merkaba 13 Napisano Lipiec 19, 2011 Wpisany przez Ania Ktoś od lat pomagał mi rozwijać mój talent wróżbiarski, a ja zwyczajnie myślałam, że te myśli i wizje pochodziły ode mnie, to znaczy z kart, które dobrze tasowałam. W mojej głowie nagle pojawiały się bluźnierstwa, których nie można było opanować. Ktoś mnie budził w nocy, czułam czyjąś złowrogą obecność w pokoju, napadały mnie myśli samobójcze, a ja zwijałam się ze strachu. W szkole średniej ludzie zajmują się różnymi rzeczami. Jest to czas poznawania i otwarcia na wszystko, co się świeci albo wydaje dźwięki lub zwyczajnie jest nowe i przyciąga. Mnie zaciekawiły wróżby. Zajmowałam się tarotem marsylijskim, jednym z najcięższych, jeśli chodzi o magiczne (demoniczne) możliwości. Nawet teraz przechodzą mnie ciarki - kiedy do tego wracam, muszę modlić się do Michała Archanioła, aby tamte rozkłady nie pojawiały się w mojej głowie. Lecz wtedy było to dla mnie takie kobiece, budujące pewność siebie i dające władzę, szczególnie, gdy z kart tarota można było coś wyczytać dla osoby, która przychodziła do mnie po poradę. Kontemplowałam karty, rozmawiałam z nimi jak z osobą. Właściwie już po kilku tygodniach czułam, że mi wychodzi. Ludzie pytali, a ja im mówiłam, jaki jest stan rzeczy, co się wydarzy, i co robić, żeby być szczęśliwym (Panie Boże, przepraszam!). Miałam misję i chciałam pomagać innym, nie było w tym nic złego, tylko sposób, który wybrałam był zupełnie zgubny. Moje życie składało się z kart tarota. Jeszcze wtedy nie działy się żadne nadzwyczajne rzeczy. Na początku chodziłam do kościoła jak każdy, byłam lubiana, trochę zamknięta, ale zawsze uśmiechnięta i miła dla ludzi. Potem kościół nie był mi jakoś potrzebny i przestałam uczestniczyć we Mszy Świętej (na długie lata, jak się okazało). Wszystko toczyło się prawie dobrze i pewnie by tak jeszcze trwało, gdyby nie spostrzeżenie mojego taty, że siedzę w domu, nigdzie nie wychodzę i coraz gorzej wyglądam. Wtedy tego nie zauważałam. Mój tata domyślił się, że źródłem problemu mogą być karty moje jedyne zajęcie. Pewnego dnia, po przyjściu ze szkoły sięgnęłam do szuflady, a tam nie było moich kart! Furia i rozpacz mnie ogarnęły. Za wszelką cenę musiałam ich dotknąć i trzymać w ręce, żeby poczuć się bezpiecznie. Zaczęłam krzyczeć, a potem prosić, żeby rodzice oddali mi karty, jakbym błagała o życie, stojąc pod ścianą w oczekiwaniu na egzekucję. Oni jednak nie oddali mi ich, lecz prosili, żebym z tym skończyła. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że nie potrafię bez nich funkcjonować, że jestem uzależniona, widziałam samą siebie, co się ze mną dzieje bez nich to nie było normalne. Podjęłam próbę wyzwolenia z nałogu, a pierwszym krokiem było zniszczenie (spalenie) kart tarota. I to był właściwie zwrot w mojej historii. Nigdy już żadnych kart ponownie nie chwyciłam, i nie mam zamiaru. Jestem rodzicom za to bardzo wdzięczna, chociaż dalsza część toczyła się już poza ich wiedzą. Dzisiaj myślę, że na długo przed rozpoczęciem procesu mojego uzdrawiania, ktoś musiał się za mnie modlić, żebym odzyskała światło życia, pewnie to była mama. Po podjęciu decyzji odejścia od tarota, definitywnego zerwania z nim, czyli wyrzucenia wszystkich książek i jakichkolwiek rzeczy związanych z okultyzmem, poczułam, z kim mam do czynienia. Zły zaczął się ujawniać, wiedząc, że mnie traci. Rozpoczęła się bitwa o wyjście z okultyzmu. Toczyłam wewnętrzną walkę o przeżycie, nie było we mnie radości i chęci życia. Czasami miałam takie chwile, że próbowałam się modlić, ale niesamowicie ciężko mi to szło. Prosiłam Pana Boga, aby przywrócił mi normalny stan postrzegania świata. Wiedziałam, że to moje przeżywanie nie może mieć tylko podłoża psychicznego. Przychodziły mi do głowy dziwne obrazy, tak po prostu, bez powodu. Widziałam w myślach zdarzenia, które dotyczyły przyszłości, takie jak śmierć, choroby i nieszczęścia ludzi. To, co pojawiło się, gdy rozkładałam karty dla osoby zainteresowanej, miałam teraz bez kart i bez żadnych zapowiedzi, a wręcz wbrew mojej woli. Modliłam się i czułam, że moja modlitwa jest niewystarczająca. Miałam świadomość, że nie jestem „sama. Ktoś od lat pomagał mi rozwijać mój talent wróżbiarski, a ja zwyczajnie myślałam, że te myśli i wizje pochodziły ode mnie, to znaczy z kart, które dobrze tasowałam. W mojej głowie nagle pojawiały się bluźnierstwa, których nie można było opanować. Ktoś mnie budził w nocy, czułam czyjąś złowrogą obecność w pokoju, napadały mnie myśli samobójcze, a ja zwijałam się ze strachu. Tak, jakby zły upominał się o swoje i groził, że mnie zabije. Walczyłam o normalne myślenie i przegrywałam. Miałam co robić... Im więcej się modliłam, tym bardziej byłam wyczerpana tą walką, właściwie nie mogłam się modlić. Powracały mi siły, gdy inni modlili się za mnie. Tych modlitw było dużo. Gdy człowiek jest już na tyle silny, że ma świadomość wagi problemu, musi uroczyście wyrzec się nieprawości, aby rozpocząć drogę naprawy życia. Przygotowywałam się długo do tego momentu. Obłożona licznymi modlitwami wielu znajomych, podjęłam pewnego dnia takie wewnętrzne wyrzeczenie się zła, wszelkiego okultyzmu w imię Jezusa Chrystusa. Działo to się w ciągu dnia, w moim pokoju, gdzie zawsze wróżyłam. W momencie, gdy podejmowałam uroczyście decyzję zerwania z tarotem, wtedy nagle zobaczyłam w pokoju ohydną postać, podobną do wilkołaka, tyle, że nieporównywalnie brzydszą i realną. Stałam jak wryta. Pamiętam tą nienawiść w jego oczach, czegoś takiego nie widziałam u żadnego człowieka. Odruchowo zaczęłam mówić Zdrowaś Maryjo. Po chwili zniknął i już nigdy się nie pokazał. (Matka Boża jest kochana i zawsze przychodzi z pomocą. Ona jest niesamowitym uosobieniem piękna, potęgi i pokory, a Złe duchy reagują na Maryję jak szczury na widok ognia w ciemnej piwnicy). Po tym zdarzeniu udałam się do egzorcysty, żeby się oczyścić, zostać uwolnioną i uzdrowioną w imię Chrystusa i mocą Jego łaski. Tych spotkań było kilka. Od tamtego czasu minęło 5 lat. Czas wystarczająco długi, żeby zdać sobie sprawę ze zniszczeń, jakie spowodowała moja głupota. Chwała Jezusowi, że mnie wyrwał z otchłani i mnie odbudowuje. Niestety, wielu jest takich, którzy nie chcieli uznać tego grzechu, i poginęli. Mam za co dziękować. Dzieląc się swym doświadczeniem, chciałbym przestrzec wszystkich przed niebezpieczeństwem zajmowania się wróżbami. Wchodzenie w okultyzm można porównać do jedzenia zatrutego pożywienia. Skuteczność trucizny zależy od siły organizmu, ale w końcu i tak zabije. Zły działa też jak niewidzialny wirus albo trujący grzyb, który rośnie na Tobie, i nawet o tym nie wiesz. (cdn) Udostępnij ten post Link to postu Udostępnij na innych stronach