Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

holly golightly

Zarejestrowani
  • Zawartość

    0
  • Rejestracja

  • Ostatnio

    Nigdy

Reputacja

0 Neutral
  1. Idaalia - wiem, że Twoje słowa są skierowane do wszystkich, ale ja jako ja, bardzo Ci za nie dziękuję- mam nadzieję, że kiedyś będę miała tyle siły co Ty. A na razie utwierdzam się w przekonaniu, że to jest koniec tego toksycznego związku!
  2. Keteryna- ja właśnie usiłuję utwierdzić się w przekonaniu, że nie mam już czego szukać przy tym człowieku - nie chcę iść ani na obdukcję, ani do dzielnicowego- po prostu nie mam zamiaru dopuścić więcej do sytuacji, że on podniesie na mnie rękę... Poza tym boję się, że z czasem może on przenieść agresję również na młodszą córkę- myślę, że do dziś jej nie zaakceptował, ona go zupełnie nie interesuje (nie przyszedł nawet na jej chrzciny...), a nie mogę pozwolić na to, by jeszcze kogoś krzywdził. Co do psychoterapii, to w sumie nie wiem czy ona skutkuje, pomimo 2 lat, nie czuję się mocniejsza psychicznie- zwykle moja terapeutka nie mówi nic co mogłoby przechylić szalę, w którąś stronę. Choć w ubiegłym tygodniu pierwszy raz była subiektywna i powiedziała mi,że nie powinnam do niego wracać, bo wg niej nasz związek skończy się jakąś tragedią... BuszujacaWzbozu- ja mu nie pozwolę sobie wmówić, że z małej nic nie będzie, choćbym miała sprzedać wszystko co mam, będę walczyć o nią!!! Dziękuję Wam naprawdę bardzo, że zadałyście sobie trud przeczytać to, co napisałam.
  3. Witajcie! Piszę, prosząc o radę, może jakieś wsparcie, bo już sobie zupełnie nie radzę... Jestem mężatką, dwoje dzieci, kot- z zewnątrz wydawałoby się wszystko super. Mój mąż pochodzi z "ciężkiej" rodziny- jego ojciec pił i terroryzował rodzinę, matka nic w sumie z tym nie zrobiła- nie odeszła, pomimo tego,że bił ją i dzieci. Do dziś mieszka z nim w jednym mieszkaniu. Mój mąż ma absolutny wstręt do alkoholu i nienawidzi ojca, od lat nie rozmawia z nim i nie był w domu rodzinnym. Kiedy poznaliśmy się, nie mówił mi tego wszystkiego, pojechaliśmy do jego rodziców dopiero, gdy byłam w ciąży- ślub- mąż wprowadził się do mieszkania, w którym wówczas mieszkałam i zaczęła się jazda... Apogeum było 11 miesięcy po ślubie, kiedy to uderzył mnie (jak on to nazywa "odepchnął" - pierwszy raz), bardzo przepraszał, ja oczywiście mu wybaczyłam i powiedzmy, że wszystko było "w miarę"- później jeszcze miał kilka takich wstawek- ostatnia w okolicy gwiazdki w 2006 roku- wrzucił mnie do wanny- właściwie pchnął, wpadłam do wody i uderzyłam głową o krawędź... Znowu przeprosiny i przez parę lat był względny spokój- tzn. pohamował agresję Fizyczną, ale pozostała słowna- wyzwiska, krzyki, urąganie mi. Trwałam przy nim, bo bardzo kochał naszą córkę i cały czas miałam nadzieję,że "dojrzeje" do posiadania rodziny. Później wyjechał zawodowo na ponad pół roku zagranicę- mieliśmy bardzo sporadyczny kontakt- tylko wtedy, gdy on tego chciał, o godzinach, które jemu pasowały. Ja zaczęłam chodzić na psychoterapię w tym czasie, nie radziłam sobie z emocjami i jego milczeniem, nasza córeczka miała raptem 3 lata- chciałam dać nam jeszcze szansę. Kiedy wrócił do kraju, byliśmy "zachłyśnięci" - to chyba najlepsze słowo- sobą nawzajem, ta rozłąka chyba dobrze zrobiła naszemu związkowi. 3 miesiące później okazało się,że jestem w ciąży. On na początku wydawał się być szczęśliwy, ale gdzieś po 3 dniach, po rozmowie z moją teściową, zaczął szaleć, nie chciał tego dziecka, wzięłam starszą córkę i wyjechałam na jakiś czas do mojej mamy (mieszka w pobliżu), stamtąd woziłam małą do przedszkola i jeździłam do pracy. Później wróciłam, ale nie dlatego,że chciałam z nim być, tylko ciąża i te codzienne podróże zaczęły mi się dawać we znaki. Przeprosił, ja się czułam coraz gorzej. Okazało się,że choroba, na którą choruję od lat weszła w fazę zaostrzenia i stąd to złe samopoczucie. W 1 trymestrze byłam operowana. Później już nie mogłam pracować, byłam w domu, na podtrzymaniu. Mój mąż marzył o synu, kiedy okazało się, że to kolejna dziewczynka, był wściekły. Tak przetrzymałam do połowy 3 trymestru, miałam cesarkę - okazało się, że dziecko miało wadę serca. Wtedy ponownie moja teściowa wkroczyła do akcji, twierdząc, że wszystkie wady genetyczne dziecka, czy inne problemy zdrowotne, to wina matki... W maju miałam mieć ponowną operację, ale mąż wyjechał na szkolenie, operowana byłam w czerwcu. Na początku tego miesiąca pediatra stwierdziła,że z małą chyba jest coś nie tak i kazała obserwować córeczkę. W dniu, gdy byłam operowana, moja mama wzięła małą do neurologa- dziecko na pewno miało wzmożone napięcie mięśniowe i prawdopodobnie coś więcej. Mój mąż dotarł do mnie do szpitala 8 godzin po operacji- tego dnia za całe 20 tys. naszych oszczędności kupił sobie motor, na którego nawet (do dziś) nie ma prawa jazdy. Ja wyszłam ze szpitala, wiedząc co się dzieje z małą, już w drugiej dobie po operacji, mój ojciec odebrał mnie ze szpitala, wchodzę do domu,a mąż rzuca tekstem: po co wróciłaś, żebym miał 3 dzieci do obsługi? ( przez te kilka dni mojej nieobecności non stop była u nas moja teściowa i z doskoku moja mama- tak gwoli wyjaśnienia tych dzieci,do obsługi...). Później latał po chacie pokrzykując na mnie, walnął pięścią w mojego laptopa . Prosiłam go kilkakrotnie, spokojnie, by się uspokoił, w końcu wrzasnęłam, że ma się uspokoić. Na co wpadła moja znakomita teściowa i zaczęła na mnie krzyczeć (?), że nie mam się drzeć na jej syna... Jak stałam, wzięłam ze sobą córki i wyszłam. Znowu pojechałam do mojej mamy, tak jak rok wcześniej... Byłam u niej parę tygodni, w międzyczasie okazało się,że mała ma zaniki w korze mózgowej, ze względu na dziecięce porażenie mózgowe... Mój mąż nie pojechał z nami na żadne badania, jeszcze przed moją operacją zaczął mu się urlop, siedział w domu i grał przez 6 tygodni na komputerze. Moi rodzice zaoferowali się sponsorować małej rehabilitację (na nfz miała ją zacząć dopiero w listopadzie), ja ponownie wróciłam do domu- ośrodek reh. mamy bardzo blisko stamtąd, a od mojej mamy jadę w korku prawie 2 godz. w jedną stronę. Między moim mężem a mną dochodziło do ciągłych utarczek słownych. Wytrzymałam tak prawie 2 miesiące,ale w sobotę 21 znowu przegiął. Wyprałam i wysuszyłam kojec po starszej córce,bo mała usprawniona przez rehabilitację, jest coraz bardziej ruchliwa. Ustawiłam go w dużym pokoju koło biblioteczki, godzinę tak stał, w pewnym momencie mój mąż wpada jak wariat do pokoju i krzyczy, że go "mega wkurwiłam tym kojcem tutaj, było mówione, że ma stać w pokoju córek" - spokojnie odpowiedziałam,że nie było mówione, tylko ty powiedziałeś, a ja nie mam zamiaru całymi dniami siedzieć w pokoju dzieci, by patrzeć co robi mała. W tym momencie, kojec na kopach wyleciał z dużego. Ja nadal byłam w miarę spokojna, powiedziałam mu,że ok, skoro kojec ma stać u dzieci, to niech zniknie stamtąd jego gratowisko zepsutego sprzętu komputerowego i zaczęłam wynosić zepsuty komputer, zepsutą drukarkę, płyty. Kiedy wzięłam siatkę z kierownicą (taką do gier), podleciał do mnie i zaczął mnie szarpać za szyję... Ja byłam dosłownie przytkana tym co się dzieje, nawet się nie broniłam, tylko zaczęłam płakać i pytać "dlaczego mnie dusisz, co złego ci zrobiłam?". On się darł, że w tym domu on rządzi. Po chwili się opamiętał i poszedł do łazienki. Cała ta akcja była późnym wieczorem. Po północy jak gdyby nigdy nic przyszedł do sypialni, ja wzięłam łóżeczko córeczki i przejechałam z nią do dużego, zamknęłam drzwi na klucz i spałam na kanapie. Rano mieliśmy jechać razem odebrać starszą córkę z działki od mojej mamy, ale on oczywiście nie odzywał się do mnie słowem. Wzięłam małą, wózek, kilka pampersów i mleko, i wyszłam. Znowu zostałam u mamy. Odezwał się dopiero w czwartek, miałam przekazać starszej córce, że tata za nią tęskni i ją kocha (mała i ja chyba nie istniejemy... ), mnie zapytał: kiedy wracacie, jakby nic się nie stało... Niestety w ubiegłym tygodniu miałam stłuczkę, więc musiałam pojechać do niego, by podpisał coś tam do PZU. Pojechałam z dziewczynkami, zostawiłam mu je na jakąś godzinę, bo musiałam pojechać do szpitala, z moją do dziś niezagojoną raną - przyjechałam, mała spała, duża bawiła się u siebie, a mój mąż siedział przy kompie. Wzięłam dzieci i znowu się nie odzywa. Jeszcze jedna rzecz- w zeszłym tygodniu poprosiłam go, by nakarmił małą (on nie robi przy niej absolutnie nic), bo wychodziłam do lekarza, mała płakała, wchodzę do dużego, on ją trzyma jak worek kartofli i drze się, że z tego dzieciaka nic nie będzie, rehabilitacja gówno daje i, że mała pójdzie na zmarnowanie... Nie wiem, co się przez ostatnie lata stało z tym człowiekiem, wielka miłość, która nas łączyła, chyba już zupełnie wygasła, ja muszę się teraz skoncentrować na rehabilitacji małej, on w niczym nie uczestniczy. Chyba lepiej po prostu dać sobie z tym wszystkim spokój, prawda? Wstydzę się powiedzieć o tym co on wyprawia moim przyjaciółkom, wstydzę się tego, że od lat pozwalam się traktować w taki sposób... Czy mogę Was prosić o poradę i wsparcie? Bardzo przepraszam za długość tego posta :( musiałam się w końcu wygadać przed kimś, padło na Was...
×