Szymonka
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Wszystko napisane przez Szymonka
-
Ewa77 witaj na pomaraczowo lub \"na czarno\" :) Wazne, że jesteś z nami. Witam Werandę. Wczoraj spacerowałam po swojej ulicy i m u s i a ł a m przejść koło budynków administracji państwowej. Nigdy wcześniej w latach poprzednich \"ekip politycznych\" nie miałam takich dziwnych sprzecznych uczuć, kiedy tamtędy spacerowałam lub bigłam gdzieś w pośpiechu. Stał sobie gmach Urzędu Rady Ministrów - no to stał, stał sobie piękny klasycystyczny budynek Trybunału Kontytucyjnego. I dobrze, niech stoi. Nie przeszkadzało mi gmaszysko Ministerstwa Edukacji ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Poprostu były od lat i już. Przeżyłam wiele epok politycznych, wiele kolorów partyjnych i wielu ludzi na wysokich stołkach, ale nigdy nie przeszkadzały mi wspomniane budynki. Ot stały i już. Teraz nie mogę obok nich przejść, nie myśląc, kto w nich urzęduje i jaki :( wpływ ma to na moje i moich dzieci życie. Na jakiś czas zmienię trasę spacerów. Niech się tam, na mojej ukochanej Aleji Jana Christiana Szucha wszystko unormuje. Ciekawa jestem jakie Wy Moje Miłe Panie z Werandy macie trasy ulubione ? Niedzielne pozdrowienia :)
-
Wszystkiego Najlepszego!
-
Jeśli mamy Basie, Barbasie na naszej Werandzie, to im wszystkim wisztkiego najlepszego dzisiaj.
-
Książki najlepiej czytało mi się w Parku Łazienkowskim, na małej ukrytej przed gapiami ławeczce. Ta ławeczka stoi w tym samym miejscu do dziś. Teraz widuję tam inne dziewczyny czytające książki, lub.... całujące się z chłopakami. Ile ja tam książek wręcz pochłonęłam, czasami \"sadząc się\" na wielkie i niezrozumiałe pozycje. Ile łez, a i śmiechu sama do siebie. Kto by to spamiętał. Ile nauki z mądrych starych ksiąg, a ile wkuwania przed egzaminami ;) Teraz czytuję opatulona w koc, siedząc przy moim maleńkim stoliku w kuchni, przy tym, co to ma najlepszy widok na moje warszawskie podwórze. I nie czytam już nowości, a przynajmniej bardzo rzadko. Powtarzam lektury odkrywając je na nowo. Ostanio odłożyłam na półkę czytaną już poraz piąty \"Mistrza i Małgorzatę\" pana B.
-
Hej, hej na Werandzie :) Mogę napisać Dzień Dobry, bo nie ma jeszcze 18:00, a więc to nie wieczór jeszcze. Ciemno, zimno, jesiennie, ale już niedługo dni przestaną być krótsze i krótsze; jeszcze chwila, a będzie wiosna ;) Wczoraj kłóciłam się z tą wstrętnym babsztylem z sąsiednie klatki. Muszę to wam napisać, muszę i już. Broniłam małego Piotrusia, który poraz trzeci wybił szybę tym lokatorom, którzy mają nieszczęscie mieć okna od podwórza ( jak ja na przykład). Dwójka z nas - zasiedziałych w bloku lokatorów zrozumiała należycie całe zdarzenie i nawet nie przyjęła pieniędzy od biednej samotnej zapracowanej matki małego urwisa( to zdarzyło się kilka miesięcy temu). Ale ten wcześniej wspomniany babsztyl nawet nie chciał wczoraj przyjąć mojej pomocy (pracownik męża mógł przecież tę szybę wstawić bezpłatnie), ani tłumaczeń innych lokatorów, którzy włączyli się do kłótni. Najeżdżała już nie tylko na chłopca, który nie ma gdzie grać w piłkę, w ogóle nie ma gdzie bawić się ( pojęcie dawnego podwórka z kumplami nijak się ma do naszej śródmiejskiej studni), ale zaczęła czepiać się samotnej steranej matki - pani Gabrysi, wątpiąc publicznie w jej moralność. Oj!, jak miałam ochotę walnąć w ten jej nalany.... Chłopiec jest bardzo dobrze wychowany, kłania się zabawnie wszystkim lokatorom, zagaduje, mnie nawet poniósł raz zakupy. Były zbyt ciężkie dla niego, więc popychałam go leciutko na schodach i tajemnie potrzymywałam ciężką torbę. Piotruś interesuje się życiem sąsiadów i wie nawet kto do kogo przyjechał i czy już ktoś wyszedł z domu, czy jeszcze nie. Dotyczy to oczywiście najczęściej lokatorów z naszej kaltki ( na podwórku mamy tych klatek pięć). Razem z panem Zbysiem ps. Lisek (pisałam o nim kiedyś) maluje śliczne rysunki i rozdaje je ulubionym lokatorom. Gdyby nie to , że cierpi na zespół Downa ( czy to tak się pisze?) nie różniłby się od innych chłopców. Jeśli zajdze taka potrzeba pójdę w bój za tego chłopczynę i pokonam babsztyla :)
-
hej, hej, hej było na naszej Werandzie jak w Warszawie, jak w Poznaniu, jak na Jurze . A teraz jak w Ameryce ;) Witam wszystkie polskie Amerykanki. I Ewikk, i Yay i pomaranczę już nie biedną. Czego to komputery nie potrafią? czego to ludzie nie wymyślą? Świat nam maleje z dnia na dzień. Kiedyś jechał nasz Chopin do Paryża dyliżansem przez dwa tygodnie, a teraz na Werandzie spotykają się kobiety z dwóch kontynentów i to tylko z kilkugodzinnym opóźnieniem. W \"Marii i Magdalenie\" pani Samozwaniec opisuje historię odwiedzin pewnej cioci, która na początku poprzedniego wieku przypłynęła w odwiedziny do swojej krakowskiej rodziny aż z Australii. A że nie opłacało się płynąć na krótko, bo sama podróż trwała trzy miesiące, więc została z polską rodziną miesięcy sześć. A byłaby została i dłużej, gdyby rodzinka nie złożyła się w sekrecie na prezent-bilet i nie wyprawiła cioci w podróż powrotną. Moja sąsiadeczka-aktoreczka wyprawiła się w pażdzierniku w Alpy - na weekend! ;) Miłej niedzieli
-
Karol Świerczewski jest mi doskonale znany. Nie osobiście, oj nie. Ale w jakiś sposób jest mi nawet bliski. Przez dwanaście lat chodziłam do szkoły na warszawskim Mokotowie; do szkoły podstawowej i liceum numer 34, pod patronatem Waltera. Właśnie kiedy uporałam się z podstawówką, szkoły rozdzielono, ale liceum pozostało pod \"wezwaniem\" generała. Teraz to moje dawne liceum to obecny dumny Servantes, wysoko umiejscowiony we wszelkich rankingach. Dwanaście lat słuchałam o Świerczewskim, brałam udział w konkursach, uroczystościach w szkole i na Powązkach, oglądałam o nim filmy. Opowiadano mi o jego bohaterstwie i zasługach. Polubiłam go, byłam wdzięczna za coś tam i takie tam różne. Po 1989 roku zaczęto mi w głowie mącić. Że nie bohater, że wcale nie zasłużony ojczyźnie, że pijak i awanturnik. Teraz nic już nie wiem. Nie mam dostępu do źródeł prawdziwych. Nie chcę już wierzyć propagandzie. Ani tamtej z dawnych lat, ani obecnej. Niech ten Walter zostanie moim znajomym ze szkolnych lat. :)
-
Mój ostatni post coś pokręciło. :( Wstydziłam się, kiedy go czytałam. Wyszły bzdury. Przepraszam. Było ostatnio o rogalach poznańskich, o pączkach na tłusty czwartek, o bioneurologii, o naszych słowiańskich przodkach ( raczej ich piękniejszej połowie) i o języku polskim, a raczej jego meandrach. Ale się na tej Werandzie plecie. Oj plecie. Tematy mkną jak pociągi ekspresowe przez małą stacyjkę. Szuuuu... i już kolejny. A mnie nic nie przychodzi dzisiaj do głowy. Poczekam na inspirację.;) Pozdrowienia PS Trzymam kciuki za egzamin zdawany po angielsku. Życzę powodzenia.
-
Jaki piękny ranek, aż chce się wyjśc na spacer. Jak tylko skończę tłuc w klawiaturę zaraz wychodzę z domu. W Warszawie mamy na \"tłusty czwartek\" własną specjalność - pączki, pączki, pączki. Te od Bliklego najlepsze, ale jest jeszcze kilka małych cukierni, które mu nie ustępują. Na przykład Gołębiewski, albo moja maleńka cukiernia \"Po schodkach\". Istnieje od zawsze, jak ja sama i wciąż ma tak samo dobre wypieki. Pączki też, a jakże. Czy tradycja pączków w tłusty czwartek jest rozpowszechniona w całym kraju? Ciekawa jestem. Nigdy wcześniej jakoś mnie to nie interesowało. Tylko pączki, pączki, pączki.;)
-
Na naszej ulicy wycięli kolejny dąb. No cóż, drzewa też się starzeją. Przeciaż i te dęby - sadzone jeszcze przez architetka i urbanistę pana Szucha ponad dwieście lat temu, mają prawo przejść przez tęczowy most. Wszystko co żyje, tego doświadcza. To jedyny pewniak w naszym życiu. Wczoraj zauważyłam dowód tworzenia się nowego zwyczaju w społeczeńtwie. To moje prywatne odkrycie. Na placu Na Rozdrożu, gdzie moja kochana aleja łączy się z innymi - Alejami Ujazdowskimi, obok przejścia dla pieszych, ktoś postawił brzozowy krzyż, ubrał go w wieńce i światełka. Widziałam takich niezliczone ilości przy naszych szosach, ale w mieście zobaczyłam pierwszy raz. Ludziom bardzo trudno rozstać się, z tymi co odeszli. Nie wystarcza już cmentarz, gdzie można ozdobić miejsce ich spoczynku. Teraz mogiłki wyszły na ulicę. Sama nie wiem co mam o tym myśleć, ale chyba nie jest to dobry pomysł. Ludzie umierają przecież w różnych miejscach, czasami bardzo niespodziwanych. Znam przypadki, kiedy zdarzyło się to na placu zabaw lub w restauracji. A nawet na naszym podwórku, pod moim oknem, w zimie 1987 roku. Sama brałam udział w ratowaniu - znosiłam pierzyny i koce dla okrycia umierającego. To był gość tej paniusi z piątego piętra. Ona nawet nie zeszła sprawdzić co z nim dzieje, mogłaby zmarznąc a przecież był straszny mróz. Rzuciła tylko z balkonu maleńką poduszeczkę. Kiedy przechodzę obok tego miejsca, zawsze je uświęcam chwilą wspomnienia o tym nieznanym mi człowieku. Nie wyobrażam sobie jednak tam mogiłki, nawet najmniejszej. Kropko, tak mi przykro z powodu Twojej straty.
-
Przed udaniem się na spoczynek, nie mogłam nie napisać choć kilku słów. Tak się od naszej Werandy uzależniłam.;) Ciekawy temat poruszyłaś Stello. Ja osobiście mam ogromny kłopot z oceną dawnych \"zamierzchłych\" już czasów PRL. Chcąc ocenić w miarę obiektywnie, zawsze dzielę ocenę na dwie. Pierwsza ocena za rzeczywistość szarą, zgrzebną, siermiężną można by rzec. Ocena za wszystko to, o czym pisała Aleks. Druga ocena - za moje życie, za moje wzruszenia, spotkania, wydarzenia, osiągnięcia, za moje uczucia. Nijak nie da się tamtych czasów ocenić jednoznacznie. Pamiętam w jaki sposób moja przyjaciółka zdobyła w 1978 roku nakaz na mieszkanie kwaterunkowe w Warszawie. Poszła była bidula do komitetu partii i położyła się tam na chodniczku, na wprost drzwi I sekretarza. Zapowiedziała, że nie ruszy się z tamtąd, dopóki nie zostanie wysłuchana. Leżała dzielnie kilka godzin i pokrzykiwała o krzywdzie. Rzeczywiście miała fatalną sytuację mieszkaniową i bardzo chore dziecko. Nie mogła już dłużej wytrzymać \"na wspólnej kuchni. Udało się, zniecierpliwiony sekretarz obiecał dopilnować ponownego rozpatrzenia jej sprawy. Po trzech miesiącach pomagałam jej w przeprowadzce. Ja osobiście - uwielbiałam pochody pierwszomajowe. Traktowałam je jak majówki z przyjaciółmi. Mój ówczesny chłopak studiował silniki lotnicze na MELu na Politechnice Warszawskiej. Pamiętam jaka byłam podescytowana, kiedy na jednym z pochodów pomagałam kolegom pchać prawdziwy samolot (rolniczy) skonstruowany i zbudowany przez studentów. Przed trybuną honorową przed Pałacem Kultury i Nauki na Marszałkowskiej włączyliśmy silnik na chwilę. Wcześniej cały czas umieraliśmy ze strachu, czy się uda. Udało się, silnik nie zawiódł. Tyleż radości, ile wysiłku. Byliśmy tacy dumni. I młodzi i szczęśliwi i pełni wiary, że ten samolot i to wszystko co robimy, ma jakiś sens i komuś jest potrzebne. Chciałoby się rzec: \"To były czasy...\" Ale wszystko o czym myślimy,czego się tkniemy - ma dwie strony. Takie jest życie. Życzę spokojnej nocy.
-
Kaniam się nisko bywalczyniom Werandy . Dawno, dawno dawno temu, kiedy byłam całkiem mała, wydawało mi się, że w Dniu Wszystkich Świętych nikt nie umiera. Myślałam, że to jest już i tak wystarczająco smutny dzień, że już smutniejszy być nie może. W takim dniu zwyczajnie - nie wypada umierać. Niestety. To się zdarza. W środę po południu zapukał do moich drzwi starszy pan, powiedziałabym - bardzo starszy pan. Zapytał o moją sąsiadkę z drugiego piętra. Pamiętacie ? To ta starsza przygłucha już pani, która słuchała każdego lata programu TVP1,( przy otwartych szeroko oknach !) której nosiłam czasami zakupy i kwiaty. Umarała. Umarła raniutko, w środę - 1 listopada. Zaparzyłam herbatę i posłuchałam opowieści mojego przypadkowego gościa, opowieści o grupce przyjaciół z powstania , takich co to \"na śmierć i życie\"; o tym, jak to w czasie prowizorycznego pogrzebu kolejnego członka ich oddziału, w chwili największego zagrożenia przyrzekli sobie, że każdego dnia 1 listopada będą odwiedzać groby tych przyjaciół , których (chwilowo) musieli pochować na wolskich podwórkach. I dopełnili przyrzeczenia, chociaż każdego roku stawiało się ich coraz mniej na warszawskich Powązkach. Mój gość, jak się okazało, został teraz już sam. Wszyscy odeszli. I łączniczka Kasia ( miała 82 lata) i ich dowódca \"Wiktor\" ( miał 86 lat) i inni, których wymieniał z nazwiska i imienia, a których to imion nie zapamiętałam. Moja Pani Aniela (ps.\"Ania\") nigdy mi nie opowiadała o powstańczych czasach, a ja nic nie wiedząc - nie pytałam. Teraz \" Szary\" - jej przyjaciel, dopowiedział mi to wszystko, co umknęlo w czasie moich rzadkich wizyt u niej. Napisałam nawet o tym krótkie opowiadanie (do szuflady - jak zwykle), bo chciałam, aby wraz z \"Szarym\" nie odeszło wszystko to, co było udziałem grupy przyjaciół z Woli. Teraz i wy wiecie o ich przyrzeczeniu i jego przykładnym wypełnieniu. PS. Stella ma w swojej stopce cytat z K.I. Gałczyńskiego. Pozwolę sobie przytoczyć jego fragment. ...."Chciałbym i mój ślad na drodze ocalić od zapomnienia..."
-
errata powinno być: \"Dopiero kiedy byłam już całkiem dorosła, wyznano mi kompletny brak pozytywnych uczuć co do mojej osoby.\" :( -musiałam to poprawić! teraz chyba jest już poprawnie :) Pa
-
Wpisałam się chwilę temu, ale właściwie to chciałabym jeszcze dodać, że i na naszym podwórku zmienia się bardzo dużo. Nie tylko w całej Warszawie. Mamy tam teraz kilka krzaczków iglaczków, ławeczkę, maleńką fontannę i dzikie wino, które w tym roku zdążyło się przebarwić na piękny kolor czerwieni jesiennej. Wcześnie nie udało mi się zobaczyć jego piękna, bo nocne wrześniowe przymrozki ścinały liście, zanim te zdążyły zmienić barwę. Dzikie wino rośnie i pnie się po murze zakrywając puste smutne ściany na przeciwko moich okien. Widok z okna więc mi ładnieje z każdym rokiem. Zmienia się dużo . Nie będzie już \"malowniczego\" obrazu ułożonego z części motocyklowych naszego podwórkowego rajdowca. On i jego pijani wiecznie rodzice, dostali wreszcie akt eksmisji. Może teraz na klatce schodowej będzie czyściej, a na podwórku ciszej - bo \"harlejowiec\' nie będzie już godzinami ćwiczył silników swoich motocykli. Pamiętam, jak kilka lat temu ci wspomniani wcześniej sąsiedzi wstrzymali cały ruch na naszej ulicy. Nie mogli się podnieść po dramatycznym upadku na samym jej środku. Oboje byli kompletnie pijani ( w południe!). On próbował ją dźwignąć, ale nie dał rady i sam legł jak kłoda. Po chwili ona - kochająca żona podjęła heroiczny wysiłek podniesienia z asfaltu swojego kochającego męża, ale i ona okazała się być cosik zasłaba i wywynięła zabawnego kozła, pokazując całemu światu swoje \"ciepłe niewymowne\"- zresztą nie pierwszej już czystości. On - na wpólwidzący ( alkohol rzucił mu się na oczy, jak mawiała sąsiadka M) szukał po omacku żony, pieszczotliwie nazywając ją swoją kapustką (?), a może papużką. Świadkowie nie byli co do tego zgodni. Śmiali się wszyscy, którzy to zdarzenie obserwowali. Ja też. Zanim ktokolwiek im pomógł - chyba policjant ( żadnej innej pomocy przyjąć nie chcieli) - historia z fikaniem kozłów i wzajemnym podnoszenie się powtórzyła się kilkakrotnie, ku uciesze gapiów w czekających na przejazd samochodach. A jeśłi jeszcze można by było przytoczyć tu kwieciste wiązanki przekleństw, przeplatane gorącymi wyznaniami miłosnymi - to dopiero byłaby opera. Uszanuję jednak wasze uszy i tylko dodam, że jeszcze długo oboje siedzieli na krawężniku obok naszego domu ( 100 m od Nuncjatury Papieskiej) i nie ustawali w wyznaniach i ... przekleństwach. Dopiero zaalarmowany przez sąsiadów ich najstarszy syn \"motocyklista harlejowiec\" zadał kres przedstawieniu i zabrał ich do ...powiedzmy... domu (meliny pijackiej raczej, ale to już inne opowieści). Wszystko przemija. Może teraz będzie spokój na naszym podwórku. Ładniej - na pewno.
-
Dzisiaj okazało się, że najprawdziwsza jesień zagościła na dobre. Jakoś wcześniej nie odczuwalam tak bardzo jesiennej aury. Lato przeplatalo się z jesienią, a ja wciąż łudziłam się, że może tego roku chłody nie przyjdą. Przyszły, niestety. Jest szaro, smutno jak to jesienią bywa. Skorzystam z okazji, że wokoło nic się nie dzieje i napiszę o czymś, o czym wspomniała kiedyś Aleks. O warszawskich specjałach, czyli ciekwostkach z mojej okolicy. Nie będę zapuszczać się dalej niż po Mokotów i Śródmieście, bo Warszawa jest ogromna i ja wcale całej jej nie znam. Na początek wspomnę o nazwie ulicy na której mieszkam. Aleja Jana Christiana Szucha. Pan Jan na nazwę ulicy swoim imieniem jak najbardziej zasłużył, bo sam ją wytyczył i to on był pomysłodawcą, aby uczynić z niej elegancką aleję wysadzaną po obu stronach dwoma szpalerami dębów. Kilkanaście z nich rośnie do dzisiaj - to już ponad 200 lat. Niestety, każdego roku usycha któryś. No bo spaliny, starość, sól z jezdni po zimowych zmaganiach i tym podobne przeciwieństwa losu. Szkoda. Sama byłam świadkiem wycinania kilku z nich. Nie przykuwałam się łańcuchami do pni, aby zapobiec ich utracie, bo widziałam, że zabieg był konieczny. Aleja Szucha łączy między innymi przepiękne Aleje Ujazdowskie z ulicą Marszałkowską, mianowaną najważniejszą ulicą w Polsce. Bo w centrum Warszawy, a więc w centrum kraju. Najdłuższa to ona nie jest, bo laur zobyła Puławska, która liczy sobie ponad 11 kilometrów. Ale wciąż ma prestiż. Aleja Szucha, Aleja Róż i Aleja Przyjaciół to podobno \"złoty trójkąt Warszawy\" i co za tym idzie... najdroższe parcele. Nie handluję, nie wiem. Z mojego podwórza jest przejście ukryte w murze ( zamnknięte, nie wykorzystywane od lat) na podwórze kamienicy Bagatela 15, podwórze, gdzie dorastał Krzysztof Kamil Baczyński. Bywałam tam wielokrotnie, bo po sąsiedzku mieszkała moja znajoma- miłośniczka literatury. Czasami brałyśmy tomik z poezją tego niezywkłego poety i siedząc na schodach na klatce schodowej, jak najbliżej jego mieszkania ( właściwie to mieszkania jego rodziców) czytałyśmy jego wiersze. Szalone to było, ale nawet teraz mnie wrusza. Z Aleji Szucha można łatwo dostać się na ulicę Polną, gdzie pod numerem 40 mieszkała i tworzyła przez lat 38 (?) Maria Dąbrowska. W jej dużym stumetrowym mieszakaniu na trzecim piętrze bywam od piętnastu lat. Muzeum jej imienia organizuje ciekawe spotkania z ciekawymi ludźmi. W salonie mieści się ok. 40 osób, ale jak się ścisnąć to i 80 wejdzie. Tam poznałam Andrzeja Drawicza. Rozpływałam się, kiedy czytał poezje rosyjskich poetów. Pamiętam liczne spotkania z Agatą Tuszyńską, specjalistką od biografii ludzi niezywkłych ( Singer, Krzywicka), no i oczywiście - odległe w czasie, ale jakże pamiętne czytanie przez panią Zofię Kucównę pamiętników Marii Dąbrowskiej. Nagrywała je TVP jeszcze w ...któreś tam Rzeczypospolitej. Niektóre przyjaźnie, które rozpoczęły sę niejako pod patronatem Pani Marii trwają i cieszą mnie do dzisiaj. Kiedyś pisałam o Super Samie, pamiętacie? Stoi sobie samotny, opuszczony na wprost wylotu Aleji Szucha. Nic się tam nie dzieje. Przy wejściu rozpostarto transparent z napisem;\" Im chodzi tylko o działkę...\" no pewnie, przecież to złoty trójkąt Warszawy. Zapewne nie naprawią już tego niespotykanego nigdzie dachu, tylko rozbiorą tę perełkę architektury lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tak jak kiedyś rozprawiono się z wieloma \"niemodnymi\" kamienicami secesyjnymi w Warszawie. Jeden przystanek tramwajem i ...\"Plac Zbawiciela\". Filmowy przebój tegorocznej jesieni. Pozdrawiam. Do kolejnej wyprawy po okolicach Aleji Szucha. PS. Warszawianki i wielbiciele Warszawy proszę o uzupełnienia. Wiedzy nigdy dość.
-
Za oknem już ciemno, tylko światła nad wejściem do klatek schodowych rozświetlają podwórze. Trudniej teraz będzie dostrzec naszych mieszkańców wracjących z miasta i trudniej będziej obserwować życie podwórza. Dobry wieczór wszystkim miłym paniom Skoro nie o podwórzu, to napiszę o Lucynie Winnickiej. Ta piękna kobieta, doskonała aktorka po rozstaniu się ze swoim mężem i równocześnie \"nadwornym\" reżyserem, przestała grać w filmie i zajęła się sprawami \"nie z tej ziemi\". Chyba wszystko zaczęło się od podróży do Indii, ale tego nie wiem na pewno. Lucyna Winnicka popełniła kiedyś świetną książkę :\"Dookoła świętej krowy\". a później - w późnych latach siedemdziesiątych założyła \"szkołę życia\" (nazwy nie pomnę) na Nowym Mieście w Warszawie. Moja przyjaciółka uczęszczała wtedy na jej zajęcia uczące medytacji. Wiele mi o nich opowiadała. Nasza Matka Joanna od Aniołów była niewątpliwie uduchowioną kobietą. O ile się nie mylę, to i Małgorzata Braunek poszła tą samą drogą. Życzę spokojnej nocy i pięknych snów
-
Jak dobrze, że włączyłam przed chwilą komputer. A przecież ogłosiłam dzień dzisiejszy - dniem wolnym od komputera. Wiadomo - wzrok, bolące oczy. Ale watro było. Ubawiła mnie przezabawna historia Aleks . Czytałam ją dwa razy, pośmiałąm się razem z moim mężem i wcale nie zauważyłam OGARÓW, cytat wydawał mi się bezbłędny. Mnie zdarzyła się podobna, ale zupełnie inna ;), związana z Maluchem i nowoupieczoną \"kierowniczką\", jak mawiał mój mały synek wieki temu. Koleżanka zrobiła prawo jazdy i postanowiła zawieść mnie do domu. Z jej ursynowskiego mieszkania, gdzie plotkowałyśmy klika godzin, było do mojego - mokotowskiego - 10, 15 minut drogi. My jechałyśmy godzinę. Równo godzinę, bo...koleżanka nie skręcała w lewo... bała się i już. Okazała się wtedy prawdziwą mistrzynią i niepokonaną znawczynią Warszawy. Nie mam pojęcia jak my dojechałyśmy, ale udało się. Przy okazji zwiedziłam kawał mojego miasta. Ja teraz muszę wyznać rzecz straszną. Nie prowadzę samochodu. Nie umiem, nie chcę, nie lubię, nie potrzebuję. Przez całe życie wożą mnie inni.;)
-
Linko wstąpiłam tylko, żeby potwierdzić, że \"Koty\", rzeczywiście są grane w Warszawie w teatrze \"Roma\". Nie jestem jednak pewna, czy reżyserował je Józefowicz. Spróbuję poszukać w internecie, bo teraz nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Skoro o teatrze wciąż mowa, to wyznam, że chciałabym zobaczyć jakąś najnowaszą inscenizację w Operze. Mamy nowego dyrektora. Jestem ciekawa, co on pokaże na \"wejście\". Mówi się o baletach Szymanowskiego. Pamiętacie \"Harnasie\"? Trudne, ale jakże piękne. Spokojnej nocy życzę
-
teatralne (sic!)
-
Dzień dobry w jesienne popołudnie Kiedy czytałam post Idalii, to ożyły dawne \"teartalne\" wspomnienia. Masz rację Idalio, w latach siedemdziesiątych \"chadzało się\" w Warszawie na Hanuszkiewicza. To był taki szpan. Ale jakże wzbogacający nasze życie kulturalne. Pamiętam iscenizację \"Kordiana\" J. Słowackiego ( tu ukłon w stronę Aleks - wielbicielki talentu naszego wieszcza), kiedy niezapomniany Andrzej Nardelli stał na drabinie i wygłaszał swój monolog. To dopiero była nowinka inscenizacyjna. Pamiętam też tę wspomnianą przez Idalię zieloną (prawdziwą!) trawę na scenie Teatru Małego. Teatr jest malutki, więc każdy miał wrażenie, że siedzi wraz z aktorami na cudownej ławeczce wśród zielonych brzózek (prawdziwych !) i słyszy szmer strumyka (prawdziwego!) i ma możliwość pogłaskania dwóch wspaniałych hartów. Z całej obsady zapamiętałam tylko Zofię Kucównę. Ale myślę, że wszyscy aktorzy byłi doskonali (jak zawsze u Hanuszkiewicza - perfekcjonisty). Gdyby tak była możliwość dowiedzieć się, kto był autorem dekoracji... \"Chadzało się też na Szajnę do Teatru Studio. Pamiętam \"Szewców\". Właściwie to trudno powiedzieć, że pamiętam, bo w głowie został mi tylko obraz ogromnej góry butów i wijące się pośród nich półnagie ciała aktorów. Czy rozumiałam przesłanie autora, czy też nie, to nie było wtedy ważne (miałam 17 lat) ważne, że na kilku przedstawieniach Szajny byłam, a owszem. Dużo można by tak pisać i wspominać. ;) Czekam na wspominki z innych miast Polski. PS. Chyba zagadnę naszą młodziutką aktoreczkę z naszej oficyny. Przecież ja nawet nie wiem w jakim teatrze ona gra.
-
To niebywałe. :) Ja też byłam w Teatrze Narodowym na \"Balladynie\" Słowackiego ? ? ? nie, nie, ja byłam na \"Balladynie\", ale Adama Hanuszkiewicza. Byłam ze szkołą, naszym liceum z ulicy Zakrzewskiej w Warszawie. Chłopakom z naszej klasy bardzo się ta inscenizacja podobała. Te motocykle, rumor, hałas. Coś się działo. Ale ja znałam już Balladynę wcześniej i wyszłam z teatru rozczarowana. Zabrakło mi magii i romantyzmu. Niemniej było to coś wżnego w moim życiu, skoro to zapamiętałam. Po dyskusji na lekcji języka polskiego, jaka odbyła się w dzień po przedstawieniu, postanowiliśmy sami wystawić Balladynę. Przedtem wydawało mi się to takie proste: tekst, reżyser, aktorzy, czasami teatr i przedstawienie gotowe. Nic łatwiejszego. Okazało się jednak całkiem inaczej. Już samo skracanie tekstu rozpalało nas do czerwoności. Dla każdego co innego było ważne. A interpretacja? Raz, że nie byliśmy aktorami i graliśmy okropnie, dwa - każdy chciał grać główne role. To była jedna z pierwszych, prawdziwych lekcji pracy w zespole. W moich archiwach jest jeszcze zdjęcie z tego przedstawienia, kiedy graliśmy przed kolegami i rodzicami. Nie było ona spektakularnym sukcesem, ale zajęło ważne miejsce w pamięci, nie tylko naszej. Och! jak fajnie powspominać.
-
W domu mojego dzieciństwa - w Warszawie- jadało się każdej niedzieli Bliny! Było to tak stałe, tak pewne, że wiele lat myślałam, że wszystkie rodziny jadają na niedzielne śniadanie tylko bliny. Mój ojciec, pochodzący spod Mińska (białoruskiego) nauczył moją matkę, pochodzącą spod Lublina, smażyć te bliny. Do blinów było obowiązkowo \"maczadełko\", czyli wysmażone skwarki z gęstą śmietaną (każdy dietetyk drze teraz włosy z głowy, bo czy może być coś bardziej niezdrowego?);) Kiedy byłam już dorosła i nie stało już mamy, która by mi te bliny białoruskie \"ojcowe\" usmażyła, szukałam ich w różnych restauracjach. I nie znalazłam. To znaczy znalazłam, ale nie takie. Były najczęściej małe, jak placki ziemniaczane - a przecież mama smażyła bliny na całą patelnię, i dodawała dużo więcej tartych ziemiaków - to się czuło. Te restauracyjne często przypominały racuchy. Uff! No i często podawane były z podłym kawiorem, a w moim rodzinnym domu podawano bliny co najwyżej z masłem. Nazwa ta sama, a danie inne. Czas na przywitanie. Kłaniam się nisko, po staropolsku, czapką do ziemi Chciałabym dopisać do naszego \"słownika\" kilka przykładów, ale niestety nic nie przychodzi mi do głowy. Pomyślę jednak. Popytam. Wojna bardzo wymieszała Polaków. Na moim warszawskim podwórku tylko 30% lokatorów (ok.) to warszawiacy rodowici, przedwojenni. Reszta przyjechała (myślę o starszym pokoleniu) tutaj z różnych stron. Gdyby nie serdeczne rozmowy, nie wiedziałabym, że dziadek pana Romusia (naszego policjanta), przyjechał z Belgii, gdzie był biednym górnikiem. Przywiózł do Polski żonę Żanetę i syna szczycącego się ukończeniem francuskiej podstawówki. Po wojnie należeli do elity przez długie lata. Młoda aktoreczka, ta, która ma taką piękną walizkę i znowu wieczorami przynosi z teatru kwiaty, pochodzi spod Zamościa. Opowiadała mi kiedyś, że jej matka, to dziecko zamojszczyzny. Wywieziona wraz z tysiącami innych do Niemiec, miała szczęście powrócić, między innymi dzięki charakterystycznemu znamieniu na policzku. To brzydkie znamię okazało się być jej znakiem tożsamości i pomógło w dość szybkim odnalezieniu przez dzadków (rodziców zamordowali Niemcy). Pani Roma (ta, która po trzymiesięcznej żałobie pytała mnie kiedyś, czy może już wyjść ponownie za mąż) uratowała się z getta, ale nie warszawskiego, tylko łódzkiego. Prawie go nie pamięta, była taka malutka. Kiedy nasi podwórkowi gadają lub kłócą się, nie poznałbyś wcale z jakich regionów naszej ziemi pochodzą. No, może profesor zbyt z litewska zaciąga. Kiedy będzie okazja, popytam moich starszych sąsiadów o niektóre słówka. Może co ciekawego dodadzą? Liczę na Władzia, bo on z warszawskiej Pragi.
-
Aleks wspomniała o swojej koleżance Esterce. Ja wspomnę moją przyjaciółkę - Bronkę. Przez całą szkołę podstawową na warszwskim Mokotowie przyjaźniłyśmy się serdecznie. Nie bywałam u niej, bo mieszkała daleko, a do szkoły dojeżdżała tramwajem. W czasach, kiedy byłyśmy małe chodziło się do szkoły nawet w soboty. Bronka nigdy nie zostawała na ostatnich lekcjach, a ja nie rozumiałam dlaczego, zresztą nie pamiętam, czy aż tak mnie to interesowało. Kiedyś, na początku maja 1968 roku, postanowiłam zrobić Bronce niespodziankę i wybrałam się w niezapowiedziane odwiedziny. Byłam zdumiona, kiedy na liście lokatorów zobaczyłam, że jej ojciec ma na imię Mordohaj (albo jakoś podobnie) a matka Estera. Skojarzyłam to z dziwnie brzmiącym nazwiskiem i już wiedziałam, że moja Bronka jest Żydówką. Dla mnie nie miało to najmniejszego znaczenia, ale dla niektórych - niestety tak. Bronka, a właściwie Ruth - bo tak brzmiało jej pierwsze imię (wcześniej mi nieznane), wyjechała z kraju wraz z rodziną zaraz po marcowych wypadkach w 1968 roku. Głupia polityka nas rozdzielła raz na zawsze. Przedwcześnie. Bronka pisała do mnie kilkakrotnie z Izraela i skarżyła się na ciężką pracę na plantacji pomidorów. Dziwiło mnie wtedy, co może robić inżynier geodeta na plantacji pomidorów. Dużo później doszły mnie słuchy, że cała jej rodzina przeniosła się do USA. Gdzie teraz jest moja Bronka niestety nie wiem. Zostały mi tylko wspomnienia liścików podawanych potajemnie pod ławką, nasze tajemnice \"na śmierć i życie\" i jedno jedyne zdjęcie pięknej Ruth, zrobione na zabawie szkolnej. Nie wiem czy bardziej tęsknię za nią, czy to tęsknota za minionym czasami. Aleks wywołała wspomnienia, stąd ta opowieść. Dobrze jest czasami powspominać. Mnie to wzbogaca.
-
Idalio - wybacz! Masz taki piękny nik, a ja nie wiedzieć czemu, cos pomieszałam. Wszystko przez ten las, który mi jeszcze w głowie szumi. Idaila Idalia Idalia
-
Dzisiaj jest środa, a ja zatrzymałam się na niedzieli. ;) W niedzielę buszowałam ... nie,... nie po internecie - buszowałam po lesie. Ale najpierw powitanie. Kłaniam się nisko, z usznowaniem dla tych wszystkich pań, które przetrwały wszelkie burze na Werandzie. I wciąz piszą ciekawe, serdeczne posty. Dawno nie wstępowałam na Werandę. Z różnych powodów. Teraz zamierzam widywać się z Wami jak najczęściej. Będę miała prawdziwą frajdę. Zauważyłam nowy nik - piękny - Adalia. Witam cię Adalio . Lubisz Warszawę? czy znasz warszawskie podwórka? Czasami daję się ponieść wenie i opisuję moje podwórze, to na Aleji Szucha, przy placu Unii. Teraz chciałabym opisać las, po którym biegałam całą niedzielę. Ale jak mówi moja kuzynka: las to las. Co można dodać ( ona tak mówi zresztą o wszystkim: kiedyś zapytałam ją o wrażenia z pobytu w Nowym Jorku: \"Nowy Jork?\" zapytała, \"miasto, jak to miasto. Co można dodać\".:() Nie nazbierałam grzybów; nie tyle ile bym chciała, ale zato napatrzyłam się na jesień, usłyszałam dzięcioła, podziwiałam wrzos, który bardzo lubię. Aurinko mieszka prawie w lesie, więcej mogłaby opowiedzieć. Muszę częściej opuszczać Warszawę i częściej bywać na werandach, gdziekolowiek by one nie były.