KALINA BIESIADNA
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez KALINA BIESIADNA
-
Dziecko tak przysłoniło mi cały świat, że nie zauważyłam, że Grześ znowu źle się czuje. Tego samego dnia, kiedy poczułam pierwsze ruchy maleństwa zadzwonili z jego pracy, że mąż stracił przytomność i jest w szpitalu. Powiadomiłam rodziców i razem tam pojechaliśmy. Mój ukochany leżał na oddziale intensywnej terapii podłączony pod jakieś rurki, kroplówki i inne urządzenia pompujące weń życie. Był nieprzytomny. – Co mu jest? – spytałam drżącym głosem lekarza w gabinecie. – Pani mąż jest bardzo chory – popatrzył na mnie poważnie. – Co to znaczy? – krzyknęłam. Czułam, że za chwilę zemdleję. – Proszę usiąść – przeniósł wzrok na mój lekko zaokrąglony już brzuch. Ręce trzęsły mi się jak nie moje, nogi miałam z waty, a całe ciało zamieniło się w galaretę. – Dlaczego mój mąż jest ciągle nieprzytomny – przeniosłam wzrok na stojącą obok pielęgniarkę. Wyraźnie czułam, że coś jest nie tak. – Pani mąż... – zawahał się. – Zrobiliśmy wstępne badania. Powiem wprost. To nowotwór. Rak mózgu. Stadium bardzo zaawansowane. Bardzo mi przykro – rozłożył ręce. – Robimy co w naszej mocy, ale są przypadki, gdzie medycyna jest bezradna. – Nie rozumiem – w głowie mi się kołowało. – Jak to... nowotwór? Przecież to się chyba leczy... – Owszem, ale w początkowym okresie. Guz rakowy tworzy się samoistnie latami, może przez pewien czas nie dawać objawów i w końcu zaatakować ze zdwojoną siłą. Tak jak w przypadku pani męża. – Nie, nie, nie!!! – krzyczałam. – To niemożliwe, nie on – łzy trysnęły mi z oczu. – Pan się pomylił! – Kochanie, spokojnie, pamiętaj o dziecku – mama przytuliła mnie do siebie. Wyrwałam się z jej uścisku i wybiegłam. Sama nie wiem, gdzie chciałam uciec i co zrobić. Opadłam gdzieś na jakieś krzesło i ukryłam twarz w dłoniach. W jednej chwili straciłam wszystko, co kochałam. Miałam żal do całego świata. Rozpadło się całe moje życie, marzenia prysły jak bańka mydlana. Nikt, kto nie przeżył takiej tragedii, nie zrozumie, jaki to ból. Boli każda myśl i każda cząstka ciała. Każde spojrzenie i każdy dźwięk. Ma się ochotę krzyczeć, wyrzucić z siebie to wszystko. Ale krzyk, też nie przynosi ulgi, więc znów chce się krzyczeć i tak w kółko. "Bezradność – pomyślałam. – Nie ma nic gorszego!" Postanowiłam się nie poddawać. Jeździłam do niego codziennie, siedziałam całe dnie, mówiłam o dziecku, że już się rusza, że to chłopczyk. Połykałam płynące ciurkiem łzy. Kładłam jego nieruchomą rękę na swój brzuch i wierzyłam, że Grześ czuje, to co ja. Pierwsze, nieśmiałe jak skrzydła motyla ruchy naszego maluszka. Miałam bardzo dużo czasu na myślenie. Nie mogło do mnie dotrzeć, że jeszcze niedawno mąż śmiał się, cieszył się z mojej ciąży, a teraz leży z zamkniętymi oczami, taki daleki, obcy. Patrzyłam w jego twarz, łudziłam się, że w końcu otworzy oczy, przytuli mnie i powie: "Kochanie, zawsze będę z tobą". Grześ nie wybudził się już ze śpiączki. Nie wiem, czy czuł, że byłam z nim przez cały czas? Chcę wierzyć, że tak. Miesiąc temu urodziłam synka. Małego Grzesia. Tęsknię ogromnie za moim mężem. Tęsknię za kimś, kogo już nie ma. Tęsknię tak, że aż boli i nie ma więcej łez, które przyniosłyby mi ulgę. Czasem, gdy siedzę wpatrzona w okno po zmroku, wyobrażam sobie, że gdzieś tu wędruje jego dusza i otacza mnie opieką. Czuję go każdą cząstką mego ciała, czuję jego miłość do mnie i do naszego malutkiego synka.
-
Stanęłam przed drzwiami łazienki i zamknęłam oczy. Po omacku weszłam do środka. Gdy poczułam w ręku test, otworzyłam oczy. To co zobaczyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Łzy gwałtownie napłynęły mi do oczu, ale były to łzy szczęścia, szczęścia tak wielkiego, że nie do określenia... Kreska była nad podziw wyraźna i kolor czerwony, nie budził żadnych wątpliwości. Chciałam krzyczeć, tańczyć i powiedzieć o tym całemu światu. Emocje aż we mnie kipiały. W tym momencie usłyszałam zgrzyt klucza w zamku. Potem drzwi otworzyły się i ujrzałam mojego męża. Był zmęczony, źle wyglądał, ale na mój widok rozpromienił się. – Co się dzieje? – roześmiał się – Wyglądasz, jakbyś wygrała milion w totolotka. – Wygrałam znacznie więcej! – krzyknęłam entuzjastycznie – Razem wygraliśmy. Posadziłam go wygodnie w fotelu i poprosiłam, aby zamknął oczy. Wykonywał polecenia bez oporu, najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją. Pobiegłam po test. – Jeszcze nie – dyrygowałam – Jeszcze chwilę. Teraz możesz otworzyć oczy. – Co to jest? – patrzył zdziwiony? – Test ciążowy? – w końcu do niego dotarło. – Będziemy mieli dziecko?? Hura! – podskoczył do góry. Przytulił mnie bardzo mocno i całował moje włosy, oczy policzki i usta. – Jeśli to będzie syn, nauczę go grać w piłkę nożną – mówił rozmarzony. – Jeśli córka, to zapiszę do szkoły tańca... – marzył. – Będziemy chodzić na spacery, wyjeżdżać na wakacje, wiesz co? Może kupimy psa? – Co byś chciał? Syna czy córkę? – spytałam ze śmiechem. – Bliźnięta – śmiał się. cdn
-
Zapłaciłam i ile sił w nogach pędziłam do domu. Z wypiekami na twarzy otworzyłam zakup i wyjęłam zawartość. Na białym kawałku plastiku, było kilka okienek. Wzięłam do ręki instrukcję i zaczęłam czytać. "Zakraplaczem nabierz kilka kropli moczu, najlepiej zaraz po przebudzeniu...". "Nie wytrzymam do rana – pomyślałam. – Zrobię ten test teraz, a jak nic nie wyjdzie, to kupię drugi i powtórzę badanie rano". Zaczęłam czytać dalej ulotkę: "Nanieś mocz, do okienka B. Jeśli w okienku C pojawi się niebieski pasek to znak, że dobrze wykonałaś test. Teraz odczekaj pięć minut i spójrz do okienka A. Jeśli pasek jest koloru czerwonego, jesteś w ciąży. Jeśli natomiast kolor paska jest niebieski, oznacza to, że ciąży nie ma, bądź jest za wcześnie na jej stwierdzenie. Powtórz wówczas test po upływie dwóch tygodni". Z bijącym sercem weszłam do toalety i wykonałam wszystkie zalecone czynności. Potem położyłam test na pralce i poszłam do pokoju. Usiadłam na fotelu i obserwowałam wskazówki zegara. Gdy minęło pięć minut postanowiłam poczekać kolejne pięć, aby wynik był dokładniejszy. Potem chciałam poczekać następne pięć minut, ale w rezultacie zwyciężyła ciekawość. cdn
-
Taka była z nim rozmowa. I pewnie zapomniałabym o niej, gdyby nie to, że któregoś dnia Grzesiek zupełnie bez powodu dostał wysokiej gorączki i wymiotów. – Pewnie jakiś wirus – szepnął cały zielony na twarzy. – Chyba się gdzieś zatrułem. – Teraz to zawiozę cię do lekarza – stwierdziłam kategorycznie. – O nie, nigdzie nie pójdę – zaparł się jak osioł. – Spójrz na siebie! – krzyknęłam. – Jak ty wyglądasz! Dlaczego nie chcesz jechać do lekarza? – Kotuś – powiedział czule – to minie, uwierz mi. Czy on przypuszczał, że jest aż tak bardzo chory? Może tak, a może nie, zresztą teraz to nie jest już ważne. Wiedziałam tylko, że dzieje się coś złego, a ja nie potrafię mu pomóc. Miałam mieszane uczucia. W końcu postanowiłam porozmawiać z mamą. – Nie chce iść do lekarza – poskarżyłam się – A wygląda jak siedem nieszczęść. Ma gorączkę, wymiotuje, jeszcze mi się odwodni. Nie wiem, co mam robić. – Zadzwoń po pogotowie – doradziła mama – Jeżeli faktycznie jest tak źle, to nie ma na co czekać. Spojrzałam na Grzesia. Włosy miał mokre od potu, bladą twarz i podkrążone oczy. Wyglądał znacznie gorzej niż przed chwilą. Wykręciłam numer pogotowia. Lekarz zbadał męża z miną nie wróżącą nic dobrego. – Najlepiej to byłoby zabrać pana do szpitala... – Nigdy w życiu – zaparł się. – Wobec tego proszę koniecznie wykupić te lekarstwa i zgłosić się do swego lekarza rodzinnego. – Kochanie, może powinieneś położyć się do tego szpitala – zasugerowałam po wyjściu doktora. – Zrobią ci badania... – Nigdy w życiu – powtórzył. – Szpital to umieralnia, a ja jestem zdrowy jak tur – huknął się w pierś, aż zadudniło. Leki chyba rzeczywiście pomogły, bo Grzesiek poczuł się lepiej i przez jakiś czas był spokój. Nawet nie poszedł na kontrolę. Ja też tego nie dopilnowałam, byłam zajęta myślami o tym, że spóźnia mi się miesiączka. Cykle, odkąd pamiętam, miałam zawsze nieregularne, często sięgające trzydziestu paru dni, ale wertując kartki kalendarza doszłam do wniosku, że ten musiałby być nadzwyczaj długi. W końcu skłoniło mnie to, by wziąć długopis do ręki i skrupulatnie, dzień po dniu, policzyć wszystkie cykle z ostatnich kilku miesięcy. "Czy to możliwe – myślałam – abym była w ciąży? Oczywiście – odpowiadałam sobie po chwili. – Przecież chcieliśmy mieć dziecko". Rzeczywiście. Jakiś czas temu odstawiliśmy na bok wszystkie tak zwane środki ostrożności. A jednak byłam zaskoczona. Upłynął bowiem dłuższy okres i nic się nie wydarzyło. Miałam nawet chwile obawy, że coś jest nie w porządku. Jednak bardziej doświadczone koleżanki pocieszały mnie, że nie zawsze od razu zostaje się mamą. Ale teraz pobiegłam szybko do apteki. cdn
-
Czas płynął, a życie toczyło się normalnym rytmem. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że mąż jakoś zmizerniał. – Schudłeś, Grzesiu – pogładziłam go po policzku – Może wyjedziemy gdzieś na weekend, co? Oderwiemy się trochę, odpoczniemy. Poparzyłam na niego pytająco. – Halo, proszę pana – machnęłam mu ręką przed oczami – Jestem tutaj! No to, jak będzie? – dopytywałam się. – To nie jest najlepszy moment – powiedział cicho – Nie jestem ostatnio w dobrej formie. – Nic mi nie mówiłeś – zaniepokoiłam się. – Co się dzieje? – Sam nie wiem – westchnął – Jakoś marnie się czuję. Myślałem, że to grypa. – Nie martw się – pocałowałam go w policzek – To pewnie chwilowa niedyspozycja. – Jesteś zwyczajnie przemęczony. – Pewnie tak – uśmiechnął się słabo. Ostatnio mieliśmy tłumy ludzi w sklepie. Chyba wszyscy raptem muszą mieć telefony. Głowa mi pęka. – A może – zaproponowałam – powinieneś pójść do lekarza. No wiesz, nie musisz być od razu chory – wydukałam niepewnie, widząc malujące się na jego twarzy zniechęcenie – To chociaż zrób badania – nie dawałam za wygraną. – Jestem zdrowy – odpowiedział wymijająco. – Zresztą – przyciągnął mnie do siebie. – Nie chcę o tym rozmawiać – odgarnął mi włosy z czoła. – Znam lepszy sposób na poprawienie mojego samopoczucia – pocałował mnie znacząco. cdn
-
Zostawiam zwierzenia Justyny,,,, Zawsze będę z Tobą ,,,,,, Poznałam Grzesia zupełnie zwyczajnie. Przedstawiła nas sobie moja siostra na swoich imieninach. Okazało się, że chodzili na siłownię do jednego klubu. – Anka, nie chwaliłaś się, że masz taką piękną siostrę – powiedział, obrzucając mnie zabójczym spojrzeniem. Zaczerwieniłam się jak pensjonarka. – Skąd go wytrzasnęłaś?? I dlaczego ja nic o nim nie wiem? – zasypałam ją pytaniami. – Nie zawracaj sobie nim głowy – machnęła ręką siostra – Zmienia dziewczyny jak rękawiczki. Nie dla ciebie. Gdybym jej wtedy posłuchała... Stało się inaczej. Grzesiek adorował mnie przez cały wieczór. Był rozmowny i czarujący. Umówiliśmy się na następny dzień. I potem na następny, i jeszcze następny. – To nie jest chłopak dla ciebie – kręciła głową Ania – Opamiętaj się. Pobawi się tobą i rzuci, jak te wszystkie przed tobą. Trochę mnie męczyły te plotki, więc postanowiłam z nim o tym pogadać . – Nie byłem święty – oświadczył – Ale nie spotkałem dotąd odpowiedniej dziewczyny – patrzył mi prosto w oczy – Dopiero gdy poznałem ciebie, zrozumiałem co to miłość – przytulił mnie do siebie. – Zawsze o tym pamiętaj. Trochę zastanowiła mnie ta jego deklaracja, ale nie miałam podstaw, żeby mu nie wierzyć. W końcu nie ukrywał przede mną faktu, że spotykał się z wieloma dziewczętami. Oboje byliśmy dorośli. Zakochałam się w nim po uszy. Dlatego, kiedy mi się oświadczył, nawet przez chwilę się nie zastanawiałam . – Tak, tak, tak – krzyknęłam, rzucając mu się na szyję. – Kocham cię, księżniczko – pocałował mnie w usta. Wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy razem w jego kawalerce. Cieszyliśmy się jak dzieci. Grzesiek pracował jako sprzedawca w sklepie z telefonami, a popołudniami zamieniał się w ratownika na basenie. Dużo pracował i nie było go całymi dniami, jednak wieczory były tylko nasze. Chodziliśmy na spacery, dużo rozmawialiśmy o przyszłości. Masę radości sprawiało nam urządzanie naszego M–1. – Nasze mieszkanko. – Mąż chodził dumny jak paw. – Małe, ale własne – tulił mnie do siebie. – Tu postawimy łóżko, a tu wstawimy półki na książki – biegałam zaaferowana po trzydziestu metrach. – Kuchnia będzie brązowa... – Brązowa? – pokręcił głową – Wolałbym żółtą. – Żartujesz? – spojrzałam na niego z niedowierzaniem – Żółta kuchnia? To dobre w przedszkolu – zmarszczyłam nos. – Żółta, albo żadna – nie ustępował. – Oszalałeś?– zacietrzewiłam się. Po chwili dotarło do mnie, że on się śmieje . – Co ci tak wesoło? – zapytałam. – Bo tak naprawdę to lubię, jak się złościsz. Nie obchodzi mnie, czy ta kuchnia będzie żółta, brązowa, czy nie będzie jej wcale... Ważne, żebyś była szczęśliwa. Skarciłam go spojrzeniem za robienie sobie ze mnie żartów, ale nawet nie potrafiłam udawać, że się na niego gniewam. cdn
-
WITAJ BIESIADO KOCHANE DRZEWKA_____witajcie JARZEBINKO,moja kochana_____rozumiem Ciebie!!! Ale kiedy uporasz sie juz ze swymi sprawami,prosze Cie,przybiegnij do nas. Napisze do Ciebie e-mail dzis wieczorem.Na pewno! Ostatnio jestem taka zabiegana,ze naprawde czekam z utesknieniem na weekend by sobie wreszcie odpoczac! Jestem bardzo ciekawa,gdzie tym razem wybierzemy sie na obiad. Przyznaje,ze bardzo mi sie spodobaly takie wypady.Przy okazji robie zdjecia wnetrz_____moze kiedys podziele sie z Wami. KOCHANE DRZEWKA___________zycze milego weekendu! P.S. JARZEBINKO_______TY wiesz,ze jestem caly,m sercem z Toba!!! Posylam Ci milion .Trzymam kciuki za Twoje sprawy i za CIEBIE! Pozdrawiam bardzo serdecznie
-
Zajrzalam na BIESIADE,by powiedziec WAM,ze jestem niesamowicie zmeczona.Uffffff,mysle tylko o lozeczku:D Zanim rozstane sie z WAMI______ przytocze piekny wiersz Serce przemawia do serca Życzliwość i serdeczność wobec ludzi otwiera ich serca. Każdy może je zdobyć. Środki są bardzo różnorodne w zależności od konkretnej sytuacji i od otoczenia, w jakim żyje człowiek. Ale jest jeden środek zupełnie fundamentalny. Wyraża go znana dewiza kardynała Newmana: \"Serce przemawia do serca\". Chodzi o to, aby najpierw zdobyć zaufanie ludzi, a dopiero potem naprawiać ich życie. Kiedy mówimy o przepowiadaniu, myślimy najczęściej o sferze argumentów intelektualnych, które mogłyby przekonać. Nie można zapominać o sercu. ks. Krzysztof Pawlina DOBRANOC BIESIADO Do jutra,pa,pa
-
Tak sie spiesze,ze az gubie literki.Sorry!!
-
Paulo Coelho Dla niej wszystkie dni były jednakowe. A wszystkie dni są takie same wtedy, kiedy ludzie przestają dostrzegać to wszystko, czym obdarowuje ich los, podczas gdy słońce wędruje po niebie.
-
JARZEBINKO nasza kochana______dla CIEBIE!!!!!! Ach! Przyjaźń! Nadchodzi człowiek i pozdrawia cię. Niczego nie oczekuje, nie ma nic do sprzedania, ani do dania, ani do wzięcia. Nie jest ani wysoki, ani niski. Podchodzi, unosi rękę. Twarz mu promienieje A jego spojrzenie przenika Twoje spojrzenie. Witaj! Jakie to wspaniałe! Nie chce ani dobra ani zła. On tylko istnieje i oto jesteśmy razem Na młodej i wolnej ziemi. Jean Sulivan
-
WITAJ BIESIADO KOCHANE DRZEWKA________________jak milo dolaczyc do WAS! SREBRNA AKACJO i JARZEBINKO______witajcie A ja powiem wiecej____________kiedy jest nasz kochana JARZEBINKA,natychmiast w sercu robi sie weselej. Zgadzacie sie ze mna???? Ja wlasnie tak mam!!!! JARZEBINKO____specjalny dla CIEBIE za piekna dedykacje dla mnie,,,,dla nas!A przede wszystkim dziekuje ,ze JESTES!!!![ Przed chwila wrocilam z porannego spacerku.Nie uwierzycie!! Spacerowalam po rosie na boso.Alez masaz stop,i ta trawa taka przyjazna,delikatna.Chyba zaczne spacerowac codziennie.Lake mam na wyciagniecie reki/2 min. drogi/ Pozdrawiam WAS bardzo serdecznie
-
Nadzieja ma skrzydła, przysiada w duszy i śpiewa pieśń bez słów, która nigdy nie ustaje, a jej najsłodsze dźwięki słychać nawet podczas wichury. Emily Dickinson
-
Jeszcze chwila i siedziałem w grupie ludzi rozmawiających przy stole w jakimś chyba piwnicznym ale bardzo bogatym pomieszczeniu. Nawet nie wiem, czego ta rozmowa dotyczyła. Na pewno to były sprawy nieważne, banalne, niewarte zainteresowania. Nie obchodziły mnie zupełnie. Cała uwaga moja była skupiona na tym, że już od dawna powinienem stąd wyjść i iść do katedry, bo tam na mnie czekają, liczą, że przyjdę, moi przyjaciele - jedyni prawdziwi przyjaciele, którzy chcą mnie wydobyć z tego obcego świata. Cieszą się, że skończy się mó} czas odosobnienia, że stanę się godnym tych świętych uroczystości, które rozpoczynają się już. Teraz. W tej chwili. A ja trwałem jak sparaliżowany, wstydząc się przerwać tę głupią rozmowę, przeprosić i wyjść, bojąc się, że ktoś na mnie popatrzy z lekceważeniem czy dezaprobatą. I siedziałem pełen rozpaczy, bezwolny. Tuż zaraz, stałem w głównym wejściu katedry. Zapełniał je szczelnie tłum ludzi. Nie mogłem się przebić. Zresztą i tak już było za późno na wszystko. Tam, wewnątrz katedry, już działo się. I ja tam imałem z nimi świętować. Teraz tkwiłem zablokowany w tłumie. Byłem wściekły na marcepanowe czekolady, na kąpiel w wannie, na głupie towarzystwo. Wszystko przepadło.. Widziałem wspaniałe wnętrze: strzeliście biegnące ku górze ściany naw oświetlone ciepłym świadom reflektorów. Słyszałem wspaniałą grę organów, śpiewy chóralne i solowe. Podnosząc się na palcach i wyciągając szyję z trudem od czasu do czasu udawało mi się uchwycić jakiś obraz ceremonii, którą spełniano tam, w prezbiterium. Dostrzegałem moich przyjaciół w przepysznych złotolitych strojach, jakąś procesję. I ja tam mogłem być. I ja mogłem w tym nabożeństwie uczestniczyć. Rozpacz mną targała. Obudziłem się. Leżałem w ciemności pokoju pełen żalu i poczucia głupio utraconej szansy. Nie byłem w stanie zrozumieć,, jak mogłem się tak zachować. Jak mogłem do tego dopuścić. Rosła we mnie tęsknota, prośba, by można było jeszcze raz powtórzyć to, co zmarnowałem, by odkręcić film. A wtedy na pewno stanę na wysokości zadania. Nie popełnię tych głupich błędów. Tęsknota, żebym miał jeszcze raz taką szansę, jaka stała przede mną. Chciałem natychmiast zasnąć. Ale byłem rozbudzony tak, że nie potrafiłem. Mimo, że stosowałem wszystkie możliwe znane i wypróbowane metody. Zasnąłem dopiero chyba po godzinie. Ale już sen tamten nie wrócił. Nie wrócił i w następne noce. I dotąd czekam bezskutecznie na dalszy dag. Mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie we śnie albo na jawie. ks. M. Maliński
-
Niespodziewanie zobaczyłem cudowną, olbrzymią katedrę. Znadowała się na skraju mojego miasta -miasta, w którym z taką niechęcią ciągle mieszkałem. Przypominała Notre Damę w Paryżu. Miało się w niej odbyć za chwilę jakieś wspaniałe misterium. I ja miałem w nim uczestniczyć w jakiejś ważnej roli. Ludzie wciąż jeszcze ciągnęli, choć katedra była prawie całkowicie już wypełniona. Wiedziałem, że muszę przyjść na czas. Ale przy bocznym wejściu zatrzymały mnie czekolady z nadzieniem marcepanowy in. Leżały przygotowane dla mnie od razu do zjedzenia. Wiedziałem, że nie ma już na to czasu, ze powinienem już iść, bo nie zdążę, bo się spóźnię, ale nie mogłem się od nich oderwać. Były bardzo dobre. Jadłem zachłannie, łapczywie, miałem pełne usta tej czekolady, rękami odwijalem następną. Równocześnie byłem absolutnie świadomy, że upływają sekundy, minuty i spóźnię się. Przepadnie okazja, która mi jest dana. Ale nie mogłem się oderwać od jedzenia. Przełykałem całymi kawałami i gardziłem sobą, że dla takiego głupstwa przepada mi jedyna w życiu szansa. Za moment byłem w moim mieszkaniu umieszczonym w pobliżu jednej z wież katedry. Siedziałem w porcelanowej wannie w ciepłej wodzie, w luksusowym wnętrzu obszernej łazienki. Byłem rozgrzany, przyjemnie rozleniwiony. Moje ruchy, moje myślenie były zwolnione, ociężałe. Rownocześnie wiedziałem, że powinienem się natychmiast ubierać, bo już czas najwyższy, ale wciąż mi było tak dobrze i nie wychodziłem z tej wanny. Miałem wyostrzoną świadomość, że tam już dokonują się wszystkie przygotowania. Widziałem przygotowania, które tam, w katedrze, już trwają, w których powinienem uczestniczyć. Byłem tego pewien, że i ja tam się już powinienem zgłosić, bo mnie nie uwzględnią, wezmą kogoś innego zamiast mnie i będę musiał tu zostać na zawsze, a oni wyzwoleni odejdą stąd, mnie pozostawiając samego. Ale nie byłem w stanie powiedzieć sobie: wychodzę, koniec z kąpaniem. cdn
-
Znajduję się na stromym brzegu jeziora. Jest późny wieczór, prawie noc. Tuż za mną czarna tafla, która straszy. Bo to nie woda tylko czarna maź, w którą nie chcę już wpaść. Jestem nią zmoczony. Śmierdzi zgnilizną, gnijącymi roślinami. Brzeg pokrywa warstwa czarnych stworzeń. One co dopiero zostały wyrzucone z jeziora. Wyglądają jak biskuity, ale są czarne, lśniące, nieruchome, leżą jedno obok drugiego, tak że nie mam gdzie nogi postawić. Boję się, że się poślizgnę i wpadnę w nie. Mam obrzydzenie przed każdym kolejnym krokiem, kiedy but mój w nich grzęźnie. Gdzieś w górze bieleje krawędź brzegu. Widzę w ciemności - bardziej wyczuwam niż widzę - wyciągnięte ręce kogoś ubranego w niebieskość i pomarańcz. Ręce, które chcą mi dopomóc i wydobyć mnie z tego dołu. I choć one daleko, są jedynym prawie argumentem dla mnie, jedyną zachętą, by wbrew obrzydzeniu, które wywołuje we mnie mdłości, brnąć w górę. Nagle znalazłem się w jakimś bardzo wysokim, nie wykończonym wieżowcu. Stałem na jakiejś kondygnacji schodów wiodącej w pustkę. Nie było poręczy, żadnego zabezpieczenia. Z boku brakowało fragmentów ścian. Pode mną ziała przepaść. Ten budynek to byłem ja. I ja stałem na betonowej półce i chciałem znaleźć się na ziemi. Nie tylko chciałem ale musiałem, bo trzeba było przystąpić do wykańczania wszystkiego, czego brakowało w tym kolosie. Zdawało mi się, że jest to zupełnie niewykonalne. Ale na razie nie było jak zejść. Przylepiony do kolejnej ściany, do której przeskoczyłem, rozglądałem się beznadziejnie, szukając następnego punktu, by zejść niżej. Z rozpaczą nie dostrzegałem nic takiego. Zewsząd zionęła przepaść. Prześladowało mnie pytanie, po co zbudowałem takiego giganta, którego nie jestem w stanie wykończyć. cdn
-
To mi się dotąd zdarzyło może dwa razy, że śniłem dalszy ciąg snu 2 dnia poprzedniego. Byłem na jakimś chyba boisku, chyba w parku miejskim, z grupą ludzi ubranych w granatowe dresy. Stanowiliśmy wąż zamykający się w jakimś gigantycznym kole. Spleceni ramionami wykonywaliśmy ćwiczenie bardzo proste. Jeden drugiego miał dźwigać do góry. A więc każdy z nas sam dźwigał i równocześnie był dźwigany. Panowała tu inna niż na ziemi siła przyciągania. Najsłabsze nawet odbicie się od ziemi dawało wyraźne efekty. Unosiliśmy się z lekkością puchu wysoko w górę, a potem łagodnie opadaliśmy w dół. Wąż falował nieustannie podnosząc się i opadając. Wszyscy byliśmy zmęczeni, utrudzeni. Z jednej strony ramię moje silnym chwytem było złączone z ramieniem jakiejś obcej kobiety. Brunetka w średnim wieku z bladą twarzą wykrzywioną cierpieniem. Po prawej stronie jakiś stary człowiek oczekujący tak jak ona mojej pomocy. W chwili, gdy byłem na ziemi, miałem nadzieję, że gdy dobrze się odbiję, to ulecę w górę. Ale gdy tak szybowałem wraz z moimi najbliższymi towarzyszami, w którymś momencie czuliśmy, jak zatrzymuje nas i ściąga ciężar tych, którzy opadają w dół. Zdawało mi się, że gdybyśmy zgrali nasze wysiłki i całe koło w tym samym momencie odbito się od ziemi, to udałoby nam się wzlecieć. Ale jak na razie, krąg nasz falował beznadziejnie. Zdawało mi się, że gdybym był sam, wzniósłbym się z łatwością. Gdyby nie trzymano mnie za ramiona z obu stron. Ale to było niemożliwe. Tylko razem mogliśmy się wznieść w górę. Więc zjednoczeni uściskiem ramion trudziliśmy się wspólnie aż do utraty tchu. Obudziłem się spocony, umęczony, rozkołysany, falujący. Zasnąłem po małej chwili, ale ten sen już nie powrócił. ,P> Teraz czekałem na ciąg dalszy. Byłem pewien, że następnej nocy będzie mi się śniło znowu o czyśćcu. I chciałem tego. Ale nie. Ani następnej, ani kolejnej. Wobec tego usiłowałem sprowokować ten MÓJ sen. Przypominałem sobie poprzednie odcinki i próbowałem zasnąć z pamięcią o nich. Ale nic nie pomagało. Budziłem się jak to zwyczajnie, nie pamiętając o niczym, co śniłem - ot, jakieś nieważne sprawy. Aż wreszcie, gdy już straciłem nadzieję, nadszedł sen z mojej czyśćcowej serii. cdn
-
Szedłem z kolegą ze szkoły licealnej a potem ze szkoły inżynieryjnej przez wyludnione miasto. Miałem świadomość, że opuściłem tamten szary budynek. Miasto było rOzświecone rozproszonym światłem, niebo pokryte białą mgłą. Tak wygląda Rzym i niebo rzymskie, gdy wieje sirocco. I było tak samo jak tam duszno. Ulice i kamienice miały kolor piasku. Rzucały czarne cienie. Biało-czarne miasto. I my obaj byliśmy ubrani w biało-czame ubrania, ciężkie, sztywne, parzące i niezgrabne. Nigdy nie przyjaźniliśmy się specjalnie ze sobą, toteż nawet zdziwiłem się, gdy go zobaczyłem obok siebie. Pamiętałem teraz wyraźnie, że on, choć chodził do szkoły budowy maszyn, to właściwie zawsze chciał być aktorem. Wszystkie przedmioty techniczne niewiele go obchodziły. "Znał się na filmach". Robił sobie nagminnie zdjęcia we wszystkich możliwych pozach i bardzo dbał o swój wygląd, o włosy i o ubranie. Występowanie w filmach było to jego marzenie wciąż nie spełniane. Zresztą miałem zawsze grube wątpliwości, czy on byłby dobrym aktorem. Teraz szliśmy szybko pustymi ulicami i chcieliśmy to miasto opuścić jak najprędzej. Wiedzieliśmy, że dlatego jest tak pusto, że wszyscy poszli na jakieś wspólne zebranie czy zajęcie. Ale myśmy gardzili nimi, nie mieliśmy wcale zamiaru być z nimi, a tym bardziej na jakimś wspólnym spotkaniu. Czuliśmy się kimś lepszym od nich. Nie mieliśmy zamiaru nawiązywać z nimi kontaktu. Byliśmy rozpędzeni i zadowoleni z siebie. Cieszyliśmy się bardzo, że jesteśmy razem, że nie jesteśmy bezbronnymi jednostkami, że stanowimy jakąś biologiczną siłę. Ale to była czysto zewnętrzna radość. Bo przecież nic nas ze sobą nie łączyło jak tylko to, że chcieliśmy opuścić to nudne miasto. Tylko wciąż nie mogliśmy natrafić na wyjście. Miotaliśmy się po wąskich ulicach, otwartych pustych placach. Jakby w jakimś amoku, klaustrofobii: wyjść. Za wszelką cenę wyjść. Chociaż byłem pewien, że tuż za bramami miasta nie ma nic: przeraźliwa pustka, że nie ma dokąd iść. Miałem jakieś niczym nie uzasadnione przekonanie, że z tego miasta nie wychodzi się przez bramy ale w górę, tylko jeszcze nie wyobrażałem sobie, jak to jest możliwe. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to miasto. Wiedzieliśmy, że natrafimy na wyjście i tam będą nas sprawdzać i byliśmy bardzo niepewni, czy nas przepuszczą. Już widziałem czarnych strażników stojących kordonem zamykającym ulicę. Byłem przekonany, że oni nas zatrzymają i nie wypuszczą, że nas zawrócą do tych ludzi, którymi gardziliśmy, że każą nam mieszkać w tym biało-czamym obcym mieście wraz z obcymi nam ludźmi. Potem przypłynęły inne sny, które natychmiast po obudzeniu się, zapomniałem. TEN pamiętałem w każdym szczególe. Żałowałem tylko, że był taki krótki, że nie miał pointy. 1 Dzień przeszedł jak zwyczajnie. Zwyczajne ubieranie się, zwyczajne posiłki, zwyczajne zajęcia. Miałem w którymś momencie ochotę zadzwonić do tego kolegi ze snu. Dawno się z nim nie widziałem. Chciałem z nim zamienić choćby kilka słów. Ale zrezygnowałem. Wreszcie przyszła noc. Śnił mi się dalszy ciąg MOJEGO snu. cdn
-
Obudziłem się nagle. Chyba nie krzyczałem, choć w pierwszej chwili tak mi się zdawało. Chciałem krzyczeć, bo wciąż tkwiłem w szarości. Nie mogłem się uwolnić od niej. Otaczała mnie całego. Byłem nią - lepkością, wydrążoną pustką, rozpadliną, zbutwiałością. Z największym trudem wracałem do przytomności. Czerń nocy powitałem z ulgą. Ale wciąż we mnie trwało przerażenie. Już byłem całkiem przytomny. Już wiedziałem, że żyję, gdzie jestem, która godzina, jaki dzień miesiąca. Włączyłem radio - przyrząd, jaki ludzkość wymyśliła, by człowiek nie czuł się samotny. Zaświeciłem światło. Z zachłannością wpatrywałem się w ściany, w sufit, w sprzęty upewniając się, że są bardziej realne niż to, gdzie byłem przed chwilą. Ale i tak nie mogłem się uwolnić od prawdziwości tego snu. Wiedziałem natychmiast, że ja byłem w czyśćcu. Usiłowałem sobie przywołać przed oczy tę postać dziewczyny, żeby rozpoznać, kto to był. Ale nic z tego. Stała za daleko. Jej twarz ledwo mi majaczyła. Zastanawiałem się nad tym, skąd do mnie przyszła: z ziemi czy z nieba. Pytałem się siebie, dlaczego taki czyściec jest dla mnie przeznaczony. Bałem się, że wróci tamten sen. Zresztą spać mi się nie chciało. Słuchałem muzyki, ale ze szczególną satysfakcją wiadomości bieżących. O tym, co się gdzie dzieje w moim kraju i na świecie, i jakie to wszystko jest bardzo ważne. Wreszcie zasnąłem. cdn
-
Nagle zobaczyłem szary tłum. Ciągnął chodnikiem Ulicznym wśród zabudowań miasta, do którego należało moje gmaszysko. Miasto było takie samo jak mój korytarz: szare. I zdawałoby się, że to, na co czekałem, spełniło się. Że wreszcie napotkałem ludzi. Ale nic bardziej błędnego. Byli mi zupełnie obcy. Nic mnie z nimi nie łączyło. To była ta sama kategoria istot, które siedziały w tamtym budynku z obszernymi korytarzami. To był obcy, niechętny, popielaty tłum, który posuwał się wcale mnie nie dostrzegając. Oni również nie widzieli siebie nawzajem. Albo chyba raczej: nie chcieli się widzieć. To były istoty zupełnie sobie obce. Chociaż był to ciąg lity, zwarty postaci, jakby sklejona masa. Może przez to tak trudno było mi je nazywać ludźmi. Byli jak ślimaki zamknięci w skorupach swoich myśli i przeżyć. Nie chcieli czy nie umieli z nich wyjść. Poczucie pustki jeszcze bardziej się we mnie nasiliło: bo przecież spotkałem ludzi, istoty podobne do mnie samego, które nie przyniosły mi nic poza jeszcze głębszym pragnieniem obecności człowieka. Nagle spostrzegłem wśród nich żywy kolor - pomarańczowy, niebieski. Szła wśród nich dziewczyna. A właściwie szła przez nich. Jakby dla niej był ten tłum mgłą. Nikt z tłumu nie zauważył jej. Jeszcze nie wiedziałem, do kogo ona idzie. Do mnie czy nie do mnie. Ale tak, do mnie. Wyraźnie rozglądała się za mną, szukała. mnie. Powinienem do niej podbiec, podejść. Tymczasem stałem i patrzyłem z utęsknieniem. Nie mogłem zbliżyć się. Ona mnie nie widziała. A tak chciałem, żeby mnie spostrzegła. Chyba mnie nie wyróżniała z całej szarości krajobrazu. Bo przecież też byłem popielaty jak ten cały świat, w którym tkwiłem. Ale chyba domyślała się, że jestem w jej pobliżu, wyczuwała mnie - moją obecność. Coś mówiła ze swej oddali do mnie. I ja mówiłem do niej. Chciałem mówić. Otwierałem moje popielate usta, ale one nie były w stanie wydać jakiegokolwiek głosu. Wobec tego machałem moimi ramionami - skrzydłami wiatraka. Ale bezskutecznie. Odeszła nagle, jak się pojawiła. Chciałem iść za nią w ten kolorowy, szczęśliwy świat, który ze sobą na moment przyniosła. Zacząłem się posuwać w stronę, gdzie znikła. Ale oblepiał mnie szary tłum, utrudniał mi każdy ruch i przeszkadzał swoją bezwładną masą. cdn
-
JARZEBINKO____pozwol,ze bede kontynuowala temat nadziei,,,, Sen o nadziei Byłem w szarości. Znajdowałem się w jakimś gigantycznym budynku. Szedłem przez popielate korytarze. Przerażająco obszerne i ciągnące się bez końca. Po jednej stronie okna niosły trupie światło przez ogromne zmatowiałe szyby. Po drugiej strome korytarza w głębokich odrzwiach tkwiły szare drzwi prowadzące do poszczególnych pokojów. W każdych z drzwi znajdowały się okrągłe wizjery - duże, szare, zamknięte. Na korytarzu nie było nikogo. A ja szedłem chcąc kogoś spotkać. I wciąż na nikogo nie natrafiałem. Równocześnie wiedziałem, że w tych pokojach są ludzie. W każdym jeden. Zastraszeni, nieprzyjaźni, czekający na to, żebym wreszcie przeszedł, żebym przypadkiem nie usiłował do nich zapukać i wejść. Chociaż ja nie chciałem do nich wchodzić. Czułem ich niechęć. Widziałem w głębi pokojów poprzez drzwi na wpół przeźroczyste ich szare postacie, ich szare czaszki poddane do przodu, ich oczy wpatrzone we mnie spode łba. Nie, takich ludzi nie chciałem spotkać. Chciałem spotkać jakiegoś normalnego, zwyczajnego człowieka. Nawet niekoniecznie znajomego. Kogokolwiek. Poczucie mojej samotności było zupełnie nie do zniesienia. Zdawało mi się, że nie wytrzymam tego stanu, że skonam. Chociaż wiedziałem, że skonać nie mogę. Wobec tego wciąż szedłem uparcie, żeby kogoś spotkać. Nie. Słowo \"szedłem\" jest niewłaściwe. Posuwałem się. Krok nie dźwięczal po popielatej podłodze. Ja też byłem szary. W jakimś szarym okryciu. Moje ręce były szare. I moja twarz chyba też. Czyżbym ja miał również taką wystraszoną, nieszczęsną twarz jak tamci ludzie. Wciąż szedłem - snułem się naprzód, bo nie mogłem wytrzymać tego osamotnienia. Mówię \"osamotnienia\" - choć to było uczucie dla mnie zupełnie nowe, jakiego nigdy dotąd nie doświadczałem w moim życiu. To było coś takiego jak kiedyś, gdy odjeżdżałem na studia z mojego miasta do innego, zupełnie mi obcego. To było coś takiego jak kiedyś w czasie moich długoletnich pobytów za granicą. Wtedy miałem poczucie, że tracę przyjaciół i kolegów, że jest to odłączenie się od mojego najbliższego środowiska zupełnie fizyczne, jak krajanie nożem. Za każdym razem mój wyjazd nazywałem - po cichu, dla siebie, żeby nie okazać się śmiesznym przed innymi - częściową śmiercią. Tak, ale tu tkwiła istotna różnica. Wtedy kiedyś, przed laty, wiedziałem, że moich najbliższych odzyskam, gdy wrócę. Że mogę próbować nawiązać przerwane nici, że jestem w stanie zapobiegać ich zerwaniu już teraz, gdy napiszę, zatelefonuję. Mogłem być pewny, że od nich otrzymam jakiś znak naszej jedności. Teraz wiedziałem, że tak nie jest. Że utraciłem ich wszystkich bezpowrotnie. I dlatego to obecne moje osamotnienie było nieporównywalne z żadnym z tamtych poprzednich. Szedłem i umierałem z rozpaczy. cdn
-
WITAJ BIESIADO KOCHANE DRZEWKA_______________witajcie JARZEBINKO KOCHANA____biegne ,by przytulic Ciebie Ciesze sie ogromnie,ze dotarlas.Witaj moja kochana Dziekuje Ci za przepiekna piosenke i wiersz. Bardzo wzruszylam sie.Pisze i kolejny raz jej slucham:D Od rana wyczekiwalam na prad. Wczoraj nawiedzilo nas tornado.Zrobilo sie ciemno,szalal wiatr i grzmoty zaczely sie chwilowo nasilac.Zeszlismy do bejsmentu z latarkami w rekach,bo juz niestety zabraklo swiatla.Huknelo i po swiatle. Dopiero dzisiaj,chwile temu wrocilo ono do nas.Wreszcie naprawili. Ogladam zniszczenia w sasiednich przedmiesciach____o zgrozo!Domy stracily dachy,drzewa na domach,samochodach. Najbardziej ucierpial stan Indiana.Tam dopiero zniszczenia. Natomiast w Texasie____powodz po tornado. Najsmutniejsze jest to,ze zapowiadaja powrot tornado o godz.6:PM w okolice przedmiesc,gdzie wczoraj szalal intruz.W moim sasiedztwie.Roznie to bywa,wiec moze znow dzisiaj przesiedzimy w bejsmencie.Oby nie!!! Ten rok to naprawde jakis fatalny!Bylo juz u nas trzesienie ziemi,wczoraj tornado i co jeszcze? Na szczescie sila tych kataklizmow nie byla wielka.Na szczescie!!!Ma szczescie Chicago! Pozdrawiam bardzo serdecznie!
-
Poznalam nowych przyjaciol,ktorzy ciagle poszukuja nowych smakow.Smakow nawet tych bardzo pikantnych/nie zawsze przypominajacych nasza europejska kuchnie. Otoz co tydzien wybieraja sie oni do roznych restauracji etnicznych.Ciekawe hobby,prawda? Dzisiaj urzadzilysmy sobie wyprawe do restauracji etiopskiej.Hihihi Kuchnia etiopska jest bardzo pikantna,a to dlatego,ze jej podstawe stanowi przyprawa nazywana berberie.Jest to mieszanka,tak jak curry,a w jej sklad wchodzi kilkanascie roznych warzyw,ziol i przypraw____jak czosnek,cebula,imbir,ostra papryczka typu chili,tymianek,gozdziki czy kozieradka. Wiele potraw etiopskich ma forme sosu,gdyz podstawa wyzywienia Etiopczykow jest yndzera,placek,ktory ma srednice ok.0,5m i stanowi podstawe do wykladania na nim i jedzenie nim roznego rodzaju sosow. Placek ten urywa sie po kawalku od brzegu,zawijajac w nim porcyjki znajdujacych sie na srodku potraw. Jedzenie odbywa sie przy uzyciu palcow.Smakuje wysmienicie. Najbardziej popularnym daniem w tej restauracji jest sambussa. Jest to rodzaj pieczonych pierozkow z roznymi nadzieniami przyprawionych aromatycznymi ziolami. Do wyboru mamy sambusse z miesem wolowym,kurczakiem,szpinakiem lub wegetarianska. Cena sambussy jest niewielka.Kosztuje zaledwie 4$. Restauracja posiada duzy wybor salat. Mozna tez zamowic sobie dania w zestawach tzw.messob.Na wielkich talerzach otrzymamy do wyboru messob warzywne lub miesne. Na kazda porcje skladaja sie cztery rodzaje potraw miesnych lub warzywnych z duza iloscia salatek i sosow. Bylo duzo potraw,ale niestety,nie mozna zapamietac wszystkich.,,,, Dodam,ze restauracja urzadzona w stylu etiopskim.Piekny wystroj. Dominuja kolory pastelowe z przewaga zolci,zlota,bezu,zieleni i brazu. Jesli bedziecie mialy okazje,polecam kuchnie etipska.Tania i pyszna. Uciekam juz do lozeczka.,,,,,Dobranoc BIESIADOPa,pa
-
WITAJ BIESIADO KOCHANE DRZEWKA_____witajcie Czytalam artykul o emigrantach powracajacych do kraju.,,,,, Psycholodzy diagnozuja,ze powrot z emigracji dla malo kogo jest latwy.Ludzie nie sa do tego przygotowani. Na obczyznie czuli sie goscmi,ale i w kraju juz nie sa u siebie. Z tym swoim \"niedookresleniem\" trafiaja na kozetki psychologow,albo znowu wyjezdzaja. Okazuje sie,ze zmienilo sie zycie w kraju,i powracajacy rowniez. Wielu zderzenie z polska rzeczywistoscia doprowadza do depresji. Uwazam,ze nie wszyscy nadaja sie na emigrantow.Oczywiscie poczatki wszedzie sa trudne,ale przeciez nikt nie powiedzial,ze bedzie latwo. Najczesciej dokucza tesknota i nostalgia z dala od bliskich. Czesc z nas radzi sobie z tesknota w samotnosci,inni szukaja bliskosci wsrod znajomych,z ktorymi moga o tym porozmawiac i tym samym zmniejszyc bol tesknoty. Pamietam,jak po moim przyjezdzie do Polski nie moglam polapac sie w \"nowych pieniadzach\".Zaliczylam wiele komicznych sytuacji,,,, szczegolnie na zakupach. Ha,ha,,smieje sie z teraz z tego. Mam nadzieje,ze juz nie bede zaliczac takich dziwacznych sytuacji. A co do emigracji_____tu sie szybko mysli i szybko podejmuje sie decyzje. Na zakonczenie powiem,ze ciesze sie,ze tu jestem.To byl moj cel,ktory pozwala mi sie realizowac____a wlasciwie realizowac moje marzenia. Pozdrawiam serdecznie!
-
JARZEBINKO KOCHANA____moja tesknota za Toba nie zna granic! Przytulam cieplutko! Wiem,ze jak wrocisz do siebie i uporasz sie z komputerem ,zajrzysz do nas. Wypatrujemy CIEBIE kazdego dnia!