JARZEBINA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez JARZEBINA
-
PRZESZLIŚMY z Jayem rękawem na pokład DC-10. Pewnie widać było, że jesteśmy zmęczeni, bo zauważyła to stewardesa przy wejściu. - Mam nadzieję, że nie liczą panowie na drzemkę - powiedziała z uśmiechem. - Leci dziś z nami kilka rodzin z chmarą dzieci. Nie przejąłem się tym. - Jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle załapaliśmy się na lot - odparłem. Niebawem okazało się, że wprawdzie lecimy jednym samolotem, ale niezupełnie razem. Upychanie pasażerów z innych porannych rejsów sprawiło, że nie mogliśmy znaleźć dwóch miejsc obok siebie. Jay miał miejsce 30J. Ja miałem siedzieć dwa rzędy przed nim, na 28F. Ale kiedy spojrzałem w głąb samolotu, stwierdziłem, że mój fotel jest zajęty. Coś nieprawdopodobnego. Siedział na nim mały, może 8-letni chłopiec. Dwa razy sprawdziłem kartę pokładową. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, zajmujący miejsce obok chłopca mężczyzna zwrócił się do mnie: - Czy pan ma 28F? - spytał głosem nieco zażenowanym. Potwierdziłem na tyle grzecznie, na ile mnie było stać. - To mój syn - ciągnął mężczyzna. - Ma miejsce 23G, ale wolelibyśmy siedzieć razem. Czy taka zamiana nie zrobiłaby panu różnicy? To miejsce przy przejściu. Ucieszyłem się, że będę przy przejściu. Niech sobie ojciec i syn siedzą razem. Odwróciłem się do Jaya, teraz dzieliły mnie od niego nie dwa, ale siedem rzędów. Ale i tak w życiu nie byłem taki zadowolony sadowiąc się w samolocie. Po starcie przeglądałem swoje papiery, od czasu do czasu zerkając na ekran wideo. Ale film kompletnie mnie nie interesował. W końcu rozłożyłem fotel i zapadłem w drzemkę. Obudziłem się, kiedy stewardesy zaczęły rozwozić obiad. Dzieci wokół mnie zajadały z apetytem. Wbrew żartobliwie wyrażonym obawom stewardesy na temat dzieci, wszystkie były w dobrych humorach i zachowywały się grzecznie. Niebo było pogodne i czyste, toteż po raz pierwszy od rana poczułem się odprężony. Spokój nie trwał długo. Zakłócił go nagle donośny łoskot, który dobiegł mnie z tyłu. To był wybuch. Krótki, ale potężny huk wstrząsnął całą kabiną, że aż podskoczyłem w fotelu. Prawie natychmiast samolot obniżył nieco lot. Nie tak gwałtownie, jak w dziurze powietrznej, ale stopniowo, jak gdyby raptem tracił siły. Z mętliku myśli wyłonił się przerażający wniosek - spadamy. Chwyciłem się poręczy siedzenia, strącając ze stolika pustą filiżankę po kawie, chociaż powinienem był wiedzieć, że nic mi to nie da na wysokości 11 tysięcy metrów. Powolne opadanie trwało nadal, a ja coraz wyraźniej widziałem nieuchronny koniec. Jakaś kobieta krzyknęła. Mnie samemu gardło ścisnęło się ze strachu. Serce waliło jak oszalałe, cały byłem rozdygotany. Nie mogłem oddychać. Gdzieś rozpłakało się jakieś dziecko. Po raz pierwszy, odkąd wszedłem na pokład. W KABINIE pilota kapitan Al Haynes siedział z lewej strony. Popijając kawę patrzył na świat migający w dole, ponad dziesięć kilometrów niżej. Załoga właśnie skończyła jeść obiad. I wtedy ni z tego, ni z owego rozległ się huk, od którego zatrząsł się cały samolot. - Co to, do diabła? - spytał kapitan i sprawdził przyrządy. Wyłączył się autopilot. Pierwszy oficer, Bili Records, chwycił dźwignie sterowania. Kapitan Haynes i drugi oficer, Dudley Dvorak, mechanik pokładowy, szybko sprawdzili kontrolki. Przyrządy pomiarowe silnika numer 2 spadły do zera. Nie działał. Haynes poprosił o instrukcję awaryjnego wyłączania silnika. W ciągu tylu lat w powietrzu ani razu nie musiał wyłączać silnika odrzutowego podczas lotu. Na ogół były niezawodne. Wiedział jednak ze szkolenia, co robić. Dvorak odczytał pierwszy punkt: "Zamknąć przepustnicę". Haynes spróbował - dźwignia ani drgnęła. Drugi krok to odciąć dopływ paliwa do silnika. Ale dźwignia zaworu paliwa też była zablokowana. Zrozumiał, że to coś więcej niż zwykły defekt silnika. Haynes wyłączył dopływ paliwa, pociągając do końca dźwignię zaworu awaryjnego. Minęło jakieś 15 sekund od wybuchu. I wtedy drugi pilot, Records, zawołał: - Al, nie panuję nad samolotem. DC-10 ma trzy silniki: pierwszy na lewym skrzydle, trzeci na prawym i drugi na ogonie. Właśnie w tym drugim pękła i rozpadła się środkowa tarcza blisko dwumetrowego wirnika tytanowego, a jego odłamki wyleciały przez bok osłony silnika. To one przecięły ogon i uszkodziły dwa z trzech układów hydraulicznych samolotu. Jednocześnie siła wybuchu przerwała trzeci układ hydrauliczny. Konstruktorzy DC-10 zamontowali w nim trzy niezależne od siebie układy hydrauliczne do kontroli samolotu. Gdyby jeden się zepsuł, będą działały pozostałe dwa, a jeśli i drugi nawali, to pozostanie jeszcze trzeci. Prawdopodobieństwo uszkodzenia wszystkich trzech układów było tak nikłe, że Federalny Zarząd Lotnictwa właściwie wykluczał taką możliwość. Kapitanowi Haynesowi mówiono, że może zaistnieć jeden taki przypadek na miliard. Ale teraz Haynes i jego załoga nie panowali niemal zupełnie nad wysokością i kierunkiem lotu. Nie mogli podejść normalnie do lądowania, a nawet gdyby udało im się sprowadzić samolot na ziemię, nie mieli hamulców. Haynes obejrzai się i zobaczył coś, czego nie widział przez 33 lata latania samolotami - drugi pilot przyciągnął wolant maksymalnie do siebie i przekręcił do oporu w lewo. To powinno poderwać samolot do góry i w lewo. Tymczasem maszyna schodziła w dół i pod coraz większym kątem kładła się na prawym boku. Jeżeli Haynes szybko czegoś nie zrobi, samolot przekręci się do góry podwoziem i spadnie na ziemię. Kapitan, kierując się wyłącznie intuicją, wyłączył pracę silnika na lewym skrzydle i włączył całą moc silnika na prawym. Samolot pomału łapał równowagę. Przez następnych kilka minut obaj piloci zmagali się z dźwigniami sterowania, zwiększając na przemian obroty lewego i prawego silnika, żeby utrzymać stabilność maszyny. Ale odrzutowiec wciąż znosiło w prawo, chyba z powodu uszkodzenia części ogonowej. Samolot zataczał szalone kręgi nad równiną stanu Iowa. Załoga nadała przez radio wiadomość o awarii i kontroler ruchu zaczął ich naprowadzać w stronę najbliższego lotniska w Sioux City. Haynes wezwał do swojej kabiny główną stewardesę. Polecił, żeby przygotowała pasażerów do lądowania awaryjnego. I wtedy inna stewardesa zawiadomiła go, że na pokładzie znajduje się Dennis Fitch, instruktor pilotażu specjalizujący się w DC-10, który oferuje pomoc. Haynes zaprosił go do kabiny. Kiedy Fitch rzucił okiem na deskę rozdzielczą, zobaczył tragiczną sytuację. Przez tyle lat latania on też nigdy się z czymś takim nie spotkał. Krążyli w ten sposób już kwadrans. Nie panowali nad sterami samolotu. Nie mogli też w żaden sposób powstrzymać maszyny od schodzenia w dół. Haynes zwrócił się do załogi: - Panowie, nie dolecimy do pasa. Musimy lądować awaryjnie. Pozostaje nam mieć nadzieję, że się uda. Nikt nie oponował. cdn.....
-
Każda miłość jest słodka, zarówno ta, którą obdarzamy, jak i ta, którą otrzymujemy. Miłość jest obecna jak światło, a jej znajomy głos nigdy się nam nie znudzi. - Percy Bysshe Shelley - Zycze milej niedzieli i do.......... wieczorka[mojego czasu] :D
-
Dzien dobry BIESIADO Wpadlam szybciutko na Biesiade pozdrowic Was i poczytac JODELKE czyz nie piekne slowa Jodelko \" Tam gdzie MILOSC tam i DOSTATEK I SUKCES\" :D Posmialam sie z dowcipow Pomaranczki, dziekuje! Teraz wybieram sie do kosciola a potem na rodzinne spotkanie do Corci na grilla :D pogoda piekna wiec korzystajmy:D
-
http://www.youtube.com/watch?v=SPGF3xCls04&feature=related
-
Posluchajcie jakie to PIEKNE.... lzy poplynely mi jak dziecku! http://www.youtube.com/watch?v=z0L_VqVgkck&feature=related
-
http://www.youtube.com/watch?v=TSEGObDs1nM&feature=related zycze milego dnia!
-
GRABKU dla Ciebie! http://www.youtube.com/watch?v=KgRY2Xg7Zww&feature=related
-
http://www.youtube.com/watch?v=KVMThRG0MDc&feature=related
-
Niemal natychmiast kilkunastu przedstawicieli prawa wyruszyło w nocną podróż na miejsce przestępstwa. Kierując się wskazówkami Andersona, który skuty kajdankami jechał na tylnym siedzeniu czerwonego terenowego samochodu Taylora, około godz. 23.15 mężczyźni dotarli na łąkę. Johnson i pozostali policjanci utworzyli tyralierę. Światła ich mocnych latarek przeczesywały teren, rzucały niesamowite cienie i sprawiały, że porastające łąkę zarośla zdawały się kołysać. Nagle -jest! Johnsonowi serce podskoczyło do gardła, kiedy zobaczył ciało Laury, ukryte w niewielkim zagłębieniu pod dwoma rosłymi wiązami, około 7 metrów od drogi. Dziewczyna leżała na plecach z uniesionym prawym kolanem. Jej czerwona wiatrówka i długie jasne włosy jaskrawo odróżniały się na ciemnym tle. Policjanci ostrożnie podeszli do ciała, starając się nie zatrzeć ewentualnych śladów. Nagle Johnsonowi wydało się, że kątem oka dostrzegł, jak Laura nieznacznie poruszyła nogą. Tak go to zaskoczyło, że potknął się i omal nie stracił równowagi. Ale zaraz pomyślał, że to tylko gra światła, złudzenie. Jednak po chwili znów zobaczył podobny ruch. - Boże! - krzyknął. - Ona żyje! Zdumieni mężczyźni stanęli jak wryci i spojrzeli po sobie szeroko otwartymi oczami. Wtedy usłyszeli cichy jęk. Pędem rzucili się do przodu, krzycząc: "Ona żyje!" Johnson i Taylor przyklękli obok Laury. Gdy Johnson pogładził jej włosy, dziewczyna znów jęknęła, jakby w odpowiedzi. - Już dobrze, Lauro - powiedział cicho Taylor. W czasie, gdy wzywano helikopter pogotowia ratunkowego, Johnson wrócił do samochodu, w którym siedział Anderson ze swoim adwokatem. - Panie mecenasie - powiedział wesoło - bardzo mi przykro to panu powiedzieć, ale cala ta umowa jest do wyrzucenia. Laura żyje! Ranną dziewczynę przetransportowano helikopterem do szpitala Marian Health Center w pobliskim Sioux City, w stanie Iowa. Ponieważ w jej głowie tkwiły dwie kule z pistoletu, lekarze mieli wątpliwości, czy Laura kiedykolwiek odzyska przytomność. Za to temperatura jej ciała z niewiadomych powodów nie spadła poniżej 35°. Biorąc pod uwagę, że dziewczyna przeleżała trzy doby na zimnie i w deszczu, jej organizm był o wiele mniej odwodniony, niż można się było spodziewać. Nie straciła też zbyt wiele krwi. Lekarze byli po prostu zdumieni. Czy to za sprawą modlitw w jej intencji, czy też dzięki wewnętrznej sile woli Laura nie poddała się i stale zaskakiwała lekarzy - najpierw odzyskała mowę, potem zaczęła chodzić. Szpital opuściła 14 listopada 1994 roku, miesiąc wcześniej, niż przewidywano. Nadal jednak lekarze obawiali się, czy dziewczyna powróci do pełnego zdrowia. Na to właśnie liczył Brian Anderson. Po tym, jak cudowne ocalenie Laury przekreśliło zawarty układ, Anderson nie przyznał się do porwania i usiłowania zabójstwa, mając nadzieję, że jego ofiara - jedyny świadek zbrodni - nie będzie w stanie zeznawać ze względu na zbyt poważne uszkodzenia mózgu albo że po prostu nie wytrzyma konfrontacji. Jednak Laura Kucera sprawiła mu niespodziankę. 3 marca 1995 roku i w obecności przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości usiadła przy stole naprzeciw Andersena. Ten próbował onieśmielić ją groźnym spojrzeniem,ale dziewczyna nie dała się zastraszyć. Mając przed sobą swego niedoszłego zabójcę, Laura odtworzyła szczegóły prześladowań, jakich doznała od niego w ciągu ostatnich miesięcy. Mówiła powoli, głos jej się łamał, ale nic nie było w stanie złamać jej ducha. Kiedy Anderson zdał sobie sprawę z tego, że przegrał, zmienił linię obrony i przyznał się do popełnienia czterech zarzucanych mu czynów, w tym do usiłowania zabójstwa. W maju 1995 roku został skazany na nie mniej niż 85 lat więzienia. Laura Kucera dotrzymała przysięgi - przestępca nie uszedł bezkarnie.
-
W poniedziałek rano oficer dochodzeniowy policji stanowej, Doug Johnson, szykował się do wyjścia do pracy, gdy jego żona powiedziała: - Słyszałeś, Doug? Jakiś uzbrojony bandyta porwał kogoś w Wakefield. Gdy tylko Johnson znalazł się w komisariacie policji stanowej w South Sioux City, zadzwonił do Donniego Taylora. Obaj mężczyźni na przestrzeni lat kilkakrotnie mieli okazję ze sobą współpracować. Darzyli się wzajemnym szacunkiem i sympatią. Ponieważ Johnson zgodził się pomóc w śledztwie, Taylor wprowadził go w szczegóły sprawy. Laura została porwana pod groźbą użycia broni i od trzech dni nikt jej nie widział. Obaj policjanci właściwie nie mieli żadnych wątpliwości, że Anderson ją zabił. Najważniejszym zadaniem było teraz odszukanie ciała dziewczyny, co przynajmniej położyłoby kres pełnemu niepewności oczekiwaniu rodziny na jakąkolwiek wiadomość o zaginionej. Taylor i Johnson spotkali się z adwokatem Andersona, Douglasem Luebe. Przypomnieli mu, że w związku z nadchodzącymi żniwami i sezonem polowań znalezienie Laury Kucery jest tylko kwestią czasu, dlatego byłoby znacznie lepiej, gdyby podejrzany od razu ujawnił, gdzie zostawił ciało. Z zeznań świadków wynikało, że po porwaniu Laury Brian pojechał w kierunku północnym. Wyglądało więc na to, że najprawdopodobniej zabrał dziewczynę do lasu w pobliżu farmy należącej do rodziny Andersonów. We wtorek rano 8-osobowa grupa rozpoczęła niewdzięczną misję przeczesywania tamtych okolic. Idąc jeden obok drugiego, mężczyźni zataczali coraz szersze kręgi, cały czas bacznie wypatrując sępów oraz śladów kojotów i lisów, które mogłyby poprowadzić do ciała. Mimo zmęczenia, nikt nawet nie myślał o odpoczynku. Nadszedł wieczór, po nim zapadła noc, ale Laury nie znaleziono. Gdy poszukiwacze wrócili do biura szeryfa okręgowego w Ponca, zastali tam policyjnego specjalistę medycyny sądowej, który oznajmił: - Anderson jest gotów się przyznać. Adwokat podejrzanego oraz prokurator okręgu Dixon zawarli wstępne porozumienie. W zamian za doprowadzenie policji do ciała Laury, Anderson będzie odpowiadał za zabójstwo drugiego stopnia, zagrożone łagodniejszym wyrokiem niż porwanie - czyli od 10 lat do dożywocia zamiast kary dożywocia bez możliwości uwolnienia warunkowego. Gdy prokurator okręgowy przedstawiał rodzicom Laury warunki umowy zawartej z obrońcą Andersona, Mary i David Kucera słuchali go z pobladłymi twarzami, przytuleni do siebie, jak gdyby wzajemnie szukali w sobie oparcia. Dowiedzieli się, że zgodnie z porozumieniem Brian mógłby wyjść na wolność po odsiedzeniu zaledwie połowy minimalnego wyroku - cżyli nawet już po 5 latach. Jeśli zaś ma ponieść pełną i surową karę za swąz'brodnię, prokurator okręgowy musi odrzucić jakiekolwiek pertraktacje. David z trudem powstrzymywał łzy. - Zgadzam się na umowę - powielał. - Chcę tylko odzyskać swoją córkę. Mary przytaknęła mężowi. Prawnicy niezwłocznie ustalili szczegóły porozumienia i Anderson Przyznał się do zastrzelenia Laury Kucery. Wyjawił też, że jej ciało znajduje się na łące w pobliżu miejscowości Macy. Johnson i Taylor spojrzeli na siebie, na ich twarzach malowało się zaskoczenie. Macy jest położone co najmniej 80 kilometrów na południowy wschód od miejsca, w którym prowadzili poszukiwania. cdn.....
-
Anderson w samochodzie skaner radiowy umożliwiający podsłuchiwanie policyjnych radiostacji. Wracając do Wakefield, dowiedział się, że policja z okręgu Dixon już go szuka. Szybko obmyślił więc plan działania. Z automatu telefonicznego zadzwonił do biura szeryfa i powiedział, że usłyszał od kogoś, iż jest poszukiwany i dlatego sam się zgłasza, aby pomóc policji. Wyjaśnił, że Laura wysiadła z jego samochodu w South Sioux City i nie ma pojęcia, co się z nią dalej stało. Później tego wieczoru, przygotowując się do przesłuchania Andersena, zastępca szeryfa okręgowego Donnie Taylor przypomniał sobie o jego wcześniejszych groźbach i napaściach na Laurę. Zastanawiał się, jak można było dopuścić, żeby taki potwór bezkarnie terroryzował biedną dziewczynę. Sam miał czworo dzieci i bardzo martwił się teraz o Laurę. Spokojnie poinformował Andersona o przysługujących mu prawach i od razu przystąpił do rzeczy. - Brian, co zrobiłeś z Laurą? Na twarzy chłopaka pojawił się sympatyczny uśmiech. - Nie zrobiłem jej krzywdy, przysięgam. Wybraliśmy się na krótką przejażdżkę samochodem, a potem Laura poprosiła, żebym ją wysadził przy barze Hardee's w South Sioux City. To było około godziny 20.15. Taylor również się uśmiechnął. - Nie chciałbym powiedzieć, że kłamiesz, ale w Hardee's przesiadują policjanci w czasie przerw w pracy. Nikt tam Laury nie widział. Więc lepiej powiedz, dokąd ją naprawdę zawiozłeś? Teraz Anderson, mimo uśmiechu, nie był już w stanie ukryć złości. - Wolałbym najpierw porozmawiać z adwokatem - powiedział. - Mam chyba do tego prawo. cdn......
-
Zmuszając silnik swej półciężarówki do maksymalnego wysiłku, Anderson pędził labiryntem krętych, odludnych dróg. Zadbane pola kukurydzy i fasoli stopniowo ustępowały miejsca rozległym łąkom i połaciom lasu. Laura nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Porażała ją świadomość, że Brian jest uzbrojony. Zdała sobie sprawę, że na tym pustkowiu nikt nawet nie usłyszy strzału. Na samą myśl o tym przeszedł ją dreszcz, ale starała się nie tracić panowania nad sobą. W końcu będzie musiał się zatrzymać. Wtedy spróbuje mu uciec. Kiedy przejeżdżali skrzyżowanie z jakąś szosą, Laura w oddali dostrzegła drogowskaz z napisem: Macy - 10 kilometrów. Teraz już wiedziała, gdzie są - w rezerwacie Indian Omaha, położonym około 80 kilometrów na południowy wschód od Wakefield. Samochód zaczął podskakiwać na porytej koleinami polnej drodze, biegnącej wśród drzew i wysokich traw. Gdy dojechali na szczyt zalesionego urwiska, z którego roztaczał się widok na rzekę Missouri. Anderson stanął i wyciągnął dziewczynę z wozu. - Chcę tylko porozmawiać - powiedział. Dalej stwierdził, że choć jego zdaniem Laura go prowokowała, jest gotów jej wybaczyć i zacząć wszystko od nowa. Obiecał, że tym razem ich znajomość będzie wyglądała zupełnie inaczej. Laura udawała, że go słucha, lecz prawie nic do niej nie docierało. Nagle ujrzała swą szansę - samochód! Drzwi od strony kierowcy były szeroko otwarte. Dziewczyna wiedziała, że Brian często zostawia kluczyki w stacyjce. Gdy Anderson odwrócił nieco głowę, spoglądając w stronę lasu, Laura zdecydowała, że nadszedł właściwy moment. Pędem doskoczyła do wozu i zatrzasnęła za sobą drzwi, po czym natychmiast zablokowała oba zamki. Z sercem walącym jak oszalałe sięgnęła do stacyjki. Kluczyków nie było! Przerażona patrzyła przez okno, jak Brian powoli podchodzi do półcieżarówki. Gdy stanął obok samochodu, spokojnie wyjął kluczyki z kieszeni dżinsów, otworzył drzwi kierowcy, popchnął Laurę na siedzenie pasażera i włączył silnik. Przejechał niecały kilometr i zatrzymał wóz na łące. - Widzę, że nie zmienisz zdania - powiedział z westchnieniem. - Może chociaż zostaniemy przyjaciółmi? Wyczerpana nerwowo Laura nie potrafiła dłużej ukryć swoich uczuć. - Wolałabym umrzeć, niż się z tobą spotykać - krzyknęła. Anderson spojrzał na nią chłodnym wzrokiem. - W takim, razie - powiedział - powinnaś chyba zacząć uciekać. Dziewczyna zamarła na ułamek sekundy, jednak instynkt samozachowawczy nakazał jej wyskoczyć z samochodu. Kiedy zaczęła biec przed siebie, usłyszała, jak jej prześladowca wysiada z wozu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Przez moment nic więcej nie słyszała. Nie goni mnie, pomyślała z ulgą. Wówczas rozległ się odgłos strzału i kula przeszyła jej ramię. Muszę dalej uciekać, powiedziała sobie. Nie trafi mnie, jeśli będę biegła. Usłyszała drugi wystrzał i poczuła, że pocisk uderza ją w tył szyi. Brian zaczai ją gonić. Szybciej, szybciej, rozkazywała swym uginającym się nogom. Kiedyś za to odpowiesz - poprzysięgła sobie w duchu. Nie pokonasz mnie! Anderson był coraz bliżej. Laura słyszała jego przyspieszony oddech. - Doigrałaś się - warknął. W tej chwili padł trzeci strzał i kula ugodziła dziewczynę w tył głowy. Laura Kucera upadła twarzą na ziemię. cdn......
-
Dzien dobry BIESIADO GRABKU ORZECH JODELKO Dziekuje serdecznie za piekne dedykacje przesylam Ci wiosenne kwiatki i jestes jak zwykle kochana! Dziekuje rowniez za pozdrawienia od Drzewka Oliwnego i pozdrawaim . Mamy weekend, zapewnie odpoczywasz a ja spiesze do Ciebie z opowiadaniem , Poczytaj przy kawce:D ...... JA albo NIKT...... Kiedy w kwietniu 1994 roku 18-letnia Laura poznała Briana Andersona, nie mogła się oprzeć jego urokowi. Starszy o cztery lata chłopak przynosił jej kwiaty i miał szarmanckie maniery. Potrafił też prowadzić interesujące rozmowy z jej ojcem - biologiem, który został farmerem. Jednak to uwielbienie dla Laury bardzo szybko przerodziło się w swoistą obsesję i chęć podporządkowania jej sobie bez reszty. Brian nachodził przyjaciół Laury i ostrzegał ich, aby się z nią nie widywali. Wyczekiwał, aż Laura skończy pracę na pobliskiej fermie drobiu i narzucał jej swoje towarzystwo. Ta sytuacja przestała Laurze odpowiadać. Dziewczyna próbowała ograniczyć kontakty z Brianem. Jednak im bardziej starała się go unikać, tym większa była jego złość i wrogość w stosunku do niej. Kiedy pewnego lipcowego wieczoru Laura powiedziała mu, że nie chce się z nim więcej spotykać, Anderson wpadł w szał. Przyłożył jej do głowy pistolet i powiedział: - Skoro ja nie mogę cię mieć, nikt nie będzie cię miał. Zanim opuścił broń, upłynęła chyba najdłuższa minuta w życiu Laury. Drżąca ze strachu i wzburzenia dziewczyna uciekła. Anderson nękał ją dalej. Wielokrotnie dzwonił do niej późnym wieczorem i groził, że podpali dom jej rodziny, jeśli się z nim nie spotka. W nadziei, że zdoła go wystraszyć, Laura złożyła oficjalną skargę i policja zakazała Brianowi zbliżania się do dziewczyny. Jednak miesiąc później, gdy Laura po raz kolejny odrzuciła propozycję odnowienia znajomości, Anderson złapał ją za gardło i znów przystawił jej lufę pistoletu do głowy. Dziewczyna widziała, jak napastnik powoli zaciska palec na spuście. Przerażona zamknęła oczy i w tym momencie usłyszała suchy trzask nie naładowanej broni. - Widzisz, jakie to łatwe? - wyszeptał jej do ucha Brian. Kiedy jakiś czas później jeden z policjantów zobaczył ich razem - co było złamaniem urzędowego postanowienia chroniącego Laurę przed Brianem, Anderson został aresztowany i skazany na trzydzieści dni więzienia. Jednakże już drugiego dnia po wyjściu na wolność zaatakował na szosie samochód Laury i zmusił ją do zjechania na pobocze, po czym przetrzymywał ją przez kilka godzin wbrew jej woli. Po kolejnych dwóch dniach porwał dziewczynę sprzed domu Sary Tello. cdn.....
-
Sercem cię słyszę We Włoszech jest blisko 6 tys. chorych w stanie śpiączki wegetatywnej. Większość z nich to osoby młode, ofiary wypadków drogowych i wypadków przy pracy. (Najdramatyczniejszy jest przypadek Eluany Anglaro, która od 13 lat jest w stanie bezwładu wegetatywnego. Jej ojciec kilka razy zwracał się o odłączenie chorej od urządzeń utrzymujących ją przy życiu). Wielu rodzinom, które borykają się z tym dramatem, przypadek Salvatore dał nadzieję, że może i ich chorego spotka podobna łaska. - Wiele osób prosi o rady, czasem zwykłe, dotyczące pielęgnacji chorego. Problemów jest morze: z rehabilitacją, żywieniem, codzienną higieną, jak nie dopuścić do odleżyn. Czasem dzwonią w chwili zwątpienia, żeby ich podnieść na duchu, dodać otuchy - mówi Piętro. Piętro Crisafulli, który całkowicie poświęcił się bratu, zdaje sobie sprawę, że Salvatore miał ogromne szczęście, jego przypadek graniczy z cudem, dlatego zawsze znajduje czas, aby choć chwilę porozmawiać z wszystkimi, którzy telefonują, jeśli telefon jest zajęty, oddzwania. Wie, że czasem wystarczy jedno dobre słowo, aby przywrócić siły i wiarę. Jego internetowa strona stała się miejscem spotkań i wymiany doświadczeń. Niebawem ukaże się książka "Łzy życia" opisująca historię Salvatore. Najważniejsza według Pietra jest wiara. Trzeba mieć też niespożyte siły. Nie wszystkim jest to dane. Nie zniosła ciężaru tragedii żona chorego. Po wypadku doznała szoku i popadła w depresję, z której powoli się otrząsa, ale w jej życiu nie ma miejsca dla męża. - Zapomniała o nim albo chce zapomnieć, nie ma dość siły, żeby udźwignąć tak ogromny ciężar - tłumaczy Pietro. Nie ma żalu do szwagierki. - Ludzka słabość - mówi. Sam nie podejrzewał, że ma tak wiele hartu. Nie zdawał sobie też sprawy, że o dwa lata starszy od niego brat jest mu tak bliski, że gotów byłby dla niego na wszystko. Kiedy Salvatore leżał u niego w mieszkaniu w Monsummano Termę, czasem bił głową w ścianę, bo nie wiedział, co robić, kogo prosić o pomoc. Widział, że Salvatore płacze, widząc jego rozpacz - wtedy nucił mu ich ulubione piosenki. Jako chłopcy śpiewali razem w chórze prowadzonym przez instytut San Gregorio w Katanii. To koiło ich rozdygotane nerwy. Pietro własnym sumptem nagrał płytę z ulubionymi piosenkami brata. Jedną napisał sam: "Bracie mój - mówię do ciebie - ty mi odpowiadasz - sercem cię słyszę". Dzień po dniu kondycja Salvatore się poprawia. Niedawno zaczął poruszać głową i nogą. Dzięki specjalnemu urządzeniu utrzymującemu go w pozycji pionowej może ćwiczyć kręgosłup. Zaczął normalnie jeść (wcześniej był sztucznie żywiony). Powoli robi postępy w mówieniu. - Salvatore raczej nigdy nie będzie całkowicie autonomiczny, ale dla nas to i tak dużo, to cud - mówi Pietro.
-
Pierwsze słowa To w mieszkaniu matki, Angeli, na ulicy Brancato 14 w rodzinnej Katanii, Salvatore wypowiedział pierwsze słowo. Było około wpół do piątej po południu, 4 października nieodstępująca syna staruszka poprawiała mu właśnie poduszkę, pomagał jej logopeda, kiedy Salvatore wyszeptał z trudem: - Mama - i się rozpłakał. Natychmiast zadzwoniła do Pietra i całej rodziny. Zlecieli się jak na skrzydłach. Drugim wyrazem, jaki wypowiedział chory, było imię Petru (w sycylijskim dialekcie Piętro), potem wymówił po kolei imiona wszystkich bliskich: ojca, czwórki swoich dzieci, braci, sióstr. Salvatore leży na łóżku w pokoju pełnym specjalistycznych maszyn. W mieszkaniu zainstalowane są monitory, dzięki którym można go widzieć z każdego pomieszczenia. W pokoju chorego jest również specjalny komputer, za pośrednictwem którego mógł się komunikować z rodziną jeszcze przed odzyskaniem mowy. (Ponieważ rozmowa bardzo go męczy, ciągle jeszcze go używa). Na ścianie wiszą wizerunek świętej Agaty, patronki Katanii, której Salvatore jest specjalnie oddany, obrazek ojca Pio, krzyż, szalik w kolorach miejscowej drużyny futbolowej i zdjęcie ministra Storacego. Codziennie odwiedza go mnóstwo ludzi, rodzina, znajomi, dziennikarze. Każdy chce na własne uszy słyszeć jego opowieść. * Nie mogłem dać znać, że rozumiem A opowiada rzeczy zdumiewające. Jedynie wypadku nie pamięta. To, co nastąpiło później, pamięta z najdrobniejszymi szczegółami. Pamięta szpitalną salę, płaczącą nad nim matkę, rozpaczającą rodzinę. Słyszał każde słowo, słyszał, jak brat przekonywał lekarzy, że się przebudzi, że wszystko rozumie. - Nie mogłem mówić, nie mogłem się poruszać, nie mogłem nic zrobić, żeby dać znać, że rozumiem. Więc płakałem. A lekarze twierdzili, że to odruch bezwarunkowy. Mówili, że nic nie czuję, że nie jestem w stanie odczuwać. Byłem bezsilny. Dzisiaj lekarze, którzy opiekowali się chorym, wycofują się ze swojej diagnozy. Prof. Pintaudi ze szpitala im. Garibaldiego w Katanii, gdzie Crisafulli został przewieziony tuż po wypadku, twierdzi, że nigdy nie mówił, iż pacjent jest w stanie nieodwracalnej śpiączki. Podobnie lekarze z Mesyny. To najbardziej denerwuje Pietra. - Chowają głowę w piasek. Jak to nie wydali takich opinii? Przecież mam wszystkie papiery! I pokazuje kolejne świadectwa. - Stan wegetatywny nieodwracalny, koma, a tutaj, o, proszę zobaczyć - pacjent niekontaktowy. Co to znaczy niekontaktowy? Przecież to nie urząd telekomunikacyjny, ale szpital. Powiedziałem to lekarzowi, który tak napisał. Chciałem zrozumieć, chciałem, żeby ktoś mi wytłumaczył. Ale gdzie tam! Żaden z nich się nie pofatygował, żeby porozmawiać z rodziną, w pięć minut obejrzeli chorego, szast-prast diagnoza, następny proszę. Pietro ciągle nie potrafi spokojnie o tym wszystkim mówić. Jest przekonany, że może go zrozumieć jedynie ten, kto przeżył podobny dramat. cdn.....
-
Narodzony po raz drugi...... 38-letni Salvatore Crisafulli jak wielu mieszkańców Katanii dojeżdżał do pracy motorowerem. 11 września 2003 r. nie dotarł na miejsce. Na prostej drodze wpadł pod ciężarówkę przewożącą mrożonki. Zderzenie było tak silne, że mężczyzna przekoziołkował w powietrzu kilka metrów. Kiedy karetka pogotowia przyjechała na miejsce, leżał bezwładnie na jezdni. Ordynator oddziału reanimacji miejscowego szpitala, Sergio Pintaudi, już po pierwszych oględzinach nie dawał żadnych nadziei. 29 października 2003 r. Salvatore został przewieziony do specjalistycznego centrum neurologicznego w Mesynie. Mężczyzna ani na chwilę nie odzyskał przytomności. Po 81 dniach lekarze zdecydowali się ograniczyć wszelkie zabiegi - uznali, że pacjent nie rokuje najmniejszych szans na poprawę. - Stwierdzili, że medycyna nie może nic dla niego zrobić - mówi młodszy brat Pietro. Kiedy starał się przekonać medyków, że Salvatore nie jest rośliną (- Przecież on płacze, zobaczcie - mówił), wzruszali ramionami. - Łzy nic nie znaczą, to odruch bezwarunkowy - twierdzili. Za bezwolne uznali również drgnięcie ręki. Pietro nie wytrzymywał nerwowo, krzyczał, że są nieludzcy. * Przyczepą po nadzieję W poszukiwaniu lepszej opieki rodzina postanowiła przewieźć chorego na północ kraju. Okazało się jednak, że nie ma żadnej możliwości umieszczenia go w specjalistycznej placówce. W tej sytuacji Pietro, który lata temu opuścił rodzinne strony i przeprowadził się do Toskanii, zdecydował się zrezygnować z pracy i przyjąć brata w swoim mieszkaniu w Monsummano Termę koło Pistoi. Pietro opiekował się chorym dzień i noc. W wolnych chwilach starał się zdobyć jak najwięcej informacji o chorobie brata, szukał pomocy. Wreszcie udało mu się nawiązać kontakt z Leopoldem Saltuarim z Austrii, uważanym za największy światowy autorytet w dziedzinie reanimacji. Ponieważ nie zdołał załatwić karetki pogotowia, zawiózł brata wypożyczoną przyczepą kempingową. Niestety, prof. Saltuari także orzekł, że Salvatore nie ma żadnych szans na wybudzenie. - Uszkodzenia mózgu są nieodwracalne i prawdopodobnie chory umrze za trzy, cztery lata z powodu niewydolności oddechowej - wytłumaczył rodzinie. Na karcie chorego wypisał: stan wegetatywny permanentny. Po powrocie z Austrii nastały czarne miesiące, coraz trudniej było uzyskać jakakolwiek pomoc ze strony państwowej służby zdrowia. Na początku lutego br. Pietro zawiózł brata do rodzinnej Katanii. Kiedy w marcu br. zrobiło się głośno o sprawie Amerykanki Terry Schiavo (mąż zwrócił się do sądu o pozwolenie na odłączenie urządzeń utrzymujących przy życiu jego pogrążoną w letargu żonę), Pietro rozpoczął z nowymi siłami swoją batalię. W sukurs przyszły prasa i telewizja. Zdesperowany mężczyzna ogłosił, że zrobi to samo, odłączy brata od urządzenia, dzięki któremu jest żywiony: - Zrobię to, bo nie mam sił, jestem sam, lekarze i tak postawili na nim krzyżyk. Zabiję go. Dramatyczny apel poskutkował. Sytuacją Salvatore zainteresował się minister zdrowia, Francesco Storace. Dygnitarz odwiedził chorego w domu i obiecał pomóc. Wkrótce mężczyzna trafił do specjalistycznej placówki San Donato w Arezzo. - Dopiero tam, półtora roku od wypadku, zajęto się nim naprawdę, jak należy - opowiada Piętro. Efekty były widoczne już po trzech miesiącach. W lipcu br. Salvatore odzyskał przytomność. Lekarze zdecydowali się przewieźć go do rodzinnego domu w Katanii. Piętro najpierw był przeciwny, bał się, że znów o nim zapomną, ale minister osobiście zapewnił go, że Salvatore będzie otoczony opieką przez całą dobę. Słowa dotrzymał. cdn....
-
DESZCZ PADAŁ CAŁĄ NOC. Gdy ulewa się skończyła, Crystal i Dave znaleźli skrawek, gdzie docierały promienie słońca. Chcieli się wysuszyć. Dave zdjął koszulę i Crystal zrozumiała, jak wielką cenę zapłacił obejmując ją w nocy. Jego plecy były jak napuchła bryła czerwonego mięsa. Jej ciało było całe w cętki od ukłuć. Straciła resztki nadziei. - Mamy nowy dzień. Dajmy mu szansę - namawiał Dave. Na drzewach zaczął się hałaśliwy gwar. Jakieś 20 m nad nimi huśtało się na gałęziach stado czarnych i brązowych małp, które zerkały na nich oczami w białych obwódkach. Crystal wiedziała, że ten gatunek zamieszkuje najbardziej niedostępne rejony dżungli. A więc zabłądzili na dobre. Sobotniego poranka, piątego dnia, dzieląc się ostatnim batonem, usłyszeli warkot silnika łodzi. Poderwali się na równe nogi. Jesteśmy ocaleni - pomyślał Dave. Przedzierali się przez zarośla, biegli za dźwiękiem silnika, przeszli przez piaszczysty pagórek i znów zanurzyli w cień równikowego lasu. Stanęli, nasłuchiwali, ale usłyszeli tylko krzyk ptaków. Nic więcej. Podczas tego rozpaczliwego biegu Crystal pozdzierała pęcherze na stopach. Skarpetki miała mokre od potu, groziło jej zakażenie. Każdy krok był torturą. Crystal okręciła łydki pnączami, by zmniejszyć czucie i złagodzić potworny ból. Kuśtykała, wreszcie upadła. Dave widział, że dziewczyna jest u kresu sił - blada, lała się przez ręce. Sam był bliski załamania. - Wytrzymaj do końca dnia. Zrób to dla mnie - prosił. Kusząc obietnicą znalezienia otwartego nieba nad piaszczystym wzniesieniem, Dave nakłaniał Crystal do dalszej wędrówki. Sam ledwie już trzymał się na nogach. Teraz ona szła pierwsza. Podciągając sobie nogi rękami, przechodziła przez zwalone pnie drzew. Późnym popołudniem zwarte sklepienie z liści przejaśniało. Trafili na jakąś piaszczystą polanę. Crystal szalała ze szczęścia, że nareszcie wyszli z cienia. Zrzuciła buty i turlała się po piasku. Zasnęli pod gwiaździstym niebem. W niedzielny poranek, kiedy Crystal wciąż spała, Dave wypisał na piasku obok niej patykiem: Zagubieni od sześciu dni. Zrobił zdjęcie. Byli na zboczu. Pod nimi rozlewisko niemal zakrywało zarośla, woda pluskała o pnie drzew. Zeszli tam, brodząc wśród ostrych traw. Było coraz głębiej. Czy to rozlewisko rzeki, której szukali od tylu dni? Zaczęli płynąć ciemną wodą. Odpoczywali, trzymając się pni drzew. Chłód wody łagodził ból w stopach, ale kolczaste zarośla szarpały ubranie, raniły ciało, wyrywały włosy. Kierowali się w stronę widocznej z daleka przerwy w zwartym baldachimie liści. Nagle usłyszeli warkot samolotu. Coraz głośniejszy, zbliżał się. Jest. Zobaczyli. Tuż nad koronami drzew leciał biały samolot z czerwonymi znakami. Dave wgramolił się na powalone drzewo, krzyczał, wymachiwał rękami. Samolot znów przeleciał nad nimi - i zniknął. - Szukają nas, szukają w dobrym miejscu - powtarzał podekscytowany. Wiedział, że w Amazonii piloci latają wzdłuż rzek. Wywnioskował z tego, że otwarte niebo przed nimi mogło też oznaczać rzekę. Ruszyli. Crystal była tak słaba, że czasami tylko leżała na wodzie na plecach, a Dave ją ciągnął. Około 17 dotarli na otwartą przestrzeń. Zamiast koron drzew mieli nad głowami niebo. A przed sobą szeroką ciemną rzekę. Dave zaczął ścinać pnącza, by powiązać pnie w tratwę. - Tam są ludzie! - krzyknęła nagle Crystal. Dwaj ciemnoskórzy mężczyźni powoli wiosłowali w ich kierunku. Płynęli czółnami wydłubanymi z pni. Uśmiechnęli się, gdy Dave zawołał do nich łamanym portugalskim. Wzięli do łodzi wymizerowaną parę. Po półtorej godziny dopłynęli do wioski. Kobiety przyniosły placki, sok z owoców i suche ubrania dla uratowanych turystów. Oni sami zaś wyciągali sobie ze skóry kolce i opatrywali rany szałwią. W końcu mocno zasnęli w hamakach. Nareszcie nie na mokrym, zgniłym leśnym poszyciu. W szpitalu w Maues dokładnie ich przebadano. Lekarze opatrzyli Crystal stopy, które były w tak złym stanie, że przez 2 dni w ogóle nie mogła chodzić. I ona, i Dave byli wychudzeni - w ciągu sześciu dni jedli nie więcej niż 50 kcal dziennie. Dżungla poddała egzaminowi ich charaktery i związek. Uznali, że mogą się od niej jeszcze wiele nauczyć. Wrócili więc do schroniska i zostali do końca zaplanowanego pobytu. Wrócili też na szlak - już z przewodnikami i zawsze oznaczali ścieżki, po których wędrowali.
-
CRYSTAL i DAVE POZNALI SIĘ w 1998 roku w szkole na Florydzie i zakochali miłością nastolatków. Ich wspólną pasją były zwierzęta, cała przyroda. Wyobrażali sobie wędrówkę po Amazonii jako najwspanialszą przygodę życia. - Pewnego dnia zabiorę cię tam - obiecywał Dave. Przez dwa lata mieszkali razem w Spokane w stanie Waszyngton, gdzie Crystal poszła na kurs zasad postępowania z dzikimi kotami. Później wyjechała do RPA badać gepardy. A Dave zaczął studia ekonomiczne na Uniwersytecie Karoliny Północnej. Kiedy Crystal wróciła z Afryki, Dave chciał spełnić swoją obietnicę. Pracował nocami w wypożyczalni wideo i zaoszczędził na wyprawę do Amazonii. W DŻUNGLI TUŻ po północy usłyszeli dochodzący od strony wschodu warkot motorówki. A więc gdzieś blisko jest rzeka. Nie mieli pojęcia, że tutaj dźwięk odbija się od pni drzew i echo wskazuje fałszywy kierunek. W środę o brzasku zjedli po owocowym batoniku, napili się wody z bidonu i skierowali na wschód. Byli pewni, że dotrą do schroniska przed śniadaniem. Do południa nie znaleźli rzeki. Zapas wody do picia się skończył i w tropikalnym upale groziło im odwodnienie. Zauważyli w pobliżu strumyk, ale zanieczyszczały go gnijące rośliny. Dave odciął dno butelki, Crystal wypchała ją biustonoszem i filtrowała wodę ze strumyka przez materiał. Płyn smakował jak kreda. - Trudno, musimy pić - stwierdziła, napełniając bidon i butelkę. Zaczęły ją dręczyć czarne myśli. Wizja biegunki, wymiotów i różnych chorób. Brała lek przeciwdepresyjny. Teraz się skończył. Najbardziej bała się, że upał, napięcie i głód wywołają atak choroby. Obchodząc bagnisko, znaleźli suchy stok na drugą noc. Używając scyzoryka, Dave zbudował szałas z liści paproci. By ochronić się przed moskitami, wymazali twarze, ręce i stopy błotem. Szałas osłonił ich przed nagłą ulewą, ale nie przed owadami. Gdy błoto wyschło na ciele, przebijały się przez pęknięcia skorupy. Trzeciego dnia, w czwartek, podzielili się batonikiem, przefiltrowali porcję wody i nadal szli na południowy wschód. Trafili na las tak gęsty, że musieli się przeciskać między drzewami. Kolce wbijały się im w nogi, rozcinały ręce. Czarne gryzące mrówki spadały z gałęzi i właziły pod ubranie. Tej nocy ostrym kamieniem wykopali w gliniastej ziemi zagłębienie i cali przykryli się błotem. Moskitom to nie przeszkadzało. Odgoniła je zimna ulewa, ale szybko wróciły, choć deszcz nie przestał padać. Crystal zaczęła drżeć. Dave przytulił ją mocno do siebie. Próbował ją ogrzać i pocieszyć. Ale ona nie umiała sobie poradzić z natrętnymi myślami. NAILE OJJEIROZ MALDONADO, właścicielka schroniska, już we wtorek, gdy Amerykanie nie wrócili po południu z wycieczki, wysłała pracowników na poszukiwania. Trzeciego dnia uczestniczyło w nich 50 mężczyzn z okolicznych wsi i z leżącego 25 km od schroniska miasta Maues. Byli też strażacy z Manaus, najbliższego dużego miasta, odległego o 260 km. Tamtejszy urzędnik zawiadomił ambasadę USA. Amerykański konsul w Brazylii w piątek, czwartego dnia, zadzwonił do rodziców turystów do Stanów. Ojciec Dave'a przysłał do Manaus pieniądze na wynajęcie samolotu do poszukiwań. cdn....
-
Zycie........... http://marhan.pl/WIERSZ_462.html
-
Dobry wieczor BIESIADO ORZECH dziekuje za piekne wiersze i tez trzymam kciuki, chociaz nic nie napisalas dlaczego roztajesz sie z nami na dluzej? czyzby cos powaznego ? Bedziemy o Tobie myslec JODELKO kochanadziekuje za wszystko a z cwiczen napewno skorzystam bo juz zaczynam prace w ogrodku :D U Ciebie lato a u mnie .....mozna powiedziec wczesna wiosna, drzewa i krzewy zazielenily sie , kwiatki tez juz rosna ale o krotkich spodenkach nie ma co jeszcze marzyc :D a szkoda :-( Ogladam w telewizji wizyte Papieza Benedykta XVI, daze Go wielka sympatia, chociaz wizyte naszego Jana PawlaII odbieralam inaczej, moze dlatego , ze to byl Nasz kochany Papiez. Od rana goscilam moja kochana Siostrzyczke, potem wybralysmy sie poszalec po sklepach :D GRABKU
-
Kochane Drzewka, pozwolcie ,ze ten wiersz zadedykuje moim najukochanszym RODZICOM! To wlasnie dzis obchodziliby 60 rocznice pozycia malzenskiego. :-( http://marhan.pl/WIERSZ_106.html
-
Spotykam trzy rodzaje ludzi: tych, którzy mnie potrzebują; tych których ja potrzebuję i przyjaciół, z którymi lubię przebywać. :D
-
GRABKU! dla Ciebie. http://marhan.pl/WIERSZ_112.html
-
http://marhan.pl/WIERSZ_066.html JODELKO! dla Ciebie!