Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    CUDOWNE DZIECKO ..... Anissie, która na pewien czas musiała zrezygnować ze szkoły, wiadomość dodała nowych sił. Lekarze wyjaśnili, że jeżeli Marissa przy urodzeniu będzie miała normalną wagę i wzrost, będą jej mogli pobrać szpik, gdy skończy sześć miesięcy. Ale przyszłość zastawiała nowe pułapki. Do Ayalów zadzwoniła miejscowa dziennikarka z pytaniem, co słychać. Anissa odpowiedziała, że mama jest w ciąży i wszyscy mają nadzieję, że dziecko okaże się odpowiednim dawcą. Nikt w rodzinie nie robił z tego przecież wielkiej tajemnicy. Nazajutrz cała historia ukazała się na pierwszej stronie wychodzącego w San Gabriel Yalley dziennika Tribune. Następnie przedrukował ją Los Angeles Times i dodał komentarz: "Niezwykle rzadko się zdarza, żeby dziecko było poczęte po to, by stało się dawcą szpiku dla chorego członka rodziny. W przeciwieństwie do dorosłych, dzieci nie mogą wyrażać świadomej zgody na podobne zabiegi medyczne". Ayalowie byli wstrząśnięci. Ich ściśle prywatna sprawa stała się własnością publiczną. Podjęta z takim trudem i głęboko przeżywana decyzja miała być teraz na chybcika oceniana przez obcych ludzi. Odrzucali prośby o wywiady, mieli nadzieję, że szum ucichnie. Nie ucichł. Wyglądało na to, że każdy ma coś do powiedzenia i robi to, nie przebierając w słowach. Samozwańczy stróże moralności potępiali na łamach prasy "wykorzystywanie ciała niemowląt". Miało się wrażenie, że nie chodzi tu o pobranie szpiku w znieczuleniu, lecz o amputację. Zajadłe ataki kosztowały Mary wiele przelanych łez. Chowała się w jakimś zakamarku domu, sam na sam z własnym sumieniem i modliła się o wytrwałość. Któregoś dnia Abe zauważył głośno, że sposób, w jaki cała sprawa jest przedstawiana, przynosi szkodę całemu programowi pozyskiwania potencjalnych dawców szpiku. - Musimy przedstawić nasz punkt widzenia - stwierdził. Wkrótce historia rodziny Ayalów wypełniła szpalty gazet i programy telewizyjne. Była nawet tematem głównego tekstu w znanym tygodniku Time. Artykuły i programy spełniły swój cel, sprostowały podstawowe nieporozumienie - transplantacja szpiku nie ma nic wspólnego z pobieraniem do przeszczepów organów wewnętrznych. W obronie Ayalów stanęli ludzie uznani za autorytety w dziedzinie etyki medycznej. Arthur Caplan (obecnie dyrektor Centrum Bioetyki na Uniwersytecie Pensylwania) zwrócił uwagę, że ludzie mają dzieci, ale często nie zastanawiają się nawet dlaczego. Zdarza się też czasem, że dają życie dziecku, by mieć spadkobiercę, by zaspokoić własne marzenia lub by mieć dodatkową parę rąk do pracy na farmie - jak to miało miejsce w przeszłości. - W przypadku Ayalów narodzenie dziecka ma, przynajmniej częściowo, podłoże humanitarne - konkludował Caplan. Podobnego zdania był dr Norman Fost, pediatra i etyk na wydziale medycyny Uniwersytetu Wisconsin. - Ze wszystkich powodów, dla których ludzie mają dzieci, ratowanie życia wydaje mi się jednym z najlepszych - pisał dr Fost. Chyba najlepszymi sędziami są ci, którzy sami doświadczyli tego, co Ayalowie. Pewne małżeństwo napisało do Los Angeles Timesa. - Jako rodzice chłopca, który w wieku 16 lat zmarł na białaczkę, cieszymy się szczęściem rodziny Ayalów. Żałujemy, że przed 26 laty my nie mieliśmy podobnego wyboru! Czy powiększenie się rodziny o to "cudowne dziecko" może wzbudzać jakiekolwiek kontrowersje? cdn.....
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    NA IMIĘ MA MARISSA .. Walka o życie Anissy przeniosła się na nowe pole, na którym wygrać było trudniej, niż trafić w totolotka. Gdy Ayalowie podjęli decyzję, stwierdzili, że i tak była nieunikniona. Bo jakiż rodzic, patrzący, jak umiera jego ukochane dziecko, nie zrobiłby tego, co oni? Tego samego dnia Mary poszła do doktor Gutierrez. - Czy to szaleństwo? Jestem już za stara? Lekarka mocno ją uścisnęła. - Dokładnie cię przebadam, ale z tego, co się orientuję, nie jesteś za stara na urodzenie dziecka. Droga do celu była wyboista. Abe poddał się zabiegowi udrożnienia nasieniowodów, ale okazało się, że plemników w spermie jest niewiele. - Proszę sobie nie robić zbyt wielkich nadziei - przestrzegł urolog. Był już marzec 1989 roku. Minęły cztery miesiące, ale nie zdarzyło się nic, co mogłoby podważyć pesymizm urologa. W lipcu w rodzinie Ayalów wreszcie zagościła nadzieja. Mary zaszła w ciążę. - Nie posiadałam się ze szczęścia. Nikt z nas zapewne nie potrafił rozdzielić dwóch uczuć: radości z pojawienia się dziecka i nowej nadziei, którą mogliśmy dać Anissie. To jakby spłynęło na nas podwójne błogosławieństwo. Widzieliśmy w tym palec Boży - wspomina Mary. Ale radość i nadzieję każdego dnia przyćmiewał niepokój. Czy remisja choroby Anissy utrzyma się wystarczająco długo, by dziecko zdążyło przyjść na świat i podrosło na tyle, żeby można mu było pobrać szpik? Czy będzie odpowiednim dawcą? Nikt nie znał odpowiedzi. Nie przerywali więc poszukiwań w rejestrach niespokrewnionego dawcy. W listopadzie, w czwartym miesiącu ciąży położnik zaproponował Mary, żeby zdecydowała się na punkcję owodni - wykonywaną rutynowo u ciężarnych kobiet po 35. roku życia. Badanie wykazuje, czy dziecko nie ma wad genetycznych, pozwala również określić jego płeć. W pierwszej chwili Mary powiedziała nie. Już dawno zdecydowali z mężem, że będą je kochać i wychowywać - bez względu na to, jakie się urodzi, choćby i upośledzone. - Poza tym wcale nie chciałam wiedzieć, czy urodzę chłopca, czy dziewczynkę oraz czy maleństwo jest odpowiednim dawcą. Nie chciałam myśleć o kłopotach. Pragnęłam tylko zwyczajnie cieszyć się ciążą. Rodzice dowiedzieli się, że czasem można leczyć płód jeszcze przed urodzeniem. Wtedy postanowili, że Mary podda się badaniom. Data była już ustalona, gdy dowiedzieli się, że punkcja owodni pozwoli określić, czy występuje zgodność między antygenami dziecka a Anissy. MARY: Przez cztery tygodnie czekaliśmy na wyniki. Wreszcie zadzwonił telefon - urodzę dziewczynkę, dziecko jest całkowicie zdrowe. - Dziękuję - zdołałam wyszeptać. Akurat wszyscy byliśmy w kuchni. Abe, Airon i Anissa od razu poznali po moim głosie, o co chodzi, i patrzyli na mnie w napięciu. Przekazałam im wieści, a oni zaczęli głośno wiwatować. Ja wróciłam do telefonu. - Czy wiadomo już coś o zgodności antygenów? - Jeszcze nie. Czekaliśmy więc na odpowiedź na najważniejsze pytanie. Każdy kolejny dzień wydawał się wiecznością. Minęło Boże Narodzenie, zaczął się rok 1990. Upłynął styczeń, a my wciąż nie wiedzieliśmy. Nadal jeździliśmy z odczytami, nadal szukaliśmy sponsorów i dawców, ale najważniejsze było czekanie. Żeby zająć czymś myśli, zastanawialiśmy się, jakie imię nadać córeczce, ale szybko się zdecydowaliśmy - Marissa Ewa. Marissa to połączenie mojego imienia z Anissa, a Ewa na cześć pra-matki Ewy - dawczyni życia. Od tej pory nigdy nie mówiliśmy o "dziecku ", tylko o Marissie. cdn.....
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    OSTATNIA DESKA RATUNKU ..... MARY: Bobbie Roger, siostra dr Gutierrez, należała do naszych serdecznych przyjaciół, którzy dzielili z nami trudne chwile. Bobbie razem z nami liczyła upływające dni. Wiedzieliśmy, że dawca mógł się jeszcze pojawić, ale szansę były coraz mniejsze. Chore białe krwinki w każdej chwili mogły zabić Anissę. Gdzieś tak pod koniec roku Bobbie spytała, co zamierzam dalej robić. Zaczęłam jej wyliczać zaplanowane już spotkania i odczyty. - Czasu masz coraz mniej - przerwała mi. - Co jeszcze mogę zrobić? - Możesz urodzić dziecko. Aż podskoczyłam. Mówi poważnie czy żartuje? - Zaraz, chwileczkę. Skończyłam już 41 lat! Poza tym mąż ma podwiązane nasieniowody. W cuda wierzysz? - zaczęłam, zbierając myśli. Bobbie nie ustępowała. - Przecież jego zabieg nie jest nieodwracalny. Spójrz prawdzie w oczy. Nie macie innego wyboru. To ostatnia deska ratunku. Odparłam, że to szalony pomysł, z góry skazany na niepowodzenie. Ale już w trakcie tej dyskusji, w głębi serca zaczęłam przychylać się do pomysłu Bobbie. Zawsze chciałam mieć jeszcze jedno dziecko, ale wiedziałam też, że Abe byłby przeciwny. Gdy zaczęłam z nim rozmowę, oczywiście stwierdził, że postradałam zmysły - przecież połowa naszych znajomych jest już dziadkami! Próbowałam o wszystkim zapomnieć, ale cały czas słyszałam słowa Bobbie: "To ostatnia deska ratunku". Pamiętałam też słowa Tami Brown, że w głębi serca muszę być pewna, że zrobiłam wszystko, by uratować córkę. Jakże potrzebowałam takiej wewnętrznej pewności! Cokolwiek ma się stać, muszę być absolutnie przekonana, że wykorzystałam każdą możliwość, by ocalić Anissę przed śmiercią. Ale nadal nurtowały mnie wątpliwości. Dokładnie wiedziałam, jak wygląda pobranie szpiku kostnego, widziałam przecież, jak nakłuwają igłą biodro Anissy. Czy na taki zabieg możemy narażać niemowlę? Jak mam pokonać opór Abego, który nie dopuszcza myśli o kolejnym dziecku? Poszłam do księdza. Spytałam go, skąd mogę mieć pewność, czego Bóg ode mnie oczekuje? Odparł, że odpowiedzi muszę szukać we własnym sercu, że Bóg da mi znak. Jednak późną nocą w łóżku, kiedy w ciemności i ciszy słuchałam własnego serca, słyszałam dwa głosy. Jeden mówił: Tak, zrób to. Drugi zaś: Nie, tak nie wolno. Prowadziliśmy z Abem nie kończące się rozmowy. Uważał, że się nie uda, nie chciał narażać Anissy na gorycz kolejnego rozczarowania. Bałam się tego samego, ale czy zostało nam jakieś inne wyjście? - Może jednak znajdziemy dawcę - odpowiadał. Czułam jednak, że tak naprawdę sam już w to nie wierzy. Rozmawiałam z lekarzem. Zapewnił, że niemowlę niczym nie ryzykuje - przez godzinę będzie odczuwać nieznaczny ból w okolicach bioder, po tygodniu zaś nastąpi całkowite odtworzenie szpiku. Kiedy przekazałam to wszystko mężowi, przez chwilę milczał. Naraz zobaczyłam, że oczy zachodzą mu łzami. - Co się stało? - Pomyślałem, że nawet gdyby Anissa... gdybyśmy ją stracili, małe dziecko w domu pomogłoby nam to znieść. Ta rozmowa jeszcze bardziej nas zbliżyła. Rozmawialiśmy i modliliśmy się, ale nadal paraliżował nas strach i wątpliwości. Jednego dnia byliśmy gotowi, drugiego rezygnowaliśmy. Dowiadywaliśmy się, jakie są szansę, że nam się uda. Były więcej niż skromne, w najlepszym razie, jak 1:1. Mężczyzna po podwiązaniu nasieniowodów, któremu na nowo je udrożniono ma 50 procent szans na zapłodnienie kobiety. A ja wkroczyłam w wiek, w którym możliwości zajścia w ciążę drastycznie maleją. Ale nawet gdyby nam się udało, to prawdopodobieństwo, że rodzeństwo będzie mieć szpik nadający się do przeszczepu, wynosi zaledwie 25 procent. Na koniec pozostawała jeszcze okrutna prawda: nawet w przeszczepach od spokrewnionego dawcy do 40 procent biorców umiera w ciągu dwu lat od operacji. Kilka dni później obudziłam się świtem. Serce waliło mi jak młotem. Zbudziłam Abego i łapiąc z trudem oddech opowiadałam, co mi się śniło. Wymowa tego snu była jednoznaczna: powinnam podjąć decyzję i urodzić dziecko, a wszystko będzie dobrze. - Myślę, że już wiem, czego Bóg od nas oczekuje - powiedziałam. Siedzieliśmy na łóżku. Abe objął mnie ramieniem. - Posłuchaj, chcę, żebyś jeszcze dzisiaj poszła do doktor Gutierrez. Musisz upewnić się, że możesz zajść w ciążę - powiedział i westchnął głęboko. - Potem dowiedz się, co ma zrobić facet po podwiązaniu nasieniowodów, który zmienił zdanie. cdn......
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    WALKA O SZANSĘ ...... Po 9 dniach Anissa została wypisana ze szpitala do domu. Lekarze zalecili dalsze leczenie w ośrodku specjalizującym się w przeszczepach szpiku u dorosłych. Ayalowie zaczęli go szukać i wkrótce odkryli odpowiedni 16 kilometrów od ich domu. Szpital był położony w cieniu gór San Gabriel i nazywał się Miasto Nadziei. Zaledwie dwa lata temu w rozległym kompleksie Miasta Nadziei wykonano choremu na białaczkę pierwszy udany przeszczep szpiku od niespokrewnionego dawcy. Ośrodek dołączył do garstki amerykańskich szpitali przecierających szlak metodzie "ostatniej szansy", uznawanej wówczas za wielką niewiadomą. Jechała z rodzicami w wiosenny poranek przez teren porośnięty kępami drzew palmowych i krzewów kwitnących na schludnie przystrzyżonych trawnikach. Anissa miała wrażenie, że trafiła nie do szpitala, ale do miasteczka uniwersyteckiego. Pediatra-onkolog kazał zaprzestać chemioterapii i zapisał Anissie interferon, lek wówczas eksperymentalny, który miał zatrzymać ostrą fazę białaczki. W domu Anissa musiała sama go sobie codziennie wstrzykiwać. Po zastrzyku gorączkowała i łamało ją w kościach, jak przy grypie, ale liczba białych i czerwonych krwinek zaczęła wracać do normy. Inne objawy również zniknęły. Walka Anissy stała się walką całej rodziny. Nie było dnia, by ktoś z Ayalów - nawet wstydliwy Airon, a czasem cała czwórka - nie zjawiał się na zebraniu jakiegoś klubu czy na szkolnej imprezie. Opowiadali o mieczu wiszącym nad głową Anissy i malejącej z każdym dniem szansie ratunku. Wspomagani przez Ratowników Życia przytaczali szczegółowe dane i wstrząsające historie pacjentów. Próbowali zwrócić uwagę słuchaczy, jak bardzo brakuje dawców szpiku. Rozdawali adresy stacji krwiodawstwa, zapewniali, że wstępne badanie to zwykłe pobranie odrobiny krwi. Anissa odkryła w sobie talent mówcy, który agituje nie tylko w swojej sprawie. - Umieram. Może ktoś z was mógłby mi pomóc? - pytała, a audytorium słuchało jak zahipnotyzowane. Albo mówiła inaczej. - Na tej sali znajduje się ktoś, kto może uratować życie. Jak nie moje, to życie innego człowieka. - Zdumiała mnie - mówi Tami Brown. Kiedy spotkała Anissę po raz pierwszy, ujrzała modnie ubraną roześmianą nastolatkę - oczko w głowie rodziców, którzy nie potrafią jej niczego odmówić. Tami zadawała sobie pytanie, czy Anissa jest wystarczająco silna, by wydźwignąć się spod ciężaru nieszczęścia, które na nią spadło. - Wkrótce przekonałam się, że ta młoda osóbka ma w głowie nie tylko modne ciuszki i eleganckie kolczyki. Była ulepiona z twardej gliny. Walczyła z przeciwieństwami losu, które mogłyby załamać dorosłego i nie zamierzała się poddać. Podobnie, jak reszta rodziny. Ich wystąpienia i odczyty zaczęły przynosić owoce: zgłaszali się pierwsi chętni do testów na zgodność tkankową. Ochotników było kilku, potem kilkudziesięciu. Wkrótce setki i tysiące. AIRON AYALA: Wszystko zeszło na drugi plan - liczyły się tylko telefony, wyjazdy i spotkania. Tata należal do Klubu Lwów i Stanicy Łosi, mama do Klubu Pań w Walnut. Członkowie tych organizacji rozprowadzali nasze ulotki, zapraszali nas do wygłaszania odczytów. Zebrali tysiące dolarów. Staliśmy się prawdziwymi ekspertami. Recytowaliśmy bez zająknięcia dane statystyczne i posługiwaliśmy się fachową terminologią, jakbyśmy ukończyli akademię medyczną. Jeździliśmy do sąsiednich miast, lokalna prasa i telewizja zamieszczały o nas krótkie informacje. Uczniowie ze szkoły średniej w Walnut chodzili od domu do domu - przez trzy kolejne soboty zwerbowali 1500 ochotników i zebrali ponad 40 tysięcy dolarów na koszty testów. Cały czas mówię "my", ale tak naprawdę robiłem najmniej. Tata był najzdolniejszym planistą, mama najpracowitszą wykonawczynią, Anissa najlepszym mówcą. Ja głównie im towarzyszyłem. Przemawianie nie jest moją mocną stroną. Ile razy zabierałem głos, zawsze podkreślałem: Moja siostra jest najdzielniejszą osobą, jaką znam. Zasłużyła sobie na to, żeby żyć. Ta akcja chyba trafiła w swój czas i miejsce. Tak czy inaczej przez 1,5 roku Ayalowie - i inne rodziny dotknięte tym samym nieszczęściem - spowodowali, że społeczeństwo zaczęło się interesować przeszczepami szpiku. Krajowy rejestr potencjalnych dawców powiększył się z 17 do 157 tysięcy nazwisk (obecnie liczy blisko 3 miliony), a liczba transplantacji wzrosła z zaledwie kilku do 533 rocznie. Było lepiej, ale nie dla Anissy. Mijały tygodnie i miesiące. Nazwisko Anissy znajdowało się w rejestrach w Kanadzie i w Anglii, ale wiadomość, o którą modliła się cała rodzina, wciąż nie nadchodziła. Anissa nadal promieniała optymizmem. Jednak w nocy, dręczona coraz częściej koszmarami, chroniła się w sypialni rodziców. Raz ktoś za bardzo pospieszył się z informacją. Owszem, znaleziono odpowiedniego dawcę, ale on - albo ona - w ostatniej chwili się wycofał. Mary, Abe i Airon byli zdruzgotani, w domu panowało ponure milczenie. Za to na Anissę spłynął niezwykły spokój. - Widocznie jest to część boskiego planu - powiedziała z przekonaniem. - Wierzę głęboko, że Bóg nie dopuści, by wszystko skończyło się w ten sposób. W głębi duszy rodzice Anissy myśleli tak samo. Mieli za sobą pierwszy krok na długiej i niewiarygodnie trudnej drodze, której końca nie sposób przewidzieć. cdn.....
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    CO MAMY POCZĄĆ? MARY: Myślę, że nie docierało do nas, że Anissa umiera. Dopiero po pewnym czasie zrozumieliśmy, jak ciężka jest jej choroba. Kiedy lekarze powiedzieli o możliwości przeszczepu, wypłynęliśmy z głębokiej otchłani, kurczowo trzymając się ostatniej deski ratunku. Usłyszeliśmy, że rodzeństwo najczęściej ma " zgodny obraz " białych krwinek, czyli że Airon jest prawdopodobnie najlepszym dawcą szpiku dla Anissy. Byliśmy w siódmym niebie. Jednak badanie na zgodność tkankową wykazało, że Airon nie może być dawcą. Brat był zdruzgotany, a marzenia o szybkim wyleczeniu Anissy legły w gruzach. Ja i Abe poddaliśmy się badaniom. Zgłosili się na nie też nasi krewni, ale w każdym przypadku wynik był negatywny. Pytałam sama siebie: Co mamy teraz począć? - Nasze dziecko umiera - powiedziałam do męża. - Co teraz? - tym pytaniem zamęczałam w szpitalu każdego lekarza, cały personel. Dopiero po pół roku dowiedziałam się, że w Covina działa Fundacja "Ratownicy Życia". To było zaledwie kilkanaście kilometrów od naszego domu w Walnut. Ratownicy Życia, jeden z pierwszych ośrodków szukających dawców szpiku, powstał w 1988 roku - w tym samym roku u Anissy rozpoznano białaczkę. Ośrodek finansuje badania potencjalnych dawców przed włączeniem ich do krajowego rejestru. Szansę znalezienia odpowiedniego dawcy są zatrważająco niskie. Jednak Ratownicy Życia i inne podobne ośrodki w całym kraju powoli zaczynają to zmieniać. Pewnego listopadowego dnia 1988 roku Mary Ayala zjawiła się w gabinecie znanej z porywczego charakteru Tami Brown, szefowej Ratowników Życia. Opowiedziała o córce i zakończyła niezmiennym pytaniem: "Co mamy teraz począć?". Tami Brown nigdy nie zapomni tego pierwszego spotkania. - Naprzeciwko mnie siedziała doszczętnie załamana kobieta. Miała potargane włosy, głos jej się trząsł, była bliska płaczu. Patrząc na nią pomyślałam: Mowy nie ma ma, nie da sobie rady. Pani Brown wyjaśniła, że prawdopodobieństwo znalezienia odpowiedniego dawcy dla Anissy jest jak jeden do 20 tysięcy, a w rejestrze potencjalnych dawców z całych Stanów znajduje się tylko 17 tysięcy nazwisk. - Czyli nie ma żadnej szansy? - szepnęła Mary. Tami odparła, że szansa istnieje, choć statystycznie niewielka. Dodała, że najlepszą rzeczą, jaką może zrobić dla córki jest namówienie jak największej liczby ludzi, by poddali się testom. - Spojrzała na mnie, jakby miała przed sobą dwugłowego dziwoląga - wspomina Tami. - Ja? W jaki sposób? - zdziwiła się Mary. - Niech pani dzwoni, rozwiesza plakaty, organizuje spotkania. Pani albo ktoś z rodziny może wygłaszać odczyty w Klubie Lwów, w Klubie Rotariańskim, w izbie handlowej, w różnych stowarzyszeniach. Każdy nowy dawca zwiększa szansę Anissy. I jeszcze jedno - to pani musi zbierać fundusze na badania na zgodność tkankową. Nie są wcale tanie. Mary jeszcze bardziej skuliła się na krześle. Nikt w rodzinie nigdy publicznie nie przemawiał. Jakże to, mieli chodzić po ludziach i prosić o pieniądze? Nie byli przecież żebrakami. Tami zrobiło się jej żal. Cierpliwie wyjaśniała, że sumy, o których mowa, nie są małe. Każde badanie na zgodność tkankową kosztuje 75 dolarów. By naprawdę zwiększyć szansę znalezienia odpowiedniego szpiku dla córki, Ayalowie muszą pozyskać tysiące dawców. Nie ma na to państwowych pieniędzy, można je zdobyć tylko prywatnie. Tami zaznaczyła, że jej wysiłek będzie służyć nie tylko Anissie. Wszystkie nazwiska dodane do rejestru dawców staną się dostępne dla każdego z 16 tysięcy małych i dorosłych pacjentów, którzy co roku zapadają w USA na tę śmiertelną chorobę krwi. - To straszne, że odbywa się to w ten sposób, ale rodziny ofiar białaczki są najlepszymi "akwizytorami" Ratowników Życia. Na koniec Tami Brown wytoczyła swój koronny argument. - Mary, nie możesz walczyć z komórkami, które zabijają twoje dziecko, ale możesz wykorzystać swój ból do zrobienia czegoś pożytecznego. Idź do ludzi i mów im wprost: "Potrzebuję twojej pomocy! Możesz pomóc innym!". Nawet jeśli Anissa umrze, w głębi serca będziesz wiedziała, że zrobiłaś wszystko, by ją uratować. Inni ludzie będą mogli żyć dzięki temu, co uczyniłaś. W tym momencie coś się stało. - Ta bliska płaczu, załamana drobna kobieta wstała z krzesła i jakby raptem wyrosła na 4-metrową olbrzymkę - wspomina tę chwilę Tami. - Proszę powiedzieć dokładnie, co należy zrobić. A ja to zrobię. Tak zaczęta się długa wędrówka Ayalów w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby uratować Anissie życie. Szpik kostny kontroluje układ odpornościowy, a ten decyduje czy człowiek zachoruje, czy będzie zdrowy. Zgodność szpiku dawcy ze szpikiem biorcy musi być większa niż w przypadku przeszczepów serca, wątroby czy płuca. W centralnym rejestrze w Minneapolis nie znaleziono odpowiednich dawców dla Anissy. Rodzina nie rezygnowała z poszukiwań. cdn.....
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    PRZERAŻAJĄCA DIAGNOZA... Anissa wpadła do domu jak burza. - Zobacz mamo, co kupiłam! - zawołała wesoło, chcąc podzielić się swoją radością. Przysiadła na brzegu krzesła w bawialni, gdzie Mary zajęta była składaniem ubrań. Rozłożyła wokół przyniesione torby i pakunki, zaczęta rozpakowywać różową spódniczkę. - Ubiorę się w nią jutro do szkoły! - przyglądała się jej z uśmiechem. W tym momencie zdała sobie sprawę z dziwnego zachowania matki. Mary zwykle tak jak ona cieszyła się z każdego nowego ciuszka, a teraz unikała jej spojrzenia. - Co się stało, mamo? - Nie pójdziesz jutro do szkoły. Doktor Gutierrez chce, żebyś zrobiła badania. Zostaniesz kilka dni w szpitalu. - Badania? Jakie badania? Co mi jest? Mary pokręciła głową. Dopiero po chwili opanowała głos. - Nie wiem. Ale na pewno nie ma powodu do obaw. Anissa zostawiła sprawunki tam, gdzie je rzuciła, i poszła do swojego pokoju. Zbyt dobrze znała matkę, żeby dać się zwieść. Do domu wrócił Airon - uczeń szkoły średniej, wysoki, dobrze zbudowany, w głębi serca bardzo wrażliwy chłopak. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na matkę, która składała zapamiętale ubrania, lecz duchem była zupełnie nieobecna. Wiedział, że zdarzyło się coś złego. Kiedy o to zapytał, usłyszał, że siostra jest bardzo chora, ma białaczkę i musi być przebadana w szpitalu. Lekarze stwierdzą, jaki to rodzaj białaczki oraz czy choroba jest bardzo zaawansowana. Nazajutrz w drodze do szpitala rozmowna zazwyczaj Mary siedziała obok męża bez słowa. Anissa była pewna, że rodzice nie mówią jej wszystkiego. Skoro nie ma powodu do obaw, to dlaczego tata wziął wolny dzień? Dlaczego bez przerwy patrzy na mnie we wstecznym lusterku? Z drugiej strony, jeśli nie chcą o tym rozmawiać, niech i tak będzie. Nie będę ich denerwować swoim gadaniem. W Szpitalu Dziecięcym Los Angeles wszystko było gotowe na przyjęcie pacjentki. Gdy tylko Anissę położono do łóżka, pielęgniarka pobrała jej krew. Później przyszedł lekarz i kolejna pielęgniarka. Pokazali jej na lalce, jak znieczulą jej biodro, by nic nie czuła, kiedy nakłują je igłą i wyciągną nią szpik z kości miednicy. Już po punkcji Anissa słyszała, jak na korytarzu lekarze i jej rodzice o czymś rozmawiali. Gdy stanęli wokół jej łóżka, spojrzała z nadzieją, że ktoś wreszcie powie, co jej jest. Nikt nie powiedział. Zapytała matkę. - Lekarze czekają na wyniki - usłyszała w odpowiedzi. Mary i Abe wyszli ze szpitala około godziny 23.00, zapewniając córkę, że nie ma się czego bać. Potem zjawiła się pielęgniarka i dała jej tabletkę. Gdy Anissa zapytała, po co jej to, siostra odparła, że zaczynają chemioterapię. W jednej chwili Anissa zobaczyła babcię na krótko przed śmiercią: wyglądała strasznie, po chemioterapii straciła wszystkie włosy, potem umarła na raka. Anissa oddała tabletkę. - Nie wezmę jej - oznajmiła. Pielęgniarka zrobiła zdziwione oczy. - Niczego nie wezmę i nie pozwolę nic sobie zrobić, dopóki ktoś mi nie powie, na co jestem chora. Do jej pokoju przyszedł jeden z młodszych lekarzy, który był u niej wcześniej tego dnia. - Co ci się stało? - zaczął tonem, jakby mówił do pięciolatki. Anissa odparła chłodno, że nie jest dzieckiem i chce znać prawdę. - Cały dzień lekarze szeptali i naradzali się z rodzicami, ale jak dotychczas nikt nie rozmawiał ze mną. Lekarz siedział na brzegu jej łóżka. Paliła się tylko lampka na stoliku, reszta pokoju była pogrążona w mroku. - Za wcześnie jeszcze, żeby mieć całkowitą pewność, ale podejrzewamy u ciebie przewlekłą białaczkę szpikową, czyli rodzaj raka krwi. Serce zamarło jej w piersiach. No tak, chciałam wiedzieć, to teraz wiem. Nazajutrz obudziła się z silnym postanowieniem, że nie podda się chorobie, że będzie z nią walczyć. To właśnie powiedziała matce, gdy ta zjawiła się w szpitalu. - Od dziś koniec tajnych narad z lekarzami. Muszę wiedzieć o wszystkim, rozumiesz, mamo? Jeżeli mam umrzeć, to chcę wiedzieć dlaczego. Przestań płakać, mamo! A jeśli mam żyć, to z pewnością powinnam wiedzieć, jak postępować. Zaskoczona Mary mogła tylko kiwnąć głową. Od tego dnia wszystko się zmieniło. Anissa słuchała, zadawała pytania, studiowała encyklopedie i książki medyczne, zdobywała gruntowną wiedzę o "swojej" białaczce. Na początku dowiedziała się, że ta choroba jest następstwem zmian genetycznych, jakie zaszły w jej jednej białej krwince w szpiku kostnym. Z nieznanych powodów ta właśnie krwinka zrobiła się złośliwa i zaczęła się rozmnażać. Komórek białaczkowych powstaje coraz więcej, atakują one narządy wewnętrzne produkujące komórki krwi, co powoduje anemię, zakażenia oraz krwotoki wewnętrzne. Bez leczenia w ciągu kilku tygodni może nastąpić śmierć. Jednak nawet gdy objawy się cofną, najczęściej zdarza się nawrót choroby i zgon. Białaczka Anissy, szpikowa, była przewlekłą postacią tej choroby, co znaczyło, że można ją zaleczyć - ale nie wyleczyć. Jeżeli dopisze jej szczęście, liczba białych krwinek się zmniejszy, ból i sińce znikną i będzie żyła bez objawów choroby jakieś 5 lat. Nawet taki scenariusz jest oparty bardziej na nadziei niż przewidywaniu. Na pewno część zmutowanych komórek przetrwa chemioterapię i nowe komórki będą już uodpornione na chemię. Krótko mówiąc, Anissa żyła z tykającą bombą zegarową. Jej choroba była nieuleczalna. Anissa miała jedną szansę, daleko wykraczającą poza ramy tradycyjnej kuracji. Stosunkowo nowa metoda to transplantacja - polega na zastąpieniu chorego szpiku szpikiem odpowiedniego dawcy. Lekarze wyjaśnili jej, że przed taką operacją zniszczą jej wszystkie białe krwinki - te chore i zdrowe - za pomocą naświetlań i chemioterapii. Transplantacja oznacza więc "rozbrojenie" układu odpornościowego na całe 15 dni, w trakcie których życie Anissy będzie wisiało na włosku. Ale jeżeli jej organizm nie odrzuci szpiku dawcy oraz jeżeli nie dojdzie do poważnego zakażenia, nowe komórki zaczną się rozmnażać, a to da Anissie nadzieję na wyleczenie. cdn.....
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    MATCZYNE LĘKI Mówi MARY AYALA: Kiedy Anissa skończyła 12 lat miała skoliozę, czyli boczne skrzywienie kręgosłupa. Nie zauważyłam początków. Czas mijał i spostrzegłam, że jedno ramię ma wyższe od drugiego. Ortopeda orzekł, że jest już za późno na noszenie gorsetu lub ćwiczenia korekcyjne. Musiała przejść operację. To była najgorsza chwila w moim życiu. - Myśli pan pewnie, jaka ze mnie wyrodna matka, że przychodzę dopiero teraz? Ale ja niczego wcześniej nie zauważyłam - tłumaczyłam lekarzowi. Odpowiedział, że to często się zdarza. Skolioza postępuje tak wolno, że niepokojące objawy zauważa się dopiero, kiedy jest już zaawansowana, jak u Anissy. Ale mnie przygniatało poczucie winy. Nie byłam w stanie znieść myśli, że przetną plecy mojej "małej dziewczynki" i przymocują jej do kręgosłupa metalowy pręt. Zjeździłam całą południową Kalifornię, szukałam mniej drastycznego rozwiązania. Wszędzie słyszałam to samo: musi mieć operację, i to szybko, albo zostanie kaleką na całe życie. Anissa zniosła wszystko bez skargi: ciężką operację, wielokrotne transfuzje krwi i rehabilitację, która trwała ponad rok. Przez 8 miesięcy po wstaniu z łóżka musiała wkładać metalowy gorset. Kiedy jednak we wrześniu następnego roku wróciła do szkoły, wróciła też do wszystkich zwykłych zajęć i treningów. Jakże dziękowałam Bogu! A teraz te siniaki. Gdy tylko je zobaczyłam, pomyślałam o jej wszystkich dawnych transfuzjach. A jeśli krew była zakażona wirusem HIV? Czy moja córka ma AIDS? Frances GUTIERREZ była lekarzem rodzinnym państwa Ayalów od dawien dawna. To ona przyjmowała na świat Airona i Anissę, i opiekowała się nimi. Była także najważniejszym doradcą Abego i Mary. W owo poniedziałkowe popołudnie wysłuchała opisu dolegliwości Anissy, sprawdziła powiększoną śledzionę i obejrzała złowieszcze sińce. Postawiła wstępną diagnozę, ale nie powiedziała o niej matce. Stwierdziła tylko, że chce zrobić badania krwi. Jej serce ścisnęło się z rozpaczy. Od 24 lat była lekarzem, opiekowała się tysiącami rodzin. Ayalowie należeli do pacjentów, których darzyła szczególną sympatią - byli prostymi i dobrymi ludźmi. - Kiedy pomyślałam, co czeka Anissę, to słodkie dziecko, które przechodziło już koszmar skoliozy, poczułam wściekłość - opowiada doktor Gutierrez. - Jej los wydawał mi się krzyczącą niesprawiedliwością. Ale Bóg ma swoje powody i zamysły. Anissa wychodziła od lekarki bez żadnych obaw. Miała właściwe dla młodych ludzi przeświadczenie, że nic jej nie może się stać. Była pewna, że doktor Gutierrez wszystkiemu zaradzi. W drodze do domu poprosiła mamę, żeby wysadziła ją przy pasażu handlowym. Spotykała się tam z przyjaciółkami, które miały jej podpowiedzieć, na co ma wydać część pieniędzy, które dostała na urodziny. Mary Ayala podczas wizyty bacznie przyglądała się doktor Gutierrez, wiedziała, że dzieje się coś złego. Kiedy wróciła do domu, już po godzinie zadzwonił telefon. To była doktor Gutierrez. Powiedziała, że chce zaraz jeszcze raz zobaczyć się z Mary. - Ale Anissy nie ma - zaczęła Mary słabnącym głosem. - Nie chcę rozmawiać z Anissą, ale z tobą i mężem. Starając się nie poddać panice, Mary zadzwoniła do zakładu męża. Pytał, dlaczego tak nagle mają widzieć się z lekarką. Odparła, że nie wie, ale obawia się, że to coś złego z Anissa. Abe Ayala poczuł lód w sercu. Wszedł do maleńkiego biura nad warsztatem i starał się opanować. W głowie huczała mu wciąż ta sama natrętna myśl: Anissa umiera! Czuł się bezbronny, wystawiony na cios. Jak wtedy, gdy był ranny w Wietnamie, kiedy jeden z kolegów wszedł na minę-pułapkę. Wówczas, tak jak i teraz, zwrócił się do Boga. Był zatopiony w modlitwie, gdy usłyszał nadjeżdżający samochód żony. Mówi ABE AYALA: Mary twierdzi, że jestem przesadnie ostrożny. Możliwe. Kiedy zakładaliśmy firmę oszczędzaliśmy każdy grosz, kupowaliśmy tylko rzeczy absolutnie niezbędne, aż do chwili, gdy mieliśmy w banku sumę na 7 miesięcznych rat kredytu hipotecznego. Gdyby coś się stało, mieliśmy zapewniony dach nad głową. Tak samo z decyzją o posiadaniu dzieci. Kiedy się pobraliśmy, byliśmy młodzi, ale czekaliśmy pięć lat. Dobrze wiem, co to bieda. Chciałem lepszego losu dla swoich dzieci. Były mi droższe niż życie. W gabinecie doktor Gutierrez pierwsze, co zobaczyłem, to łzy w jej oczach. Spytała nas, czy wiemy, jaka jest normalna liczba białych krwinek. Nie wiedzieliśmy. Wyjaśniła, że waha się od 5 do 10 tysięcy na jeden mikrolitr krwi. Anissa miała 328 tysięcy. Dlatego ma powiększoną śledzionę. Dlatego odczuwa ból w lewym boku. - Anissa ma białaczkę - usłyszeliśmy. Przez jedną szaloną sekundę byłem szczęśliwy: To nie AIDS! Ale zobaczyłem ściągniętą rozpaczą twarz Mary i dotarło do mnie - białaczka. Choroba, na którą się umiera. cdn........
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    COKOLWIEK TO JEST Lawrence Elliot -------------------------------------------------------------------------------- Od rana do wieczora jasny jednopiętrowy dom Mary i Abego Ayalów położony w dolinie gór San Gabriel w Kalifornii rozbrzmiewał muzyką i śmiechem. W tę marcową sobotę obchodzili szesnaste urodziny swojej córki Anissy. Krewnych i przyjaciół przyszło mnóstwo. Zabawa trwała też w ogrodzie ożywionym barwami wczesnej wiosny. Lekko zaróżowiona Anissa promieniała. Chwilami była nastoletnią kokietką świadomą swej urody, by moment później zmienić się w małe dziecko uszczęśliwione górą prezentów. Chodziła do 10 klasy, uczyła się bardzo dobrze. Według większości kolegów i koleżanek była jedną z najładniejszych i najbardziej lubianych uczennic. Szczupła i sprawna grała w szkolnej drużynie piłki nożnej dziewcząt. Gdy tylko wracała ze szkoły, w domu urywały się do niej telefony. W weekendy dzwoniły cały dzień. Rodzice patrzyli w nią, jak w obrazek. Oboje wychowali się zaledwie 30 kilometrów dalej, ale jakby w innym świecie - w ubogiej latynoskiej dzielnicy Los Angeles. Byli wnukami meksykańskich imigrantów, dobrze znali smak nędzy. Tylko dzięki własnej ciężkiej pracy stali się pierwszym pokoleniem, które wyrwało się z biedy. Mary 18 lat była fryzjerką. Gdy Abe wrócił z Wietnamu i otworzył warsztat naprawy ciężarówek, ona została w nim księgową. Teraz mieszkali na przedmieściu Walnut w okazałym domu, w którym sama ich sypialnia była większa od całego domu dziadków. Oboje regularnie chodzili do kościoła, żarliwie dziękowali Bogu za zesłaną im łaskę, tą największą była dwójka dzieci - Anissa i jej 17-letni brat Airon. W ów cudowny dzień 1988 roku, w którym Anissa świętowała swoje 16. urodziny, w całej południowej Kalifornii nie było szczęśliwszej od niej dziewczyny. Tańczyła, flirtowała i mogła choć na krótko zapomnieć o dokuczającym jej od miesiąca bólu w lewym boku i o dziwnych sińcach, o których nikomu nie wspominała. Ból pojawił się później. Najpierw był tępy, w boku. Później zaczęło się dokuczliwe kłucie w żołądku - tak silne, że pewnej nocy wyrwało ją z głębokiego snu. Od tej pory ból wracał noc w noc. Leżała zwinięta w kłębek, przyciskała poduszkę do brzucha i zagryzała wargi, żeby nie krzyczeć. Nadal nic nie mówiła. W niedzielę wielkanocną, tydzień po 16. urodzinach, po powrocie z kościoła zasiedli do uroczystego rodzinnego obiadu. Stół był zastawiony meksykańskimi potrawami. Anissa przepadała za nimi. Tym razem, po zaledwie kilku kęsach, zaczęła dziubać widelcem w talerzu. - Prawie nic nie zjadłaś. Źle się czujesz? - jej zachowanie zwróciło uwagę matki. - Nic mi nie jest - zapewniła Anissa i zmusiła się do przełknięcia jedzenia. Po posiłku Mary Ayala w kuchni przyparła córkę do muru. Tworzyły ładną parę. Mary była niższa o głowę, ale nie ustępowała urodą córce. Wyglądała raczej na jej siostrę niż matkę. Były ze sobą bardzo zżyte. Anissa często mówiła, że jej najlepszą przyjaciółką jest matka. - A teraz słucham! Co ci dolega? Masz gorączkę? - Mary wypytywała stanowczym głosem. Przyłożyła wargi do czoła córki. - No naturalnie, masz! Anissa nie mogła uniknąć badawczego spojrzenia matki, musiała jej powiedzieć. - Myślę, że coś mi jest. Ciągle jestem zmęczona, boli mnie w boku i brzuch. Do tego jeszcze to... - podniosła spódniczkę pokazując brzydkie sińce na udach. - Dobry Boże! A co to takiego? Mary oniemiała z wrażenia, ale po chwili opanowała się. Znów była opiekuńczą matką, która zachowuje spokój, żeby za bardzo nie niepokoić dziecka. - Cokolwiek to jest, jutro zaraz po szkole idziemy do doktor Gutierrez. Zobaczymy, co ona powie - sucho zakomunikowała. Tej nocy Mary długo nie mogła zasnąć. Myślała o strasznym rozdziale w życiu jej rodziny, który od dawna uważała za zamknięty. cdn......
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://www.wallpaperbase.com/wallpapers/celebs/marilynmonroe/marilyn_monroe_3.jpg Witaj kochana JODELKO! Dziekuje Do Twojego opisu dodam jeszcze zdjecie tej pieknej aktorki!
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    Co mówią kwiaty? Aster - jestem wiecznym optymistą Bez - podziwiam Twą urodę Bratek - bądźmy przyjaciółmi Chaber - nie mam śmiałości porozmawiać z Tobą Chryzantema biała - stara miłość nie rdzewieje Fiołek - oznaka serdeczności Frezja - uznanie i radość Gerbera - szacunek Goździk - kocham Cię , poważnie Goździk czerwony - gorące podziękowania Goździki (wielobarwny bukiet) - znak odmowy Groszek - tęsknię do Ciebie, ale szkoda, że bez wzajemności Jaśmin - czy zechcesz być kiedyś moja? Kaczeniec - tak mi smutno bez Ciebie Kaktus - ostrzeżenie Krokus - oznaka radości Lilia - mam poważne zamiary Lwie paszcze - zwróć na mnie uwagę Mak - będę walczyć Malwa - oboje potrzebujemy spokoju Mięta - zachowam po tobie dobre wspomnienia Narcyz - jesteś bez serca Niezapominajka - nie zapomnij o mnie Piwonia - rozchmurz się, nie bądź taka nieśmiała Róża biała - jesteś warta mojej miłości Róża czerwona - kocham gorąco Róża żółta - odwzajemnij moją miłość Stokrotka - jak dobrze być obok Ciebie Tulipan - cieszę się na Twój widok Żonkil - jestem zazdrosny
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    .......................KWIAT............................... Pastor John R. Ramsey . Mam wiele kwiatów - powiedział - lecz dzieci to najpiękniejsze kwiaty ze wszystkich. Oscar Wilde . Przez jakiś czas co niedziela otrzymywałem od pewnej osoby różę do butonierki. Działo się tak każdego niedzielnego poranka, toteż wkrótce przestałem zwracać na kwiat uwagę. Oczywiście był to miły gest, za który byłem wdzięczny, lecz z czasem stał się rutyną. Jednakże pewnej niedzieli coś, co zacząłem uważać za naturalne, nabrało nowej, niecodziennej treści. Wychodziłem właśnie z nabożeństwa, gdy podszedł do mnie dziarski chłopczyk. - Pastorze, co zamierza pan zrobić z tym kwiatem? - spytał. Z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi, dopiero po chwili się domyśliłem. - Ach! Masz na myśli tę różę? - Wskazałem kwiat w butonierce. - Tak. Wziąłbym ją sobie, gdyby pastor miał zamiar ją wyrzucić - odparł. Uśmiechnąłem się i odrzekłem, że z radością ofiaruję mu moją różę. Od niechcenia zapytałem też, co chce z nią zrobić. - Chcę ją podarować mojej babci - odpowiedział. chyba nie miał nawet dziesięciu lat. - W zeszłym roku rozwiedli się moi rodzice. Na początku mieszkałem z mamą, ale gdy wyszła ponownie za mąż, odesłała mnie do ojca. Mieszkałem u niego przez jakiś czas, lecz on także stwierdził, że nie mogę z nim być, i zawiózł mnie do babci. Ona jest taka dobra, gotuje mi i troszczy się o mnie... Jest tak dobra, że chciałbym podarować jej ten piękny kwiat. Chłopiec umilkł, a ja nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Moje oczy napełniły się łzami. Ten malec ujął mnie za serce. Odpiąłem szybko różę i trzymając ją przed nim, rzekłem: - Chłopcze, to najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszałem. Nie dostaniesz tej róży, to byłoby za mało. Spójrz tam, przed amboną stoi ogromny bukiet. Parafianie co tydzień kupują kwiaty do kościoła. Weź je dla twojej babci, ona zasługuje na nie w całej pełni. I jakby nie dość było mego wzruszenia, chłopiec powiedział coś, co na zawsze pozostanie w mym sercu: - Co za wspaniały dzień! Prosiłem o jeden kwiat, a dostałem cały bukiet!
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochane Drzewka, u mnie prawdziwa wiosna, dzisiaj poracowalam w ogrodku, posadzilam kwiatki i zrobilo sie pieknie i kolorowo :D
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    Nasi rodzice dostali od losu więcej czasu niż mogli się spodziewać, ale nie mieli jak przygotować się do tej fazy życia. My mamy taką szansę. 50 lat to idealny wiek, aby zastanowić się nad tym, jak żyjemy. Szczególnie w ostatnich latach zaczęłam zdawać sobie sprawę, że wszystkie siły, inwencję i czas poświęcam pracy, małżeństwu i dzieciom. To typowe dla tego okresu życia. Przysłowie mówi: "Przez pierwsze 40 lat życia buduje się dom zewnętrzny, przez drugie - wewnętrzny". Każdy, kto lubi i chce stawiać sobie nowe wyzwania łatwo odkryje, że życie zaczyna się po 50. To czas, by zaprzyjaźnić się z życiem. Zrealizować dawne marzenia, kupić motocykl czy studiować egiptologię. Ja wybrałam pisanie książek. Na swoje urodzinowe przyjęcie zaprosiłam tylko tych, którzy naprawdę znaczyli coś w moim życiu. Niektórych nie widziałam od lat, ale prawdziwa przyjaźń wytrzymuje próbę czasu. Dziś zdaję sobie z tego dobrze sprawę. - Masz urocze córki - woła do mnie ktoś z tłumu, który coraz gęściej wypełnia mój dom. - Kiedy je ostatnio widziałem, były o połowę mniejsze. Wspomnienia. Dawno zapomniane sceny stają przed oczami. Najpiękniejszy prezent dostałam od córek - album ze zdjęciami pokazującymi nas w różnych okresach wspólnego życia. Każde zdjęcie ma podpis, który mówi, jakie wspomnienią budzi w moich córkach zatrzymany w kadrze obrazek. Jestem wzruszona. Wieczorem wśród kwiatów i prezentów pojmuję, dlaczego te urodziny są takie wyjątkowe. Takiego albumu nie mogłabym dostać w wieku 30 czy 40 lat. Trzeba mieć na to przynajmniej 50. I dlatego skończenie 50 lat jest wielkim świętem zbiorów. Momentem, kiedy można popatrzeć, co życie nam przyniosło i podsumować swoje starania - wysiłki, wątpliwości, chwile radości i smutku. Po raz pierwszy w życiu nie żałuję, że jestem starsza.
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witam BIESIADO! JODELKO GRABKU dziekuje za opowiadanie i wierszei pozdrawiam Was serdecznie Zostawiam Wam do poczytania! NA TO TRZEBA MIEĆ 50 LAT Heleen Crul. Po raz pierwszy w życiu nie żałuję, że jestem starsza. Dzwoni budzik. Po kiego licha go nastawiłam? - myślę zaspana. Czy to nie niedziela? I wtedy nagle dociera do mnie, że dziś mam urodziny. 50. Wielkie przyjęcie. Dom pełen ludzi. Wstawaj! Pięćdziesięciolatko. Powtarzam to słowo kilka razy, by się z nim oswoić. Idę do łazienki i spoglądam w lustro. Znajoma twarz patrzy na mnie wesoło. Przez noc nie posiwiałam, zmarszczek też nie przybyło. Nagle drzwi łazienki się otwierają i ktoś mnie obejmuje. - Wszystkiego najlepszego, mamo - mówi moja młodsza, 22-letnia córka. Po chwili czuję następny uścisk. To moja 24-latka. - A ja? Ja też chcę! - dopomina się mój mąż. Przygląda mi się i głaszcze mnie po policzku. - Masz wciąż delikatną skórę. - Pospieszmy się - przerywam te czułości, bo wiem, że od 11 rano do 11 wieczór odwiedzi nas masa gości. Mąż nieźle się natrudził, by przekonać mnie do hucznych obchodów. Całe życie nie znosiłam uczucia, że staję się o rok starsza. Byłam zmartwiona już kiedy skończyłam 11 lat, 16-latką miałam ochotę być ze trzy lata, 30-latką pięć, a wiek 45 lat chciałam zachować przynajmniej przez dekadę. Im dalej tym gorzej. Pierwsze siwe włosy dostrzegłam u siebie w wieku 35 lat. Spanikowana stałam przed lustrem, uważnie przyglądając się skroniom. Tak zastała mnie starsza córka. - Coś się stało? - spytała zaniepokojona moją zbolałą miną. - Mam pierwsze siwe włosy - powiedziałam z rozpaczą. - Powinnaś je sobie schować! Właściwie miała rację. W końcu chowałam na pamiątkę różne rzeczy związane z nowymi etapami życia moich córek. Potem wszystko wróciło do normy. Do momentu kiedy skończyłam 40 lat. Było nawet całkiem dobrze. Dopiero co wysiadłam z ekspresu, który wiózł mnie jak szalony przez ostatnie 10 lat. Nie miałam specjalnie okazji wyjrzeć przez okno i rozejrzeć się dookoła. Pomiędzy 30. a 40. wszystko działo się jednocześnie - nauka życia w małżeństwie, zdobywanie pozycji zawodowej, wychowywanie dzieci. Tonąc po uszy w obowiązkach, nie ma się pojęcia, dokąd to wszystko zaprowadzi. Kiedy więc skończyłam 40 lat, miło było spojrzeć wstecz i pomyśleć o osiągnięciach. Córki wydoroślały i nie potrzebowały już stałej uwagi rodziców. W tym czasie upływ lat ma tylko dobre strony - człowiek znajduje własny styl, jest bardziej dojrzały i pewny siebie. Jednak zbliżając się do 50. wylatuje się z bezpiecznego, ciepłego kokonu. Nagle słyszy się o swoim \"wieku\" częściej niż by się chciało, a koleżanki chwalą \"świetnie się trzymasz\". W skrzynce pocztowej też znajdzie się coś miłego: zachęta do zbadania piersi, bo jest \"pani w wieku\"... Albo prospekt kursów komputerowych \"specjalnie dla ludzi po 50.\" Kiedyś pojechałam z córką na 3 dni do Londynu. Plany miałyśmy ogromne, bo ona nigdy tam nie była. Pierwszego dnia wróciłyśmy wieczorem do hotelu z mocnym postanowieniem zostawienia zakupów i ruszenia dalej. Jednak moje nogi powiedziały \"nie\", były jak z ołowiu. Spojrzałam z utęsknieniem na łóżko i pomyślałam, że naprawdę mam już swoje lata. - Czy naprawdę musimy jeszcze wychodzić? - spytała córka, kładąc się na łóżku. - Pooglądajmy po prostu telewizję. Padam na nos. Najwyraźniej nie wszystko można zwalać na wiek. Oczywiście zdarza mi się zapomnieć jakiegoś nazwiska. Wędrując po górach muszę czasem przystanąć, by złapać dech. Około 1 w nocy lubię ulotnić się z przyjęcia, a niektóre rzeczy - na przykład krążenie po Internecie - nie idą mi jak z płatka. Mąż śmieje się, że braki w pamięci wyjdą mnie i rodzinie na dobre, a z komputerem i młodzi miewają kłopoty. Podczas rozmowy ze swoim po przednim wydawcą - dziś panem dobrze po 80. - odkryłam, że wiek to sprawa względna. To u niego zaczynałam jako młodziutka dziennikarka. Kiedy ze wstrętem przyznałam, że niedługo skończę 50 lat, uśmiał się serdecznie. Potem zaciągnął się cygarem, wypił łyczek koniaku. - 50 lat! Teraz dopiero zaczyna się życie! Jesteś w kwiecie wieku! Dowodził, że ludzie po 50. mają w sobie coś, czego młodsi nie mają. Wewnętrzny kompas, na którym mogą polegać. Pozwala im trafniej oceniać sytuacje i szansę, jaśniej formułować stawiane sobie cele, lepiej gospodarować siłami. Skończyłam 50 lat. Dopiero teraz rozumiem, ile się dokonało przez ostatnie 10 lat. Osiągnęliśmy w zawodzie to, na czym nam zależało, a dzieci dorosły i są na studiach. Opuściły gniazdo, zostawiając na pamiątkę swe pokoiki. Poranki są ciche, bez głośnej muzyki dochodzącej z ich dwóch pokoi, a my z mężem mamy wieczory dla siebie. Kryzys wieku średniego, który towarzyszy tym przemianom, nie zaszkodzi większości moich rówieśników. Może dlatego, że mamy inne możliwości i oczekiwania niż nasi rodzice. Ostatnio rozmawiałam z manią o okresie, kiedy rodziła się moja pierwsza córka. Mama miała 48 lat, ale patrząc na fotografię, trudno uwierzyć, że jest na niej młodsza niż ja teraz. - Wyglądam dużo starzej od ciebie - stwierdziła. Rzeczywiście. Moje pokolenie wygląda przynajmniej o 10 lat młodziej niż nasi rodzice w naszym wieku. Mieliśmy szansę zainwestować więcej w swój rozwój fizyczny i emocjonalny. Mama dorastała w czasach II wojny światowej, nie dojadała, a pojęcie zdrowego trybu życia w czasach jej młodości właściwie nie istniało. cdn........
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    Uganiamy się za nim, a ono jest tuż obok ............ ................................ SZCZĘŚCIE............................. Lynn Peters. JESTEŚ SZCZĘŚLIWY? - zapytałam kiedyś mojego brata Iana. Odpowiedział: - Tak. Nie. To zależy, co masz na myśli. - Wobec tego powiedz mi, kiedy twoim zdaniem ostatni raz byłeś szczęśliwy? - W kwietniu 1967 roku. Najwyraźniej dostało mi się za to, że zadałam poważne pytanie komuś, kto przez całe życie obracał wszystko w żart. Ale odpowiedź Iana uświadomiła mi, że kiedy myślimy o szczęściu, zwykle pojmujemy je jako szczyt przyjemności - jednak owe radosne uniesienia w miarę upływu lat zdarzają się nam coraz rzadziej. Dla dziecka szczęście jest czymś zgoła magicznym. Pamiętam to robienie kryjówek w stogu siana, zabawy w policjantów i złodziei w lesie lub otrzymanie \"mówionej\" roli w szkolnym przedstawieniu. Oczywiście, dzieci bywają też przygnębione, jednak ich radość z nowego roweru czy ze zwycięstwa w jakimś wyścigu jest zawsze szczera i spontaniczna. Młodzież nieco inaczej pojmuje szczęście. Nagle zaczyna ono zależeć od różnych rzeczy, takich jak ciekawe spędzanie czasu, miłość, popularność wśród kolegów, a także od tego, czy ten okropny pryszcz zniknie przed najbliższą zabawą szkolną. Nigdy nie zapomnę, jak strasznie było mi przykro, gdy nie zostałam zaproszona na prywatkę, na którą prawie wszyscy się wybierali. Pamiętam też, jaka byłam szezęśliwa, kiedy przy innej okazji zupełnie niespodziewanie poprosił mnie do tańca chłopak, który wyglądał jak sam John Travolta. W dorosłym życiu to, co jest źródłem wielkiej radości - miłość, małżeństwo, narodziny dziecka - nakłada na nas pewną odpowiedzialność i niesie ze sobą ryzyko utraty. Bywa że miłość przeminie, seks nie zawsze jest wspaniały, bliscy nam ludzie umierają. Dla dorosłych szczęście nie jest łatwe. Według słownika człowiek \"szczęśliwy\" to taki, \"któremu sprzyja los\", \"którego życie układa się pomyślnie\". Myślę jednak, że szczęście lepiej zdefiniować jako \"zdolność odczuwania radości\". Im bardziej potrafimy się cieszyć z tego, co mamy, tym jesteśmy szczęśliwsi. Jakże często nie doceniamy radości, jaką daje nam odwzajemniona miłość, towarzystwo przyjaciół lub choćby dobry stan zdrowia. Spróbowałam zrobić bilans przyjemności z poprzedniego dnia. Najpierw chwila prawdziwej błogości, kiedy rano zamknęłam drzwi za ostatnim dzieckiem i nareszcie miałam cały dom tylko dla siebie. Potem spędziłam niczym nie zmącone przedpołudnie na pisaniu, co bardzo lubię. Gdy dzieci wróciły do domu, zrobiło się przyjemnie gwarno. Później znów zapanował spokój i razem z mężem mogliśmy cieszyć się sobą. Czasem nawet sama świadomość, że on mnie pragnie, sprawia mi wiele radości. Nigdy nie wiadomo, kiedy szczęście do nas zawita. Gdy zapytałam znajomych, co daje im zadowolenie, niektórzy wymienili rzeczy z pozoru zupełnie błahe. - Nie znoszę robić zakupów - wyznała jedna z moich przyjaciółek, - Ale jest pewien sprzedawca, który zawsze zamieni ze mną kilka słów i potrafi poprawić mi nastrój. Inna znajoma uwielbia, gdy się do niej zadzwoni. - Każdy telefon jest dla mnie dowodem, że ktoś o mnie myśli. Ja zaś bardzo lubię prowadzić samochód. Któregoś dnia zatrzymałam się, aby przepuścić skręcający w boczną uliczkę szkolny autobus. Jego kierowca podziękował mi gestem i uśmiechem. Nagle staliśmy się sprzymierzeńcami w świecie pełnym szalonych automobilistów. To sprawiło, że na mojej twarzy również pojawił się uśmiech. Wszystkim nam zdarzają się takie chwile. Zbyt rzadko jednak odbieramy je jako przejawy szczęścia. Psychologowie mówią, że najwięcej szczęścia daje nam udane połączenie satysfakcjonującej pracy i przyjemnego odpoczynku. Wątpię, czy moja babka, która wychowała czternaścioro dzieci i zarabiała na utrzymanie praniem cudzej bielizny, doświadczyła kiedykolwiek jednego lub drugiego. Miała jednak wokół siebie rodzinę i grono bliskich przyjaciół, i być może to właśnie dawało jej zadowolenie. Jeśli swoje życie uważała za szczęśliwe, to pewnie dlatego że nigdy nie oczekiwała, że mogłoby się potoczyć inaczej. Z kolei my - obdarzeni tyloma możliwościami i poddani przemożnej presji, nakazującej nam odnosić sukcesy we wszystkich dziedzinach życia - traktujemy szczęście jako jeszcze jedną rzecz, którą \"musimy mieć\". Ugruntowało się w nas przekonanie, że szczęście nam się po prostu należy i owa świadomość nierzadko jest źródłem wielu zgryzot. Gonimy więc za szczęściem, utożsamiając je z bogactwem i sukcesem, a nie dostrzegamy, że ludzie, którym się \"powiodło\", nie zawsze są szczęśliwsi. Być może pytanie o istotę szczęścia rzeczywiście jest dla nas trudniejsze, jednak odpowiedź na nie pozostaje zawsze taka sama. Szczęściem nie jest bowiem to, co się w naszym życiu zdarza, ale sposób, w jaki owe wydarzenia postrzegamy. To umiejętność znajdowania plusów w każdym niepowodzeniu, traktowania porażki jako wyzwania. Szczęście to nie marzenia o tym, czego nie mamy, ale radość z tego, co stało się naszym udziałem. Zycze milego dnia!
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://marhan.pl/WIERSZ_101.html
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    KOCHANE DRZEWKA A kiedy w teczy na niebie rozpoznasz kolorow odbicie to znaczy poprostu, ze kochasz zycie!
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dzien dobry BIESIADO! JODELKO kochana, wlos na glowie sie jezy jak przeczytalam Twoje loty. Kochane drzewka wroce do kolorow, kolor MILOSCI zadedykowala nam juz sympatyczna Pomaranczka, dziekujemy! RADOSC... zlota! http://marhan.pl/Kolory_02.html :D WIARA:::... blekitem zaznaczona. http://marhan.pl/Kolory_03.html NADZIEJA....... zielona. http://marhan.pl/Kolory_04.html TESKNOTA ..... fioletowa. http://marhan.pl/Kolory_05.html DOBROC .........pomaranczowa. http://marhan.pl/Kolory_06.html
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://marhan.pl/Kolory_00.html Dobranoc kochane drzewka
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    W PIERWSZĄ niedzielę po katastrofie Diane i ja poszliśmy na mszę w kościele katolickim Świętego Wincentego a Paulo w Denver, żeby podziękować za cud ocalenia i pomodlić się za tych, którzy nie przeżyli. Tego samego dnia po południu kilku kolegów zorganizowało spotkanie, żeby mnie podtrzymać na duchu. Urządzili coś w rodzaju improwizowanego przyjęcia w domu jednego z nich. Po godzinie zadzwonił telefon. Chociaż byłem na patio, intuicja podpowiedziała mi, kto dzwoni i dlaczego. Tak. W końcu potwierdzono śmierć Jaya Ramsdella. Straciłem nie tylko kolegę, którego szanowałem za jego pracę, ale i bliskiego przyjaciela. Kiedy Diane i ja kładliśmy się wieczorem do łóżka, oboje byliśmy wycieńczeni. Ona w końcu zasnęła, ja nie mogłem powstrzymać gonitwy myśli. O północy wstałem i poszedłem do salonu, żeby podumać. Gdy tak siedziałem w ciemnościach, stanął mi w oczach straszliwy, wyrazisty obraz. Zobaczyłem tamtą matkę siedzącą przede mną, która błagała, żebym pomógł jej znaleźć syna. Wstałem i poszedłem do kuchni. Wcześniej wyciąłem z gazety artykuł z uaktualnioną listą pasażerów United 232. Od czasu katastrofy poznałem nazwiska niektórych spośród moich współpasażerów. Zapaliłem światło. Wczytałem się w małe literki i stwierdziłem, że kobieta siedząca przede mną ocalała, ale nadal nie znaleziono jej synka. Zgasiłem światło i wróciłem do ciemnego salonu. Przypomniało mi się, jak brutalnie zmusiłem do wyjścia tę rozhisteryzowaną matkę. Sądziłem, że samolot lada chwila spłonie albo wybuchnie. Może uratowałem jej życie, ale teraz ten racjonalny argument nie przemawiał już do mnie z tą samą, co wówczas, siłą. Po dwóch dniach ze zaktualizowanej listy dowiedziałem się, że tamten malec zginął. Moja nadzieja okazała się płonna. Mogłem tylko modlić się za matkę, która straciła syna. ZARAZ po katastrofie próbowałem zidentyfikować kobietę i chłopca, którego starałem się pocieszyć kłamstwem, jakobym był pilotem. Sprawdzałem we wszystkich gazetach i relacjach, wpisywałem nazwiska na planie siedzeń w samolocie, bo miejsca ofiar i ocaleńców udostępniono ogółowi. Ale nie zdołałem ustalić, kto zajmował te dwa miejsca. W ciągu następnych lat wiele razy dzwoniłem do United Airlines z pytaniem, co się stało z tą dwójką pasażerów, ale nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Kimkolwiek ta kobieta i chłopiec byli, mam nadzieję, że udało im się przeżyć. Od tamtej pory moje życie, podobnie jak tamten DG-10, przeszło swoją drogę upadków i wzlotów. Podczas uroczystej mszy świętej w intencji ofiar rejsu 232 ktoś z ocalonych powiedział mi: - Już nigdy nie wrócimy do stanu dawnej niewinności. Ci, którzy wyszli z katastrofy, nie mogą uciec od dręczącego pytania - dlaczego właśnie ja? Można je od siebie odsuwać, ale w końcu będziemy musieli spojrzeć prawdzie w oczy i znaleźć powód, dla którego wciąż jesteśmy wśród żywych. W moim wypadku można by powiedzieć, że zostałem oszczędzony, aby przeżyła Sabrina Michaelson. W miesiąc po katastrofie dostałem list od jej rodziców, Marka i Lori. Załączyli zdjęcie córeczki, która obchodziła pierwsze urodziny w ich domu w Cincinnati. Kiedy regularnie co roku, w Boże Narodzenie, przychodzą życzenia od Michaelsonów, zawsze w kopercie znajduję zdjęcie Sabriny -coraz większej blondyneczki - i przyczepiam je sobie magnesem do drzwi lodówki. Dopiero w kolejnym roku wymieniam je na nową fotografię. Myślę, że dziewczynka nie pamięta już pewnie katastrofy, której ja nigdy nie zdołam zapomnieć. 112 OSÓB nie przeżyło, ale o dziwo - 184 przetrwało. Zawdzięczają życie kapitanowi Alowi Haynesowi i jego załodze. Tę opinię potwierdza Państwowa Komisja do Spraw Bezpieczeństwa Transportu. Swój raport na temat owej katastrofy komisja zakończyła wnioskiem, że bezpieczne lądowanie uszkodzonym DC-10 "było właściwie niemożliwe" oraz że postępowanie załogi lotu okazało się "godne podziwu i dalece wykraczało poza racjonalne oczekiwania". Z czasem wszyscy trzej członkowie załogi i pilot-instruktor wrócili do zdrowia. I do latania. 26 sierpnia 1991 roku kolejny DC-10 linii United wystartował z Denver w stronę Międzynarodowego Portu Lotniczego Tacoma w Seattle. W kabinie pilota siedzieli Bili Records i Dudley Dvorak, jeden już jako kapitan, a drugi jako pierwszy oficer. I tak jak niegdyś fotel kapitana zajmował Al Haynes. Osiem stewardes na pokładzie też pochodziło z tamtego rejsu 232. Miałem zaszczyt również być zaproszony i znów siedziałem na miejscu 23G. Tym razem obok mnie siedziała Lecieliśmy wszyscy razem, bo Al Haynes kończył 60 lat - wymagany wiek emerytalny. To był jego uroczysty pożegnalny lot. Później dziennikarze wypytywali go o jego doświadczenia jako pilota. - To była miła praca - podsumował skromnie - z wyjątkiem tych 45 minut, które wolałbym wymazać z życiorysu. Dzisiaj nie lata już zawodowo. Jego wspomnienia są równie żywe jak moje. W ciągu minionych lat zaprzyjaźnił się z niektórymi ocalonymi, a co roku 19 lipca opuszcza flagę na swoim domu w Seattle, żeby uczcić pamięć ofiar rejsu 232. Miałem okazję rozmawiać z Alem Haynesem kilka lat po jego przejściu na emeryturę. Chciałem się dowiedzieć, jak on i jego załoga zdołali sprowadzić tak potwornie uszkodzony DC-10 na ziemię, na której zdarzyły się i tragedie,i cuda. Przyznał, że nadal pozostaje dla niego zagadką, jak zachował panowanie nad maszyną. Zapytany, skąd przyszedł mu do głowy pomysł użycia dwóch pozostałych silników do sterowania, odparł: - Nie mam zielonego pojęcia. Nie było innego wyjścia. Powiedział mi, że od tamtej pory inni piloci wielokrotnie usiłowali powtórzyć ten manewr podczas symulacji lotów, w których odtwarzano warunki tamtej katastrofy. - Wiedzieli, co zrobiliśmy i próbowali to powtórzyć. Nie udało się. Może decydowali się sekundę za późno, a może dwie sekundy za wcześnie. Nie ma wyjaśnienia, dlaczego się udało. - Kiedy wybuchł silnik, powinniśmy fiknąć kozła i spaść o tak - powiedział, wykonując ręką gest pikującej na ziemię maszyny. - Do dziś nie umiem odpowiedzieć, jak ten samolot mógł jeszcze lecieć przez tyle minut. Właściwie to nie ma znaczenia. Czasem wystarczy jedna jedyna szansa na miliard.
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    KILKA OSÓB z mojej grupy ocalonych zabrano do rejonowego szpitala Świętego Łukasza. Stamtąd znów zadzwoniłem z automatu do biura. Dotarła już tam Dianę i po raz pierwszy od rana mieliśmy okazję zamienić kilka słów. Nie pamiętam teraz, co mówiliśmy, ale cała rozmowa, tak jak poprzednie, w końcu utonęła we łzach. Zaprowadzono mnie do małego gabinetu, w którym lekarz po krótkim badaniu nie stwierdził powodów do obaw. (Później okazało się, że odniosłem obrażenia w górnej części pleców i że byłem zaczadzony dymem). Przeszedłem do dużej sali, do której kierowano pasażerów bez poważniejszych obrażeń. Wszystko wydawało mi się lepsze od bezczynnego siedzenia. Kiedy więc zapytano, czy ktokolwiek zechce udzielić wywiadu miejscowej stacji telewizyjnej, zerwałem się z miejsca. - Jeżeli będę mógł stamtąd zadzwonić, to chętnie - zgłosiłem się. W gmachu telewizji znalazłem telefon i zacząłem wydzwaniać, gdzie się dało - do szpitali, na lotnisko, do linii lotniczych. Jednak nikt nie umiał mi nic powiedzieć na temat Jaya Ramsdella. Minęło ponad pięć godzin od wypadku. Wszyscy pasażerowie, którzy przeżyli, trafili już do szpitali. Chociaż spędziłem w stacji telewizyjnej blisko pięć godzin, większość czasu wisiałem przy telefonie. Nie przeprowadzono ze mną wywiadu. Obserwowałem innych pasażerów rozmawiających z dziennikarzami. Moją uwagę zwróciła relacja mężczyzny, który opowiadał, jak ocalała jego rodzina. On, jego żona, ich synowie - 5- i 7-letni - byli przypasani do foteli. Jego żona trzymała w ramionach 11-miesięczną córeczkę. Zgodnie z zaleceniami kobieta położyła małą na podłodze, gdzie obłożyła ją kocami i poduszkami. Po zderzeniu z ziemią starała się rozpaczliwie utrzymać córeczkę, ale kiedy samolot się przewrócił, straciła ją z oczu. Złapała jednego syna, wybiegła z samolotu i wkrótce znalazła drugiego chłopca, któremu przy wyjściu pomógł inny pasażer. Ojciec został, żeby szukać córeczki w zadymionym wraku. Słyszał jej płacz, ale gdy szedł za tym głosem, mała przestała płakać. W końcu dym i płomienie buchały z taką siłą, że musiał uciec. Po jakichś 40 minutach zobaczył młodą kobietę z dzieckiem na ręku. Jego dzieckiem. Kobieta powiedziała, że dziewczynkę znalazł jakiś inny pasażer. Rodzina znów się połączyła. Wszystko to zakrawało na cud. Na monitorze błysnęło zdjęcie małej dziewczynki, Sabriny Michaelson. To było dziecko, które podałem kobiecie na polu. Potem ktoś musiał powiedzieć Markowi Michaelsonowi, że mężczyzna, który znalazł jego córkę, znajduje się w stacji telewizyjnej. Odszukał mnie, ale kiedy stanęliśmy naprzeciw siebie, żaden z nas nie wiedział, co powiedzieć. Obaj byliśmy dziwnie zakłopotani. - Chciałem panu podziękować za uratowanie życia mojej córce - powiedział wreszcie Mark. - Jest pan bohaterem. I rozpłakał się. Ja sam z trudem hamowałem łzy. - To był zwykły ludzki odruch - odparłem. Następnego dnia wróciłem na lotnisko i wszedłem na pokład prywatnego samolotu podstawionego przez linie United. Dziwnie się czułem. Bardzo chciałem zobaczyć jak najszybciej Diane, a jednocześnie ogarnął mnie lęk. Tęsknota była jednak silniejsza niż strach. A zmęczenie wzięło górę nad obiema emocjami. Już w fotelu westchnąłem głęboko i zamknąłem oczy. Następnym dźwiękiem, jaki usłyszałem, było dudnienie kół przy lądowaniu. Przespałem cały lot do Denver. cdn.....
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    DŹWIĘK był taki, jak gdyby ktoś składał materac dmuchany - kapitan Al Haynes zapamiętał tylko pierwszy wstrząs. - Świst przypominający uchodzenie powietrza. Taki odgłos pamiętam. Potem straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, wokół panowała cisza. Żadnych syren. Nic nie widziałem ani nie słyszałem. I znowu straciłem przytomność. Później Dudley Dvorak powiedział mi, że rozmawiałem z nim, kiedy samolot się zatrzymał. Spytałem: "Gdzie jesteś?" "Na tobie" - odparł. Zdobyłem się podobno na żart: "Musisz trochę schudnąć. Strasznie jesteś ciężki" - powiedziałem. Ratownicy z początku nie poznali kabiny pilota. Została sprasowana w jedną bryłę może metrowej wysokości. Dopiero po 35 minutach jeden z ratowników odkrył, że w środku uwięzieni są żywi członkowie załogi. Aż trudno uwierzyć, że kapitan Haynes nie odniósł żadnych poważnych obrażeń ani złamań, chociaż żeby zamknąć wszystkie rany na głowie, trzeba mu było założyć 92 szwy. Kiedy wydobyto go z wraku, zapytał: - Czy wszyscy przeżyli? Dowiedział się, że nie. - Zabiłem ludzi - stwierdził z rozpaczą. Nadal pamięta odpowiedź, którą wtedy usłyszał: - Przeciwnie. Uratował pan wielu ludzi. NIEBAWEM szedłem już z innymi. Niektórzy mieli twarze umazane krwią. Usiłowaliśmy znaleźć wyjście z pola wysokiej zielonej kukurydzy. Na jednej przecince zobaczyłem mężczyznę, który klęczał przy starszej zakonnicy. Siedziała na ziemi i robiła wrażenie oszołomionej. Kucnąłem przy niej i spytałem, czy mogę jej w czymś pomóc. Ściskając różaniec, - Nie. Nic mi nie jest. Chce tu tylko chwilę odpocząć. I pomodlić się. Kiedy odwróciłem od niej wzrok, zobaczyłem rannego pasażera i dwóch pomagających mu mężczyzn. Mieli na sobie mundury wojskowe. Zrozumiałem, że dotarły do nas ekipy ratownicze. Nagle wszędzie ich było pełno. Wciąż błąkałem się jak ogłuszony, dopóki jakiś ratownik nie wyprowadził mnie na pas startowy. Zobaczyłem rozrzucone dookoła szczątki samolotu. Białe płachty okrywały ciała niektórych ofiar. Wokół migały światła karetek i wozów strażackich niczym dzienne robaczki świętojańskie. Jeden helikopter lądował, inny startował. Wszędzie uwijali się ludzie. Na środku pasa ujrzałem pięć lub sześć foteli skłębionych w jeden stos. Kiedy podszedłem bliżej, dostrzegłem przypiętą do jednego z foteli młodą dziewczynę. A obok niej jeszcze jakąś kobietę. Podbiegłem, sądząc, że nikt ich nie zauważył. Dopiero z bliska zobaczyłem czerwone kartki przywiązane do ich nadgarstków. Już je znaleziono. Ich śmierć została sumiennie odnotowana. Karetka zabrała mnie do budynku wyznaczonego na poczekalnię dla tych ocalonych, którzy nie odnieśli poważniejszych obrażeń. Wszedłem do dużej sali, w której znajdowało się ze sto osób. Większość siedziała pod ścianami na podłodze. Przebiegłem wzrokiem twarze, ale nie znalazłem wśród nich Jaya. Mogło to znaczyć, że został tam, w polu, że jest w drodze do szpitala albo że utknął gdzieś w rozgardiaszu akcji ratowniczej. Wiedziałem, że nie poznam jego losu, dopóki nie znajdę telefonu i nie obdzwonię miejscowych szpitali. Chciałem też zadzwonić do rodziny i współpracowników. Podszedłem do starszej, zaangażowanej w akcję kobiety, która rozlewała sok pomarańczowy do papierowych kubków. - Chciałbym skorzystać z telefonu powiedziałem. - Automat jest w końcu korytarza. Zrobiłem kilka kroków w tamtą stronę, kiedy moją uwagę przykuł poważny głos i błysk ekranu telewizora. Dotarły do mnie słowa spikera. Mówił o katastrofie. Sześć lub siedem innych osób patrzyło w ekran. Zobaczyłem olbrzymi odrzutowiec sunący w kierunku pasa startowego, jak gdyby podchodził normalnie do lądowania. Nagle wywrócił się i wszystko zatonęło w dymie i ogniu. Maszyna rozpadła się na kawałki. - Co to za wypadek? - spytałem. Zapadło milczenie, jakby nikt nie mógł uwierzyć, że mam wątpliwości. - To przecież ten dzisiejszy - wykrztusił ktoś wreszcie. Doznałem wstrząsu. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś ocalał z katastrofy, którą właśnie zobaczyłem na ekranie. I wtedy spiker zapowiedział: - Jeszcze raz pokazujemy filmowy zapis przerażającej katastrofy samolotu, który rozbił się niedawno w Sioux City, w stanie Iowa... W końcu jakiś mężczyzna wysunął się naprzód i wyłączył telewizor. Pomyślałem, że Diane mogła już widzieć tę relacje i zacząłem znów szukać telefonu. Przy automacie w holu czekało w kolejce z 10, a może 12 osób. Na szczęście znalazłem jakieś otwarte biuro. Wszedłem do środka, wziąłem słuchawkę - i wtedy mnie zamurowało. Nie mogłem sobie przypomnieć telefonu Dianę do pracy. Właśnie zaczęła nową pracę, miałem jej numer w teczce, która albo została zmiażdżona, albo się spaliła. Postanowiłem skontaktować się ze swoim biurem. Kiedy Diane dowie się o katastrofie, na pewno tam zadzwoni. Wykręciłem numer. Wieść o katastrofie obiegła szybko Denver. - O Boże, Jerry! - przywitała mnie sekretarka, Susan Malin. Już dzwoniła do United, gdzie dowiedziała się, że Jay i ja polecieliśmy tym rejsem. Zapewniłem ją, że nic mi nie jest, tyle że nie widziałem jeszcze Jaya. Susan obiecała znaleźć Diane i powiedzieć jej, że jestem cały i zdrowy. Wiadomość rozchodziła się szybko, musiałem jak najpilniej złapać rodziców. Wykręciłem ponownie numer. W słuchawce usłyszałem głos ojca. - Cześć tato, to ja, Jerry - powiedziałem, a głos zaczął mi się łamać. - Cześć, Jer! Co tam u ciebie? - powitał mnie swoim jak zwykle pogodnym, optymistycznym tonem. Zrozumiałem, że nic nie wie. Zawahałem się przez chwilę. - Nie najlepiej, tato. Zapadła niezręczna cisza, bo namyślałem się, co powiedzieć. Z trudem zdołałem zapanować nad sobą. - Tato, przeżyłem straszną katastrofę samolotową. Ale nic mi nie jest. Kiedy powiedziałem to na głos, stało się to jakby bardziej prawdziwe i tym samym trudniejsze do zniesienia. Trysnęły łzy, gardło zdławił mi szloch. Zacinając się, opowiedziałem, co się stało. - Próbowaliśmy podejść do lądowania awaryjnego, ale się rozbiliśmy... Wyszedłem z tego, nic mi nie jest... ale wokół mnie zginęło pełno ludzi. Tato, zaryliśmy w pole kukurydzy... samolot się spalił... mnóstwo ludzi nie żyje... Ojciec zareagował bardzo podobnie do Susan. - O Boże! Jerry, słyszeliśmy o tej katastrofie. Nie miałem pojęcia, że ty... o mój Boże! - I nie był w stanie powiedzieć nic więcej. cdn......
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    PÓŹNIEJSZE wypadki zostały rozdmuchane przez środki przekazu jako czyn wyjątkowy i bohaterski. Ale to, co zrobiłem, było tylko zwykłym ludzkim odruchem. Po prostu - usłyszałem płacz przerażonego dziecka i pobiegłem w jego kierunku. Po kilku sekundach znalazłem się znów w środku wraku. Przez dym nic nie widziałem, kierowałem się tylko tym płaczem. Płacz - modliłem się w duchu. - Nie przestawaj płakać. Posuwałem się w stronę szlochu, aż znalazłem się tuż nad nim. Wymacałem przed sobą podłogę. Zrozumiałem, że dziecko musi być przysypane szczątkami. W dymie i ciemnościach byłem kompletnie ślepy. Podnosiłem po omacku wszystko, co oddzielało mnie od tego płaczu. Odrzuciłem jakiś brezentowy worek. Potem koc. Potem duży kawał metalu. I wtedy w podłodze otworzyła się jak gdyby dziura - przypuszczalnie schowek na bagaż podręczny w suficie odwróconego do góry podwoziem samolotu. Sięgnąłem i trafiłem na rękę małego dziecka. Wyciągnąłem je i wcisnąłem jego twarz w swoją koszulę, żeby ochronić je przed dymem. Potem pamiętam tylko, że wyszedłem na pole i zacząłem biec. Dopiero kiedy znajdowałem się jakieś 50 metrów od samolotu, odważyłem się zwolnić i spojrzałem na dziecko. Była to mała dziewczynka w błękitnej sukience. Przestała płakać. Obejrzałem jej drobną figurkę w poszukiwaniu śladów obrażeń. Nie zauważyłem ani krwi, ani zdartej skóry, ani poparzeń. Miała tylko małą rankę pod jednym okiem. Wydawała się zupełnie zdrowa, ale nie mogłem mieć pewności. W każdym razie dopóki nie potwierdziła mojej diagnozy pięknym uśmiechem. Zacząłem iść prędko, byle dalej od miejsca katastrofy, aż dotarłem na małą polankę wśród łanów kukurydzy. Siedziało tam, stało lub leżało kilkanaście takich osób jak ja. Poznałem kobietę, którą widziałem przedtem w samolocie - jakże była opanowana mimo złamanej nogi. Teraz, kiedy wychodziła z pierwszego szoku, jęczała z bólu. Inna kobieta trzymała ją za rękę. Wysoki łan kukurydzy zasłaniał mi samolot, widziałem tylko słup dymu. Spojrzawszy w drugą stronę, zobaczyłem zagajnik, w którym kręciła się jakaś grupa ludzi. Miałem nadzieję, że jest wśród nich Jay. I wtedy, kilka kroków dalej, zobaczyłem dziewczynę, najwyraźniej bez żadnych obrażeń. - Czy może pani wziąć to dziecko? - spytałem. - Nie wiem, kim jest ani gdzie jest jej rodzina. Wyniosłem ją z samolotu. - Oczywiście - odparła i wzięła dziecko. A ja puściłem się znów przez pole do wraku - sam nie wiem, dlaczego. Może chciałem jeszcze raz sprawdzić, czy nie ma tam kogoś rannego albo próbującego się wydostać. Dotarłem tak blisko, jak tylko mogłem, ale płomienie trawiły już wszystko. Przez ten żar nie mogłem podejść bliżej niż na odległość sześciu metrów. Wpatrzony w płonący kadłub, z którego zaledwie przed chwilą uciekłem, czułem, że drżę na całym ciele, jak gdyby owionął mnie chłód. I wtedy pojąłem, że to tylko jedna część DC-10. Mój Boże - pomyślałem - a gdzie jest reszta samolotu? cdn......
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    NAJPIERW uderzyły w ziemię czubek prawego skrzydła, prawe główne podwozie i prawy silnik. Potem uderzyło koło przednie, a tuż po nim lewe podwozie. Olbrzymia prędkość i masa ważącej setki ton maszyny sprawiły, że podwozie rozorało betonowy pas startowy grubości kilkudziesięciu centymetrów. Niemal jednocześnie oderwał się ogon, a także końcówka prawego skrzydła, żłobiąc głęboką wyrwę w betonowym pasie i powodując rozlanie się paliwa. Odrzutowiec na moment znów się poderwał, a potem huknął o ziemię. Raz. Dwa. Trzy razy. Za każdym razem padał na dziób, aż wreszcie kabina pilotów oderwała się. Zmiażdżona, stała się jedną kupą złomu. Kabina pierwszej klasy, rozłupana na oścież, przyjęła na siebie główny impet uderzenia. Reszta maszyny ześliznęła się z pasa i przeleciała przez sąsiedni. Przewróciła się do góry podwoziem, zaryła w polu i stanęła w płomieniach. Co CZUŁEM? Zdawało mi się, że huk dobiega jednocześnie ze środka mojej głowy i z zewnątrz. To nie było awaryjne lądowanie. To w ogóle nie było lądowanie. Samolot po prostu rąbnął o ziemię. Uderzenie sprawiło, że oparcie przede mną wyrwało mi się z rąk, głowa poleciała do przodu. Potężny pęd wyrwał mnie z siedzenia pionowo w górę. Przez chwilę miałem wrażenie, że unoszę się w powietrzu, przytrzymywany jedynie pasem bezpieczeństwa. W końcu poczułem, że opadam znów na poduszki siedzenia. Sięgnąłem, żeby ponownie złapać fotel, ale już go tam nie było. Znikł. Próbowałem wymacać poręcze, żeby oprzeć się tej nieprawdopodobnej sile, która próbowała mnie stamtąd wyrwać. Światła w kabinie zgasły. W tym łoskocie dobiegły mnie krzyki. A potem wycia i jęki. W niemal kompletnych ciemnościach przechylającej się kabiny z lewej dojrzałem, jak jakiś człowiek leci głową w dół. Z drugiej strony przeleciała obok mnie jakaś kobieta, nadal przypięta pasem do fotela. Nad głową wirował mi huragan odłamków. Z prawej, od przodu kabiny, nadleciała ognista kula. Pomyślałem, że zaraz coś we mnie rąbnie. Schowałem głowę, usiłowałem zasłonić twarz. Samolot nadal sunął z rykiem po ziemi z przerażającą prędkością, ale nie czułem już tak dużych wstrząsów. Przemknęło mi przez myśl, że najgorsze już za nami, że teraz pomału wyhamujemy. Że może nawet wyjdę z tego cało. I wtedy przewróciliśmy się na bok. Ostry ból przeszył mi plecy. Poczułem, że obracam się wraz z kabiną. Potwornie piekło mnie w krzyżu. Zastanawiałem się, czy to porażenie prądem, czy złamałem kręgosłup. Po chwili wisiałem do góry nogami w swoim fotelu i czekałam, aż samolot przeturla się z powrotem podłogą do dołu. Nic z tego. Ból w plecach przeniósł się na nogi, a myśmy wciąż szorowali naprzód w tym chaotycznym świecie odwróconej siły ciążenia. Nie mogłem już utrzymać rękami poręczy. Zwisałem więc bezwładnie głową w dół ku temu, co niegdyś było sufitem. Ślizg trwał w nieskończoność. A potem nastąpił kolejny wstrząs. Samolot zatrzymał się tak gwałtownie, że walnąłem głową w oparcie. Po chwili stałem już na nogach. Nie pamiętam, jak rozpiąłem pas, ani jak zszedłem na podłogę - a właściwie to na sufit - kabiny. Ponieważ nie miałem żadnych śladów krwi na ubraniu ani nie czułem - w szoku - żadnego bólu, zastanowiłem się, czy aby na pewno żyję. Odpowiedź nadeszła w postaci bólu, tak ostrego i raptownego, że aż się skuliłem. Spojrzałem w dół i zobaczyłem ogień, który trysnął ze ścian tego, co jeszcze przed chwilą było odrzutowcem. Płomień oparzył mi przegub dłoni. Żyłem. Pomału wzrok przywykł do ciemności i ujrzałem resztki kabiny oświetlonej płomieniami. Nawet w tym nikłym świetle i w kłębach dymu był to widok mrożący krew w żyłach. Dziesiątki ludzi, wciąż przypasanych do foteli, wisiało głowami w dół. Niektórzy usiłowali się oswobodzić. Inni zwisali bezwładnie, bez życia. Z jednego z ciał kapała na podłogę krew. Z drugiego lała się miarowym strumieniem. Trzecią bezwładną postać trawiły płomienie. We wnętrzu samolotu leżały rozrzucone ciała. Ktoś się poruszał. Większość wyglądała jak martwa. Zobaczyłem rozwalone fotele, całe ich rzędy sprasowane na miazgę. Aż trudno było uwierzyć, że w tym mglistym świetle poruszają się jakieś sylwetki. Ten widok pozostanie mi w pamięci do końca życia. W środku wraka źródłem światła nie były promienie słoneczne, lecz ogień. W dymie i płomieniach nie mogłem znaleźć wyjścia. Przeżyłem wypadek - pomyślałem - a teraz uduszę się od dymu lub zginę w ogniu. Albo i jedno, i drugie. Usiłowałem wziąć się w garść. Cisza i gęsty czarny dym spowijały kabinę. Dławiąc się, rozejrzałem się za kocem, poduszką, czymkolwiek, czym mógłbym osłonić nos i usta. Na próżno. Przykryłem je więc dłonią i ruszyłem w stronę mglistych sylwetek innych ocaleńców. Jakaś kobieta leżała na podłodze. Pomogłem jej usiąść. Chociaż jedną nogę miała paskudnie złamaną, wydawała się przytomna i opanowana. Kiedy inni zaczęli jej pomagać, odbiegłem, żeby rozpiąć pas starszemu panu i opuścić go na podłogę. Twarz miał zalaną krwią, ale w kółko powtarzał, że nic mu nie jest. Usłyszałem jakiś łoskot. Odwróciłem się i zobaczyłem promień światła słonecznego, który wdarł się do kabiny. Zatem było jakieś wyjście. Ludzie kierowali się do tej szczeliny i znikali w świetle dnia. Wówczas zrozumiałem, że nie zginę, że przeżyję rejs 232. Podczas zaimprowizowanej ewakuacji panował zdumiewający spokój. Przy szczelinie stało dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy metodycznie pomagali pasażerom przy wyjściu. Włączyłem się do tej akcji, podając im jedną kobietę. Wtedy zauważyłem inną, która szła w złym kierunku - odchodziła od światła, sunęła w głąb gęstniejącego dymu i płomieni. Złapałem ją za rękę. Odwróciła się. To była owa pani, która siedziała przedtem przede mną. Była sama, patrzyła na mnie z przerażeniem. - Musi pani wyjść - powiedziałem. - Tam jest wyjście. - Nie! Nie! Nie mogę znaleźć syna! Nie wyjdę bez syna! Musi mi pan pomóc go znaleźć! - błagała histerycznie. - Proszę mi go pomóc znaleźć! Z każdą sekundą ogień się nasilał. Nie było czasu na spory. - Znajdę go - rzuciłem bez zastanowienia. - Ale pani musi wyjść. I to zaraz. Nie pamiętam, czy odpowiedziała, ale doprowadziłem ją do tamtych dwóch mężczyzn przy szczelinie. Po chwili zobaczyłem, jak wychodzi na światło dzienne. Istniała raczej znikoma szansa, że odnajdę chłopca. Mógł być dosłownie wszędzie. Miałem nadzieję, że ktoś go już wyniósł. Wiedziałem tylko, że ta kobieta musi wyjść, bo zginie. Ogień i dym wypełniły całą kabinę. Po chwili ani drugi rozglądający się po samolocie mężczyzna, ani ja nie widzieliśmy już nikogo, komu moglibyśmy pomóc. Jeden z mężczyzn, pomagający ludziom przechodzić przez szczelinę, wyszedł. Spojrzałem na drugiego. - Wychodzimy - powiedział spokojnie. Spojrzałem po raz ostatni w głąb wraku. Widziałem tylko kłęby dymu i szalejące płomienie. Wiedziałem, że muszę się wydostać. Przeszedłem przez szczelinę w zupełnie inny świat. Od razu oślepił mnie jaskrawy blask słońca, toteż pierwszy kontakt ze światem zewnętrznym nie był wzrokowy, lecz poprzez dotyk i węch. Kiedy oczy przywykły do jasności, zobaczyłem, że znajdujemy się w polu kukurydzy. Mężczyzna, który wyszedł przede mną, zerwał się do biegu. I wtedy przemknęło mi przez myśl - wrak zaraz wybuchnie. Puściłem się pędem, brnąc z trudem w spulchnionej ziemi, żeby jak najszybciej oddalić się od płonącego samolotu. Ale nie odbiegłem daleko. Po paru krokach usłyszałem coś, co kazało mi się zatrzymać. Był to stłumiony płacz małego dziecka. Dochodził z wnętrza wraku. Zawróciłem pędem do płonącego samolotu, nie zastanawiając się nad tym, na co się decyduję, ani jakie mam szansę powodzenia. cdn.....
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    UPŁYNĘŁO - ile? - może 30 sekund od wybuchu. Kiedy samolot przechylił się na prawy bok, a moja filiżanka spadła ze stolika i potoczyła się w przejściu, nie miałem już wątpliwości, że wszystkich nas czeka rychły koniec. Ręce wciąż kurczowo zaciskałem na poręczach fotela. Serce mi waliło jak młotem. I wtedy poczułem, że przestajemy spadać - łapaliśmy równowagę. Trochę się odprężyłem. Wydawało się, że wszystko wróciło do normy, chociaż nadal znosiło nas na prawo. Usiłowałem zrozumieć, co się dzieje i dokąd lecimy. Żeby się uspokoić, zacząłem głęboko oddychać. Czułem każde szarpnięcie i wstrząs. Nigdy przedtem nie byłem specjalnie wierzący. Ale teraz zacząłem się modlić. Dziękowałem Bogu, że Diane nie dzieli ze mną tej grozy. Potem rozejrzałem się po kabinie, żeby zobaczyć, jak znoszą to inni pasażerowie. W ich oczach wciąż widać było przerażenie. Najwyraźniej jednak uspokajał nas fakt, że nadal lecimy i nie pikujemy już w dół. Poczuliśmy się jeszcze lepiej, kiedy ktoś z załogi zwrócił się do nas przez głośniki. Wyjaśnił, że mamy kłopot z silnikiem numer 2, który został wyłączony. Dodał, że DC-10 jest przystosowany do lotu z dwoma pozostałymi silnikami i że przylot do Chicago może się opóźnić. Widziałem, jak ludzie wokół oddychają z ulgą. Ja jednak, mimo tych zapewnień, miałem wątpliwości. Coś było nie tak. Czułem to przez skórę. Głos kapitana potwierdził moje obawy. Przez megafon wyjaśnił spokojnie, że wybuch uszkodził tył samolotu oraz silnik. Po chwili dodał, że załoga ma problemy z zapanowaniem nad maszyną, toteż podchodzimy do lądowania awaryjnego w Sioux City. Zapowiedział, że uprzedzi nas 30 sekund przed lądowaniem. I nie owijał niczego w bawełnę. - Nie będę państwa oszukiwał. Wygląda na to, że lądowanie będzie bardzo trudne, trudniejsze niż cokolwiek, dotychczas przeżyliście. Wokół rozległy się łkania. Nie było paniki, tylko przemożne poczucie nadciągającej zagłady. Stewardesy zaczęły przygotowywać nas do lądowania awaryjnego. Przedstawiły dwie możliwości - należy albo pochylić się i złapać za kostki nóg, albo skrzyżować ręce, chwycić się góry oparcia przed sobą i przycisnąć czoło do dłoni. Wybrałem drugą koncepcję. Wydawała mi się bardziej bezpieczna. Polecono, żeby potem każdy kierował się do najbliższego wyjścia awaryjnego, a podczas ewakuacji zostawił wszystkie bagaże. Będziemy zjeżdżać w dół po specjalnych rękawach. Usiłowałem zapamiętać wszystkie wskazówki, ale w głowie miałem mętlik. Robiłem podsumowanie całego swojego życia. Zaznałem szczęścia w małżeństwie z kobietą, którą ubóstwiałem. Całą karierę zawodową zawdzięczałem ciężkiej pracy - bez kompromisów, oszustw czy krzywdzenia innych ludzi. Żałowałem, że nigdy nie zostanę ojcem. Ale powinienem być zadowolony ze swojego życia. Zacząłem się więc modlić: Zabierz mnie, Boże, jeżeli musisz. Jestem gotów. Poprosiłem Boga, żeby czuwał nad moją żoną. Zastanawiałem się, czy Diane wyjdzie powtórnie za mąż. Byłem niemal w transie. Z tego stanu wyrwał mnie jakiś dźwięk. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem w rzędzie przed sobą kobietę, mniej więcej 40-letnią. W lewej ręce trzymała zgniecioną chusteczkę higieniczną i co chwila odwracała głowę ku przejściu, żeby osuszyć oczy. Z jej prawej strony siedział chłopczyk, 7- albo 8-letni. Wyraźnie nie chciała, żeby dostrzegł jej łzy. Panowała tak nad sobą przez kilka minut, ale w końcu puściły jej nerwy i zaszlochała. Widząc, jak matkę opuszcza odwaga, chłopiec też stracił hart ducha i rozpłakał się. - Mamo, czy my umrzemy? - spytał, zaglądając matce w oczy. Nie mogłem na to patrzeć w milczeniu. Rozpiąłem pas, podszedłem i ukląkłem w przejściu przy kobiecie. - Nie zginiemy, kolego - zapewniłem. - Sam jestem pilotem. Już latałem samolotami, którym zepsuł się silnik. Przy awarii jednego silnika można lecieć dalej. Nic nam nie będzie. Moją wiedze na temat samolotów można by spisać na pudełku zapałek. Ale chłopiec zareagował tak jak myślałem. Przestał płakać, a w jego twarzy nie było już takiego lęku. Kiedy wstałem, żeby wrócić na miejsce, kobieta dotknęła mojej ręki. - Dziękuję - powiedziała cichutko. Chyba wiedziała, że zmyślam, ale doceniła mój gest. Stewardesa tłumaczyła coś mężczyźnie przede mną, po mojej lewej. Tamtem skinął głową, rozpiął pas i przesiadł się na inne miejsce. Po chwili jakaś kobieta z mniej więcej 2-letnim synkiem zajęli to miejsce. Stewardesa obłożyła malca poduszkami, tłumacząc, że przy lądowaniu będzie musiał siedzieć na podłodze, między nogami matki. Jak każdy przeciętny 2-latek, chłopiec nie potrafił usiedzieć spokojnie. Stanął na kolanach matki, wyjrzał zza oparcia na mnie i uśmiechnął się. Promienna buzia chłopczyka pozwoliła mi na ułamek sekundy zapomnieć o tym, gdzie jestem. cdn......
×