Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

JARZEBINA

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Wszystko napisane przez JARZEBINA

  1. JARZEBINA

    BIESIADA

    Po stłumieniu rebelii w Tracji rozkazy Rzymu rzuciły legion Conradusa w kierunku Bithynii, by przywrócić porządek w jej stolicy, Nicomedii. Na drodze żołnierzom stanęła Cieśnina Bizantyjska, ale leżące na jej zachodnim brzegu miasto Byzanthium posiadało dwa duże okręty, mogące razem wziąć na pokład trzystu żołnierzy. Kursowały więc tam i z powrotem, żeby przerzucić na drugi brzeg wszystkich legionistów. Gdy na pokład weszła ostatnia już, dwudziesta partia żołnierzy, zapadała już noc. Rzymianie zdążyli odpłynąć od brzegu na pół mili, gdy znienacka uderzyła na nich flotylla kilkunastu statków, mających na swych pokładach łącznie ponad tysiąc piratów, grasujących na wodach Morza Czarnego. Wobec przeważających sił wroga nienawykli do walk na morzu legioniści nie mieli żadnych szans. Szybko zostali wybici, a gdy łupy wojenne wylądowały w ładowniach piratów, statki Byzanthium zostały podpalone. Niedobitki rzymskich żołnierzy próbowały wpław wrócić na zachodni brzeg cieśniny, ale byli dobrze widoczni w świetle palących się okrętów i piraci strzelali do nich z łuków jak do kaczek. Wśród tych, którzy przeżyli, był również Petronus. Gdy tylko znalazł się w wodzie, zzuł buty i zdjął kolczugę, hełm i nagolenniki. Tunika zaczęła nasiąkać wodą, więc pozbył się zbędnego ciężaru i pozostał jedynie w przepasce na biodrach. Potem zanurkował i płynął pod wodą tak długo, na ile starczyło mu tchu w płucach. Był to jedyny sposób, by pozostać niezauważonym przez piratów. Wynurzył się tylko po to, by nabrać powietrza i znów zanurkować. Kilka razy powtórzył ten manewr, aż w końcu oddalił się na tyle od dopalających się i spełniających rolę latarni okrętów, że skrył się w ciemnościach. W świetle księżyca widział już majaczący w ciemnościach brzeg, gdy rozszalał się straszliwy sztorm, który odrzucił Petronusa na pełne morze. Legionista nie mógł się przedrzeć przez olbrzymie bałwany, ciągle przykrywające go tonami wody, odbierające oddech i siły. Wytężył wszystkie siły, ale zamiast przybliżać się do Byzanthium, został wypchnięty na wody Morza Marmara. Brzeg przestał być widoczny i wtedy Petronus całkowicie stracił orientację, nie wiedząc już, w którą stronę ma płynąc. Był kompletnie wyczerpany i czuł, że jeszcze chwila, dwie i pójdzie na dno jak kamień. Wtedy nagle złapała go jakaś dłoń i mocno pociągnęła w górę. Ktoś wciągnął Petronusa na pokład łodzi. Żołnierz chwilę leżał na dnie, ciężko dysząc i dochodząc do siebie. Potem podniósł się i z trudem usiadł, chwytając się ławki. W ciemnościach rozpoznał znajomą postać. - To ty, przyjacielu! Znów mnie uratowałeś! - zawołał legionista, przekrzykując szum wichru i wody. - Od tego ma się przyjaciół, nieprawdaż? - uśmiechnął się pielgrzym. - Jak dałeś radę mnie wciągnąć na łódkę? - spytał Petronus. - Ważę ponad trzy cetnary, a ty zrobiłeś to jedną ręką! Jesteś niesamowicie silny! - Prawdziwa siła tkwi w głowie, a nie w mięśniach. Bierz się za wiadro i wylewaj wodę, a ja postaram się, żeby fale nie wywróciły nam łódki. Sztorm gnał ich w stronę brzegu Bithynii. Smagłolicy mężczyzna trzymał w dłoniach duże wiosła i sterował nimi tak, by łódź nie ustawiła się bokiem do fal, bo wtedy niechybnie znaleźliby się w wodzie. - Dlaczego robisz to wszystko? - spytał Petronus, energicznie wylewając wodę, która strumieniami dostawała się do łódki z każdą kolejną falą. - To znaczy co? - Pomagasz mi i innym w tej twojej tajemniczej pielgrzymce. - Coś ci powiem, przyjacielu – brodacz uśmiechnął sie promiennie. - Wystarczy, że jedna osoba z twojego powodu uśmiechnie się i już nie będzie można powiedzieć, że twoje przyjście na świat było bezsensowne. Dlatego to robię. - Dziwny z ciebie człowiek. Dziwny i dobry. cdn........
  2. JARZEBINA

    BIESIADA

    Dlaczego „Krzywy Ryj”? - spytał pielgrzym z niewinną miną. - Kpisz ze mnie?! - warknął Petronus. - Nie widzisz, jaką mam twarz? - wskazał palcem na swoją szkaradną, wykrzywioną pod niespotykanym kątem szczękę. - Nawet psy uciekają z podwiniętym ogonem, gdy się zbliżam. - Nie jesteś wcale taki brzydki. A piękno płynie z wnętrza, a nie z tego, co widać na pierwszy rzut oka. - Nie okłamuj mnie! Wiem, jak wyglądam. - Co ci się stało? - A co cię to obchodzi?! - Pytałem tylko z ciekawości – odpowiedział pielgrzym spokojnym głosem. - Jeśli się wstydzisz, to nie mów. - Gdy miałem dwanaście lat i zdychałem z głodu, połasiłem się na cudze mięso. Złapali mnie na kradzieży, skopali jak psa i wyrzucili na śmietnik, bo myśleli, że zdechłem. Ale cudem wylizałem się z tego. Dwa lata później miałem już ponad sześć stóp wzrostu i ważyłem dwa cetnary. Wtedy to ja zacząłem bić i kopać innych i tak jest do dziś – zarechotał Petronus, dumny ze swych gigantycznych gabarytów. - W głębi duszy wcale nie jesteś taki okrutny. Wierzę w ciebie i wiem, że możesz się zmienić i być szczęśliwy, a nie taki jak teraz – szukający swojego miejsca w życiu i wyżywający się na wszystkich za swoje nieszczęścia. - Ględzisz jak szalony filozof! Zamknij się wreszcie, bo nie mogę znieść twojej pokrętnej mowy! - Petronus! Petronus! - ktoś głośno wołał olbrzyma. - Gdzie jesteś? Znaleźliśmy antałek wina! Chodź, bo wypijemy bez ciebie! - Dobra, tym razem ci się upiekło! - Petronus spojrzał groźnie na brodacza. - Ale nie wchodź mi więcej w drogę! Legionista splunął, odwrócił sie na piecie i ruszył w stronę wołających go kompanów. Pielgrzym spoglądał za nim z łagodnym uśmiechem, a potem zawołał: - Do zobaczenia, przyjacielu! - Lepiej dla ciebie, żebyśmy się już nie spotkali! – Petronus odwrócił się w jego kierunku. - I nie jestem twoim przyjacielem! cdn......
  3. JARZEBINA

    BIESIADA

    Petronus puścił nieznajomego. - Co się tak gapisz, głupcze?! - spytał z gniewem.- Zaraz zetrę ci z twarzy ten twój kretyński uśmieszek! - Dlaczego chcesz mnie skrzywdzić? Przecież jesteś dobrym człowiekiem. - Nie jestem dobrym człowiekiem, do diabła! Jestem rzymskim legionistą! Żyję z wojny, z zabijania! Rozumiesz? - Nie jestem żołnierzem. Nie musisz mnie zabijać – powiedział brodacz melodyjnym, cichym głosem. - Ale mogę. I zrobię to, bo lubię zapach krwi! Petronus pochylił się nad mężczyzną, niemal dotykając głową jego czoła. Legionista wpatrywał się w jego źrenice, chcąc zobaczyć w nich strach, ale ujrzał tylko spokojną, bezinteresowną miłość. Tak bardzo go to zaskoczyło, że speszony spuścił wzrok. - Kiedyś nie lubiłeś zabijać – odezwał się mężczyzna. - Wolałeś bawić się z dziećmi i chodzić do świątyni. Twoja matka nawet myślała, że zostaniesz kapłanem. - Skąd o tym wiesz?! Znałeś moją matkę? Gadaj! - Petronus potrząsnął nim jak szmacianą lalką. - Znałem. To była bardzo dobra kobieta. Ty też jesteś dobry, tylko że zawsze trafiałeś na złych ludzi i zmieniłeś się pod ich wpływem. Wiem, że życie dało ci w kość. Że było dla ciebie twarde, więc ty też musiałeś być twardy, żeby przeżyć. Że barbarzyńcy w bestialski sposób zamęczyli ci matkę na twoich oczach, gdy miałeś dziesięć lat i od tamtej pory jesteś sam na świecie. - Skąd wiesz to wszystko?! Czytasz w myślach? Słyszysz głosy bogów? Jesteś magiem albo szamanem? - Powiedzmy, że coś w tym rodzaju – brodacz uśmiechnął się dobrotliwie. - Od razu pomyślałem sobie, że nie jesteś normalnym człowiekiem. Nikt nie wytrzymałby takiego duszenia ani nie śmiałby się przy tym. - Petronus cofnął się o krok, czując podświadomy lęk przed nieznanymi mu mocami. - Kim ty jesteś i jak cię zwą? - Jestem pielgrzymem, który zmierza do pewnego miejsca, a po drodze pomaga swoim przyjaciołom. A ciebie jak zwą, dobry człowieku? - Nie jestem dobrym człowiekiem! Mówiłem ci już! I nie zagaduj mnie! - legionista pomyślał, że musi być czujny, bo smagłolicy mężczyzna to pewnie chory psychicznie szaman, który może na niego rzucić urok. - Tylko przeciągasz sprawę. To i tak nie uratuje ci życia! A zwą mnie Petronus albo Krzywy Ryj. cdn.......
  4. JARZEBINA

    BIESIADA

    Ty psie! Przeszkodziłeś mi! Zaduszę cię za to jak szczura! Obcy był wysoki i muskularny, ale przy mierzącym ponad siedem stóp wzrostu, przerastającym go o głowę Petronusie wyglądał jak mały chłopiec. Legionista był górą mięśni i jeszcze nie spotkał wojownika, który dorównałby mu w ręcznym boju. Zabijał mężów jednym uderzeniem pięści, rozrywał ich na strzępy gołymi rękoma lub dusił morderczym uściskiem. Jego potwornie zniekształcona szczęka, poznaczona krwawymi bliznami twarz i krzywe, poczerniałe zęby sprawiały, iż dzieci na jego widok płakały, kobiety odwracały wzrok, a mężczyźni spluwali i klęli. Oczywiście jeśli tylko byli dostatecznie daleko, żeby uciec przed jego oszczepem lub mieczem gladiusem. - Dlaczego chcesz mnie zabić? - nieznajomy, smagły mężczyzna spytał łagodnym głosem. Był przystojny i miał niespotykanie spokojne, dobre oczy. - Bo ośmieliłeś mi się wejść w drogę! Ogromna dłoń dusiciela z siłą imadła zaczęła zaciskać się na gardle smagłolicego. Petronius swoim zwyczajem wpatrywał się w oczy ofiary. Uwielbiał obserwować, jak z człowieka uchodzi życie i niczym chory, zboczony naukowiec ze złośliwą satysfakcją rejestrował w głowie każdą zmianę na twarzy duszonego człowieka. Ku jego zdziwieniu brodacz nie dość, że nie umierał, to jeszcze uśmiechał się do niego jak do najlepszego przyjaciela. „Co za świr!” - pomyślał Petronus. - „Zabijam go, a on się cieszy, jakbym dał mu sakiewkę ze złotem. Twardy jest, łajdak! Już dawno powinien wywinąć kopyta”. Wzmocnił jeszcze chwyt, ale ciemnowłosy nie zamierzał przenosić się na tamten świat. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a w dodatku spojrzał w oczy Petronusa w dziwny, przejmujący i zastanawiający go sposób. Ktoś już kiedyś patrzył na niego tak samo. Dawno temu, gdy jeszcze był dzieckiem. Pamiętał to jak przez mgłę. Tak, dokładnie to samo spojrzenie. W ten sposób spoglądała na niego jedyna osoba, która kiedykolwiek go kochała. Jego matka. cdn.........
  5. JARZEBINA

    BIESIADA

    Petronus należał do V Legionu Macedonica, dowodzonego przez legata Conradusa. Po pokonaniu głównych sił Traków Rzymianie obrali drogę w kierunku Adrianopolis, by rozbić kilka mniejszych oddziałów rebeliantów. Żołnierze byli głodni, bo powstańcy odcięli ich od taborów z prowiantem, więc dowodzący kohortą trybun wojskowy Leksontus wydał rozkaz, by zboczyć półtorej mili od głównego szlaku i zdobyć żywność we wsi Gerbon. Legioniści z doświadczenia wiedzieli, iż wieśniacy bardzo niechętnie pozbywają się swojego żyta, świń, krów i gęsi, więc nawet nie pytali się ich o zdanie, siłą zabierając wszystko, co nadawało się do zjedzenia, zabijając stawiających opór chłopów i przy okazji gwałcąc miejscowe kobiety. Petronus, gdy już zaspokoił pierwszy głód, poczuł rozpierającą go żądzę i postanowił poszukać rozrywki. W poszukiwaniu kobiet wpadł do stodoły i przetrząsnął siano, bo wiedział, że wieśniaczki często chowają się w nim przed legionistami. Już miał wychodzić, gdy kątem oka dostrzegł w półmroku jakiś ruch. Rzucił się w tym kierunku. Kilkunastoletnia, długowłosa dziewczyna wyskoczyła z kupki siana i wypadła na dwór. Pobiegł za nią jak chart, długimi krokami w szybkim tempie zbliżając się do zdobyczy. Dziewczyna wbiegła w wąskie przejście między domem a oborą. Petronus był tuż za nią. Nagle drogę zagrodził mu brodaty, ciemnowłosy i smagłolicy mężczyzna, który pojawił się nie wiadomo skąd i stanął na jego drodze z szeroko rozłożonymi rękoma. Rozpędzony legionista wpadł na niego i odrzucił do tyłu na kilka sążni. Potknął się przy tym o kamień i rozciągnął jak długi. Gdy wstał, nieznajomy też zdążył już się pozbierać i znów zagradzał mu przejście. Dziewczyna zdążyła gdzieś zniknąć, co rozwścieczyło Petronusa. Wpadł w furię. Uderzył mężczyznę pięścią w głowę, powalając go na ziemię. Potem chwycił brodacza za gardło i jedną ręką postawił go na nogi. cdn......
  6. JARZEBINA

    BIESIADA

    Rano sie z Wami tylko przywitalam bo spieszylam sie do lekarza, teraz myslalam........... ze spotkam GRABKA! :D ......Nie ma! :-( Jak pajęczyna rzucona na wiatr Jak obłok gnany przez przeznaczenie Jak kawy aromat wieczorową porą Tak czas nam upływa – niepostrzeżenie Jak dym z papierosa – widoczny I mglisty - pochwycić nikt go nie zdoła Jak poranna mgła nad wrzosowiskiem Jak głos, który we mgle nas woła Jak woda w strumieniu przepływa szalona Jak uśmiech drugiego człowieka Tak niepostrzeżenie dla samych siebie Nam nasze życie ucieka
  7. JARZEBINA

    BIESIADA

    DZIEN DOBRY BIESIADO! Dzien zapowiada sie sloneczny. Wpadalam zeby Was przywitac moze Grabek zajrzy wiec zrobie JEJ niespodzianke..... moim tradycyjnym dzien dobry:D . A zabiegane Drzewka ? Cierpliwa Leszczynka i Wiazek wypatruje Was!
  8. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochane Drzewka milej lektury! JODELKOmilo mi Ciebie znowu widziec na Biesiadzie moze jutro sie spotkamy na skypie? A teraz biegne juz do lozeczka odespac przegadane noce :D BIESIADO!
  9. JARZEBINA

    BIESIADA

    cd......... Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominal.
  10. JARZEBINA

    BIESIADA

    cd....... Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominal.
  11. JARZEBINA

    BIESIADA

    cd...... - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: "Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał.
  12. JARZEBINA

    BIESIADA

    cd....... Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: "Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał.
  13. JARZEBINA

    BIESIADA

    cd.........– Nawet nie podniósł na mnie oczu, więc postanowiłem go sprowokować, dodając: – Poza tym świetnie wyglądasz. Myślałem, że dłużej będziesz cierpiał po stracie swojej ukochanej domatorki Weronisi. A ty kwitniesz... Spojrzał. Chciał, by wyszło dziarsko, za to wylało mu się ze źrenic „ty coś wiesz!”. Nie wiedziałem, ale z potłuczonej po wybudzeniu butelki jeden szklany okruszek w szczególny sposób drażnił moją dedukcję. Obracałem go w myślach, przyglądałem się uważnie każdej rysie na szkle, tarłem iluzorycznym opuszkiem palca każdy ostry kant lub tępy wyłom. Już niemal dojrzałem to miejsce, to wykruszenie, w które wejdzie kolejny odłamek i razem stworzą większą całość, gdy Kamil odezwał się: - Przyszedłem do akademika, myślałem, że Weronika jest na zajęciach, miałem klucz. W pokoju zobaczyłem... oni już nie żyli. Naprawdę... - Dlaczego nie wybiegłeś na korytarz i nie krzyczałeś o pomoc? Dlaczego zostałeś w pokoju? Kamil oddychał płyto, ze świstem. Trwało to chwilę, więc powtórzyłem: „dlaczego?”. - Nie wiem... Ja... zamurowało mnie. Tak bardzo ją kochałem, a ona zrobiła mi coś takiego... - Nie Kamil, to nie tak. W pokoju był ktoś jeszcze, komuś groziłeś! Kto to był? Kamil wstał i spojrzał mi prosto w oczy. - Poza mną w pokoju nie było nikogo!!! Zapamiętaj, Szlafroku Holmesie, w pokoju byłem tylko ja, a oni nie żyli. Rodzice oponowali niezdarnie, ale Kamil zdecydował, że widzenie skończone. Podszedł do drzwi i nawet nie odwrócił się, gdy mu je otworzono. Zniknął za progiem, a jego mama wybuchła niewysłowionym szlochem. Do Końskich zawitałem wiele dni później niż planowałem na początku. Można powiedzieć, że uszła ze mnie para, bo poza nocnymi majakami, z których niewiele pamiętałem, nie miałem nic konkretnego. Z perspektywy czasu śmieję się z siebie, bo na tamten moment musiałem pojawić się w Końskich oraz musiałem dostać przed oczy ciąg dalszy raportu, żeby odgadnąć scenariusz zdarzeń pechowego wtorku. A ja siedziałem i myślałem, łamałem sobie głowę, kreśląc w powietrzu niewiarygodne historie możliwych wydarzeń. Choć – za chwilę sami się przekonacie – rzeczywistość przerosła je wszystkie. Może nie nazwę tego zbrodnią doskonałą, ale śmiało można powiedzieć, że prawdziwy morderca – jeśli nie będzie miał wyjątkowego pecha lub się nie wygadam – pozostanie bezkarny. Ale o tym za moment. Polski wymiar sprawiedliwości słynie z niespotykanych w wielu innych krajach zjawisk. Jednym z takich absurdów są wieczne areszty. Podejrzani siedzą w nich Bóg wie jeden ile i czekają na zebranie materiału dowodowego. W sytuacji Kamila mogło być podobnie, bo przecież nic na niego nie mieli poza faktem, że był w miejscu zbrodni. I to wystarczało, by kwitł w celi bez perspektyw na szybkie jej opuszczenie. Dlatego pojechałem w końcu do Końskich pod Kielcami, by uchylić najbardziej znaczącego rąbka tajemnicy. Końskie to miasteczko. I to chyba wszystko, co da się o nim powiedzieć. Główna ulica biegnąca jego środkiem skupia wzdłuż siebie piętrowe domki o idealnie sześciennych kształtach, co jakiś czas między nimi pojawia się sklepik lub punkt usługowy i nawet się nie zorientujesz, jak wyjeżdżasz z Końskich w kierunku Kielc. Choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że w miasteczku tym podróżny znajdzie niewielki dworzec pekaesu oraz supermarket. Jednym słowem – kupuj prowiant i wyjeżdżaj do innego miasta, gdzie coś się dzieje. Najrozsądniej byłoby zacząć od początku, a więc od urodzin Weroniki. Rzetelne informacje na ten temat posiadał na pewno Urząd Stanu Cywilnego, jednak nie miałem pełnomocnictw, żeby prosić o akt urodzenia Weroniki. Ten zapewne jest już w rękach Policji. Choć – o czym dowiedziałem się później – śledczy wcale w niego nie zaglądali, a tylko przesłali do Końskich akt zgonu zamordowanej dziewczyny, zamykając tym samym jej teczkę na amen. Czy – zastanawiałem się już po wszystkim – kontynuowaliby śledztwo, gdyby jednak zapoznali się z jego treścią? Pewnie nie, bo niby jaki mogłoby to mieć związek... Postanowiłem rozejrzeć się za miejscem, gdzie mieszkała Weronika ze swoją rodziną przed feralnym pożarem. Dobrym źródłem informacji okazali się być, jak ja ich nazywam, strażnicy – całe dnie stoją w bramie, jakby pilnowali przejścia. Jeden z nich – najbardziej zadbany – za pięć złotych przeistoczył się w jednej chwili w przewodnika wycieczki. Pociągnął mnie za łokieć i poprowadził jedną z odchodzących od głównej ulic. Szliśmy jakieś pięć minut, gdy wyrosła przed nami czynszowa kamienica. Wyglądała opłakanie. Domyśliłem się, za którymi oknami znajdowało się mieszkanie Weroniki – czarne jęzory sadzy wciąż znaczyły zwieńczenia okien na drugim, najwyższym piętrze, przypominając o minionej tragedii. Ktoś zdążył się już tam wprowadzić, bo za niewybitymi szybami wisiały białe firanki. - Ile lat temu był ten pożar? – spytałem. - Będzie dziesięć, może mniej – odparł mój przewodnik i zawiesił wzrok w zamyśleniu. - Znaleźli podpalacza? - Czort tam wie, panie! – niemal wykrzyknął. – Mówią, że gaz się ulatniał i gdzieś zaiskrzyło, ale tak ino mądre głowy gadają. My tam, poczciwe ludzie, wiemy swoje – rzekł to z taką pewnością, że nie omieszkałem dopytać, co to za wiedza. - Paaanie... – przeciągnął głos w sobie tylko znany sposób. – Dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej te małe czorty wyjechały raz na zawsze. Dziadunio je przygarnął i do Kielc się przeprowadzili, oby jemu chociaż źle się nie działo. - Małe czorty? - No ich córki, panie! To pan nie wiesz, że mieli dwie córki i te małe z pożaru bez szwanku wyszły? Nawet policzków nie osmaliło, a rodzicieli ledwo pośród węgla odróżniono. Ubrane w swetry, jakby wcześniej spruły, a matuli i ojca nie pobudziły. To ci dopiero historia! Nie przejąłem się zbytnio jego wspomnieniami, bo przecież mój przewodnik z bramy nie może uchodzić za nie wiadomo jaki autorytet. Na pewno dostarczył cennej informacji, że dziadek wychowywał je w Kielcach, a nie w Końskich, o czym chyba nawet sam Kamil nie wiedział (a to znów przybliża nas do kwestii miasta zameldowania zabitego Andrzeja B.) - Po pierwsze ich dziadkowi już się zmarło – powiedziałem sam nie wiem po co. – A po drugie to chyba niepoważnie tak małe dziewczynki o podpalenie podejrzewać. Wszyscy w Końskich myślicie to samo? - A pewnie! – zaperzył się, jakbym mu wymierzył policzek. – Zobaczyłbyś je pan, tobyś sam tak mówił. Już samo to, że... Snuł opowieść dalej, ale nie przeleję jej na papier w tym miejscu, by nie psuć waszego śledztwa zbyt wczesnym rozwiązaniem. „Już samo to, że...” wyjaśniło zbrodnię prawie w całości. Z pewnością wiedziałem dzięki temu, czemu Kamil milczy i nie próbuje się bronić. Wysłuchałem historii dwóch sióstr do końca, po czym wsiadłem w samochód i po półtorej godziny jazdy na powrót byłem w Łodzi. Przez całą drogę myślałem, jakie alibi może mieć Kamil, gdy rozdzwoniła się moja komórka, a na wyświetlaczu rozbłysło „Kamil – rodzice”. Alibi się znalazło (jak mogłem na to nie wpaść, pewnie zbyt mocno szukałem prawdziwego mordercy) i Kamil w przeciągu kilku najbliższych dni miał wyjść na wolność – tak brzmiała nowina od jego ojca. Dla mnie jednak sprawa się nie skończyła. Musiałem tylko dopytać papugę o kilka kwestii, które razem z tym, czego dowiedziałem się w Końskich, na powrót złożą potłuczoną we śnie butelkę. Wątpię, by Kamil miał obok tak otrzymanego obrazu przejść obojętnie. Pewnie nie wyda mordercy, ale wierzę, że zweryfikuje swoje plany życiowe i zacznie wszystko od nowa. Prokuratura oddaliła wszelkie zarzuty od osoby Kamila. Rozstrzygająca na jego korzyść okazała się być ekspertyza, iż obie ofiary zamordowano między 7:45 a 8:15. Oświadczenie dla mediów mówiło, iż Kamil nie mógł być mordercą, gdyż punktualnie o ósmej rano pojawił się w pracy w banku w Warszawie, co potwierdzają jego współpracownicy i przełożeni (pisałem przecież, że dostał pracę niedługo po obronie, a zupełnie nie wpadłem na to, iż wtorek to dzień roboczy, wystarczyło uważniej wczytać się w raport – w momencie przybycia Policji Kamil miał na sobie elegancki komplet: koszula, marynarka plus spodnie w kancik i wyglancowane półbuty, na wieszaku wisiał jego wełniany płaszcz – w sam raz na tęgi mróz tego dnia). Kamil zwolnił się u kierownika o ósmej piętnaście, tłumacząc się nagłymi problemami rodzinnymi. Na jednym z ostatnich przesłuchań zeznał w końcu, że około ósmej pięć (a więc na najprawdopodobniej chwilę przed śmiercią) dzwoniła Weronika i prosiła, by przyjechał do Łodzi najbliższym pociągiem, bo boi się o swoje życie (fakt odbycia między nimi rozmowy potwierdzają billingi telefonów komórkowych obojga). Kiedy około 12:30 przybył na miejsce, drzwi pokoju jego narzeczonej były otwarte z klucza, więc wpadł bez zastanowienia do środka, gdzie zastał dwie martwe osoby (za klamkę łapał w eleganckich, skórkowych rękawiczkach, co tłumaczy brak odcisków – przynajmniej jego). Gdy w osobie martwej dziewczyny rozpoznał swoją narzeczoną Weronikę, doznał szoku i nie ruszył się z miejsca zbrodni. W trakcie przesłuchania dodał jeszcze, iż teraz przypomina sobie, że z przerażenia krzyczał sam do siebie, więc to najpewniej te krzyki słyszała dziewczyna, która wezwała Policję. Prokuratura zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach na rzecz odnalezienia mordercy dwojga młodych ludzi, lecz na razie nie ma konkretnych typów. Podejrzenia padają jednak na przestępczy światek Kielc, w którym obracał się Andrzej W. Stare porachunki? – gdyba prokuratura. To tyle, jeśli chodzi o jej wersję. Jest schludna, nie mówi nic o znakach zapytania, a przede wszystkim wersja ta jest prawdziwa w kwestii niewinności Kamila. W tym jednym jedynym jest prawdziwa i w niczym więcej. Przecież było zupełnie inaczej. Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: \"Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie\". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne \"zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę\". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał.
  14. JARZEBINA

    BIESIADA

    cd. Spece ustalili, że dzwoniono z osiedla studenckiego, z budki zlokalizowanej niecałe sto metrów od okna, z jakiego miały dolatywać groźby. Skoro kochankowie zginęli wcześnie rano, to kto na miłość boską – i do kogo – darł się około trzynastej? Dochodzą jeszcze zeznania studentów z trzech pięter: tego, na którym popełniono zbrodnię oraz z pięter powyżej i poniżej. O trzynastej (a był to wtorek) większość osób przesiadywała na zajęciach albo włóczyła się gdzieś po mieście, ale ci, co byli, jakichkolwiek wyróżniających się dźwięków nie słyszeli. Raz – twierdzą ci nieliczni – że w akademiku na hałasy mało kto zwraca uwagę, dwa, że stare betony naprawdę są dźwiękoszczelne. Policyjni technicy zrobili nawet test i kilku z nich krzyczało do siebie w feralnym pokoju, podczas gdy ich koledzy nasłuchiwali w sąsiednich pomieszczeniach. Głosy dało się słyszeć, ale z rozróżnieniem słów nie poszło już tak łatwo. Bardziej słyszalny w wielu momentach stawał się ruch uliczny z przejeżdżającymi niedaleko budynku tramwajami na czele. Rewelacji na tym nie dość. Na ubraniu ani ciele Kamila nie znaleziono choćby jednej krwinki którejkolwiek z ofiar. Może właśnie na pozbywaniu się śladów zeszło mu pięć godzin. Mógł wziąć prysznic (w tym akademiku łazienki są w pokojach, a nie jak to bywa wciąż w wielu marnych domach studenckich – na korytarzach), zmienić ubrania (można założyć, że miał jakieś na zmianę w pokoju swojej narzeczonej), a potem w jakiś sposób pozbyć się tych zakrwawionych i świadczących o jego winie. Poza tym na rękojeści noża nie wyodrębniono żadnych odcisków palców. Acha, powiecie, kolejny fakt na obalenie afektu Kamila. Bo jaki to szał, jeśli morderca ma czas na włożenie czegoś (rękawiczek?) na dłonie, a potem zdjęcie tego i pozbycie się w taki sposób, że kryminalni nic nie znaleźli? Czyli przyszedł z jasno powziętym zamiarem, przygotowany, by nie zostawić śladów, zdeterminowany, by zabić. Kamil to bystry facet – pewnie już wam to mówiłem. Bystry facet nie morduje dwoje ludzi w godzinach rannych, po czym siedzi na miejscu zbrodni przez kolejne pięć godzin, by w najmniej odpowiedniej chwili wykrzykiwać groźby karalne przez otwarte okno (po raz wtóry: do kogo???). O co więc chodzi? A może...? Hm, mamy dwie ofiary. A co, jeśli miała być tylko jedna? Kamil się załamuje, bo ginie również Weronika (z jego ręki???). Coś poszło nie tak, więc Kamil jest zbyt zdruzgotany, by uciekać. Może wcale nie krzyczy do kogoś, a tylko szlocha wniebogłosy, co świadkowa bierze za grożenie. Raport nie mówi nic na ten temat, może sam Kamil by coś wyjaśnił. Pytam papugę, czy jest w stanie załatwić moje widzenie z podejrzanym. Adwokat odpowiada, że jest, ale on sam nie bardzo widzi sensu takiego spotkania, bo Kamil milczy jak grób. - Ten chłopak nie chce sobie pomóc – mówi prawnik i z powątpiewaniem kręci głową. Nie wierzy w pomyślny obrót spraw – dociera do mnie. Pytam, by wyciągnąć coś więcej: - Ale przecież musi mieć jakąś wersję wydarzeń? Przyznaje się chociaż, że to on zrobił? - Wasz syn – tu zwraca się do rodziców Kamila, jakbym w jednej chwili rozpłynął się w powietrzu – utrzymuje, że nie wie, jak się znalazł w pokoju akademika i co się tam wydarzyło. Pytany, dlaczego ich zamordował odpowiada, iż nie wie. Chwilę później pytany, czy to on ich zamordował, odpowiada to samo. Pytanie, z kim kłócił się przez przybyciem Policji, daje identyczny rezultat. Jednak policyjny psychiatra wierzy jego odpowiedziom, potwierdzając, że Kamil jest w stanie krańcowego wyczerpania psychicznego. Swoją drogą fizycznie także Kamil nie wygląda za dobrze. Nie je, nie zasypia, leży jedynie cały czas z otwartymi oczami i patrzy w sufit celi aresztu. Kamil i Weronika zakochali się od pierwszego wejrzenia. Studiowali na tym samym wydziale, on prawo, a ona administrację. Kamil obronił się przeszło pół roku temu i od razu znalazł pracę w dziale prawnym jednego z mniejszych banków w Warszawie. Jak tylko otrzymał pierwszą wypłatę, kupił pierścionek i zaręczył się z ukochaną. Weronika natomiast miała przed sobą wciąż jeszcze dwa lata studiów, których niestety nie było jej dane ukończyć. O Kamilu wiem bardzo dużo jako o koledze z liceum, a podobno przez pięć lat na uczelni nie zmienił się zbyt wiele. To „niezbyt wiele” może okazać się jednak kluczem do rozwiązania sprawy. O Weronice nie wiem za to praktycznie nic, a rozmawiałem z nią może trzy razy w życiu, i to zawsze przy okazji imprez, czyli w warunkach skrajnie niesprzyjających poznaniu prawdziwej natury osoby. Kamil wspominał tylko nieraz, że jej dzieciństwo nie należało do łatwych. Ojciec pijak obijał wszystkich domowników z byle powodów do czasu, aż ich mieszkanie w domu na wjeździe do Końskich nie poszło z dymem. Oboje rodzice zaczadzili się, a Weronika i jej siostra cudem uniknęły śmierci. Siostra Weroniki to kolejna zagadka, bo Kamil nigdy jej nie widział. Ani na zdjęciu ani na żywo (zdjęć z czasów dzieciństwa Weronika miała dwa, jedno – jak opisał mi to kiedyś Kamil – z mamą w małym ogrodzie za domem, na drugim sfotografowano ją, jak z przerażeniem w oczach siedzi na kucyku, obok podtrzymuje ją mama, a w tle majaczy karuzela). Pytana o szczegóły Weronika stawała się burkliwa i zbywała następne pytania mówiąc, że drogi jej i jej siostry rozeszły się już dawno, bo poróżniły się za bardzo po śmierci rodziców. Weronika i Kamil. On kochał w niej to, że była – tak to sam określił – taka zagubiona i lękliwa, a on mógł się nią opiekować i każdego dnia obdarowywać ją kolejnym promykiem słońca. Ona znowuż – cały czas zdaję się na słowa Kamila – kochała go za to, że do niczego jej nie zmuszał i nie wymagał, by często z nim wychodziła do ludzi czy na dyskoteki. - Weronika to domatorka w stu dziesięciu procentach – zwykł się bronić Kamil, gdy chcieliśmy wyciągnąć od niego, czemu tak rzadko ją przyprowadza. – Lubi siedzieć w pokoju w akademiku, uczy się i... i... – Zacinał się niemiłosiernie w tych swoich tłumaczeniach i kończył zazwyczaj ze złością: – Cholera! Nam jest razem dobrze i tyle! To ja z nią jestem, nie wy! Kochał ją do przesady. Każdy widział to w jego oczach i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Kamil zrobiłby dla Weroniki wszystko. Którejś nocy obudziłem się zlany potem tak gwałtownie, aż kołdrę zrzuciłem na podłogę. Elementy frapującej mnie zagadki wirowały wciąż w ciemności, lecz dałbym sobie uciąć rękę, że dosłownie przed chwilą – w ostatniej fazie snu – poukładały się one w misternie plecioną siatkę, jakiej obraz rozmywał mi się z każdą kolejną sekundą jawy. Oddychałem tak szybko i głośno, że sam sobie przeszkadzałem w pozbieraniu myśli. Te z nich, które niosły ze sobą rozwiązanie lub chociażby jego zaczątek, pozostały po tamtej stronie snu. Szybki finał oddalił się – zdawać by się mogło – na całe lata świetlne. Nie pamiętałem, jak wyglądała butelka przed potłuczeniem, ale wciąż miałem przed sobą obraz tysiąca szklanych odłamków, poniewierających się byle gdzie i byle jak. Na dobry początek skojarzyłem dwa z nich. Weronika pochodziła z Końskich. W życiu bym na to nie wpadł, gdyby nie koleżanka ze studiów. One pochodziła z malutkiej Sielpi pod Końskimi i często przez nie przejeżdżała, jadąc na większe zakupy lub na dyskotekę do Kielc – wojewódzkiego i zarazem największego miasta w regionie. Dotarło do mnie, że Weronika pochodziła z miejscowości oddalonej niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Kielc, gdzie znowuż wiódł swoje kryminalne życie świętej pamięci Andrzej B., jej tajemniczy kochanek, a przynajmniej facet dzielący z nią łóżko feralnego poranka. Pojawił się jeden szkopuł. Kamil całkiem niedawno powiedział mi, że Weronika nie rusza się z Łodzi. Po śmierci rodziców wychowywał ją dziadek ze strony matki, a i jemu zmarło się kilka lat temu, tak więc nie ma do kogo jeździć w rodzinne strony. Poza tym nie kojarzą się jej one z niczym dobrym, przez co nie tęskni do podróży na stare śmiecie. Czy jest to trop? Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Postanowiłem na drugi dzień spakować kilka kanapek w torbę i ruszyć samochodem do Końskich. Rozejrzeć się, wypytać trochę miejscowych (o co? – tego jeszcze nie wiedziałem) i wrócić z dobrą nowiną dla Kamila. Gdy zacierałem ręce ciesząc się, że nie będę siedział bezczynnie, zadzwonił telefon. Pan papuga znużonym głosem poinformował, że jutro dopuszczono do widzenia z Kamilem trzy osoby. Mogę być tym trzecim. Zgodziłem się, a plany odwiedzenia niewielkiej mieścinki w świętokrzyskim przełożyłem na pojutrze. Kamil szczerze ucieszył się na widok rodziców. Mama płakała mu w rękaw bezcenne pięć minut, będące jedną ósmą całych odwiedzin. Tata klepał go w tym czasie po zgarbionych plecach i nikt nie odzywał się ani słowem. Potem wymownie spojrzał na mnie i pokiwał z negacją głową sugerując, że nic tu po mnie. - Kamil – zacząłem bez wstępu. – Wszyscy wiemy, a przynajmniej my dwaj, że nikogo nie zamordowałeś. Do jasnej cholery, powiedz to jasno śledczym: nikogo nie zabiłem! - Mają moje odciski palców na nożu? – Pytanie zaskoczyło nas bardziej niż daliśmy to po sobie poznać. - Nie – w dyskusję włączył się ojciec Kamila. – Czemu pytasz? - To dlaczego się tak martwicie? Nic na mnie nie mają. Nie mają odcisków, nie pobrudziłem się niczyją krwią. Dlaczego mieliby mnie zapuszkować, hm? Kamil nie wyglądał tak źle, jak opisywał to papuga. Kolejne zaskoczenie? - Chryste, absolwencie prawa, halo, tu Ziemia! Nieważne są ślady pośrednie. Są dwa trupy i ty na miejscu zbrodni zaczarowany jak kukła. Na pytania, kto ich zadźgał, przyglądasz się tępo przesłuchującym. Co ci biedni śledczy mają z tobą począć? Twoja miłość chrumkała się z jakimś fajansem, ty na to wpadłeś, oni tracą życie, i ktoś ma szukać winnych, hm? Mają winnego! Ciebie, Kamil. W ogóle sobie nie pomagasz! Weź się w garść, chłopie! – Nawet nie podniósł na mnie oczu, więc postanowiłem go sprowokować, dodając: – Poza tym świetnie wyglądasz. Myślałem, że dłużej będziesz cierpiał po stracie swojej ukochanej domatorki Weronisi. A ty kwitniesz... Spojrzał. Chciał, by wyszło dziarsko, za to wylało mu się ze źrenic „ty coś wiesz!”. Nie wiedziałem, ale z potłuczonej po wybudzeniu butelki jeden szklany okruszek w szczególny sposób drażnił moją dedukcję. Obracałem go w myślach, przyglądałem się uważnie każdej rysie na szkle, tarłem iluzorycznym opuszkiem palca każdy ostry kant lub tępy wyłom. Już niemal dojrzałem to miejsce, to wykruszenie, w które wejdzie kolejny odłamek i razem stworzą większą całość, gdy Kamil odezwał się: - Przyszedłem do akademika, myślałem, że Weronika jest na zajęciach, miałem klucz. W pokoju zobaczyłem... oni już nie żyli. Naprawdę... - Dlaczego nie wybiegłeś na korytarz i nie krzyczałeś o pomoc? Dlaczego zostałeś w pokoju? Kamil oddychał płyto, ze świstem. Trwało to chwilę, więc powtórzyłem: „dlaczego?”. - Nie wiem... Ja... zamurowało mnie. Tak bardzo ją kochałem, a ona zrobiła mi coś takiego... - Nie Kamil, to nie tak. W pokoju był ktoś jeszcze, komuś groziłeś! Kto to był? Kamil wstał i spojrzał mi prosto w oczy. - Poza mną w pokoju nie było nikogo!!! Zapamiętaj, Szlafroku Holmesie, w pokoju byłem tylko ja, a oni nie żyli. Rodzice oponowali niezdarnie, ale Kamil zdecydował, że widzenie skończone. Podszedł do drzwi i nawet nie odwrócił się, gdy mu je otworzono. Zniknął za progiem, a jego mama wybuchła niewysłowionym szlochem. Do Końskich zawitałem wiele dni później niż planowałem na początku. Można powiedzieć, że uszła ze mnie para, bo poza nocnymi majakami, z których niewiele pamiętałem, nie miałem nic konkretnego. Z perspektywy czasu śmieję się z siebie, bo na tamten moment musiałem pojawić się w Końskich oraz musiałem dostać przed oczy ciąg dalszy raportu, żeby odgadnąć scenariusz zdarzeń pechowego wtorku. A ja siedziałem i myślałem, łamałem sobie głowę, kreśląc w powietrzu niewiarygodne historie możliwych wydarzeń. Choć – za chwilę sami się przekonacie – rzeczywistość przerosła je wszystkie. Może nie nazwę tego zbrodnią doskonałą, ale śmiało można powiedzieć, że prawdziwy morderca – jeśli nie będzie miał wyjątkowego pecha lub się nie wygadam – pozostanie bezkarny. Ale o tym za moment. Polski wymiar sprawiedliwości słynie z niespotykanych w wielu innych krajach zjawisk. Jednym z takich absurdów są wieczne areszty. Podejrzani siedzą w nich Bóg wie jeden ile i czekają na zebranie materiału dowodowego. W sytuacji Kamila mogło być podobnie, bo przecież nic na niego nie mieli poza faktem, że był w miejscu zbrodni. I to wystarczało, by kwitł w celi bez perspektyw na szybkie jej opuszczenie. Dlatego pojechałem w końcu do Końskich pod Kielcami, by uchylić najbardziej znaczącego rąbka tajemnicy. Końskie to miasteczko. I to chyba wszystko, co da się o nim powiedzieć. Główna ulica biegnąca jego środkiem skupia wzdłuż siebie piętrowe domki o idealnie sześciennych kształtach, co jakiś czas między nimi pojawia się sklepik lub punkt usługowy i nawet się nie zorientujesz, jak wyjeżdżasz z Końskich w kierunku Kielc. Choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że w miasteczku tym podróżny znajdzie niewielki dworzec pekaesu oraz supermarket. Jednym słowem – kupuj prowiant i wyjeżdżaj do innego miasta, gdzie coś się dzieje. Najrozsądniej byłoby zacząć od początku, a więc od urodzin Weroniki. Rzetelne informacje na ten temat posiadał na pewno Urząd Stanu Cywilnego, jednak nie miałem pełnomocnictw, żeby prosić o akt urodzenia Weroniki. Ten zapewne jest już w rękach Policji. Choć – o czym dowiedziałem się później – śledczy wcale w niego nie zaglądali, a tylko przesłali do Końskich akt zgonu zamordowanej dziewczyny, zamykając tym samym jej teczkę na amen. Czy – zastanawiałem się już po wszystkim – kontynuowaliby śledztwo, gdyby jednak zapoznali się z jego treścią? Pewnie nie, bo niby jaki mogłoby to mieć związek... Postanowiłem rozejrzeć się za miejscem, gdzie mieszkała Weronika ze swoją rodziną przed feralnym pożarem. Dobrym źródłem informacji okazali się być, jak ja ich nazywam, strażnicy – całe dnie stoją w bramie, jakby pilnowali przejścia. Jeden z nich – najbardziej zadbany – za pięć złotych przeistoczył się w jednej chwili w przewodnika wycieczki. Pociągnął mnie za łokieć i poprowadził jedną z odchodzących od głównej ulic. Szliśmy jakieś pięć minut, gdy wyrosła przed nami czynszowa kamienica. Wyglądała opłakanie. Domyśliłem się, za którymi oknami znajdowało się mieszkanie Weroniki – czarne jęzory sadzy wciąż znaczyły zwieńczenia okien na drugim, najwyższym piętrze, przypominając o minionej tragedii. Ktoś zdążył się już tam wprowadzić, bo za niewybitymi szybami wisiały białe firanki. - Ile lat temu był ten pożar? – spytałem. - Będzie dziesięć, może mniej – odparł mój przewodnik i zawiesił wzrok w zamyśleniu. - Znaleźli podpalacza? - Czort tam wie, panie! – niemal wykrzyknął. – Mówią, że gaz się ulatniał i gdzieś zaiskrzyło, ale tak ino mądre głowy gadają. My tam, poczciwe ludzie, wiemy swoje – rzekł to z taką pewnością, że nie omieszkałem dopytać, co to za wiedza. - Paaanie... – przeciągnął głos w sobie tylko znany sposób. – Dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej te małe czorty wyjechały raz na zawsze. Dziadunio je przygarnął i do Kielc się przeprowadzili, oby jemu chociaż źle się nie działo. - Małe czorty? - No ich córki, panie! To pan nie wiesz, że mieli dwie córki i te małe z pożaru bez szwanku wyszły? Nawet policzków nie osmaliło, a rodzicieli ledwo pośród węgla odróżniono. Ubrane w swetry, jakby wcześniej spruły, a matuli i ojca nie pobudziły. To ci dopiero historia! Nie przejąłem się zbytnio jego wspomnieniami, bo przecież mój przewodnik z bramy nie może uchodzić za nie wiadomo jaki autorytet. Na pewno dostarczył cennej informacji, że dziadek wychowywał je w Kielcach, a nie w Końskich, o czym chyba nawet sam Kamil nie wiedział (a to znów przybliża nas do kwestii miasta zameldowania zabitego Andrzeja B.) - Po pierwsze ich dziadkowi już się zmarło – powiedziałem sam nie wiem po co. – A po drugie to chyba niepoważnie tak małe dziewczynki o podpalenie podejrzewać. Wszyscy w Końskich myślicie to samo? - A pewnie! – zaperzył się, jakbym mu wymierzył policzek. – Zobaczyłbyś je pan, tobyś sam tak mówił. Już samo to, że... Snuł opowieść dalej, ale nie przeleję jej na papier w tym miejscu, by nie psuć waszego śledztwa zbyt wczesnym rozwiązaniem. „Już samo to, że...” wyjaśniło zbrodnię prawie w całości. Z pewnością wiedziałem dzięki temu, czemu Kamil milczy i nie próbuje się bronić. Wysłuchałem historii dwóch sióstr do końca, po czym wsiadłem w samochód i po półtorej godziny jazdy na powrót byłem w Łodzi. Przez całą drogę myślałem, jakie alibi może mieć Kamil, gdy rozdzwoniła się moja komórka, a na wyświetlaczu rozbłysło „Kamil – rodzice”. Alibi się znalazło (jak mogłem na to nie wpaść, pewnie zbyt mocno szukałem prawdziwego mordercy) i Kamil w przeciągu kilku najbliższych dni miał wyjść na wolność – tak brzmiała nowina od jego ojca. Dla mnie jednak sprawa się nie skończyła. Musiałem tylko dopytać papugę o kilka kwestii, które razem z tym, czego dowiedziałem się w Końskich, na powrót złożą potłuczoną we śnie butelkę. Wątpię, by Kamil miał obok tak otrzymanego obrazu przejść obojętnie. Pewnie nie wyda mordercy, ale wierzę, że zweryfikuje swoje plany życiowe i zacznie wszystko od nowa. Prokuratura oddaliła wszelkie zarzuty od osoby Kamila. Rozstrzygająca na jego korzyść okazała się być ekspertyza, iż obie ofiary zamordowano między 7:45 a 8:15. Oświadczenie dla mediów mówiło, iż Kamil nie mógł być mordercą, gdyż punktualnie o ósmej rano pojawił się w pracy w banku w Warszawie, co potwierdzają jego współpracownicy i przełożeni (pisałem przecież, że dostał pracę niedługo po obronie, a zupełnie nie wpadłem na to, iż wtorek to dzień roboczy, wystarczyło uważniej wczytać się w raport – w momencie przybycia Policji Kamil miał na sobie elegancki komplet: koszula, marynarka plus spodnie w kancik i wyglancowane półbuty, na wieszaku wisiał jego wełniany płaszcz – w sam raz na tęgi mróz tego dnia). Kamil zwolnił się u kierownika o ósmej piętnaście, tłumacząc się nagłymi problemami rodzinnymi. Na jednym z ostatnich przesłuchań zeznał w końcu, że około ósmej pięć (a więc na najprawdopodobniej chwilę przed śmiercią) dzwoniła Weronika i prosiła, by przyjechał do Łodzi najbliższym pociągiem, bo boi się o swoje życie (fakt odbycia między nimi rozmowy potwierdzają billingi telefonów komórkowych obojga). Kiedy około 12:30 przybył na miejsce, drzwi pokoju jego narzeczonej były otwarte z klucza, więc wpadł bez zastanowienia do środka, gdzie zastał dwie martwe osoby (za klamkę łapał w eleganckich, skórkowych rękawiczkach, co tłumaczy brak odcisków – przynajmniej jego). Gdy w osobie martwej dziewczyny rozpoznał swoją narzeczoną Weronikę, doznał szoku i nie ruszył się z miejsca zbrodni. W trakcie przesłuchania dodał jeszcze, iż teraz przypomina sobie, że z przerażenia krzyczał sam do siebie, więc to najpewniej te krzyki słyszała dziewczyna, która wezwała Policję. Prokuratura zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach na rzecz odnalezienia mordercy dwojga młodych ludzi, lecz na razie nie ma konkretnych typów. Podejrzenia padają jednak na przestępczy światek Kielc, w którym obracał się Andrzej W. Stare porachunki? – gdyba prokuratura. To tyle, jeśli chodzi o jej wersję. Jest schludna, nie mówi nic o znakach zapytania, a przede wszystkim wersja ta jest prawdziwa w kwestii niewinności Kamila. W tym jednym jedynym jest prawdziwa i w niczym więcej. Przecież było zupełnie inaczej. Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: "Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne "zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę przylotów i odlotów. Bilet wyniósł mnie dość drogo, bo nie zabukowałam wcześniej. Cóż, własne pieniądze oraz te z portfeli Andżeliki i Andrzeja pozwolą przetrwać krytyczny czas. Już za kilka dni spodziewam się znaleźć pracę. W końcu w Irlandii nie ma bezrobotnych Polaków. Za kilka miesięcy wrócę i spotkam się z Kamilem. Wierzę, że nie wyrządziłam mu wielkiej krzywdy. Jeśli naprawdę mnie kocha, znów będziemy normalną parą. Zdaję sobie sprawę, że tylko jego mam. Nie zapomnę cię, Kamil. Pierścionek zaręczynowy na palcu będzie mi stale ciebie przypominał.
  15. JARZEBINA

    BIESIADA

    Kochane Drzewka! Opowiadanie..........zostawiam do poczytania do poduszki! NIE ZAPOMNĘ CIĘ. Różnych wieści mogłem się mniej lub bardziej spodziewać, ale na pewno nie byłem przygotowany na coś podobnego. Zadzwonił kolega z dawnych lat, z jakim widywaliśmy się co jakiś czas i obgadywaliśmy stare czasy przy piwie. Traktuję go jako najlepszego informatora w Łodzi. Zdaje się znać wszystkich i zawsze ma najświeższe newsy. Powiedział, że Kamil zamordował swoją narzeczoną i chłopaka, który – wszystko na to wskazywało – był jej kochankiem. Zaraz po otrzymanym telefonie włączyłem regionalny kanał w telewizji, a tam w każdym serwisie co godzinę powtarzali w kółko hipotetyczny przebieg tragedii. Również dziennik publicznej jedynki uczynił z krwawej łódzkiej historii newsa numer dwa, zaraz po informacji na temat uwolnienia od zarzutów polskich żołnierzy oskarżonych o zbrodnię na cywilach w Afganistanie. Ogólne informacje mające bardziej przerażać niż informować o faktach dały poniekąd obraz zdarzenia. Policjant stwierdził do kamery, że na ten moment zatrzymano jednego podejrzanego – Kamila K. W momencie przybycia Policji (o wpół do drugiej popołudniu) to on znajdował się na miejscu zbrodni w stanie całkowitego załamania nerwowego. Policjant powiedział jeszcze kilka zdań o ofiarach. Oboje zginęli zabici nożem w pokoju Weroniki M. w uniwersyteckim akademiku w Łodzi. Kochaś (okazał się nim być Andrzej W. – mieszkaniec Kielc notowany kilka razy w policyjnych kartotekach za drobne kradzieże i bójki na ulicach) leżał nagi na wznak z poderżniętym gardłem, nagą dziewczynę znaleziono natomiast obok łóżka, między piersiami tkwił wbity po metalową rękojeść nóż kuchenny, taki duży, do krojenia mięsa. Prawe oko miała podbite – siniaka mogła nabawić się upadając na wyłożoną wykładziną podłogę, choć nie wyklucza się wcześniejszego pobicia. Ukryłem twarz w dłoniach, a pod zamkniętymi powiekami przelatywała mi to raz w jedną, raz to w drugą stronę twarz Kamila, jednego z moich najlepszych kolegów. Normalnego, uczciwego chłopaka, za którego mógłbym ręczyć dowolną sumą pieniędzy – nawet taką, jakiej nie posiadam. Ale telewizor mówił coś innego. Fakty, fakty, fakty... Do jasnej cholery, dałbym im wiarę, gdyby zamordował jakąkolwiek inną osobę. Lecz nie było nikogo, kogo Kamil kochałby ponad Weronikę. I co, zdradziła go, a on tak po prostu ją zadźgał? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie miałem szansy porozmawiać z oskarżonym. Kamil zapuszkowany w areszcie, ja bez żadnych znajomości w łódzkiej komendzie ani prokuraturze, nie wiadomo nawet, za ile dopuszczą do widzenia jego rodziców. Wszyscy musieliśmy czekać wiedząc, iż Kamil może nie przetrwać tego horroru. Nie mieszałbym się do tego w ogóle, bo przecież nie jestem ani żadnym tam detektywem ani policjantem, czy kimkolwiek w tym rodzaju. Jednak wielu mi mówi – nie bez racji – że mam niezłą intuicję, jeśli chodzi o różne dziwne sprawy. I gdy ten policjant przemawiał z ekranu o zastanej sytuacji w pokoju akademika, czerwona lampka rozbłysła pełnym blaskiem w czeluściach mojego umysłu. Kamil to bystry facet. Oczywiście, powiecie, morduje się nie na co dzień, więc błędów można popełnić co niemiara. Poza tym wszystko wskazywało, że Kamil – choć wolę mówić morderca, czyli w domyśle ktoś inny – działał w afekcie. Przyszedł w odwiedziny do narzeczonej, a w łóżku obok nagiej Weroniki zastaje obcego faceta. Dobywa więc skądś – skąd? – nóż, podcina kochasiowi gardło, a potem z impetem dziurawi mostek niewiernej. Już w tym momencie natrafiamy na kilka znaków zapytania. Ja wiem (Policja za chwilę na pewno się dowie), że Kamil miał swój klucz do pokoju. Możemy więc założyć, że chciał zrobić swojej dziewczynie niespodziankę i zakradał się po cichu. W tym czasie para kochanków upojona intensywnym współżyciem śpi sobie słodko i nie słyszy wejścia nieproszonego gościa. Ten za to ma czas, by zobaczyć dantejską dla niego scenę, odnaleźć na blacie prowizorycznej kuchni nóż, podejść do łóżka, poderżnąć gardło faceta i wbić nóż między piersi (pewnie z zamiarem ugodzenia serca) swojej ukochanej, gdy ta zrywa się, by powstrzymać go przed dalszą zbrodnią. Mogło tak być? Tak, mogło. W takim razie dobrze: gdzie tu afekt? Zrozumcie dobrze tok mojego rozumowania. Afekt jest wtedy, kiedy Kamil wchodzi do pokoju, widzi niedwuznaczną scenę i nawiązuje się kłótnia. Dziewczyna wrzeszczy na przykład o wybaczenie, jej kochanek w tym samym czasie wyskakuje jak poparzony z łóżka, szuka ubrania, a w dodatku pokrzykuje na Kamila, że po co ten przyszedł bez zapowiedzi lub coś podobnego. W takiej sytuacji Kamil faktycznie może postąpić bez zastanowienia, czuje się przecież niemal jak zaszczute zwierze. Dobywa skądś (po raz wtóry skąd?) nóż i rozprawia się ze zdrajczynią i jej Don Juanem. Tak, teraz mamy i element zaskoczenia dla wszystkich uczestników krwawej rzezi, mamy szał i w efekcie mamy również afekt. Mord dobiega końca a biedny chłopak wybudza się z amoku i pozostaje na miejscu zbrodni nie wiedząc, co ma począć. Przekonałem was? Jeśli twierdzicie, że coś pomyliłem, to macie rację. Kilka dni po morderstwie udało mi się spotkać z adwokatem Kamila w mieszkaniu jego rodziców. Państwo K. wyglądali gorzej niż mogłem się na to przygotować. Poczciwi, niezamożni ludzie, dla których jedyne dziecko – Kamil – było oczkiem w głowie. A teraz taka tragedia. Nie wiem, skąd wzięli pieniądze na obrońcę, tak czy owak facet wyglądał konkretnie i tak też się wypowiadał. Od razu zapytał, co mi do tego. Odparłem, że przecież sytuacja Kamila jest tak beznadziejna, iż nic i nikt nie może już mu bardziej zaszkodzić, a może uda się pomóc. Ojciec Kamila wstawił się za mną mówiąc, iż wierzy, że pomogę. Adwokat zaczął od spraw biurokratycznych, a te nudziły mnie strasznie. Mówił o możliwych zarzutach, ugodach, wymiarach kar i tym podobnych. Szukał w przeszłości Kamila faktów, jakie poświadczyłyby o jego niepoczytalności. Rodzice niewiele mówili, na nic nie chcieli się też zgodzić od razu. W końcu papuga przeszedł do meritum i wyłożył na ławę policyjny raport na temat zbrodni. Już po relacjach telewizyjnych wiedziałem, że najpewniej kwestia afektu nie utrzyma się w kupie do zakończenia sprawy. Raport z miejsca zbrodni tylko to potwierdził. Pamiętacie nasze rozważania sprzed chwil pięciu? To, jak wybucha karczemna awantura i Kamil sztyletuje swoje ofiary? Kochanek Weroniki nie wstawał z łóżka. Nie można stwierdzić, że w momencie zadawania ran leżał na plecach, ale na pewno leżał w łóżku. Wskazują na to ślady jego krwi, która jest tylko na pościeli (i na ostrzu narzędzia zbrodni). Ani kapki na podłodze przy łóżku, na ścianach, ani nawet na drewnianym wezgłowiu. Czyli Kamil – znów wymienię jego imię na słowo morderca – a więc morderca nie zastał kochanków zajętych rozmową lub czymś jeszcze gorszym, a wszedł w chwili, gdy spali. Należałoby powtórzyć w tym miejscu wcześniejsze nasze dywagacje (jeśli dywagowaliście ze mną), że Kamil miał swój klucz do pokoju, że chciał zrobić swojej dziewczynie niespodziankę, więc zakradał się po cichu, że w tym czasie para kochanków upojona intensywnym współżyciem śpi sobie słodko i nie słyszy wejścia nieproszonego gościa, że ten ma czas, by zobaczyć dantejską dla niego scenę, odnaleźć na blacie prowizorycznej kuchni nóż, podejść do łóżka, poderżnąć gardło faceta i wbić nóż między piersi (pewnie z zamiarem ugodzenia serca) swojej ukochanej, gdy ta zrywa się, by powstrzymać go przed dalszą zbrodnią. Należałoby to powtórzyć, ale nie warto, bo idę o zakład, że nie tak było. Wiele na ten temat mówi dalsza część raportu, w której są między innymi trzy interesujące wzmianki. Pierwsza: we krwi u obojga denatów wykryto alkohol. U Weroniki nie było go dużo, bo około 0,2 promila, jej kochaś za to miał prawo spać mocnym snem w momencie zabójstwa, gdyż w chwili sekcji wyszło 0,8 promila. Tak, tak, w pokoju była butelka po wódce i kilka z niedopitym piwem, a na wszystkich odciski palców i ślina denatów. Druga wzmianka wnosi tyle, że podbite oko Weroniki to na pewno nie skutek upadku na podłogę, a dużo wcześniejsze potraktowanie pięścią lub jakimś tępym narzędziem (siniak pod okiem już właściwie zanikała, opuchlizna dawno zeszła). Trzecia wzmianka z nich wszystkich zdaje się być najnudniejsza, bo mówi tylko, że na zamku i klamce drzwi od strony korytarza nie znaleziono odciski palców Kamila, czyli moja teoria, że sam otwierał sobie pokój, padła. Lub po prostu Kamil wytarł uważnie te miejsca, które – według niego – mogły świadczyć na jego niekorzyść. Zresztą ta opcja zdaje się być bardziej realna, bo na klamce nie zidentyfikowano w ogóle żadnych odcisków, a przecież trudno oczekiwać, że wszyscy wchodzący do pokoju nosili rękawiczki. Najważniejsze (a przez to i najciekawsze) wciąż przed nami. Koroner uporczywie twierdzi (kryminalistyce to nie na rękę, bo komplikuje sprawę), że kochankowie zostali zamordowani na długo przed przybyciem Policji. W raporcie kłuje po oczach szacowana godzina ich śmierci: między 7:45 a 8:15 rano. Lecz to dopiero następna informacja jest tak szokująca, że aż trudno dać jej wiarę. Policja nie przyjechała przecież dla własnego widzimisię. O godzinie 13:13 operatorka dyżurna wysłała radiowóz na anonimowe wezwanie, że z jednego z okien akademika dolatują słowa, w których mężczyzna wykrzykuje groźby pod czyimś adresem. Dzwoniła kobieta (choć w dobie urządzeń zmieniających barwę i ton głosu należy powiedzieć, że ze słuchawki dobywał się żeński głos – nie wiem na razie, czy może mieć to jakieś znaczenie dla śledztwa). Nie chciała podać swoich danych, a na uwagę operatorki, że anonimowych zgłoszeń z reguły się nie przyjmuje, powiedziała: nie jestem donosicielką, nie przyjedziecie, wasza strata, łaski bez i odwiesiła słuchawkę. Spece ustalili, że dzwoniono z osiedla studenckiego, z budki zlokalizowanej niecałe sto metrów od okna, z jakiego miały dolatywać groźby. Skoro kochankowie zginęli wcześnie rano, to kto na miłość boską – i do kogo – darł się około trzynastej? Dochodzą jeszcze zeznania studentów z trzech pięter: tego, na którym popełniono zbrodnię oraz z pięter powyżej i poniżej. O trzynastej (a był to wtorek) większość osób przesiadywała na zajęciach albo włóczyła się gdzieś po mieście, ale ci, co byli, jakichkolwiek wyróżniających się dźwięków nie słyszeli. Raz – twierdzą ci nieliczni – że w akademiku na hałasy mało kto zwraca uwagę, dwa, że stare betony naprawdę są dźwiękoszczelne. Policyjni technicy zrobili nawet test i kilku z nich krzyczało do siebie w feralnym pokoju, podczas gdy ich koledzy nasłuchiwali w sąsiednich pomieszczeniach. Głosy dało się słyszeć, ale z rozróżnieniem słów nie poszło już tak łatwo. Bardziej słyszalny w wielu momentach stawał się ruch uliczny z przejeżdżającymi niedaleko budynku tramwajami na czele. Rewelacji na tym nie dość. Na ubraniu ani ciele Kamila nie znaleziono choćby jednej krwinki którejkolwiek z ofiar. Może właśnie na pozbywaniu się śladów zeszło mu pięć godzin. Mógł wziąć prysznic (w tym akademiku łazienki są w pokojach, a nie jak to bywa wciąż w wielu marnych domach studenckich – na korytarzach), zmienić ubrania (można założyć, że miał jakieś na zmianę w pokoju swojej narzeczonej), a potem w jakiś sposób pozbyć się tych zakrwawionych i świadczących o jego winie. Poza tym na rękojeści noża nie wyodrębniono żadnych odcisków palców. Acha, powiecie, kolejny fakt na obalenie afektu Kamila. Bo jaki to szał, jeśli morderca ma czas na włożenie czegoś (rękawiczek?) na dłonie, a potem zdjęcie tego i pozbycie się w taki sposób, że kryminalni nic nie znaleźli? Czyli przyszedł z jasno powziętym zamiarem, przygotowany, by nie zostawić śladów, zdeterminowany, by zabić. Kamil to bystry facet – pewnie już wam to mówiłem. Bystry facet nie morduje dwoje ludzi w godzinach rannych, po czym siedzi na miejscu zbrodni przez kolejne pięć godzin, by w najmniej odpowiedniej chwili wykrzykiwać groźby karalne przez otwarte okno (po raz wtóry: do kogo???). O co więc chodzi? A może...? Hm, mamy dwie ofiary. A co, jeśli miała być tylko jedna? Kamil się załamuje, bo ginie również Weronika (z jego ręki???). Coś poszło nie tak, więc Kamil jest zbyt zdruzgotany, by uciekać. Może wcale nie krzyczy do kogoś, a tylko szlocha wniebogłosy, co świadkowa bierze za grożenie. Raport nie mówi nic na ten temat, może sam Kamil by coś wyjaśnił. Pytam papugę, czy jest w stanie załatwić moje widzenie z podejrzanym. Adwokat odpowiada, że jest, ale on sam nie bardzo widzi sensu takiego spotkania, bo Kamil milczy jak grób. - Ten chłopak nie chce sobie pomóc – mówi prawnik i z powątpiewaniem kręci głową. Nie wierzy w pomyślny obrót spraw – dociera do mnie. Pytam, by wyciągnąć coś więcej: - Ale przecież musi mieć jakąś wersję wydarzeń? Przyznaje się chociaż, że to on zrobił? - Wasz syn – tu zwraca się do rodziców Kamila, jakbym w jednej chwili rozpłynął się w powietrzu – utrzymuje, że nie wie, jak się znalazł w pokoju akademika i co się tam wydarzyło. Pytany, dlaczego ich zamordował odpowiada, iż nie wie. Chwilę później pytany, czy to on ich zamordował, odpowiada to samo. Pytanie, z kim kłócił się przez przybyciem Policji, daje identyczny rezultat. Jednak policyjny psychiatra wierzy jego odpowiedziom, potwierdzając, że Kamil jest w stanie krańcowego wyczerpania psychicznego. Swoją drogą fizycznie także Kamil nie wygląda za dobrze. Nie je, nie zasypia, leży jedynie cały czas z otwartymi oczami i patrzy w sufit celi aresztu. Kamil i Weronika zakochali się od pierwszego wejrzenia. Studiowali na tym samym wydziale, on prawo, a ona administrację. Kamil obronił się przeszło pół roku temu i od razu znalazł pracę w dziale prawnym jednego z mniejszych banków w Warszawie. Jak tylko otrzymał pierwszą wypłatę, kupił pierścionek i zaręczył się z ukochaną. Weronika natomiast miała przed sobą wciąż jeszcze dwa lata studiów, których niestety nie było jej dane ukończyć. O Kamilu wiem bardzo dużo jako o koledze z liceum, a podobno przez pięć lat na uczelni nie zmienił się zbyt wiele. To „niezbyt wiele” może okazać się jednak kluczem do rozwiązania sprawy. O Weronice nie wiem za to praktycznie nic, a rozmawiałem z nią może trzy razy w życiu, i to zawsze przy okazji imprez, czyli w warunkach skrajnie niesprzyjających poznaniu prawdziwej natury osoby. Kamil wspominał tylko nieraz, że jej dzieciństwo nie należało do łatwych. Ojciec pijak obijał wszystkich domowników z byle powodów do czasu, aż ich mieszkanie w domu na wjeździe do Końskich nie poszło z dymem. Oboje rodzice zaczadzili się, a Weronika i jej siostra cudem uniknęły śmierci. Siostra Weroniki to kolejna zagadka, bo Kamil nigdy jej nie widział. Ani na zdjęciu ani na żywo (zdjęć z czasów dzieciństwa Weronika miała dwa, jedno – jak opisał mi to kiedyś Kamil – z mamą w małym ogrodzie za domem, na drugim sfotografowano ją, jak z przerażeniem w oczach siedzi na kucyku, obok podtrzymuje ją mama, a w tle majaczy karuzela). Pytana o szczegóły Weronika stawała się burkliwa i zbywała następne pytania mówiąc, że drogi jej i jej siostry rozeszły się już dawno, bo poróżniły się za bardzo po śmierci rodziców. Weronika i Kamil. On kochał w niej to, że była – tak to sam określił – taka zagubiona i lękliwa, a on mógł się nią opiekować i każdego dnia obdarowywać ją kolejnym promykiem słońca. Ona znowuż – cały czas zdaję się na słowa Kamila – kochała go za to, że do niczego jej nie zmuszał i nie wymagał, by często z nim wychodziła do ludzi czy na dyskoteki. - Weronika to domatorka w stu dziesięciu procentach – zwykł się bronić Kamil, gdy chcieliśmy wyciągnąć od niego, czemu tak rzadko ją przyprowadza. – Lubi siedzieć w pokoju w akademiku, uczy się i... i... – Zacinał się niemiłosiernie w tych swoich tłumaczeniach i kończył zazwyczaj ze złością: – Cholera! Nam jest razem dobrze i tyle! To ja z nią jestem, nie wy! Kochał ją do przesady. Każdy widział to w jego oczach i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Kamil zrobiłby dla Weroniki wszystko. Którejś nocy obudziłem się zlany potem tak gwałtownie, aż kołdrę zrzuciłem na podłogę. Elementy frapującej mnie zagadki wirowały wciąż w ciemności, lecz dałbym sobie uciąć rękę, że dosłownie przed chwilą – w ostatniej fazie snu – poukładały się one w misternie plecioną siatkę, jakiej obraz rozmywał mi się z każdą kolejną sekundą jawy. Oddychałem tak szybko i głośno, że sam sobie przeszkadzałem w pozbieraniu myśli. Te z nich, które niosły ze sobą rozwiązanie lub chociażby jego zaczątek, pozostały po tamtej stronie snu. Szybki finał oddalił się – zdawać by się mogło – na całe lata świetlne. Nie pamiętałem, jak wyglądała butelka przed potłuczeniem, ale wciąż miałem przed sobą obraz tysiąca szklanych odłamków, poniewierających się byle gdzie i byle jak. Na dobry początek skojarzyłem dwa z nich. Weronika pochodziła z Końskich. W życiu bym na to nie wpadł, gdyby nie koleżanka ze studiów. One pochodziła z malutkiej Sielpi pod Końskimi i często przez nie przejeżdżała, jadąc na większe zakupy lub na dyskotekę do Kielc – wojewódzkiego i zarazem największego miasta w regionie. Dotarło do mnie, że Weronika pochodziła z miejscowości oddalonej niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Kielc, gdzie znowuż wiódł swoje kryminalne życie świętej pamięci Andrzej B., jej tajemniczy kochanek, a przynajmniej facet dzielący z nią łóżko feralnego poranka. Pojawił się jeden szkopuł. Kamil całkiem niedawno powiedział mi, że Weronika nie rusza się z Łodzi. Po śmierci rodziców wychowywał ją dziadek ze strony matki, a i jemu zmarło się kilka lat temu, tak więc nie ma do kogo jeździć w rodzinne strony. Poza tym nie kojarzą się jej one z niczym dobrym, przez co nie tęskni do podróży na stare śmiecie. Czy jest to trop? Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Postanowiłem na drugi dzień spakować kilka kanapek w torbę i ruszyć samochodem do Końskich. Rozejrzeć się, wypytać trochę miejscowych (o co? – tego jeszcze nie wiedziałem) i wrócić z dobrą nowiną dla Kamila. Gdy zacierałem ręce ciesząc się, że nie będę siedział bezczynnie, zadzwonił telefon. Pan papuga znużonym głosem poinformował, że jutro dopuszczono do widzenia z Kamilem trzy osoby. Mogę być tym trzecim. Zgodziłem się, a plany odwiedzenia niewielkiej mieścinki w świętokrzyskim przełożyłem na pojutrze. Kamil szczerze ucieszył się na widok rodziców. Mama płakała mu w rękaw bezcenne pięć minut, będące jedną ósmą całych odwiedzin. Tata klepał go w tym czasie po zgarbionych plecach i nikt nie odzywał się ani słowem. Potem wymownie spojrzał na mnie i pokiwał z negacją głową sugerując, że nic tu po mnie. - Kamil – zacząłem bez wstępu. – Wszyscy wiemy, a przynajmniej my dwaj, że nikogo nie zamordowałeś. Do jasnej cholery, powiedz to jasno śledczym: nikogo nie zabiłem! - Mają moje odciski palców na nożu? – Pytanie zaskoczyło nas bardziej niż daliśmy to po sobie poznać. - Nie – w dyskusję włączył się ojciec Kamila. – Czemu pytasz? - To dlaczego się tak martwicie? Nic na mnie nie mają. Nie mają odcisków, nie pobrudziłem się niczyją krwią. Dlaczego mieliby mnie zapuszkować, hm? Kamil nie wyglądał tak źle, jak opisywał to papuga. Kolejne zaskoczenie? - Chryste, absolwencie prawa, halo, tu Ziemia! Nieważne są ślady pośrednie. Są dwa trupy i ty na miejscu zbrodni zaczarowany jak kukła. Na pytania, kto ich zadźgał, przyglądasz się tępo przesłuchującym. Co ci biedni śledczy mają z tobą począć? Twoja miłość chrumkała się z jakimś fajansem, ty na to wpadłeś, oni tracą życie, i ktoś ma szukać winnych, hm? Mają winnego! Ciebie, Kamil. W ogóle sobie nie pomagasz! Weź się w garść, chłopie! – Nawet nie podniósł na mnie oczu, więc postanowiłem go sprowokować, dodając: – Poza tym świetnie wyglądasz. Myślałem, że dłużej będziesz cierpiał po stracie swojej ukochanej domatorki Weronisi. A ty kwitniesz... Spojrzał. Chciał, by wyszło dziarsko, za to wylało mu się ze źrenic „ty coś wiesz!”. Nie wiedziałem, ale z potłuczonej po wybudzeniu butelki jeden szklany okruszek w szczególny sposób drażnił moją dedukcję. Obracałem go w myślach, przyglądałem się uważnie każdej rysie na szkle, tarłem iluzorycznym opuszkiem palca każdy ostry kant lub tępy wyłom. Już niemal dojrzałem to miejsce, to wykruszenie, w które wejdzie kolejny odłamek i razem stworzą większą całość, gdy Kamil odezwał się: - Przyszedłem do akademika, myślałem, że Weronika jest na zajęciach, miałem klucz. W pokoju zobaczyłem... oni już nie żyli. Naprawdę... - Dlaczego nie wybiegłeś na korytarz i nie krzyczałeś o pomoc? Dlaczego zostałeś w pokoju? Kamil oddychał płyto, ze świstem. Trwało to chwilę, więc powtórzyłem: „dlaczego?”. - Nie wiem... Ja... zamurowało mnie. Tak bardzo ją kochałem, a ona zrobiła mi coś takiego... - Nie Kamil, to nie tak. W pokoju był ktoś jeszcze, komuś groziłeś! Kto to był? Kamil wstał i spojrzał mi prosto w oczy. - Poza mną w pokoju nie było nikogo!!! Zapamiętaj, Szlafroku Holmesie, w pokoju byłem tylko ja, a oni nie żyli. Rodzice oponowali niezdarnie, ale Kamil zdecydował, że widzenie skończone. Podszedł do drzwi i nawet nie odwrócił się, gdy mu je otworzono. Zniknął za progiem, a jego mama wybuchła niewysłowionym szlochem. Do Końskich zawitałem wiele dni później niż planowałem na początku. Można powiedzieć, że uszła ze mnie para, bo poza nocnymi majakami, z których niewiele pamiętałem, nie miałem nic konkretnego. Z perspektywy czasu śmieję się z siebie, bo na tamten moment musiałem pojawić się w Końskich oraz musiałem dostać przed oczy ciąg dalszy raportu, żeby odgadnąć scenariusz zdarzeń pechowego wtorku. A ja siedziałem i myślałem, łamałem sobie głowę, kreśląc w powietrzu niewiarygodne historie możliwych wydarzeń. Choć – za chwilę sami się przekonacie – rzeczywistość przerosła je wszystkie. Może nie nazwę tego zbrodnią doskonałą, ale śmiało można powiedzieć, że prawdziwy morderca – jeśli nie będzie miał wyjątkowego pecha lub się nie wygadam – pozostanie bezkarny. Ale o tym za moment. Polski wymiar sprawiedliwości słynie z niespotykanych w wielu innych krajach zjawisk. Jednym z takich absurdów są wieczne areszty. Podejrzani siedzą w nich Bóg wie jeden ile i czekają na zebranie materiału dowodowego. W sytuacji Kamila mogło być podobnie, bo przecież nic na niego nie mieli poza faktem, że był w miejscu zbrodni. I to wystarczało, by kwitł w celi bez perspektyw na szybkie jej opuszczenie. Dlatego pojechałem w końcu do Końskich pod Kielcami, by uchylić najbardziej znaczącego rąbka tajemnicy. Końskie to miasteczko. I to chyba wszystko, co da się o nim powiedzieć. Główna ulica biegnąca jego środkiem skupia wzdłuż siebie piętrowe domki o idealnie sześciennych kształtach, co jakiś czas między nimi pojawia się sklepik lub punkt usługowy i nawet się nie zorientujesz, jak wyjeżdżasz z Końskich w kierunku Kielc. Choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że w miasteczku tym podróżny znajdzie niewielki dworzec pekaesu oraz supermarket. Jednym słowem – kupuj prowiant i wyjeżdżaj do innego miasta, gdzie coś się dzieje. Najrozsądniej byłoby zacząć od początku, a więc od urodzin Weroniki. Rzetelne informacje na ten temat posiadał na pewno Urząd Stanu Cywilnego, jednak nie miałem pełnomocnictw, żeby prosić o akt urodzenia Weroniki. Ten zapewne jest już w rękach Policji. Choć – o czym dowiedziałem się później – śledczy wcale w niego nie zaglądali, a tylko przesłali do Końskich akt zgonu zamordowanej dziewczyny, zamykając tym samym jej teczkę na amen. Czy – zastanawiałem się już po wszystkim – kontynuowaliby śledztwo, gdyby jednak zapoznali się z jego treścią? Pewnie nie, bo niby jaki mogłoby to mieć związek... Postanowiłem rozejrzeć się za miejscem, gdzie mieszkała Weronika ze swoją rodziną przed feralnym pożarem. Dobrym źródłem informacji okazali się być, jak ja ich nazywam, strażnicy – całe dnie stoją w bramie, jakby pilnowali przejścia. Jeden z nich – najbardziej zadbany – za pięć złotych przeistoczył się w jednej chwili w przewodnika wycieczki. Pociągnął mnie za łokieć i poprowadził jedną z odchodzących od głównej ulic. Szliśmy jakieś pięć minut, gdy wyrosła przed nami czynszowa kamienica. Wyglądała opłakanie. Domyśliłem się, za którymi oknami znajdowało się mieszkanie Weroniki – czarne jęzory sadzy wciąż znaczyły zwieńczenia okien na drugim, najwyższym piętrze, przypominając o minionej tragedii. Ktoś zdążył się już tam wprowadzić, bo za niewybitymi szybami wisiały białe firanki. - Ile lat temu był ten pożar? – spytałem. - Będzie dziesięć, może mniej – odparł mój przewodnik i zawiesił wzrok w zamyśleniu. - Znaleźli podpalacza? - Czort tam wie, panie! – niemal wykrzyknął. – Mówią, że gaz się ulatniał i gdzieś zaiskrzyło, ale tak ino mądre głowy gadają. My tam, poczciwe ludzie, wiemy swoje – rzekł to z taką pewnością, że nie omieszkałem dopytać, co to za wiedza. - Paaanie... – przeciągnął głos w sobie tylko znany sposób. – Dobrze, że tak się stało, bo przynajmniej te małe czorty wyjechały raz na zawsze. Dziadunio je przygarnął i do Kielc się przeprowadzili, oby jemu chociaż źle się nie działo. - Małe czorty? - No ich córki, panie! To pan nie wiesz, że mieli dwie córki i te małe z pożaru bez szwanku wyszły? Nawet policzków nie osmaliło, a rodzicieli ledwo pośród węgla odróżniono. Ubrane w swetry, jakby wcześniej spruły, a matuli i ojca nie pobudziły. To ci dopiero historia! Nie przejąłem się zbytnio jego wspomnieniami, bo przecież mój przewodnik z bramy nie może uchodzić za nie wiadomo jaki autorytet. Na pewno dostarczył cennej informacji, że dziadek wychowywał je w Kielcach, a nie w Końskich, o czym chyba nawet sam Kamil nie wiedział (a to znów przybliża nas do kwestii miasta zameldowania zabitego Andrzeja B.) - Po pierwsze ich dziadkowi już się zmarło – powiedziałem sam nie wiem po co. – A po drugie to chyba niepoważnie tak małe dziewczynki o podpalenie podejrzewać. Wszyscy w Końskich myślicie to samo? - A pewnie! – zaperzył się, jakbym mu wymierzył policzek. – Zobaczyłbyś je pan, tobyś sam tak mówił. Już samo to, że... Snuł opowieść dalej, ale nie przeleję jej na papier w tym miejscu, by nie psuć waszego śledztwa zbyt wczesnym rozwiązaniem. „Już samo to, że...” wyjaśniło zbrodnię prawie w całości. Z pewnością wiedziałem dzięki temu, czemu Kamil milczy i nie próbuje się bronić. Wysłuchałem historii dwóch sióstr do końca, po czym wsiadłem w samochód i po półtorej godziny jazdy na powrót byłem w Łodzi. Przez całą drogę myślałem, jakie alibi może mieć Kamil, gdy rozdzwoniła się moja komórka, a na wyświetlaczu rozbłysło „Kamil – rodzice”. Alibi się znalazło (jak mogłem na to nie wpaść, pewnie zbyt mocno szukałem prawdziwego mordercy) i Kamil w przeciągu kilku najbliższych dni miał wyjść na wolność – tak brzmiała nowina od jego ojca. Dla mnie jednak sprawa się nie skończyła. Musiałem tylko dopytać papugę o kilka kwestii, które razem z tym, czego dowiedziałem się w Końskich, na powrót złożą potłuczoną we śnie butelkę. Wątpię, by Kamil miał obok tak otrzymanego obrazu przejść obojętnie. Pewnie nie wyda mordercy, ale wierzę, że zweryfikuje swoje plany życiowe i zacznie wszystko od nowa. Prokuratura oddaliła wszelkie zarzuty od osoby Kamila. Rozstrzygająca na jego korzyść okazała się być ekspertyza, iż obie ofiary zamordowano między 7:45 a 8:15. Oświadczenie dla mediów mówiło, iż Kamil nie mógł być mordercą, gdyż punktualnie o ósmej rano pojawił się w pracy w banku w Warszawie, co potwierdzają jego współpracownicy i przełożeni (pisałem przecież, że dostał pracę niedługo po obronie, a zupełnie nie wpadłem na to, iż wtorek to dzień roboczy, wystarczyło uważniej wczytać się w raport – w momencie przybycia Policji Kamil miał na sobie elegancki komplet: koszula, marynarka plus spodnie w kancik i wyglancowane półbuty, na wieszaku wisiał jego wełniany płaszcz – w sam raz na tęgi mróz tego dnia). Kamil zwolnił się u kierownika o ósmej piętnaście, tłumacząc się nagłymi problemami rodzinnymi. Na jednym z ostatnich przesłuchań zeznał w końcu, że około ósmej pięć (a więc na najprawdopodobniej chwilę przed śmiercią) dzwoniła Weronika i prosiła, by przyjechał do Łodzi najbliższym pociągiem, bo boi się o swoje życie (fakt odbycia między nimi rozmowy potwierdzają billingi telefonów komórkowych obojga). Kiedy około 12:30 przybył na miejsce, drzwi pokoju jego narzeczonej były otwarte z klucza, więc wpadł bez zastanowienia do środka, gdzie zastał dwie martwe osoby (za klamkę łapał w eleganckich, skórkowych rękawiczkach, co tłumaczy brak odcisków – przynajmniej jego). Gdy w osobie martwej dziewczyny rozpoznał swoją narzeczoną Weronikę, doznał szoku i nie ruszył się z miejsca zbrodni. W trakcie przesłuchania dodał jeszcze, iż teraz przypomina sobie, że z przerażenia krzyczał sam do siebie, więc to najpewniej te krzyki słyszała dziewczyna, która wezwała Policję. Prokuratura zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach na rzecz odnalezienia mordercy dwojga młodych ludzi, lecz na razie nie ma konkretnych typów. Podejrzenia padają jednak na przestępczy światek Kielc, w którym obracał się Andrzej W. Stare porachunki? – gdyba prokuratura. To tyle, jeśli chodzi o jej wersję. Jest schludna, nie mówi nic o znakach zapytania, a przede wszystkim wersja ta jest prawdziwa w kwestii niewinności Kamila. W tym jednym jedynym jest prawdziwa i w niczym więcej. Przecież było zupełnie inaczej. Długo po wszystkim wysłałem Kamilowi esemesa z przeprosinami. Nie wiem, co mi odbiło – pisałem – że podejrzewałem go o ukrywanie jakiś tajemnic. Cieszę się, że jest już po wszystkim. Wychodził akurat z kwiaciarni, gdy telefon zabrzęczał mu w kieszeni i odczytał wiadomość ode mnie. Kupił króciutką różę – jakby bał się celebrować z większą. Była to pogodna, lipcowa sobota pod Zamkiem Królewskim w Warszawie i Kamil wyglądał niczego sobie. Kilka dziewczyn obejrzało się za nim, lecz on w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Sunął przed siebie jak na łyżwach i tylko mój esemes wyraźnie wybił go z rytmu. Doczytał do końca i wsunął telefon na powrót do kieszeni. Stałem za daleko, by widzieć wyraz jego twarzy, ale podejrzewam, że miał mnie dosyć, gdyż nie odpisał ani nie oddzwonił. Skupiony, musiał mieć swój cel w zasięgu wzroku, bo jakby przyspieszył kroku, gdy mijał kolumnę Zygmunta. Ze swojego punktu obserwacyjnego nie mogłem jej odnaleźć – zbyt dużo turystów przelewało się nierównomiernymi falami przez plac zamkowy. I nagle Kamil wpadł jej w objęcia – tak samo niespodziewanie dla mnie, jak i dla niego. Tulili się do siebie przeszło minutę, obracając się dookoła osi, wirując niczym para w tańcu. Wyglądali cudownie – wtuleni w siebie, głaskani letnim słońcem. Gdy w końcu rozluźnili chwyt, Kamil wyciągnął malutką różą i wręczył ją miłości swojego życia. Weronika natomiast obdarowała Kamila niedużym pudełeczkiem przewiązanym kokardą i już po chwili zatopili się w namiętnym pocałunku. Śledziłem ich jeszcze przez niecałą godzinę, w trakcie której spacerowali po wąskich uliczkach i przysiadali w zacienionych kafejkach. W końcu dałem sobie spokój i zjadłem obiad w dobrej karczmie. Dochodziła osiemnasta, gdy znów wyciągnąłem komórkę i wystukałem klika słów: „Ślicznie razem wyglądacie, ale jesteś mi winien rozmowę”. Na odpowiedź nie czekałem długo, telefon zadzwonił ściszonym dzwonkiem, a ja wcisnąłem zieloną słuchawkę. Podałem namiar na karczmę, w której mógł mnie znaleźć i zapatrzyłem się przez szybę na przechodzących ludzi. Jak trudno jest rozpoznać twarze, jak łatwo pomylić poszczególne osoby. Wyskoczył zza rogu jak konfident, wodząc dookoła spojrzeniem. Lecz gdyby mi nie ufał, nie przyszedłby na pewno, a Weronice kazał uciekać choćby na kraniec świata. A tak wszedł do środka i dosiadł się naprzeciw mnie. - Jak... jak... że akurat byłeś w Warszawie! Niby skąd wiedziałeś, że to dzisiaj? Gestem wskazałem pudełeczko, które ściskał w dłoni. Postawił je przed sobą, by móc obiema rękami złapać się za włosy. Zabluźnił siarczyście i z rezygnacją pokręcił głową. - Faktycznie, niemądrym było odwoływać rodzinną imprezę z okazji dwudziestych szóstych urodzin – rzekłem. – Coś wyjątkowo ważnego musiało cię zatrzymać na taki weekend w stolicy. Spotkałem się przypadkowo z twoją mamą, która nie kryła rozczarowania... Położył ręce na powrót na blacie i zaczerpnął głęboko powietrza. - Dopiąłeś swego, wysyłając pierwszego esemesa – przyznał bez ogródek. – Nabiłeś mnie w butelkę, a teraz triumfujesz. - Wystarczyło napisać, że jesteś wdzięczny za zainteresowanie i nie winisz mnie za dziwne spekulacje. Nikt z naszych znajomych nie wyciągnął do ciebie pomocnej dłoni. Ja szukałem... A to, że natrafiłem na coś takiego, to już wina kogoś innego. - Moja?! – Nie krył oburzenia, a powiedział to tak głośno, że osoby z sąsiednich stolików chrumknęły z niesmakiem. - To wina Weroniki – odrzekłem bez ogródek. – Opowiedz mi, dlaczego tak się stało. Kamil roześmiał się, lecz wcale nie było mu do śmiechu. Wydukał tylko: - O nie, Sherlocku, ty mi opowiedz. Nie wygadam się jak dziecko. Nie wiesz nic na pewno. I niech tak zostanie. – Ostatnie zdanie zabrzmiało jak wyzwanie, a ja nie mogłem go nie przyjąć. Nachyliłem się ku niemu, by ludzie wokół nas nie mieli możliwości podsłuchania, i rozpocząłem zwięźle streszczać moją wersję wydarzeń z feralnego wtorku: - Pozwól, Kamil, że zacznę od środka, czyli od momentu, w którym postanowiłeś urwać się z pracy i przyjechać do Łodzi. O ósmej pięć – tak mówią billingi – dzwoni Weronika i mówi, że w jej pokoju są dwa trupy i musisz jej pomóc wykaraskać się z tej sytuacji. Na pytanie, skąd one się tam wzięły, odpowiada, że ich zabiła i tłumaczy ci pokrótce, kim są ofiary. Rozsądnie doradzasz jej, żeby przede wszystkim już nigdzie nie dzwoniła ani nie odbierała komórki oraz zamknęła się na klucz od środka – na klamce i zamku nie ma twoich odcisków palców, ale założę się, że wytarliście je skrupulatnie, żeby nie węszyli, dlaczego ktoś fatygował się z zamykaniem drzwi, zamiast po prostu uciekać czym prędzej z miejsca zbrodni. Z tymi odciskami to w ogóle dobra historia... Nie zdziwiłbym się, jakby to oraz kwestia włosów znalezionych w pokoju przeważyły o cichym śledztwie i Weronika w końcu wpadnie. Żeby nie przyszło ci do głowy, że się wygadałem. Wiesz, o co mi chodzi? W raporcie jest ciekawa wzmianka, że w pokoju Weroniki – czyli rzekomej zamordowanej – znaleziono zarówno jej odciski jak i włosy. Ale wcale nie jej odcisków było najwięcej. Jakby ktoś przebywał w pokoju należącym do niej częściej niż ona sama. Zebrano wiele odcisków od studentów i personelu akademika, którzy w chwili zbrodni mogli przebywać w pobliżu i nic. Odcisków, jakie znaleziono na przykład na książkach, klawiszach komputera, na czajniku i na klamce pośród innych nie udało się zidentyfikować. I włosy. Zebrano kilka próbek z kanapy, z podłogi, znaleziono jakieś w poduszkach krzeseł. Wśród nich były twoje włosy, kilka sztuk Andrzeja W. Znaleziono wiele włosów denatki, względem kilku z nich uznano, że są sprzed jakiegoś czasu – zamordowana w chwili sekcji miała włosy pofarbowane w trochę innym kolorze niż znalezione. Dobrze wiesz, iż teraz wystarczy, żeby śledczy zajrzeli jednak do metryki urodzenia Weroniki, o ile już tego nie zrobili, i powiązali te drobne znaki zapytania, prawda? - I co, metryka prawdę im powie, niczym lustereczko z bajki? – Kamil wciąż grał na zwłokę, nie chcąc się wygadać. - Osobiście wątpię, by poszli w domysłach tak daleko. Ale jak wyczytają formułkę „płód bliźniaczy, jednojajowy, żeński” mogą zachować się jak psy, które na powrót poczuły trop zwierzyny. Nie sądzisz? Kamil poszukał dłonią kufla z piwem, którego żaden z nas nie zamówił. Machnął więc na kelnera i poprosił o półlitrowego pilznera. Westchnął ciężko i zdawał się być pokonanym, dopóki znów nie zapytał buńczucznie: - Tak? A ty widziałeś jej metrykę? Niby kto ci ją miał pokazać? Tworzysz niestworzone historie, a nic nie masz na ich poparcie! - Kamil, metryki nie widziałem, ale zasięgnąłem języka w Końskich i do razu się dowiedziałem, że Weronika i jej siostra o imieniu Andżelika, były bliźniaczkami. Pytasz, jak na to wpadłem? Po prostu ważny w całej układance zdał mi się fakt rodzinnych okolic twojej Weroniki. Tajemnicza siostra, denat z Kielc, tragedia jej rodziców w przeszłości. Każda zbrodnia musi mieć motyw. Ty w żadnym razie motywu nie miałeś, a nie wierzyłem w zdradę Weroniki – domatorki od początku studiów nie wyjeżdżającej z Łodzi, a nagle jej kochankiem okazuje się być drobny kryminalista z Kielc? A niby gdzie i jak go poznała? Rozmawiali na gg i przy pierwszym spotkaniu w realu idą do łóżka? Nic z tych rzeczy. A skoro ona cię nie zdradziła, to kogo martwego znalazła Policja? Ty identyfikujesz denatkę jednoznacznie jako Weronikę, kryminalni znajdują jej dokumenty i różnicy nie widzą, władze akademika potwierdzają, że przecież to jej pokój i tak dalej. Nie ma nikogo, kto byłby w stanie poznać, że to nie Weronika leżała z nożem wbitym między piersi. Nawet ja musiałem się upewnić. Zamiana osób przebiegła niemal doskonale, ale jedno drobne niedopatrzenie upewniło mnie, że Weronika żyje. Podszedł kelner z piwem i postawił oszroniony kufel przed Kamilem. Ten duszkiem upił połowę i po raz pierwszy naprawdę się zainteresował. - Jakie niedopatrzenie? - W raporcie są wypisane wszelkie przedmioty i elementy garderoby, jakie miała na sobie denatka. Nie ma ani słowa o przedmiocie, z jakim – co opowiadałeś mi kiedyś – nigdy się nie rozstawała. Nie zdjęła go również i tym razem. Weronika wzięła go ze sobą. Pierścionek zaręczynowy od ciebie. Kamil przytaknął głową na znak, że o tym zapomnieli. Zapatrzony w złocisty napój, zapytał cicho: - A jaki motyw mogła mieć Weronika, żeby ich zabić, co? Nie dociera do ciebie, że ona tego mogła nie chcieć? Zbliżaliśmy się do punktu, w którym nad faktami górę brały jedynie domysły. Postanowiłem opowiedzieć moją wersję i liczyłem, że Kamil wyjaśni, gdzie się mogłem mylić. - Weronika miała jeden, podstawowy motyw: traumę z dzieciństwa. Sam mówiłeś, że jej ojciec był tyranem. Kamil, moim zdaniem kryjesz niewłaściwą osobę, ona nawet dla ciebie może być niebezpieczna. Menel w Końskich, który pamięta tamten pożar, jest przekonany, że to właśnie bliźniaczki puściły z dymem mieszkanie rodziców. Z tragedii wyszły bez szwanku i od tamtej pory nie cieszyły się dobrą reputacją. Dlatego ich dziadek przeprowadził się z nimi do Kielc, żeby odciągnąć dziewczynki od małomiasteczkowej atmosfery. Powiedziałeś kiedyś: Weronika ma siostrę, z którą poróżniły się po śmierci rodziców. Nic dziwnego, w pożarze miał zginąć jedynie ojciec, a ofiarą była również matka. To Weronika wymyśliła całą zbrodnię i na nią spadła wina za śmierć matki. Po latach rozłąki siostry postanawiają się jednak zbliżyć ponownie i w odwiedziny do Łodzi przyjeżdża Andżelika z chłopakiem, którego poznała w Kielcach, więc Weronika nocuje ich, ale w tajemnicy przed personelem akademika (za gości trzeba sporo płacić). Denatka – na pewno zdążyłeś to zobaczyć – ma podbite oko. Sekcja wykazała, że ofiary miały duże stężenie alkoholu we krwi. Uważam, że wieczorem sobie popili i chłopak uderzył Andżelikę. Weronika doznała tego w młodości zbyt wiele razy. Ojciec okładał je oraz ich matkę. Przespała noc, a gdy obudziła się rano, zobaczyła lipo pod okiem siostry. Wzięła nóż i poderżnęła gardło śpiącemu głębokim snem chłopakowi. Zaraz po tym zerwała się Andżelika i wywiązała się między bliźniaczkami kłótnia. Tragedia potoczyła się dalej, nóż w zamieszaniu powędrował wprost w splot słoneczny Andżeliki. Weronika zdołała się opanować, nie pierwszy przecież raz popełniła taką zbrodnię. Od razu wpada na pomysł, jak oddalić od siebie podejrzenia. Dzwoni do ciebie, byś jej pomógł. Wie, że w pokoju są głównie jej odciski i włosy. Przede wszystkim wytarła odciski z noża, nie wiem tylko dlaczego, przecież łatwiej byłoby po prostu zabrać narzędzie zbrodni ze sobą. Potem rozpoczyna wielogodzinne wycieranie przedmiotów i zbieranie swoich włosów. W pokoju nie leżały dywany, więc zmiata dokładnie wykładzinę, podejrzewam, że wybiera nawet włosy z brodzika pod prysznicem i z umywalki, zabiera ze sobą szczotki do włosów i tym podobne. Chociaż o włosy nie musi się wcale martwić, bo ich DNA jest identyczne z DNA Andżeliki. Kwestia koloru jest drugorzędna, bo dziewczyny zmieniają go bez przerwy. Gorzej z odciskami palców – te nawet u bliźniaków jednojajowych są różne. I to właśnie może naprowadzić śledczych na trop mordercy, bo nie udało się jej zetrzeć wszystkich swoich śladów. Około południa jesteś już w Łodzi, wchodzisz na piętro akademika i swoim kluczem otwierasz drzwi zamknięte przez Weronikę, by przypadkiem nie wszedł ktoś niepowołany. Opowiada ci swój plan, pomagasz jej sprzątać, ale w końcu coś w tobie pęka i nie wytrzymujesz ciśnienia. Załamujesz się, Weronika naciska na ukrycie zbrodni, ty jesteś temu przeciwny i zaczynacie się kłócić. Właśnie tą kłótnię słyszy przypadkowy przechodzień i dzwoni na Policję. Kamil, zrozum, to, że zostałeś, było Weronice nawet na rękę. Ona ucieka z najważniejszymi rzeczami świadczącymi o prawdziwej tożsamości denatki oraz z dowodami zbrodni, a ty, jako podejrzany, w trakcie wielu przesłuchań utwierdzasz śledczych, że zabitą jest Weronika. Ona tymczasem rozpoczyna życie zupełnie gdzieś indziej, bez tożsamości, ale nie niepokojona przez nikogo. Czeka, aż jej książę wyjdzie z aresztu – kalkulujecie, że przecież masz alibi na czas morderstwa – i wrócicie do siebie jakby nigdy nic. Kamil, jak dla mnie Weronika wykorzystała twoją miłość do niej i wpakowała cię w to po uszy. Chłopie, przecież ona ma mordercze zapędy, tylko czekać, jak zmieni nastawienie do ciebie. Kamil, czy ty mnie słyszysz? Kamil ma zamknięte oczy, dolna warga drga mu, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jednak gdy unosi powieki, oczy zdają się śmiać do mnie. Dopija piwo i odzywa się spokojnym głosem: - Jestem ci strasznie wdzięczny, że powiedziałeś mi tak wiele szczegółów z przeszłości Weroniki, choć większość poznałem już tamtego feralnego wtorku. Co do zdarzeń od ósmej rano do trzynastej, odgadłeś wszystko bezbłędnie. Ale o tym, co stało się przed ósmą, nie trafiłeś zupełnie. - Kamil – przerwałem mu od razu. – To, co powiesz teraz, wiesz zapewne od Weroniki, więc nie do końca musi być prawdą. - Ja traktuję to jako prawdę ostateczną i ty też tak postąp. Po co szukać dalej, skoro nic nie wiadomo na pewno? - Więc jaka jest prawda ostateczna? - Taka, że pożar nie był wcale dziełem Weroniki ani jej siostry. Po prostu, mieszkanie się zapaliło a dziewczynkom udało się uciec. I tyle. Zrozum, nie ma związku między tym, co wydarzyło się ostatnio, a tragedią sprzed dziesięciu lat. Co do tragedii w pokoju Weroniki prawda wygląda następująco. Andrzej bił Andżelikę przy byle okazji, a ta również, podobnie jak jej siostra, w życiu doświadczyła tego wielokrotnie ze strony ojca. I gdy po raz kolejny dostała wieczorem przy wspólnej kolacyjce, w dodatku w obecności Weroniki, z którą nie widziały się od lat, postanowiła skończyć z tym raz na zawsze. Rano, gdy Weronika szykowała się na zajęcia i brała prysznic, Andżelika znalazła nóż w kuchni i poderżnęła gardło śpiącemu jak kamień Andrzejowi. Potem, już na oczach siostry, wbiła sobie go w piersi. Podobno zdążyła powiedzieć jeszcze „przepraszam” i osunęła się na podłogę. Weronika spanikowała. Rzuciła się do umierającej siostry i niechcący złapała za nóż, zostawiając odciski palców. Nie mogła zabrać go ze sobą, bo śledczy zastanawialiby się przecież, gdzie podziało się narzędzie zbrodni, więc wytarła rękojeść najdokładniej jak to możliwe. Gdy Weronika zadzwoniła do mnie, poradziłem jej, by zamknęła się w pokoju i czekała na mój przyjazd z Warszawy. Gdy przyjechałem, ona już podjęła decyzję. Policja nie da wiary w prawdziwą wersję wydarzeń, tym bardziej w samobójstwo Andżeliki – stwierdziła. Więc co zrobimy? – spytałem. Weronika plan miała gotowy – wiedziała, że od tej chwili jej życie będzie pasmem udręk i ukrywania tożsamości, ale nie znaleźliśmy innego wyjścia. Czekając na mnie, zacierała własne ślady w pokoju, po czym wzięła dokumenty siostry i najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrana w kożuch z futrzanym kapturem, wyszła chyłkiem z akademika, nierozpoznana przez nikogo. A ja zostałem. Załamania nie musiałem udawać, naprawdę czułem się paskudnie. Z jednym masz rację, Weronika chciała, bym był w pokoju w momencie przybycia Policji. Miało to sens. Telefonem około ósmej ściągnęła mnie z pracy z Warszawy, przyjeżdżam więc pociągiem, wpadam do pokoju i odnajduję ciało ukochanej. Faktycznie nic na mnie nie mają, a domysł, że zamordowałem kochanków z zazdrości, nie może stanowić mocnego dowodu mojej winy. Szczególnie, że mam niepodważalne alibi na szacowany czas dokonania zbrodni. Chciałem jej pomóc bez względu na wszystko. I plan pewnie by się powiódł w stu procentach, ale ktoś ubiegł mnie z wezwaniem Policji i zupełnie odeszła mi ochota do życia. Tak, siedziałem jak kukła i nie miałeś racji twierdząc, że szybko dochodzę do siebie. Nadal boję się, że śledczy znajdą coś nowego i oskarżą mnie ponownie. Kamil skończył historię, w którą najwyraźniej wierzył całym sercem. Ja również poczułem ulgę, przynajmniej nie musiałem bać się o jego życie. Weronika okazała się nie być taką straszną, jak z początku sądziłem. Chciałem sprawę poznać do końca, dlatego zapytałem: - To o co wam poszło, że się kłóciliście? Kamil przypatrzył mi się uważnie i chrumknął pod nosem: - To jedyna rzecz, jakiej do końca nie rozumiem. My naprawdę się nie kłóciliśmy, przecież byłoby głupotą drzeć się wniebogłosy. Poza tym okno mieliśmy zamknięte, wiesz, jak zimny był grudzień. Cholera wie, pech chciał, że to może w innym pokoju akurat ktoś się kłócił i gliny łażąc po pokojach weszły akurat do naszego. Fakt, że po wyjściu Weroniki nie przekręciłem zamka. Tak czy inaczej dobrze, że jest już po wszystkim. Westchnął wyraźnie rozluźniony i wstał od stolika. Położył przed sobą banknot za piwo, puścił mi oczko i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Nie wygadasz się, prawda? Wstałem również i uścisnąłem mu dłoń. - A jak myślisz? – odparłem, a on odwrócił się na pięcie i zniknął zaraz za wyjściem, wchłonięty w tłum anonimowych postaci. Siedziałem jeszcze dłuższą chwilę, układając w głowie prawdę ostateczną – jak Kamil nazwał wersję Weroniki. Na pewno pozostały w niej nic nieznaczące luki, z których najbardziej raziły dwie kwestie: pierwsza, iż Andżelika i Andrzej byli nadzy (Weronika nie miała nic przeciwko ich nocnym igraszkom? Sama przecież też spędziła noc w swoim pokoju – no właśnie, gdzie ona właściwie spała, na podłodze, czy obok figlującej parki?). Druga wątpliwość odnosiła się do podbitego oka Andżeliki – skoro Andrzej uderzył ją rzekomo wieczorem przy zakrapianej alkoholem kolacji, to dlaczego koroner uznał siniak pod okiem za efekt dawnego zdarzenia? Czy Andrzej chlasnął Andżelikę na tyle delikatnie, że tym razem nie zostawił śladu? Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo sprawa faktycznie była zakończona i roztrząsanie każdego najdrobniejszego szczegółu nie wnosiło do niej już nic więcej. Zagadka rozwiązana. Butelka złożyła się w całość. Ale szklanej szyjki nie zamykał korek. Brakowało go jako ostatniego elementu. Nie kłócili się, nie krzyczeli. Kamil nie zdążył wezwać Policji. Pech, że akurat ktoś zadzwonił najpewniej w zupełnie innej sprawie. Pech, który na całe szczęście nie pogrążył Kamila. Choć mógł kosztować go pobyt w więziennej celi do końca życia. Nawet nie wiem, skąd zdobyła mój numer. We wrześniu dostałam esemesa, którego od razu wykasowałam: \"Tak niewiele bliskich osób zostało nam na świecie, nie zapominajmy o sobie\". I podpis: Andżelika. Łzy same spłynęły mi po policzkach, ale szybko otrząsnęłam się ze wspomnień, których już nigdy miałam nadzieję nie doświadczać. Nie zapomnę cię, Andżelika, choć tak bardzo bym chciała... I telefon pod koniec listopada, który odebrałam bez zastanowienia, bo numer mrugający na ekraniku nie był mi znany. - Hej siostra, to ja. Nie odkładaj słuchawki! To bardzo ważne. Chodzi o nas... i o Andrzeja! Potrzebuję twojej pomocy. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę, będącą dopiero preludium do późniejszej rozmowy w cztery oczy. Andżelika przyjechała pekaesem do Łodzi i powiedziała mi wszystko. Andrzej nam pomagał – to na pewno – ale to Andżelika wpadła na pomysł pozbycia się ojca. Teraz, gdy byliśmy już dorośli, Andrzej wracał do tej sprawy przy każdej okazji. Kryminalny półświatek Kielc i okolic, w jakim z powodzeniem odnajdywał się od kilkunastu lat, zaczął obracać się przeciw niemu. Niebezpieczne znajomości oraz wystawne życie w krótkim czasie uczyniły z niego bankruta. - Odnalazł mnie i ciągnie pieniądze. Szantażuje, że doniesie na nas glinom... nie to, że jakoś bardzo się boję, bo w końcu kto mu da wiarę po tylu latach, ale wiesz... jakoś ułożyłam sobie życie po tym wszystkim, pracuję tu i tam dorywczo, ogólnie dawałam radę, ale on nazwał się moim facetem, zmusza mnie, bym z nim sypiała, sama widzisz... – Wskazuje dawno podbite oko, ale moją uwagę zwraca coś innego. ... ułożyłam sobie życie... Nie zapytała, jak ja daję sobie radę. Nie pyta, ile tabletek Ataraxu łykam przed zaśnięciem, nie interesuje jej, jak straszne mam koszmary i ile razy budzę się w nocy zlana potem. Widzi mnie jako studentkę i nie zadaje sobie nawet pytania, jak często siedzę przed lustrem i ważę w jednej dłoni zimną żyletkę, a w drugiej miejsce na drodze życia, w którym jestem obecnie. Przeszłość jest motywem, by skończyć to raz na zawsze, bez względu na wszystko inne. I wszystkich... Obiecuję, że pomogę. Drastycznie, ale i ja i Andżelika wiemy, że inaczej nie potrafimy. Zbrodnia raz popełniona staje się sposobem na życie. Zaprosiłam ich w grudniu, na ponad tydzień przed świętami. Poleciłam Andżelice, by jak najbardziej upodobniła się do mnie. Gdy z dworca dotarli w końcu pod akademik, rzuciłam im klucz od drzwi wejściowych do budynku, sama cały dzień nie wyszłam nawet z pokoju. W holu na dole zazwyczaj siedzi dozorczyni, która jednak na mało co zwraca uwagę, a już na pewno nie na wchodzących, którzy mają klucze wejściowe i nie wydzwaniają domofonem, by im otworzyć. Udająca mnie Andżelika i Andrzej, któremu sprzedaliśmy historyjkę o konieczności płacenia za gości, znaleźli się więc w moim pokoju niezaczepieni przez nikogo postronnego. Andrzej zmienił się przez ostatnie dziesięć lat nie do poznania. Zawsze wyrośnięty ponad wiek, wyglądał teraz jak zakapior w stylu bez-kija-nie-podchodź. Już na dzień dobry puścił kilka bezczelnych uwag na mój temat i złapał mnie za tyłek. Uśmiechnęłam się tylko, co przyjął jako pozwolenie na dalszą zabawę. Plan miałyśmy gotowy. Spotkanie odbyło się pod pozorem próby porozmawiania o starych czasach w przyjacielskiej atmosferze (przecież w młodości uważaliśmy się za przyjaciół – w końcu kto pomaga w uśmierceniu rodziców, jak nie przyjaciel?). W trakcie wieczoru wlaliśmy w siebie kupiony kilka dni wcześniej alkohol, a Andrzej zagadał nas obie niestworzonymi historiami na temat swoich przestępczych wyczynów. Na szczęście nikt ze studentów nie pukał do drzwi – to nic dziwnego zważywszy, że od początku studiów nie zabiegałam o niczyje towarzystwo. W końcu wyglądał na tyle podchmielonego, byśmy mogły przejść do kolejnej części planu. Miałam uwieść Andrzeja, by poszedł z nami dwiema do łóżka i został na noc. To nie stanowiło oczywiście problemu, bo widać było, że liczył na to od samego początku. Zasnął szybko, jakby postanowił nam pójść na rękę. Leżeliśmy w łóżku we troje: oni obok siebie, ja po stronie Andżeliki, na samym skraju tapczanu. Za nic nie było mi wygodnie, ale usnęłam niemal od razu... Delikatnym szarpaniem za ramię budzi mnie Andżelika. - Już czas – szepce. Ma na sobie wełniany sweter i skarpetki na stopach. W ręku trzyma podobny zestaw, dla mnie. Przecieram zaspane oczy i zastanawiam się, czy dobrze robimy. Ale gdy pod lewym okiem natrafiam na piekącą opuchliznę, opuszczają mnie wszelkie wątpliwości i podążam za siostrą. W przedpokoju dostrzegam cienie tańczące na coraz bardziej szkarłatnej ścianie. To łuna ognia palącego się w kuchni, zdaję sobie sprawę. Cichy pisk dobywa mi się z gardła, gdy zza węgła wyskakuje ludzka sylwetka. Andżelika przyciska mnie mocniej do siebie i wciąż szepcąc mówi: - Spokojnie. To Andrzej. – Chłopak podbiega do nas i ciągnie nas ze sobą w dół, po schodach. Wyrywam się i niemal krzyczę: - Musimy obudzić mamę! Nie czekajmy! - Jeszcze nie. – Siostra wygląda na starszą niż jest w rzeczywistości. Chłodna i wyzuta z emocji, nie przypomina trzynastoletniej Andżeliki, jaką znałam dotychczas – Andrzej wróci za chwilę i ją wyniesie. Jak się teraz obudzi, to obudzi i ojca... Nie możemy ryzykować... Mimo, iż pędzimy bez wytchnienia, dogania nas dym. W końcu czuję rześki powiew na twarzy i wiem, że jesteśmy na zewnątrz, przed kamienicą. - Andrzej! Biegnij po mamę – wrzeszczę na całe gardło. – Ale już! Andrzej jest od nas starszy o trzy lata i ma posturę małego niedźwiedzia, który na pewno da radę wynieść mamę z pożaru. Wbiega na powrót do klatki, a dookoła nas zbiera się coraz liczniejszy wianuszek gapiów. Ludzie przekrzykują się nawzajem, a zdezorientowani sąsiedzi z innych mieszkań w naszym domu otwierają okna i dopiero teraz widzą, co dzieje się w pomieszczeniach nad nimi. Natychmiast ich głowy giną w czarnych prostokątach okien, by za chwilę przeciskać się bezładnie w ciasnych drzwiach klatki schodowej. Gdy widzę, kogo na rękach dźwigają dwaj sąsiedzi, serce staje mi w gardle. Andżelika dostrzega to również. Trzyma dłoń na moim ramieniu, więc czuję, jak wbija paznokcie, kalecząc bark do krwi. Jej twarz jest blada, a oczy puste. Patrzę na nią, układając słowa w bezgłośne \"zabiłaś mamę, zabiłaś moją mamę\". To był jej pomysł. To Andżelikę zgwałcił ojciec tak boleśnie, że wpadła na ten szatański plan. Ale nie usprawiedliwia to śmierci mamy. Tego nic nie może usprawiedliwić... Sąsiedzi kładą nieprzytomnego Andrzeja na chodniku i ktoś robi mu sztuczne oddychanie. Nie mija minuta, jak chłopak głośno kaszle i zaczyna mamrotać coś pod nosem. Nie wiedzieć skąd nadjeżdża ambulans, zaraz po nim dwa wozy strażackie. Gdy Andrzejem zajmują się sanitariusze, strażacy rozwijają węże i rozpoczynają walkę z żywiołem, który – to już wiemy na pewno – pochłonął dwoje ludzi. Przyglądamy się sobie z Andżeliką. Puściła moje ramię i odsunęła się nieznacznie. Gdybym miała dość siły, dopadłabym do niej i wrzuciła ją w ogień. Lecz nie mogę. Niewysłowiony ból po stracie matki staje się zbyt dojmujący, bym mogła postąpić choć krok. Stoimy więc, w samym środku dantejskiej sceny i nawet nie zauważamy, jak ludzie zbierają się wokół, taksują nas podejrzliwymi spojrzeniami i wymieniają niezrozumiałe uwagi. Nic mnie one nie obchodzą. Łzy zniekształcają obraz i rozmazana pomarańczowa łuna okrywa noc i jej aktorów. Tylko twarze zebranych stają się nagle karykaturalne i nabierają nieludzkiej grozy. Tłum się zagęszcza, paskudne oblicza przysłaniają cokolwiek innego i czuję, jak nogi uginają się pode mną. Mdleję... Budzę się pierwsza, gdy zegar wskazuje za kwadrans ósmą. Za oknem panuje okropna szaruga, nieznacznie ożywiona bielą wszędobylskiego śniegu. Samą zbrodnię zaplanowałyśmy na rano, gdy choć trochę rozwidni się na zewnątrz, żeby nie zwracać niczyjej uwagi zapalonym światłem w środku nocy. Oboje – Andżelika i Andrzej – leżą na plecach i w ogóle na mnie nie reagują. Andrzej chrapie w typowo pijacki sposób. To dobrze, myślę. Wkładam rękawiczki i przynoszę z kuchni nóż – taki czysty, wcześniej wymyty, bez żadnych odcisków lub innych śladów. Dlaczego miałabym się wahać? Nie dał rady uratować mamy. To raz. Dwa, że zachowuje się jak ojciec, przez którego to wszystko. Myśli, że może bić, upokarzać i posiąść kobietę, kiedy mu się to żywnie podoba. O nie! Cięcie jest sprawne i głębokie. Żadnego wahania, drżenia ręki – nic z tych rzeczy. Krew nie bryzga dookoła, lecz wylewa się potężną falą i spływa na pościel. Ciało Andrzeja wpada w delikatne konwulsje, ale upływ krwi jest zbyt szybki. Nawet się nie budzi. Może szkoda, że śmierć jest bezbolesna. Czy mama również zaczadziła się we śnie, a może zdołała się obudzić i szukała drogi ucieczki, lecz gęsty dym i żar odciął ją bezpowrotnie? Dziś te pytania nie mają już sensu. Andżelika budzi się, jakby wyczuła, iż coś się dzieje. Mimo, że wiedziała, czego może się spodziewać, tłumi krzyk w zaciśniętych wokół ust dłoniach. Patrzy na mnie z pretensją i zastanawiam się, czy moje spojrzenie wtedy, pod kamienicą, wyglądało podobnie. - Boże, Weronika! Nie powinnyśmy! To chore, Boże... Wściekam się. W takim stanie Andżelika nie zdoła mi pomóc w zatuszowaniu śladów zbrodni. Nie zdobędzie się przecież na poćwiartowanie ciała Andrzeja i wynoszenia go ratami na śmieci. Rozglądam się po pokoju. Widzę opakowania z folią malarską, na której miałyśmy kroić ciało, widzę dwudziestolitrowe worki z mocnej, nierozerwalnej folii, w jakie zamierzałyśmy pakować odkrojone członki, w końcu dostrzegam brzydotę swojego własnego pokoju w akademiku, książki na półkach, komputer, okno z szarymi firankami, a za nimi równie szarą pogodę. Niewiele tracę, myślę sobie. Najwyższy czas ukarać winnych... Andżelika wstaje z łóżka i łapie się za głowę. Nie myśląc wiele, wbijam siostrze nóż między piersi. Powietrze ze świstem uchodzi jej z płuc. I te oczy. Równie puste, jak w trakcie pożaru. Upada po chwili. Zostaję sama z dwoma trupami w pokoju. Już od listopadowej rozmowy z Andżeliką brałam taki wariant wydarzeń pod uwagę, więc jestem dobrze przygotowana. Wiem, że potrzebuję pomocy w zatarciu moich śladów w pokoju oraz przydałoby się solidne alibi (co do śladów to już od tygodnia wycierałam półki z odcisków palców i zbierałam włosy, skąd tylko się da – oczywiście nie spodziewam się, że zatrę wszystkie ślady mojej bytności, ale na pewno te, co pozostaną, nie dadzą śledczym wiele do myślenia). Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc, nieugięcie trwając przy zeznaniach, że to ja jestem zabitą dziewczyną. Wyciągam komórkę i dzwonię po Kamila. Policja musi mieć kozła ofiarnego, który spowolni i rozmydli śledztwo oraz potwierdzi, że nie żyję. Martwego mordercy nikt nie będzie szukał. A Kamila w końcu puszczą, bo przecież nic na niego nie będą mieli. Przyjeżdża pociągiem z Warszawy, tłumaczę mu wiele z tragicznej przeszłości, choć prawdę ostatniej nocy zmieniam na taką, którą będzie potrafił przyjąć. Sprzątamy całe przedpołudnie, w końcu zabieram torbę z najważniejszymi rzeczami, dowodami mojego istnienia oraz zbrodni i proszę Kamila, byśmy wyszli osobno. Sprawdzam jeszcze tylko, czy wzięłam wszystkie dokumenty Andżeliki: dowód, prawo jazdy – ja nie potrafię nawet otworzyć samochodu – i migawkę na autobusy. Tak, teraz jestem tą, przez którą zginęła moja mama. Prawdziwej Andżeliki nikt w Kielcach nie będzie szukał, bo jej dorywcze prace to najpewniej prostytucja, a osoby z takiego środowiska nie dziwią się wcale, jeśli któregoś dnia nie pojawiasz się w pracy. Ja wyrwałam się stamtąd już dawno, włożyłam wiele wysiłku, by studiować, by mieszkać w innym mieście, a przez to uciec od miejsc i ludzi, których nienawidzę. Teraz rzucam to w cholerę. Żałuję? Wcale. Zabieram swój portfel, ale zostawiam legitymację studencką i dowód osobisty. Wcześniej możliwie dobrze wytarłam je z własnych odcisków i dotknęłam ręką martwej siostry. Potem nakładam kożuch z ogromnym kapturem, pod którym jestem nierozpoznawalna i upewniwszy się, że korytarz jest pusty, zbiegam na dół i wychodzę z akademika wprost w mroźne popołudnie. Do zrobienia została ostatnia rzecz. Kamil musi być podejrzany, by skupili się na jego osobie. Gdy sam zadzwoni na Policję, odsunie od siebie podejrzenia. Wchodzę do budki po przeciwnej stronie ulicy i wykręcam 997. Donoszę, iż w takim a takim akademiku na pierwszym piętrze mężczyzna grozi komuś śmiercią. Odkładam słuchawkę i biegnę na przystanek, na który podjeżdża właśnie tramwaj. Zmęczona, padam na siedzenie. Po kilku minutach mijamy radiowóz na sygnale. Wyrzuty sumienia pojawiają się nie wiedzieć skąd. Zadzwoniłabym do Kamila i kazała mu uciekać, ale przecież moja komórka została w pokoju, rzekomo przy ciele jej właścicielki. Muszę być silna. Grzebię w kieszeni kożucha i wyciągam zdjęcia, które miałam w kieszonce pidżamy w chwili ucieczki z płonącego mieszkania. Na obu mama uśmiecha się tak cudownie. Gdybym wiedziała, jak potoczą się nasze losy, wieczorem przed pożarem zabrałabym zdjęcia, na których jesteśmy ja i mama. A tak... Na kucyku w wesołym miasteczku siedzi Andżelika. W ogrodzie bawi się Andżelika. Na każdej z fotografii obok mojej siostry trwa zawsze czujna i troskliwa mama. Wmówiłam innym, że Andżelika to ja, więc wmówię i sobie. Przecież nie zniszczę jedynych zdjęć matki, jakie posiadam. Mamo, to dla ciebie to wszystko. Nie zapomnę cię nigdy. Stoję w hali, obserwując tablicę
  16. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAM moje kochane DRZEWKA! JODELKO! GRABKU! juz jestem,dziekuje, ze o mnie pamietalyscie, ja nawet nie wiem kiedy te pare dni uplynelo a tu czas wracac do domu! Nasze rozmowy nie mialy konca , Siostra moja prosila mnie abym jeszcze zostala :-( no ale ja tez mam obowiazki.:D Pojedziemy do Niej cala rodzinka na swieta wielkanocne. Ma bardzo duzy ogrod .....to dzieciaczki beda mialy gdzie szukac zajaczka :D JODELKO! czy mamy nowe kolezanki? Witaj ANETKO! Piekne wiersze i opowiadania!
  17. JARZEBINA

    BIESIADA

    DZIEN DOBRY BIESIADO! Witajcie kochane drzewka! JODELKO GRABKU! i nasze zapracowane Drzewka JODELKO! Tyle tu slodkosci , ciekawe sa te wesole buleczki nigdy jeszcze nie robilam musze zrobic moim wnsiom :D. Drzewka moje kochane jutro wyjezdzam na pare dni do Polski do mojej Siostry :D Jak wroce to sie zamelduje....... a wroce w srode wieczorem :D Pozdrawiaam Was i dla wszystkich!
  18. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witaj JODELKO! :D ........................WIERSZ SZCZĘŚCIA...................................... Żeby docenić wartość jednego roku, zapytaj studenta, który oblał końcowe egzaminy. Żeby docenić wartość miesiąca, spytaj matkę, której dziecko przyszło na świat za wcześnie. Żeby docenić wartość godziny, zapytaj zakochanych czekających na to, żeby się zobaczyć. Żeby docenić wartość minuty, zapytaj kogoś, kto przegapił autobus lub samolot. Żeby docenić wartość sekundy, zapytaj kogoś, kto przeżył wypadek. Żeby docenić wartość setnej sekundy, zapytaj sportowca, który na olimpiadzie zdobył srebrny medal. Czas na nikogo nie czeka. Łap każdy moment, który ci został, bo jest wartościowy. Dziel go ze szczególnym człowiekiem - będzie jeszcze więcej wart. Pochodzenie tego wiersza nie jest znane, ale przynosi on każdemu szczęście. Wyślij do osób, którym życzysz szczęścia. Dobranoc Biesiado!
  19. JARZEBINA

    BIESIADA

    WITAM BIESIADO! GRABKU ! dziekuje za poezje WIAZKU! ] Cierpliwa LESZCZYNKO JARZEBINKO2 JODELKO! ja juz jestem a Ty? wpadaj bo sie pomarancze beda denerwowac :D Zostawiam Wam male opowiadanie! ...............................P RZ Y J A C I O L K I........................... Były tak różne od siebie, że doskonale się uzupełniały. Łączyło je jedno-uwielbiały horrory. Z tych słabych, typowych można było się pośmiać, na tych ,,wysokiej klasy” przeżyć znajomy ucisk w gardle (zupełnie jak podczas jazdy na karuzeli). Można by powiedzieć, że wokół siebie tworzyły atmosferę strachu, smutku i tajemniczości - te ich czarne ubrania z szerokimi rękawami, powłóczyste spódnice, rozpuszczone włosy odgradzały je od reszty rzeczywistości. One żyły sobą nawzajem, inni postrzegali je jako upiorne zjawy, zwracające na siebie uwagę w tłumie kolorowej rzeczywistości. Któregoś dnia postanowiły napisać scenariusz do własnego horroru. Czekały na ten wieczór, by stworzyć odpowiednią atmosferę. Najważniejszym czynnikiem miała być mgła. Wreszcie nadszedł marzec. Wieczór był jak mleko, a powietrze ciężkie i gęste. Zrezygnowały z użycia kamery. Doszły do wniosku, że skupienie się na niepowtarzalności chwili będzie bardziej ekscytujące. Pozostało tylko pytanie, która z nich będzie ofiarą, a która twórcą strachu. Oczywiście każda chciała straszyć, a czas mijał... Chłopcy szli ulicą, wyśmiewając nowopoznanych w pubie ludzi. Nagle we mgle mignęły dwie znajome postacie. - Ej ,to chyba te wariatki z naszej klasy! - Są zbyt czarne by zgubić się we mgle - Pewnie biegną do klubu anonimowych wampirów! Stali tak przez chwilę, ale one zniknęły im z oczu. Godzinę później pożegnali się i każdy z kolegów poszedł w swoją stronę. Mgła jednak utrudniała im powrót do domu. Łukasz śpieszył się i szedł tak jakby mgły nie było. Zdawał sobie jednak sprawę, że może się zgubić. Nagle poczuł, że ktoś za nim idzie. - Marek to ty? Cisza wzbudziła w nim niepokój. - Stary nie wygłupiaj się. Ty też zgubiłeś drogę? Poczuł ulgę, gdy zobaczył ją przed sobą. - A to ty. Czemu się nie odzywasz? Wystraszyłem się. Ale ona nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko dziwnie. Łukasz nie wiedział co powiedzieć. Zastanawiał się tylko, gdzie podziała się jej przyjaciółka. W końcu z chłopakami widzieli je obydwie. - Ty pewnie się też zgubiłaś. Wiesz, jeśli chcesz to możemy razem poszukać drogi. Dalej stała przed nim i milczała. Chciał pójść dalej, ale nie potrafił. Coś trzymało go w miejscu. Wtedy spojrzał w jej oczy. Miały kolor czerwony i świeciły w ciemności. Łukasz cofnął się, ale poczuł, że tuż za nim stoi druga dziewczyna. Jej oczy z kolei były jaskrawo żółte i oślepiały blaskiem. Dalej nie mógł się ruszyć. Czuł tylko ucisk w gardle i zimny dreszcz płynący po plecach. One zaczęły chodzić wokół niego i powtarzały szeptem, miarowo, coś w rodzaju zaklęcia, w nieznanym mu języku. Janusz codziennie wcześnie rano wyprowadzał na spacer psa. Był wtedy zbyt śpiący by zastanawiać się nad reakcjami zwierzęcia, ale zauważył, że pies poszedł inną drogą niż zwykle. W pewnym momencie zaczął niespodziewanie szczekać. Uspokajając psa nagle zauważył nastoletniego chłopca, który trząsł się i wił wśród sterty liści. Podszedł bliżej i słyszał jak chłopak powtarza: - Zostawcie mnie! Czego ode mnie chcecie? Ja wam przecież nie zrobiłem nic złego, nawet nigdy się z was nie nabijałem! Przestańcie, przestańcie! Nie mogę słuchać tych słów. One niszczą mnie od środka. Przestańcie to mówić, nie, nie, nie! Janusz starał się go uspokoić ale chłopak krzyczał coraz głośniej i szamotał się coraz bardziej, z jego ust toczyła się piana a wzrok był wbity w pustą przestrzeń. Policjant wolnym krokiem wszedł do gabinetu dyrekcji. Po chwili przeszedł do klasy, z której przywołano Marka i Damiana. Zdziwieni i przestraszeni chłopcy zerkali to na nauczycielkę to na policjanta. - Chodzi o waszego kolegę - Łukasza Świerkowskiego. - Co z nim? Nie przyszedł dziś do w szkoły, więc myśleliśmy, że jest chory. - Znaleziono go dzisiaj w parku w bardzo ciężkim stanie. Słyszałem, że byliście z nim wczoraj w pubie. - Tak, ale nie wracaliśmy razem, bo on się spieszył do domu. Rozstaliśmy się koło 22. - Rozstaliście na drodze do parku? - Nie, zupełnie gdzie indziej. Musiał się zgubić. Wczoraj była taka mgła, że wracaliśmy do domu ramię w ramię, żeby się trzymać razem. Czy wiadomo już co się stało Łukaszowi? - On najprawdopodobniej cierpi na padaczkę. Jej pierwszy atak nastąpił wskutek jakiegoś ogromnego wstrząsu, którego doznał tamtej nocy. Podejrzewamy, że mógł zostać napadnięty, co jednak jest mało realne, bo nie stwierdzono śladów pobicia, więc może raczej po prostu dostał paniki, gdy zgubił się we mgle. Dziewczyny przypadkiem słyszały rozmowę policjanta z uczniami. Spojrzały na siebie porozumiewawczo. Z zachwytu uniosły im się kąciki ust. Ich oczy znów były brązowe. pozdrawim i zycze milej lektury!
  20. JARZEBINA

    BIESIADA

    Witaj JODELKO! a po JODELCE ..... JARZEBINA!:D :D :D DRZEWO; KTORE UMIALO DAWAC! Było sobie drzewo, które kochało małego chłopca. Chłopiec przychodził do drzewa codziennie. Z jego liści splatał sobie wieńce na głowę i udawał leśnego króla. Wspinał się po jego pniu, huśtał się na jego gałęziach i zjadał owoce. Razem bawili się w chowanego, a kiedy chłopiec się zmęczył, zasypiał w cieniu drzewa. Chłopiec kochał drzewo...kochał je bardzo. I drzewo było szczęśliwe. Mijał czas. Chłopiec był coraz starszy i drzewo często zostawało samo. Wreszcie pewnego dnia, gdy chłopiec przyszedł, drzewo powiedziało: - Chodź chłopcze ,chodź i wspinaj się po moim pniu, huśtaj się na moich gałęziach, jedz moje owoce, baw się w moim cieniu i bądź szczęśliwy. - Jestem za duży by się bawić-powiedział chłopiec-chcę kupować sobie różne rzeczy i cieszyć się nimi. Chcę pieniędzy. Czy możesz mi je dać? - Niestety nie mam pieniędzy-powiedziało drzewo-mam tylko liście i owoce. Weź chłopcze moje owoce i sprzedaj je w mieście. Tak zdobędziesz pieniądze i będziesz szczęśliwy. Chłopiec wspiął się na drzewo, zerwał owoce i zaniósł je do miasta. I drzewo było szczęśliwe. Ale chłopiec nie wracał bardzo długo...i drzewo było smutne. Aż pewnego dnia chłopiec wrócił. Drzewo zadrżało z radości i powiedziało: - Chodź chłopcze. Wspinaj się po moim pniu, huśtaj się na moich gałęziach i bądź szczęśliwy - Jestem zbyt zajęty, by łazić po drzewach - powiedział chłopiec - potrzebuję domu, by mnie chronił przed zimnem. Chcę mieć żonę i dzieci, dlatego potrzebuję domu. Czy możesz dać mi dom? - Nie mam domu - powiedziało drzewo - moim domem jest las. Ale możesz ściąć moje gałęzie i zbudować dom wtedy będziesz szczęśliwy. Chłopiec ściął gałęzie i poszedł budować swój dom. I drzewo było szczęśliwe. Ale chłopiec długo nie wracał, a gdy wreszcie wrócił, drzewo było tak szczęśliwe, że ze wzruszenia nie mogło wydobyć głosu - Chodź chłopcze - wyszeptało - chodź i baw się. - Jestem za stary i zbyt smutny by się bawić - odpowiedział chłopiec - Chcę mieć łódź, żeby stąd odpłynąć gdzieś daleko. Czy możesz dać mi łódź? - Zetnij mój pień i z niego zrób sobie łódź - powiedziało drzewo - Wtedy będziesz mógł odpłynąć daleko i będziesz szczęśliwy. Chłopiec ściął pień drzewa, zrobił z niego łódź i odpłynął daleko. I drzewo było szczęśliwe... Jednak niezupełnie. Upłynęło wiele czasu zanim chłopiec wrócił. - Niestety chłopcze - powiedziało drzewo - Nie zostało mi już nic, do ofiarowania - nie mam już owoców - Mam za słabe zęby żeby jeść owoce - odpowiedział chłopiec. - Nie mam już gałęzi - powiedziało drzewo - Nie będziesz miał się na czym huśtać. - Jestem za stary żeby się huśtać na gałęziach - odpowiedział chłopiec. - Nie mam już pnia - powiedziało drzewo - Nie będziesz miał się po czym wspinać. - Jestem zbyt zmęczony żeby wspinać się po pniu - odpowiedział chłopiec. - Szkoda - westchnęło drzewo - Pragnę ci coś ofiarować, ale nie mam już nic. Niestety... jestem tylko starym pniakiem. - Nie trzeba mi wiele - powiedział chłopiec - Szukam tylko spokojnego miejsca by usiąść i odpocząć. - Skoro tak - powiedziało drzewo prostując się na ile mogło - Stary pień doskonale nadaje się do tego, by na nim usiąść i odpocząć. Chodź chłopcze . Usiądź i odpocznij. I chłopiec tak zrobił. I drzewo było szczęśliwe. Pozdrawiam Was moje Drzewka !
  21. JARZEBINA

    BIESIADA

    http://asiorek.wrzuta.pl/audio/dMkGond0Pk/edyta_gepert_-_och_zycie_kocham_cie_nad_zycie
  22. JARZEBINA

    BIESIADA

    Powietrze pachniało latem. Marek wciągał je łapczywie, idąc pospiesznie ulicą. Skręcił w boczną uliczkę - wiedział, że ktoś z klasy wybiegł za nim z lokalu. Deszcz przestał padać. Zamiast lasu parasoli widać było las ludzi, których poprawa pogody zachęciła do wyjścia na spacer. Marek czuł złość tak ogromną, że miał ochotę coś zniszczyć, jakoś wyładować emocje. W końcu jednak uspokoił się. W jego sercu nareszcie pojawiła się gotowość na to, by na zawsze pożegnać się z Łucją. Nie obchodziła go etykieta - nie miał zamiaru stukać w furtkę, by mu ją otworzono, wolał to zrobić sam. Wszedł do niewielkiego ogrodu. Żółte i białe róże pachniały tak pięknie, że motyle aż kłóciły się o to, który z nich pierwszy usiądzie na ich płatkach. Z wysokich sosen dobiegał niezwykły śpiew ptaków. Otworzył drzwi. Zobaczył niewielką, ponurą, ciemną salę, na środku której znajdował się mały drewniany stolik, krzesła i szyba, na której umieszczono drewnianą kratę. - Jak pan się tutaj dostał?? Tutaj nie wolno wchodzić bez zastukania w furtkę! - dobiegł go nagle zaniepokojony głos zza szyby. - Przepraszam. Szukam Łucji Zakrzewskiej. - powiedział nieśmiało. - Zaraz ją zawołam. Proszę usiąść. Marek usiadł przy stoliku. Pomyślał o tym, że znowu ją zobaczy. Po kilkumiesięcznej rozłące znów będzie mógł ujrzeć dziewczynę, którą kocha. Przypomniał sobie nagle jak nie mógł się jej doczekać, kiedy umawiali się w parku. Przychodził zawsze wcześniej, a Łucja nie spóźniała się, ale była zwykle dokładnie na czas. Kiedy wreszcie się pojawiała chwytał ja za rękę i całował na powitanie. Ale teraz już tak nie będzie. Teraz Łucja się zmieniła, jest całkiem inna. Nie będzie mógł nawet dotknąć jej dłoni – w końcu nie dzieli ich tylko szyba i krata, ale też wybór, jakiego dziewczyna dokonała. - Witaj - usłyszał nagle znajomy głos. - Nie spodziewałam się, że tu kiedykolwiek przyjdziesz. - Witaj Łucjo. Ja po prostu chciałem się z tobą pożegnać. Poczułem się na to gotowy. - powiedział spokojnie Marek. - Ale ja nie chcę żebyś się ze mną żegnał. - Przecież sama się ze mną już dawno pożegnałaś! - głos chłopca podniósł się gwałtownie. - Ty nic nie rozumiesz. Ja nigdzie nie odeszłam. Zawsze będę przy tobie. Będę koło ciebie kiedy pójdziesz na studia, będę gdy założysz rodzinę, będę gdy będziesz radosny i gdy poczujesz smutek. Pamiętasz? Kiedyś opowiadałeś mi o swoich wakacjach w Kołobrzegu i tak bardzo chciałeś żebyśmy tam w tym roku pojechali razem. Jeśli tam się wybierzesz to też t będę przy tobie. - Nie, Łucjo, ciebie przy mnie nie będzie. Nie ma cię przy mnie odkąd przestałaś mnie kochać. - Ale ja cię ciągle kocham! Ja teraz kocham cały świat - każdego człowieka, każde życie, każde stworzenie. - Ja nie chcę żebyś mnie kochała tak jak kochasz cały świat. Chcę być przez ciebie kochany taką twoją dziewczęcą miłością, taką, która powodowała, że między nami nie było żadnych granic, że mogliśmy cieszyć się każda chwilą spędzaną razem. Wtedy naprawdę smakowaliśmy czym jest wolność. - Ja dopiero teraz zrozumiałam czym jest wolność. - Tutaj? Ty chyba żartujesz! Czy ty nie widzisz tego, że ciebie tutaj nikt nie zauważa, nikt nie kocha, nikomu na tobie nie zależy. Jesteś tylko częścią jakiejś dziwnej filozofii. Jesteś jedną z wielu części, ale bez ciebie ta układanka też mogłaby istnieć. - Marek mówił coraz głośniej. - Przemawia przez ciebie złość. Ja widzę to, że Bogu na mnie zależy i że On mnie naprawdę kocha. On mi pokazał nowe, prawdziwe życie, nową wolność, którą mogę tylko tutaj realizować. Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić jaka tutaj jestem szczęśliwa! Każdy dzień spędzony w tym miejscu jest piękniejszy od poprzedniego, każda chwila staje się odmienna i ciekawsza - tu jest prawie tak jak w raju. Bóg wydaję się być tak blisko nas. - Pewnie ty jesteś szczęśliwa, ale w drodze do swojego nowego życia zraniłaś wielu ludzi, w tym mnie. Żegnaj Łucjo. Już więcej się nie zobaczymy - po tych słowach Marek wstał i szybkim krokiem wyszedł z sali . Łucja słyszała jak trzasnął furtką w ogrodzie. Powoli i spokojnie z oczu dziewczyny kapały łzy i opadały na jej brązowy habit, nowicjuszki sióstr karmelitanek bosych. Zycze milej lektury
  23. JARZEBINA

    BIESIADA

    Marek stał na deszczu. Niezwykłą radość sprawiało mu wpatrywanie się w srebrne krople, które opadały na jego ramiona, włosy, nos. Z daleka widział zielony napis: Pub ,,Dublińczycy”. Wahał się, czy tam wejść. Bał się, że w momencie, gdy znów zobaczy swoją klasę mogą odżyć wspomnienia. Jego myśli zapragną wrócić do czasów, kiedy Łucja była przy nim. Wtedy spacerowali przytuleni, po sennych parkach. Wtedy nawet taki dzień jak ten wydawał się być pogodnym, bo miłość dziewczyny była barwna jak słońce. A teraz co? Teraz deszcz jest tylko deszczem, mgła mgłą, senne parki nudnymi miejscami, a serce .... serce wydaje się być nieżywe. Nawet jeśli bije to tylko po to, żeby organizm mógł łapczywie łykać chłodne powietrze. Marek zrobił krok do przodu. Najpierw jeden, potem następne. Wszedł do środka. Kiedy znalazł swoją klasę w kącie lokalu wszyscy zamilkli. - No nareszcie jesteś! - przerwała ciszę Kasia. - Siadaj. Tam obok Szymona zajęliśmy ci miejsce. - Co u ciebie słychać? Dostałeś się na studia? - kontynuowała rozmowę Kasia. - Dopiero czekam na wyniki - egzaminy skończyły mi się pod koniec lipca, ale wydaje mi się, że przyjmą mnie na I rok. - Nie ma co ci się wydawać. Na pewno się dostaniesz! - krzyknął Szymon, podając Markowi szklankę z piwem.. - Nie. dzięki. - odmówił. - A wiecie co? Jak szłam na spotkanie z wami to zobaczyłam po drodze panią Brzozowską. - zmieniła temat Jadwiga. - No co ty! - zdziwiła się Kasia. - I co? Pogadałaś z nią? - zapytał Szymon i przełknął kolejną porcję złocistego napoju. - No zamieniłam kilka słów. Pytała czy wszyscy dostali się na studia. No i mówiłam jej też o moich planach na wakacje. - A powiedziałaś jej o tym naszym dzisiejszym zlocie? - zapytała Joasia. - No tak. - Hm, jeszcze gotowa do nas dołączyć! Hahahaha - zaśmiał się Piotrek. - Oj, to by było straszne! Nasza wychowawczyni, z nami w pubie!- podsumowała Jadwiga. - Marek? - zapytała cicho Kasia. - Słucham. - A ty masz jakieś plany na wakacje? - Na razie nie, ale myślę o tym, żeby pojechać do Kołobrzegu. - Sam pojedziesz? - Nie. Wezmę z sobą moje wspomnienia. Kasia popadła w nagłe zamyślenie - nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Po chwili milczenia zdecydowała się powiedzieć Markowi co myśli o tej sytuacji: - Marek, ja naprawdę nie wiem jak z tobą rozmawiać. Ta cała sytuacja jest taka dziwna. Młodzi ludzie często podejmują decyzje pod wpływem impulsu, pod naciskiem dziwnych emocji i zagubienia, w którym się znajdują. Po jakimś czasie okazuje się, że droga, którą wybrali nie jest taka łatwa i cudowna, jak im się wcześniej wydawało i wtedy rezygnują ze wszystkiego i wracają do punktu wyjścia. - Łucja jest pewna swojej decyzji. - To jakieś wariactwo! Przecież ona jest młoda. Całe życie przed nią! Jak można woleć ukrycie się przed światem, od wolności w prawdziwym życiu? - Kasia krzyknęła tak głośno, że reszta klasy zamilkła i zaczęła z uwagą słuchać jej dialogu z Markiem. - Ona myśli, że tam jest jej prawdziwe życie. - Jak ty możesz jej bronić?! Po tym co ci zrobiła. - Kasia była coraz bardziej zdenerwowana. - Ja ją ciągle .... Zresztą o czym my tu wszyscy mówimy! Po co w ogóle zaczęłaś ten temat?! Co was obchodzi decyzja Łucji? Niech sobie będzie w waszych oczach wariatką, niech ja będę w waszych oczach biednym, cierpiących, porzuconym kochasiem, ale dajcie nam obojgu święty spokój! Mam was dość! Nie potrzebuję waszej głupiej litości! - kiedy krzyczał oczy wielu gości pubu zwróciły się w stronę stolików, które zajmowała klasa IV d, a Kasia czuła jak bardzo rani ją odpowiedź Marka. Po chwili Marek wyszedł z lokalu, trzaskając drzwiami. cdn.
  24. JARZEBINA

    BIESIADA

    W pubie było duszno. W powietrzu czuć było papierosowy dym i aromat wina. Przy stoliku, w lewym rogu lokalu siedziała Kasia i Ania. - Dzwoniłaś do Marka? - zaczęła rozmowę Ania. - Tak - odpowiedziała cicho Kasia . - I jak on się czuje? - Nie miał zbyt wesołego głosu. - A powiedział, że przyjdzie? - Tak - To dobrze, bo byłam pewna, że ci odmówi. - Wyobrażasz sobie co on teraz czuje? - Tak, jestem w stanie sobie to wyobrazić - Kasię nieco zdenerwowało pytanie Ani. - Marek to wspaniały chłopak. Ja już nawet nie mówię o jego wyglądzie. Ale jakie on ma serce! Być pokochanym przez tak dobre i ciepłe serce to największe szczęście, jakie może spotkać kobietę w ciągu jej całego życia. - Ale Łucja nie zasługiwała na to szczęście. - skwitowała wypowiedź koleżanki Kasia - Wariatka! Jak można tak postąpić?! Cały czas mówiła mu o tym jak bardzo go kocha, jak bardzo jej z nim dobrze. Planowali razem przyszłość. On był z nią taki szczęśliwy ona tak po prostu, po 4 latach znajomości uznała, że woli sobie zrujnować życie niż być z nim. - Pewnie ona tak długo nie wytrzyma. Ale jak się zdecyduje wrócić do Marka to już będzie za późno. - podsumowała Kasia. - Czy myślisz, że on jeszcze kiedykolwiek kogoś pokocha? - Wydaje mi się, że będzie mu bardzo trudno. W końcu jak się ma tak wielkie serce, to i rany na tym sercu są bardziej dotkliwe niż na innych. Do pubu weszły Joasia z Jadwigą i Piotrek z Szymonem. - A tu jesteście! Nasze klasowe papużki nierozłączki! - krzyknęła Joasia. - A Marek przyjdzie? - zapytała. - Tak. Kasia po niego zadzwoniła. - odpowiedziała Ania. - I nie odmówił jej? - zapytał Szymon. - Nie. Po godzinie klasa IV d była już prawie w komplecie. Brakowało tylko Marka i Łucji. Na tym spotkaniu każdy zachowywał się inaczej. Jedni siedzieli zamyśleni, wlepiając oczy w kolorowe kieliszki, pełne wina, niektórzy śledzili ruch popiołu, opadającego z papierosów do popielniczki. Inni rozmawiali żywiołowo - w końcu nie widzieli się od trzech miesięcy. cdn.
  25. JARZEBINA

    BIESIADA

    JODELKO! ....... jeeeestem! i czekam na Ciebie! Dziekuje za pozdrawienia od Grabka, mysle, ze do nas dolaczy :D Pozdrawiam i Pozdrawiam cala Biesiade!
×