem, że sama Marissa nie jest zdolna do podjęcia decyzji o przeszczepie. ABE: Ta groźba była dla mnie i dla Mary porażająca. Widzieliśmy, jak samotna jest Anissa, łączyła ją z życiem coraz cieńsza nić. Baliśmy się, że znajdą się ludzie, którzy będą chcieli tę nić przerwać. Nie wiedzieliśmy, co może się zdarzyć. Przez ostatni tydzień Marissa nie wychodziła z domu. 4 czerwca przed świtem pojechaliśmy z córeczką do Miasta Nadziei. Weszliśmy od tylu, z dala od głównego wejścia. Anissa leżała na onkologii, w innym budynku. To była bolesna decyzja, ale nie mieliśmy wątpliwości, przy której z córek musimy być. Anissa przynajmniej wiedziała, co się z nią dzieje i że jesteśmy w pobliżu. O ósmej rano lekarze uśpili Marissę. Najtrudniejsza byta świadomość, że w każde biodro wbijają jej blisko 3-centymetrową igłę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest pogrążona w głębokim śnie i nic nie czuje. Zapewniono nas, że w całej historii przeszczepów szpiku żaden dawca nie miał komplikacji. Jednak odetchnęliśmy, dopiero gdy było po wszystkim. Zabieg skończył się po 30 minutach i szpik - uzupełniony komórkami z krwi pępowinowej Marissy - pojechał na oddział onkologii. Dużo byśmy dali, żeby też się tam znaleźć. Czy mogliśmy jednak zostawić Marissę nie upewniwszy się, że po obudzeniu jest żwawa i pogodna jak zawsze? Późnym rankiem te błyszczące brązowe oczy otworzyły się i spojrzały prosto na nas. Marissa uśmiechnęła się tym samym uśmiechem, którym witała nas każdego poranka. Musieliśmy hamować jej zapał, bo rwała się, żeby wyskoczyć z łóżeczka. W południe biegała już po korytarzu, jakby miała za sobą tylko drzemkę. Matka Bryana, której twarz, nie mówiąc o samochodzie, nie była znana nawet miejscowym dziennikarzom, prześlizgnęła się z Marissą obok czatujących reporterów i zawiozła ją do domu. Wtedy z Mary pobiegliśmy na onkologię, żeby być przy Anissie. Airon i Bryan przez wiele godzin czekali przed pokojem Anissy. Przez dużą szybę widzieli, jak Anissa śle im odważne uśmiechy. Patrzyła na duże czerwone balony, które trzymali rodzice. Napisane było na nich: "Najlepsze życzenia urodzinowe". Nie obchodziła w tym dniu urodzin, ale wiedziała, co chcą jej powiedzieć. To były życzenia z okazji początku nowego życia. Potem pielęgniarka zasunęła zasłonę. Kiedy wszystko było gotowe Anissie wstrzyknięto szpik przez cewnik wprowadzony w nacięcie w klatce piersiowej. Ciemnoczerwony życiodajny szpik wpłynął do krwiobiegu i komórki zaczęły wkrótce przenikać do wnętrza kości. - W Anissie życie ledwie się tliło. Wyglądała, jakby lada podmuch mógł ją zmieść - wspomina Abe. Na początku byli szczęśliwi, że Anissa ma operację za sobą i żyje. Ale mijały dni, a ona nie odzyskiwała sił. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy przeszczep się przyjmie. W czasie odwiedzin ukrywali niepokój. Cała rodzina bardzo dobrze znała wszystkie zagrożenia. Zawsze przecież istniało niebezpieczeństwo zakażenia lub pooperacyjnego zapalenia płuc. Organizm mógł odrzucić obcą tkankę. Albo odwrotnie, to nowe komórki mogły zacząć wytwarzać przeciwciała atakujące organizm pacjenta. Takie są najczęstsze przyczyny nieudanych przeszczepów. W te trudne dni Bryan najlepiej umiał podtrzymać Anissę na duchu. Zjawiał się w szpitalu wczesnym rankiem i wychodził, dopiero kiedy go wypraszano - często przed północą. Ochraniał ją. Wiedział, że gdyby ktokolwiek z gości miał choćby zwykłe przeziębienie, dla Anissy byłby to wyrok śmierci. Sprawdzał więc każdego dokładnie, zanim pozwolił mu wejść. Pielęgniarki nazywały go doktor Bryan. W szare dni Anissy wprowadzał radość i pogodę. Przyniósł jej szykowną białą czapkę, by przykryć łysinę. Potem droczył się, że w życiu nie widział śliczniejszego chłopca. Kiedy liczba białych krwinek zwiększała się, cieszył się razem z Anissa, gdy zmniejszała się, pocieszał ją. - To i tak dużo więcej, niż miałaś na początku. Mary i Abe starali się wykrzesać z siebie podobny optymizm, nie przychodziło im to jednak łatwo. Ze stosunkowo niewielkiej liczby komórek otrzymanych od siostry, organizm Anissy musiał odtworzyć od zera cały układ odpornościowy. Tymczasem liczba białych krwinek wzrosła zaledwie do stu. Lekarze stwierdzili, że kiedy dojdzie do tysiąca, będzie to znak, że komórki Marissy nie zostały odrzucone i rozmnażają się. Wtedy Anissa będzie mogła wyjść z izolatki. Abe zawiesił na ścianie kalendarz i dzień po dniu zapisywali w nim - 200 potem 300, następnie tylko 100. Nazajutrz aż 800, ale potem nastąpił kolejny spadek. Marissie nie wolno było odwiedzać siostry, rodzice przyprowadzali więc ją do małego ogrodu położonego na wprost okna pokoju Anissy. Mogły pomachać do siebie, Anissa lubiła patrzeć, jak mała się bawi. Ten widok dodawał jej sił. - Muszę żyć, żeby widzieć, jak Marissa dorasta - oznajmiła nam stanowczo córka. Wreszcie trzy tygodnie po przeszczepie liczba białych krwinek przekroczyła tysiąc i nadal się powiększała. Anissie pozwolono wychodzić z izolatki. Nadal była słaba i miewała złe dni, ale wróciły jej rumieńce i zaczęła normalnie jeść. Pokonała pierwszą przeszkodę. Tydzień później, 5 lipca lekarz Anissy poinformował prasę, że Anissa została wypisana ze szpitala. - Rekonwalescencja przebiega znakomicie. Jednak infekcja, odrzucenie przeszczepu i nawrót białaczki nadal grożą życiu Anissy, więc trudno przewidzieć przyszłość - głosił oficjalny komunikat. Tego samego dnia Anissa wróciła do domu. Powitał ją tłum krewnych i przyjaciół z transparentami i balonikami. Kryjąc twarz pod rondem jasnoczerwonego kapelusza, płakała z radości. Słała całusy na lewo i prawo, dziękowała za gorące przyjęcie. Szczególnie mocno obejmowała Marissę i Airona. Mary zrobiła wszystko, żeby pokój Anissy był sterylny. Wyszorowała starannie podłogę i okna, na drzwiach zawiesiła ręcznie wypisane hasło: "Zarazki precz stąd!". Anissa spędzała w nim całe tygodnie, a Marissa prawie od niej nie wychodziła. Bawiła się cicho na podłodze, wesoło szczebiotała, czesała odrastające siostrze włosy. Mała siostrzyczka pomogła siostrze przetrwać szczęśliwie do najważniejszego - setnego dnia bez komplikacji. Teraz Anissa mogła korzystać z drobnych, do niedawna zakazanych, przyjemności: wychodziła z domu bez maski, jadła owoce i warzywa. Co jednak najważniejsze, Ayalowie znowu mogli się czuć jak normalna rodzina. Anissa odzyskała siły i z pomocą matki skupiła się na jednym ważnym zadaniu: zaplanowaniu ślubu. Rok i dzień po przeszczepie, 5 czerwca 1992 roku Anissa i Bryan się pobrali. To był jeden z tych bajecznych kalifornijskich wieczorów, gdy świat wydaje się jedną wielką obietnicą. Po czerwonym zachodzie słońca, ciemniejące niebo roziskrzyło się miliardami gwiazd. Każdy z 350 gości - lekarze, pielęgniarki, ochotnicy zbierający pieniądze czy wreszcie ludzie, którzy po prostu modlili się za nią - przyczynił się do jej wyzdrowienia. Zebrali się, by uczcić cud jej nowego życia. Anissa szła środkiem kościoła, piękna jak każda panna młoda. Prowadził ją pod rękę promieniejący dumą ojciec. Za nimi dreptała z ważną miną 2-letnia Marissa, niosła na małej podu-szeczce obrączkę siostry. Mary westchnęła cicho, dziękowała Bogu za dwie wspaniałe córki, które razem sprawiły, że wydarzył się cud. Anissa dawno ma już za sobą krytyczne pięć lat, czyli okres po którym chorzy na raka uważani są za wyleczonych. Anissa pracuje w Czerwonym Krzyżu w Los Angeles, gdzie zajmuje się pozyskiwaniem potencjalnych dawców szpiku do krajowego rejestru. Zapotrzebowanie na dawców szpiku jest nadal ogromne. Zycze milego popoludnia i wieczorku! Dobranoc!
-
RADOSNA NIESPODZIANKA .... ABE: Marissa miała się urodzić około 15 kwietnia. We wtorek wieczorem, dwa tygodnie przed wyznaczoną datą, szykowaliśmy się do wyjazdu na zajęcia w szkole rodzenia, kiedy odeszły wody. Wpadliśmy w lekką panikę. Wcześniej nas poinstruowano, że w chwili rozpoczęcia porodu mamy zawiadomić nie tylko położnika, ale także ludzi z Miasta Nadziei, którzy nie tak dawno opracowali obiecującą metodę wykorzystania krwi z pępowiny do przeszczepu. Krew pępowinowa jest bogata w komórki macierzyste, z których rozwijają się wszystkie krwinki. Przy porodzie jest zamrażana, a następnie używana do przeszczepu wraz ze szpikiem. Lekarze z Miasta Nadziei mieli przyjechać do szpitala z całym sprzętem. Ale 3 kwietnia nikt przecież nie był przygotowany. Kiedy się zjawiliśmy w szpitalu, położnik stwierdził, że alarm jest przedwczesny. Nie chciał jednak odsyłać Mary do domu, bo po odejściu wód istnieje ryzyko zakażenia płodu. W tym czasie przyjechali lekarze z Miasta Nadziei. Po wielu naradach stwierdzili, że najlepsze będzie cesarskie cięcie. Mary siedziała już na wózku. Złapała mnie za rękę. - Czy mąż może być przy mnie? Zgodzili się i zawieźli Mary na salę operacyjną. Ja podreptałem za nimi. Nie byłem pewny, czy dam radę. Wiedziałem jednak, że dla naszego wspólnego dobra muszę być teraz jak najbliżej niej. Ubrali mnie w zielony fartuch i maskę. Starałem się, jak najmniej przeszkadzać. Był tam spory tłumek: lekarz położnik, dwie położne, pediatra Marissy oraz zespół lekarzy i pielęgniarek, który miał zebrać i zamrozić krew pępowinową. Poród nie trwał długo. Mary dostała narkozę, więc to ja pierwszy z rodziny zobaczyłem Marissę. Pielęgniarki umyły ją, zważyły, zmierzyły i mi podały. Moja piękność ważyła 2837 gramów, miała 46 centymetrów, ciemne włosy i takież oczy. Kiedy Mary się obudziła, Marissa powędrowała w ramiona matki. Wspólnie dziękowaliśmy Bogu. Marissa wniosła do rodziny wielką radość. Kiedy Mary przeniosła ją przez próg, poczuli, że wstępuje w nich nowy duch, nowa nadzieja. Po kilku dniach nie byli już w stanie sobie wyobrazić, jak wyglądało ich życie przed pojawieniem się maleństwa. - Nie było chwili, żeby któreś z nas nie przytulało jej, nie całowało. Kiedy spała w swoim pokoju, wykorzystywaliśmy najdrobniejszy pretekst, by wejść i choć na nią popatrzeć - wspomina Airon. Anissa czuła się tak, jakby noworodek już okazał swą moc uzdrawiania. Zrezygnowała ze szkoły, by poświęcić więcej czasu pozyskiwaniu dawców, sporą część dnia spędzała zatem na samodzielnej nauce. Czasem dopadały ją lęki, z którymi nie potrafiła sobie poradzić. Siadała wtedy obok kołyski Marissy i czytała albo wpatrywała się w śpiącą siostrzyczkę. W takich chwilach spływał na nią kojący spokój. Od dnia rozpoznania białaczki mijały dwa lata. Anissa wiedziała, że czasu ma coraz mniej. Każdy nowy dzień zwiększał prawdopodobieństwo, że liczba chorych białych krwinek znowu zacznie wzrastać. Czasem patrzyła na śpiące niemowlę i zastanawiała się, czy Bóg dał im to cudowne dziecko po to, by wypełniło pustkę, jaka powstanie po jej śmierci. Marissa, piękność doskonała, była drobna jak matka i lekarze uznali, że musi urosnąć, zanim zrobią przeszczep. Anissa mogła tylko czekać. Tymczasem los postawił na jej drodze jeszcze jednego sprzymierzeńca. W pewien ciepły sierpniowy dzień Mary i Abe wybierali się na przyjęcie do przyjaciół, Glendy i Fernanda Espinosów. Chcieli zabrać ze sobą Anissę. Początkowo odmówiła, ale szybko zmieniła zdanie. - Poczekajcie chwilę - zawołała. Była to szybka decyzja, impuls. Jakby trafiła na rozjazd i zwrotnica skierowała Anissę na nowe tory, na spotkanie osoby, z którą mogła dzielić wszystko. Nawet lęki i słabości, które starała się skryć przed rodziną. Nazywał się Bryan Espinosa. Ich rodzice przyjaźnili się od dawna, ale oni nigdy się nie spotkali. Nie znali się też ze szkoły, bo Bryan skończył liceum Walnut pięć lat przed nią. Gdy zostali sobie przedstawieni, obojgu żywiej zabiły serca. Bryan obsługiwał grill. Zamienili ze sobą zaledwie kilka słów i Anissa zaczęła mu pomagać. Dowiedziała się, że Bryan właśnie założył firmę sprzątającą biura oraz że ma wspaniałe poczucie humoru. A najlepsze z tego wszystkiego - nie był w ogóle onieśmielony jej chorobą. Inni chłopcy albo udawali, że Anissie nic nie jest, albo zachowywali się tak, jakby była z porcelany. Bryan był inny. Sprawił, że przez cały dzień się śmiała, ale poza żartami i dowcipami okazywał troskę i zainteresowanie. Bryan pamięta, że słyszał o Anissie długo przed ich spotkaniem. - Moi rodzice cały czas o niej mówili. Miałem wrażenie, że znam Anissę od dawna. Tamtego dnia od pierwszego spojrzenia zrozumiał, że są dla siebie stworzeni. Na przyjęciu, w trakcie zabawy, ojciec Bryana wrzucił Anissę w ubraniu do basenu. Bryan pożyczył jej do przebrania dres. Do końca dnia nie padło ani słowo o ponownym spotkaniu. Anissa myślała, że wypierze i wyprasuje dres i zadzwoni do Bryana, żeby umówić się, jak go ma zwrócić. Ale Bryan ją uprzedził. Rano następnego dnia Mary zawołała córkę do telefonu. - To Bryan - oznajmiła z domyślnym uśmiechem. - Cześć. Twoja siostra zgubiła u nas smoczek - usłyszała. - Dlaczego nie powiedziałeś tego mojej mamie? - zażartowała. - Sama zgadnij - roześmiał się i dodał, że ma kasetę wideo z bardzo dobrym filmem Wożąc panią Daisy. Przyniósł ją jeszcze tego samego dnia. Potem poszli na pizzę. Rozstawali się wieczorem pewni, że cokolwiek los trzyma dla nich w zanadrzu, chcą dzielić to wspólnie. Sześć miesięcy później, 14 lutego 1991 roku w Dzień św. Walentego zaręczyli się. cdn.....