koralia
Zarejestrowani-
Zawartość
0 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Nigdy
Reputacja
0 Neutral-
No i nie udało się uratować kotka-Złotka, naszego kochanego rudzielca. A tak się staraliśmy! Najpierw wyciągnęlismy go z jakiejś okropnej, kilka tygodni trwającej biegunki. Wrócił do formy, poweselał - a potem wirus herpes zaatakował mu oko. To drugie, gdyż pierwsze miał uszkodzone już wtedy, kiedy mój syn przyniósł go dwa lata temu, jako malutkie, chore kocię. Wtedy lekarz nie dawał mu wielu szans - a jednak Złotek przeżył wesoło i zdrowo te dwa lata i zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mógł żyć dalej. Jeśli ktoś jest taki piękny i rudy, to powinien rudzić się na zielonej łące, polować na krety i nornice, wychodzić z domu wieczorem i wracać rano, a nie leżeć na fotelu jak kawałek futerka, cichym pomiaukiwaniem odpowiadając na pańci karesy. Bardzo był towarzyski. Nawet kiedy zupełnie opadł z sił, przychodził do kuchni i układał się na podłodze, żeby być w centrum życia rodzinnego. I komu przeszkadzał? Dlaczego takie nic, taki mikrob, który nie jest nawet samodzielną istotą, miał taką przewagę nad naszym pięknym futrzakiem?
-
Oj, Aurinko, Aurinko - 200 włók to ponad 3300 hektarów, więc zarówno zainteresowanie, jak i późniejszy chłód krewniaczki stają się ciut bardziej zrozumiałe - może spodziewała się, że przechowujesz jakieś dokumenty, które ułatwią starania o odszkodowanie za mienie zabużańskie? A skoro nie, no to cóż... pożegnała Cię ozięble. No i dobrze, bo po co Ci taka interesowna krewna? Benigno - pomysł z szezlongiem dla kota jest świetny. Niedawno w komisie meblowym widziałam - nie krzesło Savonaroli, bo za niski i bez oparcia - raczej taboret Savonaroli, śliczny, o doskonałych proporcjach, z podłokietnikami, wprost wymarzony właśnie jako kocie miejsce do spania. Śmieliśmy się z mężem, że co najmniej dwa nasze koty wylegiwałyby się na nim ustawicznie. Niestety, w trakcie niezbyt fortunnej renowacji został obity skajem imitującym skórę. Miałyby koty przyjemność ogromną, lecz krótkotrwałą, po tygodniu skaj zwisałby w smętnych strzępach. Ale jeśli gdziekolwiek zobaczę taki mebelek obity tkaniną, chyba się nie oprę. A kiedyś we Włoszech widziałam przepiękną rekamierę, chyba dla wielkiej lalki, gdyż nawet do dziecinnego pokoju byłaby stanowczo za mała - i też oczywiście pomyslałam o niej jako o mebelku dla kota. Przegrała jednak w konkurencji z obrazem, który teraz wisi w saloniku na ścianie. Ja mam przyjemność dla oka, a koty? Koty mają kanapę, ż której skutecznie wykolegowały mojego męża. A w ogródku zakwitły wiciokrzewy, odmiana bardzo mocno pachnąca. Zwykle pod koniec czerwca nocami krążyły wokół nich świetliki. Sprawdzę dzisiaj, czy i w tym roku powtarza się ten spektakl. Pozdrawiam - prawie już świętojańsko...
-
Witajcie! To skaranie boskie, nie wiem czemu nazywane pogodą (\"dynamiczną\", jak usłyszałam w prognozie), wpędziło mnie w przeziębienie, a mojemu ogródkowi pozwoliło zarosnąć chwastami. Linko - ja nie mam wielkiego ogrodu, wprost przeciwnie, jest on całkiem nieduży, tyle tylko, że jest w nim to, co zwykle spotyka się w ogrodach o wielkiej powierzchni, czyli część ukształtowana, bardziej regularna, i ta druga, swobodna, gdzie wszystko rośnie sobie według własnego upodobania. Nawet mrowisko wielkich czarnych mrówek tam się znajduje i jakieś dziwne grzyby rosną teraz na zmurszałych pieńkach. No i właśnie w tej części dzikiej rośliny szaleją, ożywione deszczami, a w tej uprawnej - też, niestety. Powinnam wziąć się za pielenie, jakiś taki podejrzany bluszczyk (kurdybanek?) rozpanoszył mi się na zielniku i tłamsi to, co sadziłam własną ręką, a co niewątpliwie jest słabsze od tego przybysza. Szkoda mi jednak trochę, gdyż ładnie wygląda. Aurinko - można Ci tylko współczuć, że na taką krewniaczkę trafiłaś. Pokrewieństwo w czwartym pokoleniu jest, wbrew pozorom, całkiem bliskie, o czym można przekonać się choćby przy okazji spraw spadkowych (sama mam taką w rodzinie, w grę wchodzi dziedziczenie właśnie po pradziadkach). Najwyraźniej ta dama jest zwolenniczką rodzin nuklearnych - takich, które można zgromadzić przy małym stoliku w kuchni. Trudno, jej strata. Z opowiadań mamy pamiętam, że kiedyś rozróżniano rodzinę, czyli krąg najbliższych krewnych, oraz familię, na którą składali się dalsi krewni (pociotkowie), powinowaci, rozmaici przyszywani kuzyni i kuzynki. Kiedy mama mówiła, że \"on się przyznaje do rodziny\", oznaczało to, że nie wiadomo już, jakie właściwie więzy pokrewieństwa wchodzą w rachubę, ale nie jest to osoba obca. Myślę jednak, że takie poczucie więzi rodzinnej było możliwe we wspólnotach bardzo stabilnych, od wielu pokoleń zamieszkujących tę samą ziemię. Wojny, migracje, nawet wyjazdy \"za chlebem\" zniszczyły tę bardzo delikatną tkankę. A szkoda. Pozdrawiam Was słonecznie - właśnie słońce wyjrzało zza chmur.
-
Witajcie, drogie bywalczynie werandy! . Odzywam sie o porze nietypowej, ale właśnie mam w pracy dyżur, na którym nic się nie dzieje. Byłam na otwarciu wystawy Zofii Stryjeńskiej, zabrałam ze sobą syna (17 lat) i stwierdziłam, że do niego ten rodzaj malarstwa zupełnie nie przemawia. Może dwa-trzy obrazy ze względu na kolorystykę, poza tym nic. Wśród gości była garstka młodzieży, chyba studenci ASP i historii sztuki, zdecydowanie przeważali jednak ludzie mocno starsi. Co prawda takie otwarcie nie musi być reprezentatywne dla późniejszej frekwencji, ale miałam dość smutne poczucie, że pewne zjawiska i tendencje mają już wartość wyłącznie historyczną. Aurinko, bardzo mnie zaciekawiła Twoja opowieść o odnalezieniu krewniaczki dzięki internetowym poszukiwaniom genealogicznym Genealogię miałam kiedyś na studiach i pamiętam, że wtedy wszyscy z zapałem zaczynali poszukiwania od swojej własnej rodziny, lecz teraz internet daje nieporównanie większe możliwości kontaktu z krajanami albo ludźmi o tym samym nazwisku. Mój mąż, właściciel dosyć rzadkiego nazwiska (niewiele ponad 300 osób w całej Polsce), co pewien czas zabiera się do sprawdzania rodzinnej legendy, że jego praszczxur przybył do Polski ze Szkocji. Co prawda, takie badania najlepiej prowadzić na emeryturze, ma się wtedy więcej czasu, więc na wyniki będziemy musieli jeszcze poczekać - jeśli w ogóle będą. Takie poszukiwania mają jednak sporo sensu. Skoro tyle osób utraciło swoje \"małe ojczyzny\", nie tylko dobra, które mogły być dziedziczone po przodkach, ale czasem w ogóle jakiekolwiek materialne ślady przeszłości, takie rekonstruowanie wspólnot familijnych albo sąsiedzkich staje się czasem jedyną możliwością powrotu, choćby tylko mentalnego, do dziedzictwa minionych pokoleń. A to, jak się okazuje, ciągle jest potrzebne.
-
Zainspirowana tym, co napisała Linka zastanowiłam się, dlaczego mój dom i jego otoczenie trudno byłoby nazwać wytwornym. I oto do jakich wniosków doszłam: 1. Nie mam tarasu. Był przewidziany w projekcie i nawet została podeń wylana podmurówka, ale stwierdziłam, że siedząc na nim czulabym się jak na patelni. A gdy ktoś przejdzie albo przejedzie obejrzy sobie... mnie w całej okazałości. Ponieważ projektu nie dało się zmienić, zamiast układać nawierzchnię tarasu nasypaliśmy warstwę ziemi ogrodniczej, posadziliśmy bluszcz i teraz zamiast tarasu mam piękny, zimozielony dywan. Stół i ławy ustawiliśmy w zacisznym kącie, za trejażem obrośniętym wiciokrzewem, na trawie. I jest dobrze. 2. Nie mam trawnika. Nawet się starałam, żeby był, ale albo wysychał, albo - w miejscach bardziej cienistych - przerastał mchem. Teraz koszę to, co samo się wysiało i rośnie: trawy, perz, mlecze, koniczynę, pięciorniki, macierzanki (zostawiam, póki nie przekwitną) i cały ten łąkowy drobiazg. I też jest dobrze. 3. Nie mam ogrodzenia na podmurówce. Nawet chciałam, żeby była, ale mąż mi wytłumaczył, że projekt projektem, a kable i rury doprowadzające prąd, wodę i gaz do naszego osiedla były tak naprawdę kładzione zupełnie inaczej i biegną dokładnie wzdłuż naszego płotu, a może i pod nim. Wymiana kabli, rur etc. mogłaby wiązać się z koniecznością wyburzania podmurówki. Mamy więc płot z metalowych prętów mocowanych do takichże słupków wbetonowanych wprost w ziemię. W razie czego łatwo go rozebrać. Posadziłam przy nim żywopłot z ligustrów. W razie czego - łatwo je wykopać. A tak naprawdę żałuję tylko tego, że nie mogłam posadzić rododendronów i azalii pod rzędem starych, wysokich jesionów, jakimi kończy się nasza działka. Próbowałam, lecz jesiony ukorzeniają się płytko, rozrastają szeroko i tak wysuszają glebę, że nawet rozchodniki pod nimi z trudem się przyjmują. Musiałam więc dla rododendronów i azalii wygospodarować miejsce przed domem. Dobrze rosną, pięknie kwitną, ale nie ma to nic wspólnego z pierwszym moim pomysłem, niewątpliwie znacznie bardziej malowniczym. I tak się kończy ekwilibrystyka pomiędzy ograniczeniami cywilizacyjnymi, potrzebą estetycznych wzruszeń i wymaganiami zdrowego rozsądku. Pozdrawiam wszystkie ogrodniczki
-
Tak się rozpisałam o tych moich czworonogach, że nie mogę oprzeć się pokusie pokazania ich. Na www.garnek.pl pod hasłem koralka (nie koralia-ten nick był już zajęty) umieściłam parę fotografii. Są na nich koty moje i nie moje, kwiaty i Kolczasty. Serdecznie zapraszam.
-
Witajcie, drogie bywalczynie werandy! Widzę, że wszystkim nam marzy się już prawdziwa wiosna - a tymczasem zazima lekce sobie waży nasze pragnienia. Trudno! Wczoraj wróciłam do domu wcześniej niż zwykle, wyszłam do ogródka i ... no cóż, widły same się nawinęły, podobnie grube rękawice, a skoro tak, to przekopałam duży zagon irysów, przycięłam i oczyściłam kłącza. Powinnam była zrobić to jesienią, gdyż irysy nie przesadzane co kilka lat przestają kwitnąć. Ponieważ nie mam gdzie ich przesadzić, muszę dosypać im nowej ziemi. No i nawozu krowiego. Dobrze, że u nas w sklepie ogrodniczym można kupić krowie łajno granulowane i pakowane w worki. Mieszkam wprawdzie na wsi, ale tu nikt, dosłownie nikt nie prowadzi gospodarstwa rolnego, Ostatnie krowy widziałam tu jakieś 20 lat temu, kiedy nasze osiedle dopiero powstawało. Tak więc jedyną nadzieją jest ten sklep ogrodniczy, gdzie można nawet wybierać pomiędzy krowim łajnem i owczymi bobkami. Co do rdestu Auberta, posadziłam go kiedyś przy kratach altanki. Pięć sadzonek. Wcale nie chciał rosnąć, choć podobno jest bardzo żywotny, a ja naprawdę dbałam o niego, aż po trzech sezonach padł ostatecznie. Do dziś nie wiem dlaczego. Potem posadziłam tam winobluszcz pięciolistkowy. Rozrósł się tak, że kraty altanki zaczęły się pochylać pod jego ciężarem. Musieliśmy go presadzić w sam kąt ogródka, zdobi teraz płot, który oddziela nas od sąsiadów. A altankę obsadziłam wiciokrzewem - i to jest to! Niezbyt ekspansywny, kwitnie pięknie, a przy tym pachnie wieczorami i zlatują się do niego świetliki. Zaczęłam zatem sezon ogrodniczy, a prace w domu muszą trochę poczekać. Na razie kupuję tylko farby, lakiery i to wszystko, co jest niezbędne przy małych remontach. Mi też bardzo podoba się wzornictwo skandynawskie, z jego prostotą form, funkcjonalnością i wysoką jakością materiałow. Jakość materiałow ma niebagatelne znaczenie: przecież tak powszechnie teraz wyśmiewana PRL-owska \"meblościanka Kowalskiego\" jest w gruncie rzeczy dobrze pomyślanym, funkcjonalnym zestawem mebli, przydatnym zwłaszcza dla ludzi żyjących w małych mieszkaniach. Cóż z tego, skoro produkowano ją z płyty paździerzowej! Nie martwcię się tak bardzo, Drogie Panie, czyhającymi na nas chorobami. Co prawda, jak stwierdził kiedyś Yossarian, prawdziwym cudem jest, że udaje się nam uniknąć nieustannych ataków tych wszystkich mikroskopijnych monstrów, ale nawet lamblioza nie jest taka okropna. Mój młodszy syn zaraził się kiedyś lamblią, chyba na wakacyjnym wyjeździe. Nie spodobała mi się jego wodnista cera, zrobiliśmy badania i wyszła właśnie lamblioza. Po krótkiej kuracji lamblie zniknęły i od dziesięciu lat jest spokój, a drogie dziecko system trawienny ma taki, że i żwir mogłoby strawic bez szkody dla siebie. Myślę, że przedmiotem takich filmów są naprawdę dramatyczne przypadki, które, na szczęście, zdarzają się bardzo rzadko. Pozdrawiam w nastroju wiosennym i idę do ogródka.
-
Witajcie, drogie bywalczynie werandy! Zajrzałam tu wczoraj wieczorem, taka skonana po całodziennej krzątaninie, że nawet nie miałam siły pisać, przeczytałam tylko Wasze posty. Ale trochę przyjemności wczoraj też miałam - w Warszawie na politechnice była giełda minerałów i wyrobów jubilerskich. Pojechalam, obejrzałam, kupiłam to i owo. Bardzo lubię minerały, mają czasem niesamowite kształty i kolory. Nie mam w domu rozmaitych figurynek, serweteczek i innych ozdobasków, poza paroma obrazami na scianach, a za ozdobę służą mi właśnie minerały, ułożone na parapetach w szklanych naczyniach albo na tackach z matowej, ciemnej kamionki, takiej z Bolesławca. Naprawdę przyciągają wzrok. Do renowacji wszystko już przygotowane, nawet szpachlówka do wypełnienia szpar, a tu - sceneria za oknem, jakbyśmy na Boże Narodzenie czekali, a nie na Wielkanoc. Gdzie się ta wiosna podziała? Ani okien otworzyć się nie da, żeby w mieszkaniu nie cuchnęło farbą, klejem i czym tam jeszcze, ani kotów w śnieg wyrzucić nie można, żeby nie przyszło im do łepków przebiec się po świezo pomalowanym blacie - nie ma warunków do pracy, po prostu nie ma. Czekam na lepsze czasy i poprawę pogody. No, chyba że nam wcześniej drzwi wejściowe do domu kompletnie się rozpadną. Dom był bodowany w latach 80., w czasach permanentnego kryzysu i braku czegokolwiek, dlatego od jakiegoś czasu ciągle coś w nim musimy wymieniać. Ostatnio zaczęła wypadać klamka w głownych drzwiach i okazało się, że są one tak spróchniałe, iż nie da się ich naprawic. Trzeba wymienić całość, łącznie z futryną. Pogody chcę! Dużo słońca i ciepła, żeby ekipa mogła przyjechać i zrobić swoje, nie zamieniając mi przy tym domu w zamrażarkę! Ciekawe, czy wystawa Stryjeńskiej trafi do Warszawy. Zapytam kolegów z Muzeum Narodowego. Stryjeńskiej przez długi czas zarzucano manieryczność i popadnięcie w schematyzm, czyli po prostu zmarnowanie dużego talentu, ale trzeba przyznać, że malować umiała. A że zajmowała się przede wszystkim tzw. sztuką dekoracyjną? Kilkanaście lat temu była w Warszawie na ASP wystawa mebli i rozmaitych wyrobów spółdzielni \"Ład\", głownie z okresu międzywojennego. Były tam również projekty Stryjeńskiej. Takiej klasy wzornictwa i takiej jakości przedmiotów codziennego uzytku już teraz nie osiągniemy. Pomarzyć tylko można o czasach, kiedy i u nas wybitni artyści zajmowali się projektowaniem.
-
Dobry wieczór! Zakradam się cicho na werandę, z laptopem pod pachą i kubkiem gorącej herbaty. Uff, jak miło usiąść wreszcie w takim zacisznym miejscu, w kręgu światła lampy, kiedy za oknem już gęsty mrok. Temat skręcania mebli ożywił i we mnie wspomnienia. Oj, były to historie, były. Teraz jednak radzę sobie prosto - oddaję instrukcję starszemu synowi, a po wszystkim chwalę go z zapałem. I szczerze. Mąż, konstruktor urządzeń naprawdę zaawansowanych technologicznie, na takie instrukcje patrzy szklanym wzrokiem, a potem twierdzi, że tak się nie da. A dziecku wszystko się udaje. Nadmiar wiedzy przeszkadza, podobnie, jak jej brak. Sama zajmuję się tylko odnawianiem (żeby nie powiedzieć dumnie - renowacją) mebli. Po powrocie do domu zdążyłam już pójść na strych, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest pewien sosnowy stolik - ława. Będzie mi potrzebny w mieszkaniu w Warszawie. Został kiedyś zabejcowany na ciemny orzech, teraz pomaluję go na kolor kości słoniowej i ozdobię techniką decoupage\'u, czyli - bardziej po polsku - dekupażu, czyli - po prostu - wycinanek. Dobrze, że mam duży zapas papieru z rozmaitymi motywami. I w ten sposób będzie pasował do jasnych mebli, które lubiła moja Mama. A w domu rośliny zapowiadają wiosnę. Azalie już przekwitły, ale rozwijają nowe liście, podobnie jak kamelie i oliwka, która kwitnie malusieńkimi, niepozornymi kwiatkami. A na malutkim drzewku pomarańczowym dojrzewają owoce, zupełnie jak prawdziwe, chociaż mniejsze niż orzechy włoskie. Mam słabość do roślin śródziemnomorskich, które latem ustawiam w ogródku, a późną jesienią przenoszę do domu, zmieniając ustawienie mebli w saloniku - rośliny muszą mieć dużo światła i niezbyt wysoką temperaturę, więc salonik zamienia się w mini-ogród zimowy, w którym trudno dłużej wysiedziec, nie szczękając zębami. Jedynie koty się nie przejmują tym chłodem i jakby nigdy nic, wylegują się na kanapach. A my? A co tam, i tak ośrodkiem życia domowego jest kuchnia.
-
Witaj, Aurinko! Pewnie i ja będę układała sobie posty i zastanawiała się, o czym bym chciała z Wami porozmawiać - i to przez cały tydzień, aż do kolejnego weekendu. Od poniedziałku do piątku mieszkam bowiem w Warszawie, razem z młodszym synem, który tam chodzi do szkoły. W mieszkaniu po mojej Mamie nie mam internetu, a w pracy, w pokoju, który dzielę z kilkoma osobami, nawet gdybym miała czas, nie potrafiłabym skupić się na pisaniu. Tak więc na razie będę aktywna od piątku do niedzieli, kiedy wrócę do domu, natomiast w inne dni mogę jedynie czytać Wasze posty. Moja najlepsza przyjaciółka mieszkała w Gdańsku i przez wiele lat miałam zwyczaj \"odkładania\" w pamięci rozmaitych spraw czy też przemysleń, o których chciałam jej opowiedzieć przy najbliższym spotkaniu. Potem, oczywiście, paplałyśmy na początku trochę bezładnie to o tym, to o owym, kierowane nastrojem chwili, i dopiero później sięgałyśmy do naszych zapasów pamięci. To, co uznajemy za naprawdę ważne, może chwilowo się zagubić w codziennym zamieszaniu, ale nie zaginie. Najwyżej kiedyś zostanie wypowiedziane innymi słowami. A co do owsianki, to ostatnio czytałam , że owies rzeczywiście jest znakomitym składnikiem rozmaitych kuracji rewitalizujących. Po głowie mi chodzą jakieś opowieści mojego dziadka (brał udział w wojnie w 1918 i 1920 roku) o cudownych własciwościach wywaru ze słomy owsianej. Chodziło o leczenie ran i wrzodów, jak to na wojnie. Na szczęście nie muszę sprawdzać, czy to rzeczywiście działa - zresztą, skąd wziąć teraz prawdziwą, czystą słomę owsianą? - ale kupiłam sobie otręby z owsa i dodaję je do mleka sojowego, razem z mielonym siemieniem lnianym i drobno pokrojonymi sliwkami suszonymi. Kieruję się tu wskazówkami dra Marka Bardadyna z książki \"Kody młodości\" - jego wskazówki wydają mi się bardzo przekonujące. Bo ja też, prawdę mówiąc, postanowiłam poprawić sobie kondycję i wygląd. Wiosna się zbliża, nie chciałabym się przekonać, że moje ulubione lekkie ciuchy już się na mnie nie dopinają... No i tak oto rzeczywistość skrzeczy... Chyba, idąc śladem Benigny, pogonię moje koty. Straszne z nich piecuchy, śpią po kątach i tylko najmniejsza koteczka wiernie mi towarzyszy, biegając za mną po całym domu. Życzę Wam pogodnego tygodnia bez trosk. Zgłoszę się ponownie po powrocie do domu.
-
Witaj, Benigno, pięknie dziękuję za herbatkę. To takie przyjemne, rozgrzać się w to szare popołudnie. Siedzę sobie, rozglądam się wokoło i mimo aury całkowicie zimowej myślę już o wiośnie. Moje rośliny doniczkowe dają wyraźne sygnały, że coś w przyrodzie się zmienia. Jakieś nowe pędy zaczynają kiełkować, jakieś drobne listki się rozwijają... Idzie ku lepszemu.
-
Dzień dobry! Czy mogę przycupnąć na Waszej werandzie? Szukałam niedawno w necie informacji o pewnym preparacie oczyszczającym organizm, odesłało mnie do Kafeterii (nie wiedziałam, że takie miejsce istnieje) na strony poświęcone zdrowiu, potem sama zaczęłam odkrywać, że są tu rozmaite miejsca, gdzie rozmawia się o wielu sprawach. Tak mi jakoś spodobał się klimat werandy - te Wasze niespieszne rozmowy. Sama mam dom i ogródek, niestety, bez werandy, ale z moich doświadczeń wynika, że jest to miejsce, gdzie czas można spędzić miło i pożytecznie. Czy wpuścicie mnie?