Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...
Zaloguj się, aby obserwować  
Gość asako_de_minois

Molestowanie nasze powszednie

Polecane posty

Gość asako_de_minois

Spędziłam w Kościele w sumie cztery lata i w tym czasie przydarzyły mi się cztery przypadki molestowania przez księży. Wtedy, rzecz jasna, nie byłam w stanie tego tak nazwać. Kiedy po pierwszej spowiedzi, do której przygotowywałam się bardzo sumiennie, skrupulatnie przepowiadając w pamięci całą litanię moich małych grzechów, żeby dobrze wypaść przed konfesjonałem, młody ksiądz zamiast stuły do pocałowania podsunął mi swoją wąsatą twarz i przymusił do pierwszego w życiu francuskiego pocałunku – nie miałam zielonego pojęcia, co się dzieje. Poczułam obrzydzenie – od razu pobiegłam do zakrystialnej łazienki, żeby się umyć – ale, co przecież oczywiste, wcale nie nakierowane na tego księdza, który wciąż był dla mnie postacią nieziemską i boskim namiestnikiem. Obrzydzenie to zawisło w powietrzu, żeby później trafić rykoszetem w jedyny obiekt, jaki pozostał – czyli mnie samą. Wydarzenie to zinterpretowałam w typowy sposób, w jaki odbierają je młode ofiary swoich życiowych autorytetów: to niemożliwe, żeby z Nim było coś nie tak – to ja muszę być winna. Po obrzydzeniu przyszedł więc wielki wstyd; ten sam wstyd, który zmusza ofiary do długoletniego milczenia. Milczenia, którego nie potrafią przerwać, bo same nie są pewne, czy wina aby nie leży po ich stronie. A w każdej chwili władza kościelna, w całym swym wspaniałym złoto-srebrnym magnifikacie, gotowa jest im przypomnieć, że tak jest w istocie. Bo wobec tego splendoru ofiary są niczym, zaledwie pyłem i prochem: małym brudem podnoszącym się przeciw świętości. Nawet jeśli niewinność dziecka jest wiktoriańskim przesądem, to i tak mogę powiedzieć, że tego dnia niewinność bezpowrotnie utraciłam: coś bardzo mrocznego wdarło się do mojej dziecięcej duszy i zadomowiło się w niej na dobre. Przekonanie, że jestem „małą grzesznicą”. Tak właśnie, czule i pieszczotliwie, nazywał mnie inny ksiądz, do którego chodziło się „po różańce”. Wizytowały go same dziewczynki, które przywabiał obietnicą sprezentowania najpiękniejszego różańca w świecie, od góry do dołu z kryształowych paciorków i złotym krzyżykiem z umęczonym zbawcą na końcu. Mieszkał w drewnianym świdermajerze, starej pożydowskiej willi anińskiej, która po wojnie przypadła plebanii; w zaniedbanym ogrodzie kwitły zdziczałe bzy. W pokoju, w którym nas przyjmował, też pachniało bzami. Sadzał nas sobie na kolanach, głaskał po włosach, szeptał do ucha czułe słówka, a jego ręka uparcie wędrowała pod bluzkę „w poszukiwaniu medalika”. Oczywiście, szukając czegoś zupełnie innego. Wtedy, już o rok starsza od poprzedniego wydarzenia, na które moje młode ja nawet nie wiedziało, jak zareagować, postanowiłam przynajmniej się zdziwić. Moich rodziców się bałam, bo jakoś przeczuwałam, że wzbudzi to w nich wielki gniew i zabronią mi chodzić do kościoła (a ja bardzo chciałam chodzić do kościoła, jak wszystkie moje koleżanki), więc zapytałam niani. Moja niania, osoba bardzo dobra i bardzo katolicka, nawet nie pozwoliła mi dokończyć, przerywając opowieść krzykiem, jak na nią wyjątkowo ostrym: „Dość tych zmyślań!”. Nigdy wcześniej nie miałam powodu wątpić w absolutne dobro mojej piastunki, więc i tym razem musiałam przyznać jej rację; może faktycznie kłamię i nic z tego, co opowiadam, się nie wydarzyło? Może ksiądz, tak samo jak moja niania, jest jednak dobry – a ja zła? I tak jak rok wcześniej zostałam „małą grzesznicą”, tak teraz dołączyło się nowe samooskarżenie: „mała kłamczuszka“. Potem były też i inne, mniej lub bardziej dwuznaczne incydenty: a to dziwne klapsy połączone z głaskaniem, które katecheta wymierzał, niby to żartobliwie, za rozmaite fantastyczne przewinienia („ten kwiatek, moje serduszko, powinien być pokolorowany na niebiesko, a nie na czerwono”), a to ukradkowe pocałunki, którymi księża atakowali znienacka, przychodząc po kolędzie i znajdując dziecko akurat przez chwilę samo w pokoju. Niby nic strasznego się nie stało („Polacy, nic się nie stało!” – woła dziś polski Kościół); nikt mnie przecież nie zgwałcił, nie zmolestował „do końca”, wszystko to właściwie były przypadki „czułości”, która nieco się odhamowała i zagalopowała. Ale mnie nie nastroiło to dobrze – ani do mężczyzn, ani do erotyzmu. Coś, co powinno – może być – źródłem radości w ciężkiej ludzkiej egzystencji, u mnie od zarania przybrało mroczną postać. http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20131102/molestowanie-nasze-powszednie

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Bądź aktywny! Zaloguj się lub utwórz konto

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto, to proste!

Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Posiadasz własne konto? Użyj go!

Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować  

×