Odświeżam. Wkraczam w wiek, w którym widzę u siebie powoli zmarszczki i buldogi. Będzie tylko gorzej estetycznie, bowiem z wiekiem estetycznie parszywieje (osobowościowo na szczęście wręcz przeciwnie). Całą młodość spędziłam liżąc cukierka przez papierek i podpierając ściany. Przy tak licznych obserwacjach jakie poczyniłam wmawianie mi, że ludzie są równi staje się bezczelne i cyniczne w moim odbiorze. A jestem osobą z pogranicza, nie jestem ewidentnie szkaradna. Po prostu pospolita i z wadami. Teraz zbliża się 40... a przede mną drugie tyle życia! Już jako staruszki. Koniecznie trzeba zmienić filar poczucia wartości na jakiś sensowniejszy. Wygląd to tak niepewny grunt, że strach na nim budować cokolwiek...
Niestety zauważam, że teraz, póki wyglądam "dobrze jak na skalę moich możliwości" (co absolutnie nie oznacza, że wyglądam "dobrze" w odniesieniu do np. rówieśnic) muszę cieszyć się z tego co mam, bo będzie gorzej! A nawet jeszcze dziś nie umiem się uśmiechać swobodnie... jestem spięta, speszona, czekam na mikroekspresje odbiorców mej mimiki jak na wyrok, jak na ostateczny werdykt. Nie mam ładnego uśmiechu więc ciężko mi go używać w relacjach społecznych.
Czuję się często NIEWYSTARCZAJĄCA i mam rację, bo faktycznie odbiegam od kanonu. Chciałabym przestać być takich pustakiem wyczekującym na ochłapy akceptacji. Chcę zadawać się z tymi, którzy dają mi akceptację na dłoni. Jednak lgnę do tych niedostępnych i krytycznych (wyczuwam cudze krytykanctwo, unosi się w aurze człowieka), tak jak bym chciała otrzymać "atest" od ludzi aż tak wymagających albo tak jak bym chciała się ukarać i posmagać raz jeszcze tym uczuciem bycia niewystarczającą...
Zrobiłam duże postępy psychiczne przez ostatnie 15 lat (a były to lata naznaczone przez moją przynależność kastową) ale w dużej mierze zmniejszenie częstotliwości wałkowania dramatu bycia niewystarczającą zawdzięczam WYPARCIU czyli wepchnięciu problemów pod dywan, a nie rozwiązaniu ich.