Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość glupiaglupiababa

Jak mam sobie z tym poradzić?

Polecane posty

Gość glupiaglupiababa

Mój narzeczony za pięć, siedem albo dziesięć lat nie będzie już tym, kogo znam. Choroba równie dobrze może zaatakować wcześniej... Wczoraj pisałam w tym: http://f.kafeteria.pl/temat.php?id_p=5287942 temacie, który przez pomyłkę umieściłam na ogólnym nie na uczuciowym i zagubił się wśród dziesiątek nowych tematów. Tam wyjaśniłam większość mojej sytuacji... Tylko, że to nie jest tak, że ja się nad tym zastanawiam, a po przekalkulowaniu stwierdzę, że mój były jest jednak fajniejszy i wrócę do niego. Jestem głupia, boję się i przypuszczam, że ta sytuacja w pewnym momencie mnie przerośnie. Nie wiem, czy będę w stanie się nim zajmować i patrzeć na to jak powoli umiera wiedząc, że coraz mniej tam osoby, którą kocham. Ale nie chcę odchodzić. On od czasu do czasu (coraz częściej) zachowuje się jak świnia - boję się, że to przez to, że ta sytuacja jego wykańcza bardziej niż mnie. Ma depresję, stracił chęć do pracy - ja też mam i też straciłam. Kilka razy próbowałam od niego odejść ale nie potrafię, za bardzo go kocham. Poza tym przecież ludzie oddaliby wszystko za spędzenie dnia z kimś, kogo kochali, a kogo już nie ma, więc jak ja mogłabym zmarnotrawić lata wmawiając sobie, że tak będzie dla mnie "lepiej"? Chciałabym o tym nie wiedzieć i żeby on też nie wiedział. Teraz to jest jak gapienie się na zegarek, który ciągle tyka, tyka i coraz mniej czasu zostaje. Ale patrząc na niego normalnie myślałabym sobie, że mam jeszcze trzydzieści, może czterdzieści lat życia (o ile nie zdarzy się jakiś wypadek) a teraz... ciągle myślę tylko o tym, że moje życie się skończy jak będę mieć trzydzieści pięć albo trzydzieści sześć lat... Miałam dość porąbane życie i zawsze mocno zaburzone poczucie własnej wartości. Ale nie jestem głupia... chyba. Bo może po przeczytaniu tego do końca będziecie mieć zgoła odmienne wrażenie. Znam dwa obce języki, mam doktorat, nie jestem brzydka. Mam 175 cm wzrostu, 95-58-95 (to środkowe to tylko zasługa gorsetów), długie włosy i swego czasu dorabiałam sobie trochę jako modelka. Bez sensu, że to piszę, ale on od początku powtarza, że mogłabym mieć każdego kogo bym zechciała. No i tak mniej więcej było, chociaż latami walczyłam z bulimią a potem z anoreksją. Ważę prawie 70 kilo, więc chyba mogę powiedzieć, że to już za mną. Przez dłuższy czas chodziłam do psychologa, teraz już nie. Pewnie powiedziałaby, że pakując się w ten związek znalazłam sobie kolejny pretekst do tego, żeby móc dalej cierpieć. Ale zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, od pierwszego spotkania - wtedy jeszcze nie wiedziałam, że on ma nad sobą widmo tej cholernej choroby. I minęły prawie trzy lata naszego bycia razem i wcale nie kocham go mniej... Ale boję się. Tak strasznie, panicznie, okropnie się boję tego wszystkiego, co ma się stać. I tego do czego nie chcę się przyznać - że kiedy to wszystko się rozwinie, a moi "przyjaciele" i rodzina się dowiedzą, to powiedzą, że jak zwykle na nic lepszego nie było mnie stać, bo żaden facet bez wyroku śmierci nad sobą mnie nie zechciał. I boję się, że pewnego dnia sama zacznę tak myśleć. Co ja mam zrobić? Odejść teraz? Powiedzieć mu, że będę z nim dopóty dopóki będzie pamiętał jak się nazywa? Powiedzieć mu to i nastawić się na to, że zostanę do końca? Powiedzieć, że zostanę z nim do końca a nastawić się na to, że odejdę kiedy już i tak nie będzie zdawał sobie z tego sprawy? Do tego wszystkiego ja chcę mieć dzieci. Robiłam sobie badania i ryzyko przeniesienia tej choroby na na nasze wspólne jest małe - ale istnieje. Ale przecież nikt nie bada siebie i swojego męża/żony pod kątem wszystkich chorób genetycznych, które mogą mieć lub ściągnąć na dzieci, a z jakimś innym facetem moglibyśmy nie wiedzieć jaka to choroba, jakie ryzyko i i tak przenieść je na dzieci. Za kilka lat będę już na to za stara. Póki co stosujemy katolickie metody planowania rodziny (on nie jest katolikiem) z założeniem, że jeśli się trafi to znaczy, że ma być ale w moje dni płodne zawsze ma dużoo pracy, którą koniecznie musi niebawem skończyć. Nie zarabiam jakichś kokosów, ale wydaje mi się, że dostatecznie dużo, żeby być w stanie utrzymać siebie i dziecko. Tym bardziej że nie musiałabym ponosić kosztów wynajęcia opiekunki, kupowania wózka, łóżeczka czy ubranek... Na początku studiów wymyśliłyśmy z koleżankami sposób na rozwiązanie naszych obecnych i ewentualnych późniejszych problemów z dziećmi, który "działa" do tej pory. Tzn. ta, która może zajmuje się dziećmi, żeby pozostałe mogły iść do pracy albo na zajęcia. I z nas sześciu tylko ja do tej pory nie skorzystałam z tej możliwości, za to kilka razy zdarzyło się, że przez cały dzień zostałam z ośmiorgiem w wieku od 3 miesięcy do dziesięciu lat i potrafiłam opanować tę hordę, więc... Wątpię bym kiedykolwiek spotkała faceta, którego będę tak kochać i chciałabym urodzić jego dziecko, ale jeśli nie jego, to nie jakiegoś obcego głupka z banku, który teoretycznie ma zdrowe geny. Mój były ma idealne - poza tym, że to świnia. Ale no... sami wiecie. Ja nawet nie jestem pewna, czy naprawdę o tym myślę. Mam w głowie jeden mętlik i nie potrafię go uspokoić.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Ktokolwiek? Cokolwiek?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość on_bez_pseudonimu
decyzja o tym co zrobić należy do Ciebie.... najlepiej robić to co się chce i czego potem się nie będzie żałować... zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, więc wiesz co robisz... ...tylko oby to nie była decyzja w stylu: ten czy były...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość on_bez_pseudonimu
a co do choroby... jutro możesz wpaść pod autobus, i to on przeżyje Ciebie, nigdy nie wiadomo, żyj chwilą, pamiętaj o śmierci...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość kkkkkkkkkkkkkkkkk
patrz na to bys ty byla szczesliwa, patrz przede wszystkim na siebie, nie na to co powinnas lucz co wypada...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość kkkkkkkkkkkkkkkkk
ponad to ten pierwszy moze zrozumial swoj blad i zaluje wiecej go moze nie powtorzec, ale 1 szansa sie kazdemu nalezy... chyba, ze zdradzil to nie, a to popchniecie nie mialo na celu zepchniecia cie ze schodow....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość kkkkkkkkkkkkkkkkk
pozatym to jak czesto myslalas i wspominalas tego pierwszego? tesknilas za min caly ten czas co nie mieliscie kontaktu?? czesto go wspominalas i tesknilas do niego?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Wiem, że mogę wpaść pod autobus. On też mógłby wpaść mając przed sobą długie lata życia, ale wtedy aż do tego momentu żylibyśmy normalnie. Ze świadomością, że kiedyś tam na pewno umrzemy, ale właściwie bez niej. Ale ta świadomość go niszczy i mnie przez niego. Nie będę potrafiła żyć ze świadomością, że od niego odeszłam, w ogóle nie chcę odchodzić. Nie można żyć chwilą mając dzieci. Nie mam ich ale... On bardzo chce, wiem że chce. Kiedyś rozmawialiśmy na ten temat i podobno można na wczesnym etapie ciąży ("wczesnym" - do 4 miesiąca) zrobić testy prenatalne i stwierdzić, czy dziecko jest na coś chore i czy będzie kiedyś chore na to co on. Zapytałam po co one, skoro bez względu na to, co wykażą ja nie usunę. I to był ten jeden raz kiedy prawie naprawdę się pokłóciliśmy i od tej pory pracuje intensywnie w środku moich cyklów. Nazwał mnie egoistką i powiedział, że nie wiem o czym mówię mając na myśli swoją matkę, która zajmowała się najpierw jego ojcem a potem bratem (była między nimi różnica prawie dwudziestu lat). Ja nie wiem... ta kobieta jest chyba ze stali. Wygląda na max 50 lat a jest koło osiemdziesiątki i to chyba z nią powinnam porozmawiać, bo ona wie najlepiej ale boję się jej... Bo ten brat miał żonę i dzieci, a jak zaczął chorować to ona je zabrała i wyjechała zagranicę i od tego czasu ani słowa, podobno nawet nie była na pogrzebie. I boję się, że ona patrzy na mnie przez jej pryzmat... Jest dla mnie miła i w ogóle, ale kiedy mówi coś o przyszłości, to nie dosłownie, ale tak, jakbym ja miała w ciągu najbliższych lat w jakiś tajemniczy sposób zniknąć, a ona znów zostać z tym wszystkim. Nie mogę zacząć z nią tej rozmowy tym bardziej ze ona MIAŁABY na celu stwierdzenie, czy dam radę to znieść czy nie... Z tym pierwszym to byłabym nadal gdyby nie to, że moja przyjaciółka która wtedy intensywnie zajęła się wlewaniem mi oleju do głowy i przytaczaniem dziesiątek przykładów na to jak wyglądało życie kobiet, które dały mężom drugą szansę a potem dwusetną i dostawały wpier*** latami siedząc cicho. Nie byłam przekonana, bo myślałam (podobno jak one wszystkie) że bym sobie na to nie pozwoliła. Ale on ma obrzydliwy charakter, ja zresztą też. Przepraszał mnie przez dwa tygodnie, chodził za mną, ja ciągle mówiłam NIE, no to się wkurzył i ostatecznie powiedział mi, że ma już nową dziewczynę i ja mogę tylko żałować że go nie chciałam (nie miał i wiedziałam, że nie ma) - ja stwierdziłam, że ok. On chyba na mnie czekał wtedy, ale ja nadal czułam się skrzywdzona... no i przypadkiem poznałam faceta, który rozumiał co mówię, lubił te same filmy, czytał te same książki i z którym mogłam porozmawiać o wszystkim tylko że...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
Mnie też tak próbował "podrywać", on pogadał swoje, ja swoje potem się pośmialiśmy i ja wracałam do swoich spraw a on do swoich podbojów. Aż w pewnym momencie stwierdził, że jest zainteresowany tylko mną, bo tylko ja go nie nudzę... on też mnie nie nudził, no to spróbowaliśmy. Zanim zakochałam się w tym z którym jestem miałam wrażenie, że on robi ze mną to samo co już wcześniej widziałam z tymi "idiotkami" pierwszego tylko w inny sposób którego nie znam. Bałam się tego, ale wmówiłam sobie, że to niemożliwe, bo nie wszyscy faceci są tacy sami. A od pewnego czasu widzę to coraz częściej. I nie wiem czy dlatego, że on naprawdę to robi, czy tylko mi się wydaje. A to niestety chyba jest zastanawianie się nad tym czy wybrać jednego czy drugiego. Co znaczy, że nie jestem warta tego pierwszego. Gdyby wiedział, co teraz mam w głowie to pewnie raz na zawsze by się ze mnie wyleczył. Nie tęskniłam za nim cały czas, prawie nigdy o nim nie mówiłam i starałam się nie rozmawiać, ale pojawiały mi się takie głupie myśli - że on gdzieś by ze mną poszedł albo przynajmniej mi to

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość glupiaglupiababa
albo przynajmniej mi to zaproponował, bo wpadłby na to, że chcę pójść zamiast powiedzieć, że umówił się już z kolegą bo ja nic nie mówiłam. Że nie zostawiłby mnie samej w domu, kiedy źle się czuję... Albo że mam ochotę z nim porozmawiać (z kimś, kto nie powie mi, że nie ma na to siły). Wydaje mi się, że wobec pierwszego miałam jakieś kosmiczne wymagania. I mało tego - on je spełniał, bo wiedział co mnie wkurzy a co nie. A teraz, przez tą chorobę obniżyłam je. Bo ciągle coś go boli, chce mu się spać, pracuje, albo chciałby sobie ze mną posiedzieć w ciszy. A ja go kocham i płaczę po kątach, a potem jestem na siebie zła jeśli mu o tym mówię. Cztery lata temu nigdy nie płakałam po kątach. Nawet jeśli, to dość szybko były prowokował mnie do wrzasku, wszystko ze mnie wychodziło i było w porządku. Teraz czuję się jak słoik z zepsutymi śledziami. Czytam co piszę i wychodzi z tego jakiś chaos. Byłego znałam, znam. Wiedziałam o co mu chodzi, czego chce, a teraz nie wiem. Bez względu na to jak bardzo będę czuła tą miłość nie czuję, że go znam, jest tylko od początku to wrażenie "jakbym go znała od lat". Czy powtarzanie "umarłbym bez ciebie" to już jest szantaż emocjonalny? Boże, naprawdę nie jestem warta żadnego z nich.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Gość Przeczytałam.
1

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

×