ssania
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez ssania
-
MATKI POLKI W WIELKIEJ BRYTANII
ssania odpisał sisi1111 na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
mama e- tak caly czas, dziekuję bardzo za kompelmenty:) -
MATKI POLKI W WIELKIEJ BRYTANII
ssania odpisał sisi1111 na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
hej dziewczyny!!! zapraszam do odwiedzin http://anias26.blog.onet.pl/ -
ciezarne Polki w Anglii.....odezwijie sie!-
ssania odpisał na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
karinella - ja też miałam wpisane w karcie epidual...tylko, że w tym czasie co ja RODZIŁO W SZPTALU 14 INNYCH KOBIET!!!!! NA KTÓRE PRZYPADAŁO 2 ANESTEZJOLOGÓW !!! I niestety ja nie byłam tą szczęściara..Poza tym mój też by gdzieś poleciał, ale niestety, nie było czasu, byłam zdana na łaskę i nie łaskę tych patafianów.. agnes 23 - dziękuję za gratulacje:) -
ciezarne Polki w Anglii.....odezwijie sie!-
ssania odpisał na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
Dziękuję Ania Grimsby:) Bałam się panicznie porodu, to było cos czego bałam się najbardziej na świecie, jeszcze miesiąc temu czytałam opisy porodów i myslałam jak odważne są kobiety. A jednak, w imię miłości każda z nas jest w stanie na poświęcenie. I zadziwiajace jak dużo jest w stanie wycierpiec i przezyc człowiek. A druga częśc tekstu jest poniżej na stronie 405 przerwana Twoją wypowiedzia:) Pozdrówka:) -
ciezarne Polki w Anglii.....odezwijie sie!-
ssania odpisał na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
Chciałam dodac że dzis skończył 3 tygodnie:) Pozdrawiam:) -
ciezarne Polki w Anglii.....odezwijie sie!-
ssania odpisał na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
Nagle połozna powiedziała do Jacka, niech Pan spojrzy widać główkę, spojrzałam na Jacka, w jego oczach szkliły się łzy. Lekarz powiedział przeć, teraz dałam z siebie wszystko, tak pragnęłam, by w końcu po tych 24 godzinach Kuba wyszedł na świat, dawaj KUBAAAAAAAAAAAA myślałam, dawajjjjjjjj, nagle chwila, moment i położyli mi go na brzuchu, takiego malutkiego, z fluczkiem w nosku, otworzył oczy i spojrzał na mnie, prosto w moje oczy, a ja w jego oczach ujrzałam całą miłość tego świata...spojrzelismy na niego oboje i zaczęlismy płakać, w końcu po 24 godzinach męki mamy syna, MAMY SYNA !!!!!!!!!!!!!!!!!! Niestety Jacek nie mógł przeciąć pępowiny, odcięła ja położna i zabrali dziecko na bok, zapłakał ale tak cichutko, podeszła położna i pediatra dziecięcy i powiedzieli, że muszą zabrać małego na oddział dla noworodków bo ma problemy z oddychaniem. Zgodziliśmy się i odjechał, spojrzałam na niego był taki śliczny i miał takie wielkie stopy !!! Zeby był zdrów, proszę. Potem jeszcze urodziłam łożysko, pozszywali mnie i odwieźli na oddział pooperacyjny. Przyszedł lekarz z położna i powiedzieli coś, czego nigdy nie zapomne i przez co do końca życia będziemy wspominać z Jackiem ten poród jako koszmar. Powiedzieli, że ułożenie twarzyczkowe to najgorsze z możliwych i że faktycznie miało prawo mnie boleć, bo akcja porodowa nie postępowała, Kuba się zaklinował i...że powinni dać mi znieczulenie zewnątrzoponowe juz na samym początku, położna powiedziała tylko, że mnie przeprasza, że tak cierpiałam. Oni myśleli, po prostu, że ja panikuje, że wcale mnie tak nie boli, że po prostu histeryzuje, a teraz sam lekarz stwierdził, że przy takim ułożeniu ból jest o wiele większy, nie do wytrzymania wprost, i że mnie przepraszają. Co z tego. Skoro poród miał być dla nas wspaniałym, doniosłym momentem, mielismy przygotowany aparat, kamerę, a nie zrobilismy ani jednego zdjęcia, chciałam, żeby ten dzień kojarzył mi się z czymś pięknym, abym zapamiętała go do końca życia i zapamiętam, Jacek również...ale jako koszmar, przez niedopatrzenie i pomyłkę lekarzy mało co się oboje z Kuba nie przekręciliśmy, przez ich luzackie podejście i traktowanie mnie jako kolejna pacjentkę, sprawili, że poród będzie do konca życia dla mnie i Jacka najbardziej traumantycznym przezyciem przez jakie przeszliśmy. Po godzinie pobytu na oddziale pooperacyjnym przewieźli mnie na oddział noworodków z matkami. Jacek pojechał na trzy godziny do domu, a ja została sama. Chciałam zasnąć choć na chwilę po tych 24 godzinach męk, ale nie mogłam, wokoło płakały dzieci, a ja swojego nie miałam, każdy odgłos sprawiał, iż miałam nadzieję, że wiozą mi Kubę. Niestety. Ok 9 przyszła lekarka z oddziału gdzie leżał Kuba, przyniosła mi jego zdjęcie i powiedziała, że już lepiej oddycha ale musi pozostać pod obserwacją. Jak ja się ucieszyłam. Spojrzałam na te zdjęcie i się popłakałam, jak chciałam mieć go już przy sobie. Po 10 przyszedł Jacek, rozmawialiśmy o porodzie, o tym, że lekarze sami się przestraszyli, że juz nawet nie można było wykonać cesarskiego cięcia, bo było za późno, i że jak dobrze, że już po wszystkim. Potem odeszło mi znieczulenie, poszłam sie wykąpać, jednak twarda ze mnie sztuka, dałam rade sama !!!!! Byłam z siebie dumna. O 13 lekarz poinformował nas, że możemu wziąć Kube z dołu z oddziału już na górę żeby był ze mną. Poszliśmy razem. Gdy wpuścili nas na oddział i podeszliśmy do inkubatora, popatrzyliśmy jaki on śliczny, bezbronny, podobny do nas, podłączony do kroplówek, na główce miał ślady po przeżyciach porodowych, czerwone, wielkie, jakieś igły w rączkach i tak łypał na nas oczkami, popłakaliśmy się oboje. Przyszła położna i wyjęła go z inkubatora dając mi go na ręce. Tego nie zapomne do końca życia. Wzięłam go w ramiona, był taki kruchy, miałam wrażenie, że zaraz go skrzywdzę, był taki delikatny, a on pokazywał mi język, uśmiechał, krzywił, łapał za rękę małymi paluszkami. Po godzinie był już ze mna na górze. Po dwóch dniach wyszliśmy ze szpitala. Jesteśmy już w domku, wczoraj mały skończył tydzień. Marudzi, robi kupy, sika w najmniej spodziewanych momentach, je tyle, że w głowie się nie mieści i jest najpiękniejszym cudem natury. Gdy patrze na niego codziennie, nie wierze, że jeszcze niedawno był u mnie w brzuchu, zastanawiam się jak mógł się tam zmieścić, jego oczy pełne miłości i wiary we mnie, w Jacka, w nasza miłość dodaja mi skrzydeł, napędzają do działania. te pierwsze dni są trudne, musimy się nawzajem dotrzeć, zmęczenie, niewyspanie, ból kręgosłupa, szwy, daje się we znaki, ale wieczorem przed zaśnięciem, gdy patrzymy z Jackiem na tego małego człowieczka w swoim łóżeczku, tak błogo śpiącego, wierzącego, że świat jest dobry i nikt go nie skrzywdzi, ten widok rekompensuje nam cały trud i zmęczenie. Patrząc na niego wiemy teraz, że życie ma sens, że mamy dla kogo żyć po stokroć, że mamy dla kogo sie starać, patrząc na niego wiemy, że nasza miłość jest niezniszczalna, a przeżycia które mieliśmy w czasie tych 24 godzin umocniły i utrwaliły naszą miłość. Teraz wiemy co znaczy być z kimś na dobre i złe, teraz wiemy co znaczy prawdziwa miłość, poświęcenie i co ma w życiu naprawde sens. Pozdrawiam -
ciezarne Polki w Anglii.....odezwijie sie!-
ssania odpisał na temat w Ciąża, poród, macierzyństwo i wychowanie dzieci
Witam Chciałabym się podzielic z Wami swoim porodem. Jeżeli któraś z was ma mozliwośc polecam poród w Polsce w prywtnym szpitalu bo tutaj.....Pozdrawiam URODZIŁAM GO 18 WRZEŚNIA 2007 r O GODZ. 5.40. Wczoraj skończył tydzień. Ale za nim do tego doszło, nastąpiło dużo przeciwieństw, komplikacji, było tak ciężko, że nigdy, nawet w najgorszych snach nie przypuszczałam, że tak to się wszystko potoczy. Ale po kolei... 16 września, niedziela, pojachaliśmy z Jackiem i moimi rodzicami pokazać im ocean. Było mi ciężko, ale nie miałam nawet mocnych skurczy, w drodze do domu dostałam je, ale po kilku godzinach mi przeszły, czym sie zmartwiłam i kolejny raz stwierdziłam, że chyba nie urodzę...Jakże się myliłam. Kiedyś licząc po swojemu datę porodu wyszło mi, że urodzę 17 wrzesnia, jednak to tylko takie moje kalkulacje były, nawet nie wzięłam ich poważnie do głowy. Rano 17 września obudziłam się jak zwykle o 6.00 (bo Jacek tak wstaje do pracy), zaczęlismy jeść śniadanko. Zaczęły się skurcze, takie jak dzień wcześniej i tydzień wczesniej. Dodam, że nie byłam w odmiennym stanie psychicznym, jak to piszą w poradnikach, nie czułam zbliżającej się godziny zero, nie miałam instynktu sprzątającego, nawet nie wzięłam do głowy tych skurczy. Odczuwałam jedynie zmęczenie i wyczerpanie ale to akurat czułam przez cały 9 miesiąc. Żadnego kołatania, serca, uderzeń gorąca, zawrotów głowy, nic na co tak czekałam, bo wszędzie pisało, że to objawy porodu. Jedynie zaczęła odchodzić większa ilość czopu podbarwionego krwią. Zaczęliśmy liczyć z Jackiem czas i okazało się, że mam regularne co 13 minut. Jacek postanowił nie iśc do pracy. Rodzice jeszcze spali, zamknęliśmy się w pokoju, zaczęliśmy odliczać długość trwania skurczy i czas odstępu między nimi. Po około 4 godzinach skurcze były co 10 minut, trwały ok.30 sekund. W przerwach pomiędzy nimi starałam się przysnąć, ponieważ po regularności występowania skurczy wiedziałam, że dziś będzie ta wielka chwila. W czasie trwania skurczy Jacek masował mi krzyż. Ok. 12 postanowilismy jechać do szpitala. Rodzice machali za nami na balkonie, życząc nam powodzenia. Do St.George\'s Hospital zajechaliśmy po 12 - na szczęście nie było korków. Na przyjęcie przez położną czekaliśmy ok 2 godzin, przede mna były jeszcze 3 kobiety w stanie podobnym do mojego. Położna zadała mi pare pytań, zbadała, stwierdziła, że rozwarcie jest na 1 cm i kazała wracać do domu, a przyjechać wtedy, gdy odejdą wody lub skurcze będą co 5 minut i będą trwały co najmniej minutę. Nie bardzo chciałam wracać bo wiedziała, że to dziś, nie chciałam już czekać w domu, no ale nie mielismy wyjścia. Wrócilismy do domu. Byłam bardzo głodna. Jacek zrobił mi kanapki, usiadłam na fotelu i poczułam, że cos mi \"mokro\". Zaczęły odchodzić mi wody. Strasznie się przeraziłam, chyba najbardziej faktem, że naprwdę to już dziś, zaczęłam płakać, potem czułam wielkie podniecenie, potem strach, że jednak nie moge już tego cofnąć, że doczekałam, że 9 miesięcy będzie miało dziś swój finał...Zaczęło mnie boleć, coraz mocniej i silniej, znów poszliśmy do pokoju, usiłowałam się położyc, ale skurcze były coraz bardziej uciążliwe, Jacek ciągle liczył, od parunastu minut skurcze były co 5 minut i trwały minutę, półtorej. Jedziemy do szpitala... Teraz wiedziałam, że już nie wrócimy do domu we dwójkę... Zajechaliśmy do szpitala, niestety były korki, jakieś 30 minut męczyłam się w samochodzie. Było ok. 16. Byłam pierwsza do przyjęcia, była ta sama położna, jednak niewiedzieć dlaczego brała inne osoby, które przychodziły po mnie. Skurcze zaczeły się coraz silniejsze. Już nie siedziała cicho, w momencie skurczu ściskałam Jacka za rękę, ona masował mi krzyż i płakałam, bardzo cicho, miałam już dość, juz na początku, nie wiedziałam, dlaczego muszę siedzeć w poczekalni, wśród innych osób i męczyć się tak bardzo. Przyszła położna, znów wzięła kogoś innego...po 10 minutach skurcze stały się okropne, zaczęłam pojękiwać, myślałam, że zemdleję, chciałam, żeby ktoś się mną w końcu zajął !!! Wyszliśmy do recepcji, pytajac dlaczego nikt mnie nie weźmie, recepcjonistka powiedziała, że będę następna. Nie dałam rady wrócić już do poczekalni. Skurcze były już co 4 minuty bardzo silne. Położna myślała chyba, że jestem przewrażliwiona i że to niemożliwe, że tak szybko mam skurcze co 5 minut i w dodatku odeszły mi wody i chyba dlatego brała kogo innego. W koncu po 1,5 a może 2 godzinach męk wzięła nas do gabinetu. Zbadała mnie, nawet nie pamiętam juz co powiedziała, stwierdziła tylko, że podłączy mnie do KTG badając skurcze i Kubę. Podłączyła mnie do urządzenia, w tym samym pokoju siedziała podłączona do urządzenia jakaś angielka. Ja miałam tak silne skurcze, że w momencie ich trwania wiłam się z bólu, stawała, a Jacek masował plecy, jęczałam, chciałam, żeby w końcu ktoś mi pomógł i dał środek przeiwbólowy. Do KTG byłam podłączona ok 40 minut. W tym czasie położna szukała mi sali. Sprawdziła, że faktycznie mam ostre skurcze i zaprowadziła nas do sali. Przebrałam się w koszulę, i co najważniejsze miałam gaz. Zaczęłam go używać, w momencie trwania skurczy wdychając i wydychajac go, to mi przyniosło pewna ulgę. Potem przyszła inna położna. Zbadała mnie, zapytała, czy gas mi pomaga, powiedziałam, że tak. Rozwarcie było chyba na 3 cm. Sczczerze mówiąc, to niewiele pamiętam, pamiętam tylko ten ból. Jacek ciągle był ze mną, skurcze były coraz silniejsze, wrzeszczałam co jakis czas. Jacek dzielnie masował mi krzyż, pomagał zmienić pozycję, był cierpliwy i wytrwały. Bez niego napewno nie dałabym rady. Po jakims czasie poprosiłam położna o pepydynę - ogólne domięśniowe znieczulenie. Musiałam czekać godzine zanim dostałam zastrzyk, ponieważ ta sama położna obsługiwała jeszcze inne porody !!! Po jakims czasie dostałam zastrzyk, ale skurcze były tak silne, że nie przyniósł mi on większej ulgi. Była godzina chyba 24.00 gdy zaczęłam odczuwać skurcze normalnie co chwila, nie było momentu przerwy, ulga były jedynie te słabsze skurcze, takie przy których nie wrzeszczałam, czułam sie jakby mnie przypalali rozgrzana pochodnia od wewnatrz, mój kręgosłup, krzyż jakby mi go łamali, ciągle wdychałam gaz. Od momentu podania pepydyny ciągle prosiłam o znieczulenie zewnątrz oponowe -epidural. Jednak położna ciągle mi odmawiała, twierdząc, że anestezjolog jest zajęty, że muszę poczekać, i że dam redę beż tego. Przyszła inna położna, zbadała mnie i powiedziała, że rozwarcie jest na 6 cm. Po kilku minutach poczułam, że musze przeć !!! Nagle zaczęli wnosi na sale urządzenia : KTG i jakieś monitorowane łóżeczko dla dziecka. Darłam się jak opętana, że potrzebuje znieczulenia. Przyszedł anestezjolog i powiedział, że niestety sala jest zajęta i że nie teraz, poczułam się jakbym umierała, nic juz nie czułam oprócz rozrywającego mnie bólu. przez ten cały czas odchodziły mi wody, po czym położna w koncu stwierdziła, że musza mi przekłuć pęcheż płodowy, bo wody całkowicie nie odeszły i założą małemu wewnątrz na główke jakąś diodę aby go monitorować. Już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak. Parłam w różnych pozycjach, położna mówiła, że dobrze mi idzie, ale Jacek powiedział mi już po porodzie, że gówno prawda, że wszystko stało w miejscu, że parcie nie przynosiło rezultatów, dziecko sie nie przesuwało. Dawałam z siebie wszystko, Jacek prawie płakał, darłam się do położnej żeby mi pomogła, krzyczałam do Jacka, czułam się jakbym umierała, zmiana pozycji nie przynosiła rezultatu, parłam bez sensu prawie przez 3 godziny, w czasie parcia, kiedy już nie miałam nadzieji na nic, myślałam, że muszę to zrobić dla Jacka, tak pragna tego syna, że będę silna dla niego i parłam, ciągle parłam, czułam jakby wielki rozgrzany arbuz rozrywał mnie od środka, nagle tętno Kuby zaczęło zanikać, przybiegł lekarz, anestezjolog, cos się zaczęło dziać, ja czułam, że coś bardzo złego się dzieje, darłam się o znieczulenie, nikt mnie nie słuchał, czułam jakby to miał być koniec. Nagle lekarz po zbadaniu powiedział, że sa komplikacje, że dziecko ułożyło się w pozycji twarzyczkowej, że sie nie przesuwa,musiałam przeć, a on nawet nie czekał na przerwę pomiędzy skurczami partymi tylko cos nawijał, zrozumiałam tylko tyle, że będą musieli użyć próżnociągu i kleszczy. Zaczęli cos wypełniać, jakieś formularze, anestezjolog powiedział, że dadzą mi znieczulenie zewnatrzoponowe, to dodało mi sił, czyli może nie umrę, pomyślałam, może dam radę, myślałam tylko o Kubie, żeby wszystko było z nim w porządku, dasz rade pomyślałam. Lekarz dał mi jakies papery i kazał przeczytać. Zaczęłam krzyczeć, że jest nienormalny, że ja nie dam rady, więc podsunął mi tylko cos do podpisania. Podpisałam. Zabrali Jacka, kazali mu się przebrać w strój jak mieli chirurdzy, a mnie zawieźli na sale operacyjną. Wiszczałam jak opętana, nigdy w życiu nie sądziłam, że można przeżyć taki ból, że w ogóle cos może tak boleć, ciągle parłam, czułam, że rozrywa mnie, już nie miałam na nic nadzieii. Przybiegł Jacek, kazali mnie posadzić, schylić się, miałam akurat skurcze, kiedy anestezjolog zaczął mi wbijać igły w kręgosłup. To był jedyny moment kiedy Jacek mówił, że myśłał, że zemdleje, wbijali mi 5 wielkich i grubych igieł w kręgosłup a ja w tym momencie wierzgałam, Jacek mnie trzymał, a ja parłam, wszystko mnie rozrywało, kregosłup, brzuch, wnętrze. Po jakis 20 minutach, a może to było po godzinie tej szmotaniny, nawet nie wiem, przestałam czuć cokolwiek, znieczulenie zaczęło działać, po 23 godzinach, nareszcie chwila ulgi, teraz myslałam tylko i wyłącznie o Kubusiu. Zaroiło się od położnych i lekarzy, najpierw próbowali wydobyć Kube próżnociągiem, takim urządzeniem podobnym do przetykacza zlewu:(, ale niestety nie przyniosło to rezultatu, potem lekarz użył kleszczy. Jacek ściskał mnie mocno za rękę, lekarz kazał mi przeć. Parłam ile tylko sił było jeszcze we mnie. Stop i znów, położne monitorowały dziecko i mówiły mi kiedy mam przeć. Zamykałam oczy, ściskałam Jacka za rękę i myślałam tylko o tym, żeby Kuba był zdrowy, spraw Boże żeby był zdrowy, tylko o tym marzyłam. Nagle połozna powiedziała do Jacka, niech Pan spojrzy widać główkę, spojrzałam na Jacka, w jego oczach szkliły się łzy. Lekarz powiedział przeć, teraz dałam z siebie wszystko, tak pragnęłam, by w końcu po tych 24 godzinach Kuba wyszedł na świat, dawaj KUBAAAAAAAAAAAA myślałam, dawajjjjjjjj, nagle chwila, moment i położyli mi go na brzuchu, takiego malutkiego, z fluczkiem w nosku, otworzył oczy i spojrzał na mnie, prosto w moje oczy, a ja w jego oczach ujrzałam całą miłość tego świata...spojrzelismy na niego oboje i zaczęlismy płakać, w końcu po 24 godzinach męki mamy syna, MAMY SYNA !!!!!!!!!!!!!!!!!! Niestety Jacek nie mógł przeciąć pępowiny, odcięła ja położna i zabrali dziecko na bok, zapłakał ale tak cichutko, podeszła położna i pediatra dziecięcy i powiedzieli, że muszą zabrać małego na oddział dla noworodków bo ma problemy z oddychaniem. Zgodziliśmy się i odjechał, spojrzałam na niego był taki śliczny i miał takie wielkie stopy !!! Zeby był zdrów, proszę. Potem jeszcze urodziłam łożysko, pozszywali mnie i odwieźli na oddział pooperacyjny. Przyszedł lekarz z położna i powiedzieli coś, czego nigdy nie zapomne i przez co do końca życia będziemy wspominać z Jackiem ten poród jako koszmar. Powiedzieli, że ułożenie twarzyczkowe to najgorsze z możliwych i że faktycznie miało prawo mnie boleć, bo akcja porodowa nie postępowała, Kuba się zaklinował i...że powinni dać mi znieczulenie zewnątrzoponowe juz na samym początku, położna powiedziała tylko, że mnie przeprasza, że tak cierpiałam. Oni myśleli, po prostu, że ja panikuje, że wcale mnie tak nie boli, że po prostu histeryzuje, a teraz sam lekarz stwierdził, że przy takim ułożeniu ból jest o wiele większy, nie do wytrzymania wprost, i że mnie przepraszają. Co z tego. Skoro poród miał być dla nas wspaniałym, doniosłym momentem, mielismy przygotowany aparat, kamerę, a nie zrobilismy ani jednego zdjęcia, chciałam, żeby ten dzień kojarzył mi się z czymś pięknym, abym zapamiętała go do końca życia i zapamiętam, Jacek również...ale jako koszmar, przez niedopatrzenie i pomyłkę lekarzy mało co się oboje z Kuba nie przekręciliśmy, przez ich luzackie podejście i traktowanie mnie jako kolejna pacjentkę, sprawili, że poród będzie do konca życia dla mnie i Jacka najbardziej traumantycznym przezyciem przez jakie przeszliśmy. Po godzinie pobytu na oddziale pooperacyjnym przewieźli mnie na oddział noworodków z matkami. Jacek pojechał na trzy godziny do domu, a ja została sama. Chciałam zasnąć choć na chwilę po tych 24 godzinach męk, ale nie mogłam, wokoło płakały dzieci, a ja swojego nie miałam, każdy odgłos sprawiał, iż miałam nadzieję, że wiozą mi Kubę. Niestety. Ok 9 przyszła lekarka z oddziału gdzie leżał Kuba, przyniosła mi jego zdjęcie i powiedziała, że już lepiej oddycha ale musi pozostać pod obserwacją. Jak ja się ucieszyłam. Spojrzałam na te zdjęcie i się popłakałam, jak chciałam mieć go już przy sobie. Po 10 przyszedł Jacek, rozmawialiśmy o porodzie, o tym, że lekarze sami się przestraszyli, że juz nawet nie można było wykonać cesarskiego cięcia, bo było za późno, i że jak dobrze, że już po wszystkim. Potem odeszło mi znieczulenie, poszłam sie wykąpać, jednak twarda ze mnie sztuka, dałam rade sama !!!!! Byłam z siebie dumna. O 13 lekarz poinformował nas, że możemu wziąć Kube z dołu z oddziału już na górę żeby był ze mną. Poszliśmy razem. Gdy wpuścili nas na oddział i podeszliśmy do inkubatora, popatrzyliśmy jaki on śliczny, bezbronny, podobny do nas, podłączony do kroplówek, na główce miał ślady po przeżyciach porodowych, czerwone, wielkie, jakieś igły w rączkach i tak łypał na nas oczkami, popłakaliśmy się oboje. Przyszła położna i wyjęła go z inkubatora dając mi go na ręce. Tego nie zapomne do końca życia. Wzięłam go w ramiona, był taki kruchy, miałam wrażenie, że zaraz go skrzywdzę, był taki delikatny, a on pokazywał mi język, uśmiechał, krzywił, łapał za rękę małymi paluszkami. Po godzinie był już ze mna na górze. Po dwóch dniach wyszliśmy ze szpitala. Jesteśmy już w domku, wczoraj mały skończył tydzień. Marudzi, robi kupy, sika w najmniej spodziewanych momentach, je tyle, że w głowie się nie mieści i jest najpiękniejszym cudem natury. Gdy patrze na niego codziennie, nie wierze, że jeszcze niedawno był u mnie w brzuchu, zastanawiam się jak mógł się tam zmieścić, jego oczy pełne miłości i wiary we mnie, w Jacka, w nasza miłość dodaja mi skrzydeł, napędzają do działania. te pierwsze dni są trudne, musimy się nawzajem dotrzeć, zmęczenie, niewyspanie, ból kręgosłupa, szwy, daje się we znaki, ale wieczorem przed zaśnięciem, gdy patrzymy z Jackiem na tego małego człowieczka w swoim łóżeczku, tak błogo śpiącego, wierzącego, że świat jest dobry i nikt go nie skrzywdzi, ten widok rekompensuje nam cały trud i zmęczenie. Patrząc na niego wiemy teraz, że życie ma sens, że mamy dla kogo żyć po stokroć, że mamy dla kogo sie starać, patrząc na niego wiemy, że nasza miłość jest niezniszczalna, a przeżycia które mieliśmy w czasie tych 24 godzin umocniły i utrwaliły naszą miłość. Teraz wiemy co znaczy być z kimś na dobre i złe, teraz wiemy co znaczy prawdziwa miłość, poświęcenie i co ma w życiu naprawde sens. Pozdrawiam