Skocz do zawartości
Szukaj w
  • Więcej opcji...
Znajdź wyniki, które zawierają...
Szukaj wyników w...

Krokus

Zarejestrowani
  • Zawartość

    577
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Krokus

  1. Plastka a gdzie robiłaś procedurę?
  2. Komórki jajowe mrożą się gorzej niż zarodki, także być może mrożenie im zaszkodziło.
  3. Bo to tak jest. Nic nie czuć powodzenia
  4. Jeśli będzie wszystko dobrze z moim powrotem do zdrowia i otworzą się granice to w sierpniu lub wrześniu spróbujemy znowu. Tym razem znajdę prywatnie lekarza do prowadzenia ciąży, jeśli się znowu kiedyś uda. Jestem w kontakcie z kliniką, oni też mi zlecą dodatkowe badania i być może również leki do transferu i po transferze.
  5. Wyszła teraz zdaje się dobra książka na ten temat pod tytułem "Walka o macierzyństwo" Weroniki Marczuk. Jeszcze nie czytałam, ale zamierzam. Czytałam tylko fragmenty. Ona urodziła dziecko w wieku 48 lat, ale wcześniej były poronienia i późne poronienia. Wypowiadają się też inne kobiety z podobnymi doświadczeniami. Pomyślałam, że o tym napiszę. Czytam to forum już od dłuższego czasu, ale dopiero po tym traumatycznym porodzie stwierdziłam, że się odezwę. Z tego co się zorientowałam to większość dziewczyn albo szybko zostaje szczęśliwymi mamami zdrowych dzieci, albo ma problemy z implantacją tudzież ciąże biochemiczne. Ale ja chciałam zwrócić uwagę, że są też takie osoby jak ja - które są wiele tygodni w ciąży a potem rodzą martwe dzieci. Bo tak też czasem się zdarza.
  6. Z perspektywy czasu to wiem, że bardzo ważne jest prowadzenie ciąży przez jednego i tego samego doświadczonego lekarza. Ja mieszkam w kraju gdzie opieki w zasadzie nie ma do 12 tyg. Na zasadzie, że ciąża przed 12 tyg to nie ciąża i jak się poroni to widocznie tak miało być. U nas też na publiczną służbę zdrowia robi się badania krwi raz na 8 tyg i USG raz na 8 tyg. Pierwsze USG w 12 tyg dopiero. Wcześniej trzeba wszystko robić prywatnie. Także teraz wiem że doświadczony jeden lekarz (a nie za każdym razem kto inny), badania krwi przynajmniej raz w miesiącu i USG co drugi tydzień to podstawa.
  7. To nie jest raczej tak, że jak obumrze ciąża wewnątrzmacicznie to się idzie do szpitala na łyżeczkowanie w pełnej narkozie i po sprawie. To znaczy tak jest jak jest poronienie we wcześniejszej fazie ciąży. Im później tym gorzej. U nas płód miał 13 lub 14 tyg ale łożysko było takie jak w 18 tyg. Tak lekarz mówił. Roniłam w 18 tyg i 1 dniu dokładnie. Powiedzieli że gdzieś do 12 tyg rozmawiali by ze mną na temat łyżeczkowania w pełnej narkozie od razu ale potem to już nie. Konsultowaliśmy to z innym lekarzem, prywatnie. On sugerował żebyśmy zrobili usunięcie ciąży w pełnej narkozie od razu ale też podkreślił że na tym etapie ciąży musi to robić doświadczony lekarz a nie ktokolwiek bo łatwo coś kobiecie uszkodzić. Ja nie miałam za bardzo czasu na szukanie różnych opcji bo nosiłam w sobie martwy płód 5 tyg - mogła mi się akcja porodowa samoistnie zacząć w każdej chwili albo jakieś zakażenie. Nie mieliśmy czasu na kombinowanie i szukanie lekarzy. A też chciałam jak najmniejsze ryzyko dla siebie, żeby mieć jeszcze w przyszłości szansę na zajście w ciążę. Także za cenę bólu wybrałam to co wiązało się z najmniejszym ryzykiem uszkodzenia macicy.
  8. Ale miałam znieczulenie ogólne (pełną narkozę). Oni mi chcieli dać zewnątrzoponowe, jak przy cesarce. Ja nie chciałam, bo już bardzo źle się czułam i chciałam usnąć, żeby nic nie wiedzieć i nic nie czuć. Nie usuwali mi łożyska na żywca. Może źle się wyraziłam. Niestety zanim mnie uśpili to miałam bolesne badanie manualne. Lekarka chciała dosięgnąć palcami łożysko, które było za wysoko w brzuchu i nie mogła dosięgnąć. To badanie było dość agresywne bo jak się ma ranę po porodzie to nie jest to przyjemne jak ktoś wpycha palce jak najgłębiej może (przepraszam za te szczegòły) i w sposób bardzo nazwijmy to energiczny. Nie miałam też łyżeczkowania. Miałam tzw ERPC (evacuation of retained products of conception) - to polega na usuwaniu manualnym oraz za pomocą zasysania. Jeśli chodzi o znieczulenie do samego porodu to miałam tylko paracetamol. Czyli w sumie najpierw 4 godziny prowadzące do porodu, potem kolejne 4 godziny w nadziei że łożysko pod wpływem leków na skurcze się odklei. I dopiero na sam koniec pełna narkoza. A co się do czasu narkozy nacierpiałam to moje. Takie procedury mieli w szpitalu - od porodu mogą maksymalnie czekać 6 godzin (w zależności od sytuacji) żeby łożysko się odkleiło. Dla kobiety jest najlepiej jak wszystko odbywa się jak najbardziej naturalnie, czyli idealnie by było jakby mi to łożysko chciało się samo oderwać. Tak się nie stało (ale tak się dzieje w młodszych ciążach - w pierwszym poronieniu sama się oczyściłam, dostałam w domu silnego krwawienia, ale wszystko wyleciało). Przed zabiegiem musiałam podpisać zgodę że możliwe jest przebicie macicy lub pozostawienie w środku jakichś fragmentów łożyska co mogłoby prowadzić do zakażenia. Nic takiego się nie stało na szczęście, ale takie ryzyko jest związane z procedurą i musiałam się na nie zgodzić.
  9. Nie pytałam o szczegóły wtedy. Nie miałam do tego głowy. Poród naturalny jest...naturalny. Cesarka to operacja. Każda operacja wiąże się z ryzykiem. Tak czy siak teraz przechodzę coś na kształt połogu. Krwawienia utrzymują się już 3 tygodnie. Także to nie jest do końca tak, żeby próbować do skutku i na końcu tej drogi jest rumiane i zdrowe dziecko urodzone najlepiej bezboleśnie. Niestety nie zawsze tak się dzieje. Po poronieniu zaczęłam oglądać na youtube filmy dziewczyn po takich poronieniach. To jest częstsze niż mogłoby się wydawać. Niektóre przechodzą przez takie poronienia wielokrotnie. Także takie kobiety podziwiam bo ja po jednym takim razie mam dosyć.
  10. Cesarki nie robi się przy takim małym płodzie. Byłoby to bardzo niebezpieczne dla kobiety. Są dwa wyjścia, albo usunąć dziecko przez kanał rodny - ale to wygląda jak wyszarpywanie bo dziecko ma już kości, czyli nie jest już takie miękkie. Mi lekarz wytłumaczył, że to jak starać się przecisnąć krzesło przez za małe drzwi - poszarpaliby mi tam wszystko i może już bym nigdy nie mogła mieć dzieci. Albo drugie bezpieczniejsze wyjście to urodzenie - podaje się środki wywołujące poród, które rozmiękczają i rozszerzają kanał rodny. Ale niestety to jest trauma psychiczna bo musisz rodzić, jesteś wszystkiego świadoma no i jest to bolesne. Ja urodziłam dziecko 4 godziny po podaniu leków - było jakieś 4-5 mocnych skurczów i poszły mi wody płodowe a zaraz za nimi dziecko. Do przeżycia jeśli chodzi o poziom bólu. Ale z tym łożyskiem to już był prawdziwy koszmar. Bardzo bolało. Ale może nie zawsze i nie każdego tak boli. Nie wiem. Każdy ma inny poziom wytrzymałości na ból.
  11. Był. To był poród. Taki mini poród. Mini bo dziecko małe, ale wszystkie etapy porodu przeszłam normalnie. Skurcze mocne parte i potem bardzo bolesne próby oderwania łożyska przez lekarza rękoma. Miałam łożysko usuwane manualnie. Błagałam żeby mnie uśpili na doczyszczenie bo chcieli dać zastrzyk zewnątrzoponowy jak przy porodzie. Nie zgodziłam się i mnie uśpili. Dziecko w 13-14 tyg już ma cały układ kostny - czaszkę, kręgosłup, żebra. To jest mini człowiek. Nie zgodzili się na zabieg usunięcia ciąży pod narkozą bo na tym etapie kanał rodny nie jest przygotowany żeby na siłę z niego wyciągać. Powiedzieli, że nie mam wyjścia i mam normalnie rodzić. Dostałam leki dopochwowe i doustne a potem jeszcze zastrzyk na wywołanie skurczy. To było mniej ryzykowne rozwiązanie dla mojego zdrowia. I zachowaniu mojego układu rozrodczego tak żebym miała jeszcze szanse na ciążę.
  12. Tak też myślałam. Ale to było przed poronieniem. Po poronieniu, szczególnie późniejszym, perspektywa się zmienia bo pojawia się trauma i strach.
  13. Nie martw się. Ja też myślałam, że się nie udało. Na kilka dni przed testem płakałam, że znowu nic. A potem wysoka beta, a za 48 h przyrost bety o 160%. A nie czułam nic.
  14. Szanse są i doceniam, że są. Jednak nie chciałabym przechodzić jeszcze raz przez to co przeszłam w tym miesiącu. I nikomu nie życzę. Ale wiadomo, że są gorsze sytuacje (np urodzenie donoszonego martwego dziecka czy też urodzenie ciężko chorego). Zastanawiam się po prostu co zrobić, żeby sytuacja się nie powtórzyła.
  15. Chyba nie widać mojego wpisu - może być za długi. W skròcie napisałam, że my już mamy utworzone zarodki i żeby zrobić PGS musielibyśmy je poddać odmrożeniu, biopsji, zamrożeniu i odmrożeniu do transferu. To je po prostu wykończy. I mimo tego co głoszą lekarze, PGS musi być zrobione bardzo umiejętnie bo polega na pobraniu komórek trofoblastu. Niestety po takim badaniu w wielu wypadkach zarodek jest uszkodzony i się nie implantuje albo daje ciążę biochemiczną. Z wieloma osobami na ten temat rozmawiałam i wiem, że nie jestem odosobniona w tym poglądzie, że przy PGS nietrudno o uszkodzenie zarodka.
  16. Problem jest taki, że my mamy już dużo utworzonych i zamrożonych zarodków. Żeby zrobić PGS musieliby je wszystkie odmrozić, zrobić biopsję czyli pobrać po kilka komórek z każdego, i znowu zamrozić. Na wyniki PGS czeka się kilka tygodni. Wiem, bo robiłam w kilku moich pierwszych procedurach. Czyli na ten czas oczekiwania na wyniki blastki musiałyby być zamrożone. I potem do transferu odmrażać pojedyńczo i podać. To prawie na pewno te zarodki wykończy (wg mnie 99.9% prawdopodobieństwa, że to zarodki wykończy, nawet te zdrowe). Takie wielokrotne mrożenie i odmrażanie nie będzie korzystne. Ja wiem, że lekarze mówią, że PGS nie uszkadza zarodków, jeśli robione jest na blastocystach. To dlaczego w takim razie jest tyle historii gdzie zdrowe przebadane zarodki po PGS się nie przyjmują? Rozmawiałam z bardzo wieloma osobami, którym to badanie zmarnowało wysokiej klasy zarodki, mam też przyjaciółkę która PGS robiła na najwyższej klasy blastocystach (4.1.1 oraz 5.1.1) i nie przyjęły jej się aż 3 takie, albo dały ciążę na krótko. Przyjął się dopiero czwarty zarodek. Nie każdy dysponuje aż tyloma blastkami wysokiej jakości żeby ryzykować ich zmarnowanie. I to jest ten problem. Mogłabym jeszcze zrobić tak, że bierzemy nową dawczynię i robimy nowe podejście czyli ona się przestymuluje dla nas i czekamy na blastki. I potem na świeżych zarodkach PGS i mrożenie, a potem rozmrażanie pojedyńczo zdrowych zarodków do transferu. Ale to po pierwsze olbrzymi koszt bo kolejna pełna procedura (około 5000 eur) plus koszt PGS. Po drugie też nie ma gwarancji, że zdrowe zarodki po PGS się przyjmą. A po trzecie, co ja wtedy mam zrobić z tymi zarodkami, które mam dzisiaj? Zniszczyć? Na samą myśl serce mnie boli. Wydaje mi się, że będziemy po kolei podawać bez PGS, bo tylko próbując mamy szansę na ciążę. Problem jest jednak taki, że ja się strasznie boję bo one mogą być wadliwe a wtedy potencjalnie więcej poronień przejdę. Z tą ostatnią ciążą byłam wyluzowana bardzo. Dbałam oczywiście o siebie, ale moje psychiczne nastawienie było bardzo pozytywne, bo uwierzyłam że jak młoda zdrowa dawczyni i że jak wspaniały pierwszy trymestr, to już gwarantowane zdrowe dziecko. . Życie mnie bardzo boleśnie zaskoczyło i teraz mam w sobie olbrzymi strach przed kolejnymi próbami. To jest doświadczenie nie tylko ciężkie fizycznie (krwawienie miałam 3 tyg po zabiegu i laktacja chciała się rozkręcić) ale przede wszystkim nie do opisania ból psychiczny. Szczególnie, że to była nasza siódma procedura i jesteśmy wykończeni tym wszystkim.
  17. Też z takiego założenia wyszłam... a wyszło jak wyszło. Dawczyni młoda i z własnym dzieckiem. Niby bardzo płodna. Ale nie zapominajmy, że nasienie też się liczy. Poza tym nawet młodym dziewczynom zdarzają się nieprawidłowe genetycznie oocyty. Ja 3 lata temu (niecałe) miałam AMH na poziomie ponad 2.5 i też to nic nie dało. Ilość była i się dobrze stymulowałam ale to się na jakość nie przełożyło. W sumie byłam już w 4 klinikach. Różne protokoły, różne leki, różni lekarze. Nic to nie dało. Z ivf na własnych komórkach nigdy nie zaszłam nawet na chwilę. Udało mi się zajść naturalnie ale nie trwało to długo.
  18. Wolałabym publicznie nie pisać ale w klinice gdzie stymuluje się dawczynię specjalnie dla pary i nie ma dzielenia się oocytami z innymi parami. Dawczyni pobrano ponad 20 oocytów z czego powstało 20 zarodków, prawie połowa dotarła do blastek. Dawczyni ma już jedno własne i zdrowe dziecko. Pierwszy transfer świeżego zarodka z koordynacją cyklu mojego i dawczyni. Reszta blastek poszła do mrożenia. Ten pierwszy transfer był pojedyńczy, zarodek klasy 3AB i resztę już znasz. Było dobrze do 13 tyg. A potem obumarcie wewnątrzmaciczne. Leki do transferu to taki żelazny standard - luteina, Estrofem, Acard i Encorton w małej dawce. Plus witaminy, metylowany kwas foliowy itp (mam mutacje hetero MTHFR) no i lek na tarczycę bo mam niedoczynność. Żadnych fajerwerków do transferu nie było.
  19. Może to genetyka zarodków? Podajesz przebadane zarodki?
  20. W takim sensie, że mamy sporo (blisko 10) zamrożonych wysokiej klasy blastocyst. Po naszych przejściach boję się kolejnych transferów bez przebadania zarodków. Wiem już, że morfologia nijak się ma do genetyki. Zarodki mogą super wyglądać, ale nie być zdrowe. U nas nasienie nie jest idealne - morfologia poniżej normy i fragmentacja DNA trochę powyżej. Mąż jest starszy ode mnie kilka lat. Nie jest powiedziane, że te pozostałe zarodki są genetycznie zdrowe. Dodam, że mieszkamy za granicą a transfery robimy w jeszcze innym kraju. Także to wszystko wiąże się też z urlopami, przelotami itp. Co wiadomo teraz w czasach koronawirusa jest mocno utrudnione. Nie mam też takiego wieku żeby nie wiem ile lat próbować. Co jeśli żaden z tych zarodków nie jest zdrowy?
  21. Może genetyka, ale trzeba czekać na wyniki autopsji. Jeśli genetyka to nie wiemy co robić.
  22. To nie koronawirus bo przed poronieniem w szpitalu zrobiono mi test.
  23. Nie, problem z urodzeniem łożyska nie miał nic wspólnego z wiekiem. Tak się zdarza przy późniejszych poronieniach, że organizm nie jest w stanie się wyczyścić. Szpital też kilka błędów popełnił - zamiast od razu brać mnie na stół na wyczyszczenie macicy to leżałam 4 godziny bo czekali, że może się odklei. A ja przez ten czas się wykrwawiałam. Natomiast nie wiadomo jest co było przyczyną obumarcia dziecka. Czekamy na wyniki sekcji zwłok - może przyniesie jakieś odpowiedzi. Z tym wiekiem to chodziło mi, że nie tylko trudniej o implantację, ale też utrzymanie takiej ciąży. Wyższe są ryzyka. Ale czy to co się stało ma bezpośredni związek z wiekiem to na razie nie wiemy. Na pewno jest mniej czasu na dalsze ewentualne starania.
  24. Myślałam o tym, ale zarodki są zamrożone. Do badań genetycznych trzeba by je było odmrozić, zrobić biopsję, ponownie zamrozić w oczekiwaniu na wyniki i ponownie odmrozić do transferu. Obawiam się, że jak to zrobimy to nie będzie sensu do transferu w ogòle podchodzić, bo zarodki będą mocno osłabione tym wszystkim. Nie mamy pojęcia co dalej...a zarodków mamy dużo (ponad 5). Dzięki za wsparcie. To moje drugie poronienie. Pierwsze było z ciąży naturalnej i bardzo wczesne - wg lekarzy były pewnie błędy genetyczne ze względu na mój wiek. Sama się oczyściłam, materiału z poronienia nie badałam bo jeszcze wtedy nie znałam się na niczym i nie przyszło mi do głowy.
  25. Nie robiłam PGS. Takie badania przeprowadzałam przy 3 pierwszych ivf na własnych komórkach i nigdy nie mieliśmy prawidłowych zarodków (kariotypy mamy oboje prawidłowe). Lekarze twierdzili, że to ze względu na mój wiek (pierwsze ivf w wieku 40 lat). Mam też endometriozę 1/2 stopnia. Dawczyni 25 lat dlatego stwierdziłam, że nie będę "męczyć" zarodków. Zbyt dużo historii słyszałam gdzie zarodki zdrowe po PGS nie przyjmowały się. Ciąża była idealna - żadnych plamień, krwawień, krwiaków, bólu brzucha czy głowy, żadnej gorączki. Łożysko rosło dalej mimo, że płód się nie rozwijał. Tak jakby mój organizm nie zorientował się, że dziecko umarło. To uśpiło moją czujność całkiem plus młody wiek dawczyni i idealne wyniki badań prenatalnych. Immunologię miałam badaną u doc Paśnika - nic nie wyszło. Brałam do transferu Encorton i Acard plus standardowo progesteron i estrogeny. Nie było problemów z implantacją. W 12 tyg miałam USG i test Pappa i było ok. A tydzień później dziecko nie żyło. Miałam duży problem z urodzeniem łożyska, które było wysoko i nie chciało się samoistnie oderwać. Było zagrożenie życia, dostałam gorączki, ciśnienie mi spadło i straciłam dużo krwi. Jestem przerażona wizją kolejnych prób. Jeszcze do siebie całkiem nie doszłam ani fizycznie a już tym bardziej nie psychicznie. Zaczynam niedługo terapię. Piszę o tym, żeby uczulić że udana implantacja to nie wszystko. Ciąża w późnym wieku jest potencjalnie zagrożeniem zdrowia i życia. Dziś cieszę się, że żyję i że nie urodziłam ciężko chorego dziecka.
×