\".. gdy ktoś kto mi jest światełkiem gaśnie nagle w ciągu dnia...\"
Tak dobrze was rozumiem15 grudnia 2006 roku straciłam najukochańszego tatę... 26 września tego samego roku lekarz w centrum onkologii w gliwicach stwierdził nowotwór, przerzuty raka z którego mój Tatuś leczył sie kilka lat wcześniej, to tak jakby wydał wyrok. Chciałam wbiec do niego, krzyczeć że to nie prawda, ze nie powinien być lekarzem że jego diagnoza jest błędna. Znienawidziłam go za jego obojętność... Umierałam z rozpaczy, nie chciałam dać tatcie po sobie poznać jak bardzo cierpię wiem ile bólu sprawiło by to jemu... wystarczyły trzy miesiące... niknął w oczach... traciłam go z każdym dniem i nic nie mogłam zrobić.... taka cholcerna bezradność, żal do boga ludzi całego świata... dlaczego... i nikt mi nie odpowie... Widziałam jak cierpi... wiedziałam że nie ma ratunku... nie można pogodzić się z ta myślą, oswoić z tym i przygotować na czyjeś odejście... Doskonale wiedział co się dzieje, był taki spokojny, przepraszał nas za to że cierpimy przez niego...A to przecież nie było tak... Był dla mnie najważniejszą osobą na świecie, najcudowniejszym ojcem i tak strasznie za nim tęsknię. byłam przy nim do samego końca... pamietam jak buegłam do pielegniarki i krzyczałam ze moj tatuś nie oddycha... tzrymałam go za rękę... powtarzałam ze kocham nad wszystko... paietam pustą sale szpitalną, okno przez które świeciło słońce wprost na łózko mojego tatusia. Leżał tam taki spokojny... juz nie cierpiał... a ja chciałam umrzeć z bólu... tego nie da się opowiedzieć... łączę się z wami....