MagdaLena36
Zarejestrowani-
Zawartość
41 -
Rejestracja
-
Ostatnio
Reputacja
0 NeutralOstatnio na profilu byli
2706 wyświetleń profilu
-
Remont u sąsiadów - kochani, czy jest jakies ogranczenie godzinowe?
MagdaLena36 odpisał na temat w Dyskusja ogólna
Uwielbiam tekstu typu „wolność Tomku w swoim domku”, „za głośno w bloku to wyprowadź się na wieś/ wybuduj dom”. Prawo jest jedno i powinno być respektowane przez wszystkich w takim samym stopniu. Każda spółdzielnia ma swój regulamin porządkowy i tam są określone godziny głośnych prac remontowych. Oczywiście jak ktoś wspomniał na początku nie ma czegoś takiego jak cisza nocna! To pojęcie powszechnie społecznie przyjęte. Prawo mówi o zakłócaniu spokoju co może odbywać się o każdej porze dnia i nocy. Rozumiem że ludzie robią remont to jest głośno i rozumiem że ludzie maja małe dzieci które muszą spać. Kwestia dogadania się. Doskonale sprawdzi się powiedzenie „nie rób drugiemu co tobie niemiłe”, ale młode roczniki pow 1990 nie mają wpojonych podstawowych zasad życia w społeczeństwie. Oni są państwem. Kierują się chamstwem, prostactwem i zerową kulturą osobistą. co do remontów wierzcie mi- sąsiadka mieszkanie 24 metrowe remontowała przez 9 miesięcy!!! Remont ograniczał się jedynie do nowych tynków i położenia paneli. Łazienkę i kuchnie jakimś cudem pominęli. Można? Można! -
Moko123- nie wrzucaj wszystkich kobiet do jednego worka bo są takie które dzieci nie chcą mieć. Takiej zatem ci życzę.
-
Kąśliwe uwagi i hejt świadczą o osobie które je wypowiadają.
-
Witaj, jak to mówią „dzieci zmieniają wiele”...czasem na plus czasem na minus. Ja uważam że jest między wami uczucie tylko w obecnej sytuacji oboje się pogubiliscie. On zrzuca cały ciężar opieki i wychowania oraz utrzymania domu (wnioskuje ze on tylko pracuje zawodowo) a ty czujesz się tym sfrustrowana. Są kobiety które spełniają się w takiej roli, ale są tez kobiety które mają ambicje. Czasem macierzyństwo wymaga wyborów i poświęceń. Chyba że znajdzie się sposób by to połączyć dla obustronnej satysfakcji. To że powróciła stara znajomość jest czymś normalnym. Jest ci przyjemnie że ktoś powie miłe słowo, doceni, wesprze, zrozumie. Każda kobieta (bez wyjątku) oczekuje od partnera ciepłego słowa. A skoro dostaje je od kogoś innego, to idzie tym torem. To jest zgubne. Musisz przemyśleć czego oczekujesz TY jako kobieta. W każdej decyzji weź także pod uwagę dziecko. To najcenniejszy skarb. Rodzice mogą ci truć głowę „ze tak nie wypada, nie tak cie wychowaliśmy”, ale pamiętaj że to twoje życie. Rodziców kiedyś zabraknie. Odwagi...
-
Wiem jak ciężko być i zarazem ciężko odejść. Powiem ci szczerze że ja tak czasem myśle że wolałabym aby stało się między nami coś „gorszego” może wtedy to pchnęłoby mnie do odejścia. Normalni ludzie rozmawiają, próbują rozwiązać problemy. Najwidoczniej my nie jesteśmy normalni. Chociaż czuje że wisi bomba w powietrzu i może coś pierdyknać lada moment. Wiem też z doświadczenia zarówno zawodowego jak i prywatnego moich koleżanek, że im człowiek dłużej tkwi w takim układzie tym trudniej odejść. Zawsze wmawiamy sobie że jakoś to będzie. Tobie współczuje bardzo bo pokazuje że stawia dzieci na pierwszym miejscu, owszem są ważne ale nie najważniejsze. Widocznie jest to człowiek niedojrzały do stworzenia relacji partnerskiej. Eh jakże łatwo być doradcą nie widząc swoich problemów. Życzę Tobie siły...na jakakolwiek decyzje do podjęcia.
-
Witajcie, jestem tutaj nowa, poczytałam trochę postów, ale chciałabym poznać stanowisko innych kobiet, które zmagają się z podobnymi problemami. Opinie, wskazówki, wymiana doświadczeń mile widziane, hej zatrzymajcie dla siebie. Otóż, mam 36 lat, żyję w związku małżeńskim od 8 lat (stuknie w tym roku), ale ogólnie ze sobą już 14 lat. Nie mamy dzieci. Ja realizuję się zawodowo w tym, co kocham, on pracuje w mundurówce. Jakoś nigdy nie było między nami większych problemów, a kłótnie czy ciche dni zdarzają się u każdego. Wiem natomiast że ten związek zmienił mój charakter. Stałam się potulna, pod pantoflem, nie brnęłam w kłótnie, nie odpyskiwałam...zawsze milkłam. On miał więcej zawsze do powiedzenia, ja jedynie płakałam. Źle też go sobie "wychowałam" od początku znajomości. Wracał do domu, miał posprzątane, ciepły obiad podstawiony pod nos, uprane, uprasowane. Załatwiałam za niego wszystkie sprawy urzędowe, bo on przecież w kolejkach stać nie może. Wtedy jeszcze nie pracowałam, chciałam być idealną partnerką. Dziś wiem że popełniłam wiele błędów. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, ale raczej stłamsił mnie psychicznie. Wiecznie zależna od niego, nie sprzeciwiająca się. Zdarzało mu się wybuchać słownie, gdzie ja nigdy nie użyłam w stosunku do niego słów wulgarnych. Milczałam i płakałam. Nigdy nie przepraszał, zawsze to ja czułam się winna i przepraszałam. Nigdy nie mówił o swoich uczuciach, bo twierdził, że "rodzice go tego nie nauczyli", kilka razy w przeciągu tych wielu lat słyszałam "kocham cię" i to jedynie w odwecie. Kilka lat temu mielimy pierwszy kryzys. Nawiązałam znajomość pisemną z facetem z jego pracy. Nigdy go nie zdradziłam. Gdy dowiedział się w pierwszej chwili zażądał rozwodu bez winy ściągając gotowy wzór pozwu z internetu. Nie miało to z nami nic wspólnego. Po wyjaśnieniu jakoś to się rozwiało. Żyliśmy nadal w tym "cudownym" układzie. Praca, dom i tak w kółko. Nie mieliśmy wspólnych marzeń...swoje pragnienia (materialne) zaspokajałam sama (często w ukryciu), a jego były najważniejsze. Nie wyjechaliśmy nigdy nigdzie wspólnie. W jego opinii na wycieczki nie mieliśmy kasy, ale na kupno nowego samochodu, sprzętu muzycznego czy działki rekreacyjnej już tak. Nadal milczałam godząc się na to wszystko. Podchodziłam do tego ze stanowiska "ciężko pracuje na te pieniądze niech ma". Sex nigdy nie był rewelacyjny między nami. Nigdy nie dał z siebie wszystkiego by mnie zaspokoić. Pragnienie posiadania dziecka zakończyło się na etapie "jak będzie to będzie jak nie to nie". Moje prośby o leczenie specjalistyczne nigdy nie zostały zrealizowane "bo on jeździć nie ma czasu". Pogodziłam się z tym...a może i nie. Ciągle czuje pustkę. Wiem , że jestem nieszczęśliwa, ale jakoś nie umiem odejść od niego. Jestem uwikłana w chory układ. Jedynie chyba co mnie trzyma to bezpieczeństwo materialne. Mam gdzie mieszkać, mam na opłaty i mam na swoje zachcianki. Boję się, że sama nie podołam finansowo. Ukruci mi się życie na obecnym poziomie. Nie wiem czy jestem na to gotowa. Wczoraj usłyszałam od niego, że nic nie robimy wspólnie, że nasze wspólne życie nie ma już sensu. Z jednej strony powiedział to w złości po sprzeczce, a z drugiej strony obawiam się że naprawdę może tak czuć. Bo chyba normalni ludzie ot tak na prawo i lewo nie mówią o rozwodzie. Nie podjęłam dalszej rozmowy. Czekam...na kontynuację z jego strony....na uciszenie problemu....Nie wiem na co. Czasem myślę że łatwiej by mi było gdyby on sobie kogoś znalazł i odszedł niż mielibyśmy rozstać się z byle błahego problemu, bo on miał gorszy dzień, gorszy nastrój. Nie wiem co ma dalej robić, co myśleć. Jako dobra żona ugotowałam właśnie obiad, posprzątałam i czekam aż postanowi wrócić do domu z działki. Opowiedzcie swoje historie, jak żyjecie w uwikłanych relacjach, skąd czerpiecie siłę w codzienności, jak znaleźć odwagę na kroki ku samodzielności...