Gość asako_de_minois Napisano Listopad 4, 2013 Spędziłam w Kościele w sumie cztery lata i w tym czasie przydarzyły mi się cztery przypadki molestowania przez księży. Wtedy, rzecz jasna, nie byłam w stanie tego tak nazwać. Kiedy po pierwszej spowiedzi, do której przygotowywałam się bardzo sumiennie, skrupulatnie przepowiadając w pamięci całą litanię moich małych grzechów, żeby dobrze wypaść przed konfesjonałem, młody ksiądz zamiast stuły do pocałowania podsunął mi swoją wąsatą twarz i przymusił do pierwszego w życiu francuskiego pocałunku – nie miałam zielonego pojęcia, co się dzieje. Poczułam obrzydzenie – od razu pobiegłam do zakrystialnej łazienki, żeby się umyć – ale, co przecież oczywiste, wcale nie nakierowane na tego księdza, który wciąż był dla mnie postacią nieziemską i boskim namiestnikiem. Obrzydzenie to zawisło w powietrzu, żeby później trafić rykoszetem w jedyny obiekt, jaki pozostał – czyli mnie samą. Wydarzenie to zinterpretowałam w typowy sposób, w jaki odbierają je młode ofiary swoich życiowych autorytetów: to niemożliwe, żeby z Nim było coś nie tak – to ja muszę być winna. Po obrzydzeniu przyszedł więc wielki wstyd; ten sam wstyd, który zmusza ofiary do długoletniego milczenia. Milczenia, którego nie potrafią przerwać, bo same nie są pewne, czy wina aby nie leży po ich stronie. A w każdej chwili władza kościelna, w całym swym wspaniałym złoto-srebrnym magnifikacie, gotowa jest im przypomnieć, że tak jest w istocie. Bo wobec tego splendoru ofiary są niczym, zaledwie pyłem i prochem: małym brudem podnoszącym się przeciw świętości. Nawet jeśli niewinność dziecka jest wiktoriańskim przesądem, to i tak mogę powiedzieć, że tego dnia niewinność bezpowrotnie utraciłam: coś bardzo mrocznego wdarło się do mojej dziecięcej duszy i zadomowiło się w niej na dobre. Przekonanie, że jestem „małą grzesznicą”. Tak właśnie, czule i pieszczotliwie, nazywał mnie inny ksiądz, do którego chodziło się „po różańce”. Wizytowały go same dziewczynki, które przywabiał obietnicą sprezentowania najpiękniejszego różańca w świecie, od góry do dołu z kryształowych paciorków i złotym krzyżykiem z umęczonym zbawcą na końcu. Mieszkał w drewnianym świdermajerze, starej pożydowskiej willi anińskiej, która po wojnie przypadła plebanii; w zaniedbanym ogrodzie kwitły zdziczałe bzy. W pokoju, w którym nas przyjmował, też pachniało bzami. Sadzał nas sobie na kolanach, głaskał po włosach, szeptał do ucha czułe słówka, a jego ręka uparcie wędrowała pod bluzkę „w poszukiwaniu medalika”. Oczywiście, szukając czegoś zupełnie innego. Wtedy, już o rok starsza od poprzedniego wydarzenia, na które moje młode ja nawet nie wiedziało, jak zareagować, postanowiłam przynajmniej się zdziwić. Moich rodziców się bałam, bo jakoś przeczuwałam, że wzbudzi to w nich wielki gniew i zabronią mi chodzić do kościoła (a ja bardzo chciałam chodzić do kościoła, jak wszystkie moje koleżanki), więc zapytałam niani. Moja niania, osoba bardzo dobra i bardzo katolicka, nawet nie pozwoliła mi dokończyć, przerywając opowieść krzykiem, jak na nią wyjątkowo ostrym: „Dość tych zmyślań!”. Nigdy wcześniej nie miałam powodu wątpić w absolutne dobro mojej piastunki, więc i tym razem musiałam przyznać jej rację; może faktycznie kłamię i nic z tego, co opowiadam, się nie wydarzyło? Może ksiądz, tak samo jak moja niania, jest jednak dobry – a ja zła? I tak jak rok wcześniej zostałam „małą grzesznicą”, tak teraz dołączyło się nowe samooskarżenie: „mała kłamczuszka“. Potem były też i inne, mniej lub bardziej dwuznaczne incydenty: a to dziwne klapsy połączone z głaskaniem, które katecheta wymierzał, niby to żartobliwie, za rozmaite fantastyczne przewinienia („ten kwiatek, moje serduszko, powinien być pokolorowany na niebiesko, a nie na czerwono”), a to ukradkowe pocałunki, którymi księża atakowali znienacka, przychodząc po kolędzie i znajdując dziecko akurat przez chwilę samo w pokoju. Niby nic strasznego się nie stało („Polacy, nic się nie stało!” – woła dziś polski Kościół); nikt mnie przecież nie zgwałcił, nie zmolestował „do końca”, wszystko to właściwie były przypadki „czułości”, która nieco się odhamowała i zagalopowała. Ale mnie nie nastroiło to dobrze – ani do mężczyzn, ani do erotyzmu. Coś, co powinno – może być – źródłem radości w ciężkiej ludzkiej egzystencji, u mnie od zarania przybrało mroczną postać. http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20131102/molestowanie-nasze-powszednie Udostępnij ten post Link to postu Udostępnij na innych stronach