\"W Średniowieczu opisywano świat w kategoriach nadprzyrodzonych. Wszystkie zjawiska życia – począwszy od groźby burzy czy trzęsienia ziemi aż po udane zbiory lub śmierć z miłości -przedstawiano jako wolę Boga lub złośliwość szatana. Nie istniały wtedy takie pojęcia jak pogoda, ruchy tektoniczne, wegetacja roślin czy choroba. To przyszło później. Na razie wierzy pan bez zastrzeżeń hierarchii kościelnej, która świat zastany objaśnia wyłącznie za pomocą terminów duchowych.
Urwał i spojrzał na mnie:
– Zdołał się pan wczuć w sytuację?
– Tak, mogę to sobie wyobrazić.
– To proszę sobie teraz wyobrazić, że ta rzeczywistość zaczyna walić się w gruzy.
– To znaczy?
– Światopogląd ludzi Średniowiecza, pana światopogląd, zaczyna się załamywać w czternastym, piętnastym wieku. Przede wszystkim zaczyna pan dostrzegać pewne niewłaściwości w postępowaniu samych dostojników kościelnych. Zdarza się im na przykład nie dochowywać ślubów czystości lub interesownie przymykać oczy na pogwałcenie prawa bożego przez rządzących...
To niepokoi pana, gdyż urzędnicy Kościoła nadali sobie status pośredników między panem a Bogiem. Nie zapominajmy, że tylko oni mają prawo interpretować Pismo Święte i wyrokować o pańskim zbawieniu.
Nagle znalazł się pan w samym sercu buntu. Grupa pod przywództwem Marcina Lutra nawołuje do całkowitego oderwania się od papieskiej wersji chrześcijaństwa. Głosi, że dostojnicy Kościoła są skorumpowani, i chce położyć kres władzy Kościoła nad ludzkimi umysłami. Tworzą się nowe kościoły, wyznające zasadę, iż każdy powinien mieć dostęp do Pisma Świętego i interpretować je po swojemu, bez pośredników.
Ze zdumieniem stwierdza pan, że ten bunt osiąga sukces! Hierarchowie kościelni czują się zagubieni. Przez całe wieki ci ludzie mieli monopol na definiowanie rzeczywistości, aż tu nagle, na pana oczach, tracą wiarygodność. Na skutek tego zostaje zakwestionowana cała dotychczasowa interpretacja świata. Prosta i jasna wizja wszechświata i miejsca, jakie zajmuje w nim człowiek, dotychczas objaśniana zgodnie z nauką Kościoła, załamuje się – pozostawiając pana i społeczność kultury zachodniej na jakże niepewnym gruncie.
Trzeba zważyć, że pan i pańscy współcześni przywykli polegać w życiu na autorytetach, które objaśniają świat. Teraz, bez tych zewnętrznych wskazówek, czują się zagubieni. Zaczyna pan zadawać sobie pytanie: Jeśli kościelny opis rzeczywistości i wyjaśnienie sensu życia są fałszywe – to gdzie jest prawda?
Przerwał na chwilę.
– Dostrzega pan wpływ tego kryzysu wartości na ówczesne społeczeństwo?
– Przypuszczam, że spowodowało to pewne rozprzężenie.
– Bardzo oględnie powiedziane. – To był potworny wstrząs! Stary światopogląd został zakwestionowany na każdym polu. Doszło do tego, że w szesnastym wieku astronomowie udowodnili bezspornie, iż słońce i gwiazdy nie kręcą się wokół Ziemi, jak dotychczas utrzymywały autorytety Kościoła. Okazało się, że Ziemia jest tylko jedną z wielu planet okrążających jakieś małe słońce w galaktyce złożonej z bilionów takich gwiazd. -Tu Dobson nachylił się do mnie. – Było to niezwykle ważne odkrycie, gdyż tym samym gatunek ludzki utracił swoje centralne miejsce we wszechświecie. Ma pan pojęcie, co z tego wynikło? Dziś informacje o pogodzie, wegetacji roślin lub czyjejś nagłej śmierci krzyżują pańskie plany lub przyprawiają pana smutek. W tamtych czasach obarczał pan za to odpowiedzialnością Boga lub diabła. Wraz z upadkiem średniowiecznego światopoglądu nic nie było już pewne. To, co kiedyś wydawało się naturalne, teraz domaga się nowej definicji, zwłaszcza odnosi się to do istoty Boga i związków z Nim.
Ta świadomość zapoczątkowała czasy nowożytne. Zaczęły się szerzyć tendencje demokratyczne, spadło zaufanie do takich autorytetów jak papieże czy królowie. Obraz wszechświata oparty na hipotezach lub prawdach Pisma Świętego nie był już przyjmowany bez zastrzeżeń. Jednak mimo że utraciliśmy pewny grunt pod nogami, woleliśmy nie ryzykować oddania \"rządu dusz\" jakiejś innej grupie ludzi, którzy zajęliby miejsce dostojników Kościoła. Gdyby pan żył wtedy, uczestniczyłby pan w kreowaniu nowej misji, która przypadła nauce.
– W czym? Roześmiał się.
– Gdyby pan spoglądał na olbrzymie przestrzenie nie nazwanego wszechświata, pewnie sądziłby pan, tak samo jak ówcześni myśliciele, że należy stworzyć jakąś nową metodę jego stopniowego odkrywania. Nazwałby ją pan metodą naukową, podczas gdy nie jest to nic innego jak sprawdzanie z góry przyjętych hipotez o funkcjonowaniu wszechświata, wyciąganie wniosków, przedstawianie tych wniosków innym i obserwowanie, czy je zaakceptują.
Tak więc – ciągnął – przysposabiałby pan badaczy, aby uzbrojeni w narzędzia naukowe wyruszyli w ten nieznany wszechświat, powierzyłby pan im historyczną misję: Dowiedzcie się, jak funkcjonuje ten świat i jak to się dzieje, że my na nim żyjemy.
Wprawdzie utracił pan przekonanie o wszechświecie rządzonym boskimi prawami, a co za tym idzie – pewność co do roli samego Boga, ale zyskał pan przeświadczenie, że znalazł drogę do budowy nowego ładu, dzięki której uda się zdefiniować wszystko, łącznie z Bogiem i sensem życia ludzkiego na Ziemi. Upoważnił więc pan naukowców, by odnaleźli prawdziwą naturę rzeczy, określili pana położenie i poinformowali o wynikach poszukiwań.
Przerwał i obrzucił mnie spojrzeniem.
– W tym punkcie, mówi Rękopis, bierze swój początek nałóg, od którego mamy się teraz wyzwolić. Wysłaliśmy zwiadowców, aby przynieśli nam odpowiedź na nasze pytania o sens życia, jednakże wszechświat okazał się zbyt skomplikowany, by zdołali tak szybko wrócić.
– Jak należy rozumieć ów nałóg?
– Proszę spróbować przenieść się myślami w tamtą epokę. Kiedy okazało się, że metody naukowe także nie mogą dostarczyć nowego obrazu Boga ani wyjaśnić celu życia ludzkiego na Ziemi, kulturę Zachodu poraził brak poczucia bezpieczeństwa. Potrzebowaliśmy jakiegoś zajęcia, któremu moglibyśmy się oddać, zanim otrzymamy odpowiedzi na nasze pytania. W końcu znaleźliśmy coś, i to wydawało się logicznym rozwiązaniem. Spoglądając na siebie powiedzieliśmy sobie: No tak. Ponieważ nasi badacze nie wrócili jeszcze, by objawić nam prawdę o naszej kondycji duchowej, dlaczego tymczasem, czekając, nie rozgościć się w tym nowym świecie? Nauczyliśmy się już dostatecznie dużo, aby móc wykorzystać go dla naszego dobra. Dlaczego więc nie zająć się podnoszeniem naszego poziomu życia i umacnianiem poczucia bezpieczeństwa doczesnego? – Zaśmiał się bezgłośnie. – Tak też zrobiliśmy czterysta lat temu! Otrząsnęliśmy się z poczucia zagubienia i wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Skupiliśmy się na podboju Ziemi i wykorzystaniu jej zasobów dla poprawy naszej sytuacji i dopiero teraz, przy końcu tysiąclecia, zorientowaliśmy się, co się właściwie stało. Okazało się, że koncentracja na tym jednym celu z czasem przerodziła się w nałóg. Zatraciliśmy się w zapewnianiu sobie bezpieczeństwa doczesnego, zwłaszcza bezpieczeństwa ekonomicznego, które miało zastąpić utracone bezpieczeństwo duchowe. Pytania o sens i cel naszego życia i o to, co dzieje się w sferze ducha, zostały stopniowo odsunięte na bok i wyciszone.
Wbił we mnie przenikliwy wzrok, po czym dodał:
– Praca nad zapewnieniem sobie wygodniejszego stylu życia stała się celem samym w sobie. Stopniowo, metodycznie odsuwaliśmy w niepamięć pierwotne pytanie. Zapomnieliśmy, że wciąż nie wiemy, po co właściwie żyjemy!
Za oknem, w dole, widać było duże miasto. Na podstawie trasy naszego lotu przypuszczałem, że jest to Orlando w stanie Floryda. Byłem pod wrażeniem uporządkowanego i planowego układu linii widzianych z góry ulic, dzieła rąk ludzkich. Spojrzałem spod oka na Dobsona. Miał przymknięte powieki i wyglądał, jakby spał. W ciągu godziny zapoznał mnie jeszcze dokładniej z drugim wtajemniczeniem, a potem przyniesiono lunch. Wtedy powiedziałem mu o Charlene i dlaczego powziąłem decyzję o wyjeździe do Peru. Wkrótce marzyłem już tylko o tym, żeby patrzeć na chmury i rozmyślać nad tym, co mi powiedział.
Nagle, spoglądając na mnie zaspanym wzrokiem, Dobson
spytał znowu:
– No więc, co pan o tym myśli? Zrozumiał pan już drugie wtajemniczenie?
– Nie jestem pewien.
Skinął głową w stronę pozostałych pasażerów.
– Nie sądzi pan, że ma pan teraz jaśniejsze spojrzenie na rodzaj ludzki? Widzi pan, jak wszystkich nas pochłonął ten nałóg? To spojrzenie wiele wyjaśnia. Na pewno zna pan mnóstwo ludzi obsesyjnie oddających się pracy, ludzi o typie osobowości A, którzy żyją w ciągłym stresie i nie potrafią zwolnić tempa. A dlaczego nie mogą przyhamować? Bo ten codzienny kierat sprowadza ich życie do jego strony praktycznej i pozwala im zapomnieć o wątpliwościach co do jego sensu.
Drugie wtajemniczenie poszerza naszą świadomość historyczną. Uczy nas postrzegać procesy kulturowe nie z perspektywy naszego życia, ale całego tysiąclecia. Uwalnia nas od naszego nałogu i każe nam wznieść się ponad jego ograniczenia. Przed chwilą uczestniczył pan w \"wydłużonej historii\". Teraz żyje pan w \"wydłużonej teraźniejszości\". I kiedy spojrzy pan na urządzony przez ludzi świat innym okiem, bez trudu zauważy pan jego obsesyjność, szaleństwo rozwoju ekonomicznego.
– Czy jest w tym coś złego? – zaprotestowałem. – Dzięki temu cywilizacja zachodnia osiągnęła tak wysoki poziom. Mój rozmówca zaśmiał się głośno.
– Nikt nie mówi, że to coś złego! Rękopis stwierdza wręcz, że był to nieodzowny etap w rozwoju ludzkości. Jednakże dość już czasu poświęciliśmy, by wygodnie usadowić się na tym świecie. Najwyższy czas otrząsnąć się i od nowa rozważyć dawne pytania: Co leży u podstaw życia na tej planecie. Dlaczego właściwie tu jesteśmy?
Rzuciłem mu uważne spojrzenie i spytałem:
– Czy sądzi pan, że dalsze wtajemniczenia to wyjaśnią? Dobson podniósł głowę.
– Myślę, że warto do nich sięgnąć. Mam tylko nadzieję, że nikt nie zniszczy dalszego ciągu Rękopisu, zanim do niego dotrzemy.
– Czy władzom Peru wydaje się, że mogą bezkarnie zniszczyć tak ważny dokument?
– Mogliby zrobić to po cichu. Oficjalnie żaden Rękopis nie istnieje.
– Świat naukowy powinien się zmobilizować.
– Toteż się zmobilizował. Właśnie dlatego wracam do Peru. Zostałem upoważniony przez zespół dziesięciu wybitnych naukowców, aby zażądać opublikowania oryginału Rękopisu. Wystosowałem pismo do szefów odnośnych resortów, zawiadamiając ich o moim przyjeździe, i wyraziłem nadzieję na współpracę.
– Ciekaw jestem, jak odpowiedzą.
– Prawdopodobnie odmownie, ale od czegoś trzeba zacząć. Odwrócił się i pogrążył w myślach, a ja znów zacząłem wyglądać przez okno. Kiedy tak spoglądałem w dół, przyszło mi na myśl, że przecież samolot, którym lecimy, jest produktem czterech wieków postępu technicznego. Nauczyliśmy się wielu metod przetwarzania surowców naturalnych. Rozmyślałem nad tym, ile ludzi, ile pokoleń pracowało, aby wytworzyć potrzebne materiały, jakich umiejętności wymagało zbudowanie takiego samolotu. Wiele ludzi poświęciło życie, aby dokonał się tylko jeden mały krok.
W tej chwili wydało mi się, że fragment historii, o którym mówiliśmy z Dobsonem, jest dobrze zakorzeniony w mojej świadomości.
Mogłem wyobrazić sobie całe tysiąclecie tak wyraźnie, jakby było częścią mojego własnego życia. Tysiąc lat temu żyliśmy w świecie, w którym istota Boga i duchowość człowieka były jasno określone. Potem zatraciliśmy to, czy raczej doszliśmy do wniosku, że to jeszcze nie wszystko. \"Zleciliśmy\" naukowcom odkrycie oblicza prawdy i poinformowanie nas o wynikach. Kiedy jednak trwało to zbyt długo, wyznaczyliśmy sobie nowy, świecki cel i oddaliśmy się mu bez reszty. Było nim wykorzystanie otaczającego świata, aby uczynić nasze życie wygodniejszym.
I to się nam udało. Odkryliśmy nowe źródła energii, najpierw parę, potem gaz, elektryczność i wreszcie atom. Zorganizowaliśmy rolnictwo i przemysł, wielkie domy handlowe i sieć dystrybucji dóbr.
Motorem postępu stało się dążenie ludzi do zapewnienia sobie bezpiecznego bytu i realizacji własnych celów w oczekiwaniu na prawdę. Postanowiliśmy stworzyć sobie i swoim dzieciom wygodniejsze i przyjemniejsze życie: w ciągu czterystu lat szaleńczego oddania tej sprawie stworzyliśmy świat, w którym można wyprodukować wszystko, co służy wygodzie człowieka. Problem w tym, że nasz obsesyjny pęd do ujarzmiania przyrody i do wygodnej egzystencji doprowadził do zanieczyszczenia środowiska naturalnego i pchnął naszą planetę na skraj samounicestwienia. Nie możemy dalej iść tą drogą.
Dobson miał rację. Dzięki drugiemu wtajemniczeniu pojawienie się nowej świadomości stawało się chyba nieuniknione. Dochodziliśmy właśnie do szczytu możliwości kulturowych. Osiągnęliśmy założony cel, a kiedy do tego doszło, całe nasze szaleństwo straciło sens i zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że istnieje coś więcej. Jakbym to widział, ten impet czasów nowożytnych słabnący w miarę jak zbliżamy się do końca milenium. Czterowiekowa obsesja została zaspokojona. Wytworzyliśmy środki dobrobytu materialnego, a teraz byliśmy już gotowi szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego to zrobiliśmy.
Na twarzach siedzących obok pasażerów widziałem jeszcze dowody trwania w nałogu, ale wydało mi się, że zauważyłem również przebłyski świadomości. Zastanawiałem się, jak wielu z nich dostrzegało już jakieś dziwne zbiegi okoliczności?
Samolot zaczął obniżać lot i steward zaanonsował, że podchodzimy do lądowania w Limie.
Podałem Dobsonowi nazwę hotelu, w którym miałem zarezerwowany pokój, i spytałem, gdzie on się zatrzymuje. Jego hotel znajdował się tylko parę kilometrów od mojego.
– Jakie ma pan plany na najbliższe dni? – chciałem wiedzieć.
– Myślałem już o tym. Chyba najpierw muszę zgłosić się do ambasady amerykańskiej, aby zawiadomić ich, po co tu przyjechałem. Na wszelki wypadek trzeba zostawić jakiś ślad.
– Słusznie!
– Potem spróbuję porozmawiać z jak największą liczbą naukowców peruwiańskich. Wprawdzie pracownicy uniwersytetu w Limie już mi oświadczyli, że nie mają pojęcia o Rękopisie, ale są tu jeszcze inni naukowcy, prowadzący wykopaliska w ruinach. Może od nich uda się coś wydobyć. A co pan zamierza?
– Właściwie jeszcze nie wiem – odrzekłem. – Może mógłbym się przyłączyć do pana?
– Oczywiście. Właśnie chciałem to panu zaproponować.
Zaraz po wylądowaniu zabraliśmy nasze bagaże i umówiliśmy się na późniejsze spotkanie w hotelu Dobsona. Zmierzchało już, powietrze było suche, a wiatr ostry. Zatrzymałem taksówkę.
Kiedy ruszyliśmy, zauważyłem, że jakaś inna taksówka podążyła w ślad za nami. Siedziała nam na ogonie na kilku zakrętach, ale nie mogłem dojrzeć jej numeru rejestracyjnego. Poczułem nerwowy skurcz żołądka. Na szczęście kierowca znał angielski, więc poprosiłem go, żeby nie jechał od razu do hotelu, tylko trochę pokręcił się po mieście, gdyż chciałbym je obejrzeć. Spełnił moje życzenie bez słowa, ale tamta taksówka wciąż jechała naszym śladem. O co tu chodzi?
Dojechaliśmy do mojego hotelu. Poprosiłem kierowcę, aby został w wozie, a sam otworzyłem drzwiczki i udawałem, że płacę za przejazd. Siedzący nas samochód podjechał do krawężnika w pewnej odległości od nas i zatrzymał się. Wysiadł mężczyzna i wolnym krokiem udał się w stronę wejścia do hotelu.
Szybko wskoczyłem z powrotem do mojej taksówki, zatrzasnąłem drzwiczki i kazałem kierowcy ruszać. Kiedy się oddaliliśmy, spostrzegłem, że nieznajomy nas obserwuje.
– Przepraszam za kłopot, ale zmieniłem plany. – Podałem kierowcy nazwę hotelu, w którym mieszkał Dobson. A tak naprawdę w głębi duszy wolałbym w tej chwili jechać prosto na lotnisko i wsiąść do pierwszego samolotu do Stanów Zjednoczonych.
Gdy zbliżaliśmy się już do celu, kazałem kierowcy zatrzymać się.
– Proszę poczekać. Zaraz wrócę – powiedziałem wysiadając.
Ulice były pełne ludzi, przeważnie rdzennych Peruwiańczyków. Tu i ówdzie widziałem Europejczyka bądź Amerykanina. Wśród turystów poczułem się pewniej, jednak jakieś pięćdziesiąt metrów przed hotelem przystanąłem. Czułem, że coś wisi w powietrzu. Nagle rozległy się wystrzały z pistoletu i krzyki. Wszyscy znajdujący się przede mną padli na ziemię, dzięki czemu widziałem, co dzieje się na chodniku. W moją stronę biegł Dobson. Dostrzegłem przerażenie w jego oczach. Ścigali go jacyś ludzie. Jeden z nich wystrzelił w powietrze i wezwał Dobsona do zatrzymania się.
Kiedy Dobson dobiegł bliżej, poznał mnie i krzyknął:
– Na miłość boską, uciekaj!
Odwróciłem się na pięcie i w popłochu popędziłem wąską uliczką. Przede mną wyrósł wysoki drewniany płot. Dopadłem do niego, podskoczyłem jak mogłem najwyżej, uchwyciłem za czubki sztachet i przerzuciłem ponad nimi prawą nogę. Kiedy przeniosłem także drugą nogę i zeskoczyłem z parkanu, ostrożnie wyjrzałem na ulicę. Biegł tam zdesperowany Dobson. Padły strzały. Potknął się i upadł.
Pognałem dalej na oślep, przeskakując kupki śmieci i stosy tekturowych pudeł. W jakimś momencie wydawało mi się, że słyszę za sobą kroki, ale bałem się obejrzeć. Uliczka wychodziła na inną, wypełnioną ludźmi, którzy sprawiali wrażenie