Pierwszego synka rodziłam 17 godzin. Gdy wreszcie doszło do parcia, zaczęła co chwilę dzwonić moja komórka. Milkła. Potem znów się odzywała. Ja, zajęta czym innym :P, nie odbierałam. Mąż, zajęty towarzyszeniem mi przy \"tym innym\", nie odbierał, ani nie wyłączył. Po tylu godzinach porodu byłam tak zmęczona, że parcie wychodziło mi raczej średnio. Zdenerwowana już byłam sakramencko groźbą kleszczy, a tu jeszcze cholerna komórka rozdzwoniła się znowu. Zeźliłam się niebotycznie, zaklęłam raz i drugi, gromko oznajmiając światu, co ja sądzę o osobie, która zawraca mi d..., dzwoniąc w tak fajnym momencie. Na to położna: \"No, to teraz proszę tak się wkurwić, jak na tę komórkę przed chwilą, i PRZEMY!!!\" Wizja kolejnego odsłuchania komórkowej melodyjki chyba mi pomogła, bo rzeczywiście zebrałam całą energię... i za chwilę synek był na świecie :D.
A potem to już tylko dziękowałam mojej koleżance, która- zdenerwowana, że tak długo sie ten poród przeciąga- dzwoniła, żeby się dowiedzieć, co ze mną... W pewnym sensie pomogła mi urodzić :D...