topik makabrycznie dołujący... ale chyba potrzebny...
w maju minie drugi rok, jak zmarł mój tata...
zachorował niespodziewanie, on - najzdrowszy z całej rodziny...
miał w sobie \"tykająca bombkę\", o której nikt nie wiedział, a nawet jakbysmy wiedzieli, to medycyna nie daje duzych szans...
kiedy to się stało, próbowałam mu pomóc...
nie wiedziałam wtedy, że moja reanimacja przedłuzy mu jedynie zycie o 12 dni...
12 dni koszmaru...
oddziały intensywnej terapii sa koszmarne...
siostra - lekarz, która patrzy razem ze mną, jak nasz tata odchodzi i nic nie może zrobić...
siostra w 2 miesiącu ciąży z pierwszym dzieckiem - tata tak się cieszył na wnuka... ale ta radośc prysnęła po miesiącu...
ja - zaledwie 20letnia i pólsierota...
nie jest prawdą, że czas leczy rany, nigdy nie będzie dobrze... to czcze gadanie...
boli tak samo czy to jest dzień, miesiąc, czy rok później...
nigdy się z tym nie pogodziłam, nie wiem nawet, na kogo powinnam byc zła...
a pustki w domu znieść nie mogę...
nie chcę od nikogo rad, pocieszania, zamknęłam się całkowicie w sobie... bo to był tylko mój tata, tylko ja miałam z nim takie relacje i nie ma drugich takich jak my... nikt się nie powienien mądrzyć... jesli ma się serce, to ono będzie bolec juz zawsze...
famfaramfa - to, co czujesz, jest tylko twoje... nie pozwól nikomu tego spłycić i miej nadzieję - nic więcej nam nie pozostało...
całą naszą miłość i dobro... - smierć odebrała nam wszystko...